Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Grzech nasz codzienny - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 kwietnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Grzech nasz codzienny - ebook

Krauz i Chosé, detektywi z wydziału zabójstw, znani czytelnikom poprzednich książek Dominika Dána, tym razem poszukują sprawcy zbrodni na kilkunastoletnim chłopcu. Śledztwo, z początku pełne niejasności i znaków zapytania, wydaje się beznadziejne, lecz doprowadza do zaskakującego finału.

–  Nie czytajcie – uprzedza autor. – Jeśli jednak postanowicie wytrzymać do końca, nie wytykajcie mi, że jestem zwyrodniały i spaczony, przesadzam, usiłuję wyolbrzymiać, nie znam miary. Rzeczywistość bywa o wiele gorsza.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8008-202-1
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Za fachowe rady i nieocenioną pomoc dziękuję dr. Denisowi Valencie, biegłemu sądowemu z dziedziny medycyny i farmacji, specjalizującemu się w medycynie sądowej.

Te stronice będą niesmaczne. Nie czytajcie. Jeśli jednak postanowicie wytrzymać do końca, nie wytykajcie mi, że jestem zwyrodniały i spaczony, że przesadzam, usiłuję wyolbrzymiać, nie znam miary.
Nie wytykajcie mi, że przyzwoitość i zdrowy rozsądek wymieniłem na pieniądze oraz wątpliwą popularność i że zaślepiła mnie wizja ulotnej sławy. Proszę, nie wytykajcie mi, że jestem ślepy.

Rzeczywistość jest o wiele gorsza.1

LISTOPAD 2002 — Poniedziałek 1.00 —

Czołgał się, ale już nie mógł.

Dłonie miał poharatane, a drobne kamyczki pod skórą oblepiły się krwią i szarpały włókna mięśni jedno po drugim. Powinno boleć, ale nie bolało. Nogi resztką sił wyniosły go z piwnicy na korytarz, a stamtąd w mroźną noc. Ostatni cios, który dostał w brodę, przekrzywił mu głowę, zabolał w karku i wysłał ciepłą falę do pleców i ramion. Potem stracił przytomność. Gdy się ocknął, czuł się ciężki. Ciepłota uciekła z ciała. Ból też. Pozostało tylko tępe nic. Przestawał cokolwiek czuć. Najpierw ręce, potem nogi… potem całe plecy.

Usiłował wstać, ale upadł. Był już na ulicy, ale chciał iść jeszcze dalej. Dalej… dalej od niego… od diabła… jak najdalej!

Czołgał się, ale naprawdę już nie mógł.

Zaczął się dusić. Skrzep zapychał złamany nos, a do ust z kiszek spłynęły wymiociny. Wymieszały się z krwią i okruchami zębów, tworząc gęstą kaszę. Trochę jej wypłynęło, ale wielki krwiak wciąż tkwił w gardle i dusił go.

Kaszlał, usiłując pozbyć się krwi i złapać oddech, ale… to było niemożliwe! Niemożliwe! Dławił się, skowytał. Nadal miał pełne usta, a gdy mu się udało choć trochę odpluć, wciąż wypełniały się na nowo.

Nie widział. Powieki miał zlepione i zalane krwią. Przez cienkie szparki z trudnością rozeznawał zarysy domów.

Nic go nie bolało. Już nic go nie bolało.

Mechanicznie przebierał naprzemiennie rękami i nogami. Posuwał się do przodu jak wielki zakrwawiony płaz. Doczołgał się do pojemnika na śmieci na końcu ciemnej ulicy w zabytkowym centrum Naszego Miasta. Wsparł się na łokciach, resztką sił próbował uchwycić metalowy uchwyt. Wtedy ją zauważył. Nareszcie! Ratunek!

— Adam, spójrz… tam ktoś leży!

— No to co?

— Adam, rusza się… on… chce wstać…

— No to co?

— Adam, powinniśmy się przyjrzeć…!

— Ćpun zasrany… wyleguje się przy śmietnikach… a ja mam chodzić mu się przyglądać… Czy ty jesteś normalna?! Rusz się i wsiadaj wreszcie, czekają na nas! Wiesz, że muszę być na zakończeniu, ten bankiet jest dla mnie życiową szansą, tam jest minister, dyrektor generalny i wszyscy, przecież ci mówiłem! Jak mi się dzisiaj uda uwinąć, to po miesiącu będę…

Wielka beemwica zrobiła pii pii i zamrugała światłami. Adam, ubrany w smoking, rozejrzał się za żoną.

— Wsiądziesz wreszcie?!

Był zdenerwowany. Grał o wszystko.

— W dupie mam twój bankiet! Nie byliśmy tam od początku, więc po co się gramolimy teraz, o pierwszej w nocy?! Wpadasz jak wariat, prędko, ubieraj się! Czy ja jestem twoja słu…?!

— Nie wkurwiaj mnie… ty! Boże! Zdena! Co ja komu zrobiłem?! Nie rozumiesz, że Laco dzwonił do mnie o dziewiątej, że będzie o mnie mowa i wszystko się zdecyduje teraz, w nocy… Przyleciałem na ostatnią chwilę, więc przynajmniej ty mnie nie męcz!!!

— Nie mogłeś przedtem zadzwonić?! Choćby z lotniska, że przyleciałeś… Ty idioto! W środku nocy wpadasz do mieszkania jak bomba… O mało nie zemdlałam!

— Teraz na ulicy będziemy to załatwiać?! Ty krowo! Czy teraz jest to takie ważne, zadzwoniłem albo nie?! No wsiądziesz wreszcie?!

Nie wsiadła. Przekornie wzruszyła obnażonym ramieniem, sterczącym z przepięknej wieczorowej toalety. Zrobiła kilka nieporadnych kroków w półmroku kamiennej ulicy. W jednej ręce torebka, w drugiej skraj bajecznie drogiej sukni. Nie podobała się jej, ale gdy sprzedawczyni w salonie wymieniła cenę i pochodzenie, wzięła. Unosiła ją wysoko, żeby nie zabrudzić o bruk.

— Ty, Adam… ale… on tam leży przy tym kontenerze… i macha do nas…

Mężczyzna się zniecierpliwił.

— Chce dwie dychy na piwo! Miej go w dupie i rusz się wreszcie!

— Jest jakiś dziwny, Adam… On jest jakiś… cały biały. Co to ma na sobie? Biały koc czy… białą koszulę nocną? Albo… chwileczkę, Adam! I cały we krwi… Rany boskie!!!

— Jeden powód więcej, żeby do niego nie podchodzić. Masz suknię za melona, więc się nie obijaj i wreszcie wsiadaj!!

Zrobiła krok i ostry czubek obcasa wbił się w szczelinę między kostkami bruku.

— O Boże! — jęknęła.

— Ty krowo! To buty od Manola… Gdyby cię zobaczył Blahnik, załamałby ręce! Kosztowały kupę kasy… Jeśli złamiesz ten obcas, to ci wleję, słowo daję! Zdena!!! Nie wygłupiaj się i wsiadaj!

Przykucnęła, ostrożnie oswobodziła obcas i podeszła do auta. Zanim wsiadła, z obawą spojrzała w górę na ich balkon.

— Adam! A jeśli umiera?! — syknęła, ssąc palec, bo podczas wyciągania obcasa złamała dolepiony paznokieć.

— To przeczytasz o tym jutro w gazecie! Ćpun zasrany…

Wystartował i ruszyli.

Kochali się. To była miłość. Ona go kochała, bo był szefem międzynarodowego towarzystwa ubezpieczeniowego i miał ambicję, by zostać dyrektorem generalnym, a on ją kochał, bo jej tato był… Właściwie wszystko, co Adam osiągnął w życiu, właśnie on mu zapewnił. Więc ją kochał, bo potężny tata jeszcze żył.

Na wspólnym koncie mieli kilka milionów powodów do miłości. Ale ich miłość do bliźniego swego nie była zdolna przekroczyć progu ich wielkiej beemwicy. Ich miłość była tchórzliwa. Tak więc zatrzasnęli drzwi i ruszyli na trwający w najlepsze bankiet.

Na chodniku przy nich umierał chłopiec.

Miał trzynaście lat. Nazywał się Peter Mikuš.

Jeden z apostołów również miał na imię Piotr. I on kiedyś umierał… choć nie chciał, jak ten… i też go bolało.2

Poniedziałek 5.58 —

— Za tą górą, za wysoką, mam dziewczynę czarnoo… uha! …ooką… a za tą gó…

— Stul pysk, Janči! Jest szósta, a tu mieszkają same delikaciki… znów będą na nas skarżyć! Oni wstają o dziesiątej, a jedzą obiad, kiedy my mamy fajrant! Poprzednim razem im wadziło, że tłuczemy pojemnikami i śmieciarka zbyt hałasuje! Już lepiej załóż tłumik na mordę i podawaj!

— Dlaczego? Dlaczego nie mógłbym pośpiewać, kiedy wczoraj fajnie się zabawiłem, a dzisiaj mam poczucie, jakbym fruwał. Wiesz, jaka była?! Jak wata cukrowa na odpuście…

— Mam gdzieś twoje orgie…

— Co…?!

— Dupczenie! Nie możesz wrzeszczeć tak wcześnie rano…

— Właśnie że mogę!

— A nie możesz!

— Nie mogę?! A to czemu? Niech się wszyscy po…

— Zamknij się i podawaj!

— Na! — I podsunął kolejny pojemnik.

Śmieciarze pracowali systematycznie od bramy do bramy, starając się robić jak największy hałas. Zwłaszcza tutaj, bo właśnie z tej wszawej prominenckiej dzielnicy przychodziło najwięcej skarg.

Śpiewać jednak nie powinien. Hurkot pojemników i warkot maszyny można usprawiedliwić, choć ich hałas przy odrobinie dobrej woli dałoby się nieco stłumić, ale po co? Lecz śpiewu o szóstej rano w pustych uliczkach starego miasta kierownik by w żaden sposób nie usprawiedliwił, i dlatego kolega śmieciarz fuknął.

— Cicho bądź i podawaj…

Wielki żółty wóz z napisem OLO na burcie cofał w ślepą uliczkę. Cofając, okropnie pipkał. I to dałoby się rozwiązać, ale po co?

— Jeszcze tam z tyłu jeden i kończymy, jedziemy wysypać… Podawaj, Janči!

Janči zeskoczył z tylnego stopnia i wyćwiczonym ruchem chwycił pojemnik. Szarpnął nim.

— Fuuj, kurwy forsiaste! Zasrali cały pojemnik… — Spojrzał z obrzydzeniem na rękawicę, która mu się ześliznęła po uchwycie.

— Cholera… to nie gówno, to… to… — Powąchał. — Jezu Chryste na niebie… krew! — Spojrzał na ziemię i oczami śledził krwawy ślad, prowadzący do… — Jezu Chryste, Boże miłosierny…

— Nie wydzieraj się! Feri!! Wyłaź! — Dowódca lewego stopnia śmieciarki kiwał na szofera i stukał mu w drzwi kabiny.

Kierowca nigdy nie wysiadał z wozu, a wydarzenia na ulicy zupełnie go nie obchodziły. Słuchał radia, czytał gazetę, jadł śniadanie, telefonował, obcinał paznokcie albo robił cokolwiek innego, ale nigdy nie wysiadał, chyba że…

— No wyłaź! Tam leży chłop. Wygląda, że całkiem z nim do dupy…

Fero zaciągnął ręczny hamulec i wysiadł. Obejrzał pojemnik i krwawą smugę, prowadzącą do postaci skulonej w bramie.

— Załatwiony?

— A bo ja wiem?

— Janči, idź go obejrzeć…

— Za Boga!

Więc kierowca poszedł.

— Ty! — Szarpnął go za ramię. — Hej!

Chwycił go i odciągnął od ściany. Spojrzał mu w twarz i szybko położył z powrotem.

— Zimny i krwawy, i… jakoś dziwnie skulony…

— Gotów?

— Gotów…

— Ma łańcuszek… albo pierścionki? — spytał Janči.

Kierowca spojrzał.

— Nie ma.

— A portfel?

— Nie będę go obszukiwać! Przyjadą gliny i będą się mądrzyć… Lepiej miejmy go w dupie i się wynośmy!

— Nie możemy! — jęknął dowódca lewego stopnia. — Mamy go w rejonie, tuż obok pojemnika. Każdy dureń stwierdzi, żeśmy tu byli i musieliśmy go widzieć! Gliny też! Lepiej zadzwoń do centrali…

— Jezu Chryste, takie siupy… — mamrotał kierowca Fero, ale podświadomie czuł, że kolega ma rację. Już się z tego nie wyplączą.

— Chyba dobrze gadasz, zadzwonię do centrali, niech poślą policjantów…

— Matko Boska Šaštýńska, módl się za nami… — jęknął Janči.3

Poniedziałek 7.22

— Chłopaki… a potem ją przewróciłem na brzuszek… — Chosé umilkł i z satysfakcją obserwował twarze obecnych. Był zadowolony, wszyscy mu zazdrościli.

Gruby Váňa już od dłuższej chwili nie żuł, chociaż góra jedzenia leżąca przed nim na stole świadczyła, że w sobotę wyprawiał wesele co najmniej trzem córkom albo odziedziczył udziały w McDonaldzie. Z otwartymi ustami gapił się na Choségo i czekał na dalszy ciąg.

Kuky z tej sterty ukradł mu kawałek kiełbasy i połówkę jajka na twardo. Obwąchał z rozkoszą. Przed sobą miał niskokaloryczny jogurt i rogaliki graham, bo wyniki z laboratoriów jeszcze ciągle pokazywały krytyczne wartości trójglicerydów i cholesterolu, a choć ćwiczył jak szalony, wciąż tył i tył. Wszystko byłoby w porządku, gdyby był normalnego wzrostu, ale na konusie było podwójnie widać każdy kilogram i zdaniem Krauza już wyglądał jak Václav Neckář. Widział go niedawno w telewizji — też powinien sprawdzić trójglicerydy.

Hanzel kupił sobie kosmodisk na kręgosłup i chwalił go na prawo i lewo, aż zaczęli podejrzewać, że opłaca go firma, która sprzedaje ten szmelc. Wszystkim mówił, że na celność w strzelaniu to nie ma żadnego ujemnego wpływu i że wciąż jeszcze należy do czołówki strzelców w województwie. Już od dość dawna nie widzieli go strzelającego, więc raczej nikt mu nie wierzył.

Váňa już nie tył, bardziej się nie dało. Chyba zbuntowała się jego skóra, nie chcąc się więcej rozciągać. Jadł i jadł, ale przekroczyć sto sześćdziesiątki wciąż się nie dało.

Stary Burger palił, a ponieważ mimo wieku wciąż go interesowały pozycje na brzuszku, odłożył gazetę i skupił uwagę.

Krauz spojrzał na zegarek, a gdy stwierdził, że do rannej operatywki u szefa mają jeszcze osiem minut, postanowił nie psuć koledze radości i zacisnął zęby, chociaż miał wielką ochotę posłać Choségo do diabła razem z jego nocnymi doznaniami.

Krauz uśmiechnął się. Chosé siedział przy lustrze i Krauz ustawił się tak, że widział swoje odbicie obok niego. Sam musiał przyznać, że kiedy koledzy mówili na nich whisky boys, mieli trochę racji. Na butelce whisky Black & White były dwa psy, czarny i biały. Siedziały grzecznie obok siebie i… teraz, gdy oni także siedzieli grzecznie obok siebie, naprawdę byli do nich podobni. Czarny Chosé i biały Krauz. Bóg wie, co słowo rasizm oznacza w rzeczywistości… W wydziale zabójstw mieli inne zmartwienia, niż podrwiwać z Choségo z powodu jego wyglądu. Gdyby podobne troski mieli również aktywiści niektórych tak zwanych ruchów, wiele gazet wychodziłoby tylko na dwóch kolumnach i nikomu by to nie wadziło. Może nawet takie słowa byłyby niepotrzebne. Zwykli ludzie z pewnością mają co innego na głowie.

— A… potem? — nie wytrzymał Váňa, jednocześnie pytając i wgryzając się w ogromną kanapkę.

— Potem… potem ją…

Zadzwonił telefon.

— Cholera! — zaklął Chosé, bo już był w natchnieniu, zdecydowany wyjaśnić im do najdrobniejszych szczegółów, co robił wczoraj z rozwiedzioną dyrektorką gimnazjum i co jeszcze chce z nią wyczyniać. Zapowiadał to już od miesiąca, bo tak długo stawiała opór, ale wczoraj się przełamała, a chłopy chciały posłuchać.

— Krauz, wydział zab… już idziemy.

Odłożył. Wszyscy zdrętwieli.

— Dzwonił Šaňo, chyba coś mamy. Kazał wszystkim pędzić do niego.

— Kurwa! — powiedział Váňa, ale nie miał na myśli szefa.

Alexander Mayor, zwany Šaňo, już od dawna był szefem wydziału zabójstw i zasługiwał na taki tytuł. Robił co mógł, żeby temperować swój zespół, bronił ich pracy na każdej zbytecznej naradzie i miał nadzór nad wszystkimi nowymi sprawami, o które zwierzchnicy nieustannie wypytywali. Była to robota nie do pozazdroszczenia. Jego komórka wydzwaniała także w soboty, niedziele i święta, a oficer dyżurny tylko meldował… zwłoki tam i tam… rany takie a takie… dzielnica zrobiła to i to… co mam robić?

Nic. Ci od morderstw wszystkim się zajmą, wystarczy zadzwonić i już chodzą jak po sznurku.

Na korytarzu był ruch niczym podczas manewrów. Szef wezwał chyba także pozostałe kancelarie. Wszyscy do niego walili.

— Ostatni zamyka… — syknął Burger przez ramię do Váni, bo dobrze wiedział, że nim ten się wygramoli zza stołu, pozostali już będą przed fajrantem.

— No przecież wiem… — wymamrotał Váňa i kropla majonezu kapnęła mu na koszulę. Niechętnie podszedł do umywalki. Teraz już na pewno będzie ostatni…

— Cisza… No więc cisza! — szef usiłował opanować harmider siadających ciał i szuranie krzeseł. — Siadajcie wreszcie, zaczniemy kilka minut wcześniej. Raport mam w nosie, nawet nie będę wam czytać! Kogo obchodzą cztery ukradzione auta i jeden wybity ząb w domu towarowym? Kogo to naprawdę obchodzi, niech sobie przeczyta. Mamy tu świeże zgłoszenie o znalezieniu podejrzanych zwłok mężczyzny, to nas interesuje. No więc będzie wreszcie cicho?!

— Stulcie pyski — syknął Krauz, przygotowując ołówek i kratkowany arkusz.

Wszyscy ucichli. Mayor nabrał powietrza i kontynuował:

— Zwłoki nieznanego mężczyzny znajdują się… gdzie jest Váňa?

— On je… — spróbował nieśmiało Kuky.

Drzwi się otworzyły i Váňa z ogromnym mokrym śladem na piersi zwycięsko wmaszerował do środka.

— Już dojadł… — dokończył Kuky.

— Tak, teraz więc na pewno jesteśmy w komplecie. Kontynuuję. Zwłoki nieznanego mężczyzny znajdują się na ulicy Kláštornej pod murem, a mężczyzna jest, jak mi zameldował operacyjny, zatłuczony! Trzeba to obejrzeć.

— Šaňo, Kláštorná jest ślepa, kończy się murem pod zamkiem, tam obcy nie mają czego szukać. Całą lewą stronę zajmują magazyny biblioteki miejskiej i zatęchłe mieszkania starych mieszkańców, a prawa strona, wsparta o mur zamkowy, została wyremontowana na luksusowe mieszkania, sprzedawane prominentom. Podobno siedem melonów za mieszkanie.

— Trujesz!

— Kuky, nie truję! Kupuję tam dwa, to wiem, ile będę płacić, no nieee?!

Mayor splótł palce i uniósł brwi.

— Richard, proszę cię, schowaj sobie te wasze wieczne żarciki i zacznijmy coś robić!

— Tak jest, szefie! Chciałem tylko powiedzieć, że tam bezdomni ani żebracy nie chodzą, więc dlaczego to są nieznane zwłoki?

— Bo operacyjny mi meldował, że denat nie ma przy sobie żadnych dokumentów!

Krauz zaczął pisać. Notatkę o dokumentach zakończył wielkim wykrzyknikiem.

— Mów dalej! — popędził szefa.

— Dzielnicowy patrol jest tam od za piętnaście siódma. O szóstej znaleźli go śmieciarze, leżał obok pojemników w kącie jakiejś bramy…

— Był tam sądowy?

— Jeszcze nie. Dzielnica wstrzymała oględziny, gdy stwierdzili zakres obrażeń.

— A jaki jest?

— Zakres? Podobno całkiem zatłuczony.

Krauz z niechęcią rzucił ołówek na stół.

— A więc guzik wiemy!

— I dlatego lepiej się temu przyjrzeć! Richard, chcę od ciebie usłyszeć dokładny podział czynności i zwięzłą analizę.

— Analizować nie mam czego, a dokładnie pobiegnie tam wszystko, co ma zdrowe ręce i nogi! Odezwę się do ciebie z miejsca czynu, potem zobaczymy. Zadzwonię do Lengyela, potrzebny mi tam lekarz sądowy.

— Nie trzeba, już dzwonił do niego operacyjny. Przywiezie ci go patrol.

— Więc czemu mnie tu trzymasz, mogłem już tam być i…

Zadzwonił telefon.

— Mayor, słucham. Tak, panie dyrektorze… taak… wiemy… nie żyje… nie, nie wiemy… nie, nie wiemy… nie, jeszcze nie wiemy… Ale ja dostałem tę informację dopiero pięć minut temu, skąd mam to wszystko wiedzieć? Kiedy się skarżyła? W piątek? Nie… zaginionych nie ewidencjonujemy, od tego jest wydział… Tak, skontaktuję się z nimi… Jak to, kto ma tam iść? Krauz!

Mayor odłożył słuchawkę i zacisnął wargi.

— Dyrektor chce być informowany, natychmiast i na bieżąco. Jeśli się potwierdzi, że to ten chłopiec, jesteśmy w pięk… nej bryndzy… i że niby dlaczego jeszcze nic nie wiemy i kto pojedzie na miejsce czynu…

Szef wydziału zabójstw głośno sapał i musiał rozluźnić krawat.

— Ja? — spytał Krauz i zrobił głupkowatą minę.

— Nie złość mnie i znikaj! A po drodze telefonuj! Stale! Chce być informowany… natychmiast i na bieżąco!

— Kto? Portier?

Mayor zacisnął zęby i przez chwilę szukał na stole gumki, ale znalazł tylko półkilogramowy kryształowy przycisk na akta. Zrobiło mu się go szkoda, więc tym razem nie rzucił niczego.

Szkoda przycisku, nie Krauza.4

— Dobry wieczór, salon Nikolet… czym mogę służyć?

— Dobry wieczór pani, czy jest Boris?

— Moment… Boris! Telefon do ciebie.

Czekała. Pewnie miał robotę.

— Boris…

— Cześć, Zdena z tej strony…

— Aaa, cześć Zdenka! Czemu dzwonisz na stacjonarny?

— Bo nie odbierasz komórki!

— Nie odbieram? Aha! Zaczekaj… no, jasne! Niedoładowana, nawet nie zauważyłem. Wiesz, mam tyle roboty… — szepnął konspiracyjnie. — Robię Zuzanę Bielą.

— Aktorkę?

— Noo… i… nie mam czasu.

— Dla mnie nie masz czasu? No wybacz!!!

— Nie! Nie tak! Dla ciebie zawsze! Chciałem powiedzieć, że nie mam czasu na telefonowanie i sprawdzanie komórki, i… przeoczyłem, kiedy mi się wyładowała! Przecież wiesz, a…

— Jest w Monachium, od rana do środy…

— Zdenka… jeszcze przyjdzie jedna klientka, ja dziś chyba…

— Chciałeś omówić bezprocentową pożyczkę. Dzisiaj jest idealna pora. A może już nie chcesz się usamodzielnić?

— Chcę! Wiesz dobrze, że chcę! Własny salon to moje wielkie marzenie, ale… powinienem to omówić z twoim mężem, nie?

— Z pewnością, ale to musi przejść przeze mnie, coś w rodzaju… dogłębnej kontroli… Bardzo dogłębnej… kontroli! Ja do twojego… twojego projektu muszę zająć ustne stanowisko, mówiąc fachowo… oralne stanowisko. Już zapomniałeś? Poprzednim razem to było jedynie wstępne omówienie warunków… a to nie wystarczy! Mnie z pewnością nie!

— Jest niedziela! Dziś mam najlepsze klientki…

— Nie wykręcaj się! Czekam na ciebie o dziesiątej, potem mi opowiesz świeże plotki od Zuzy, kto z kim w teatrze… i tak dalej.

— Ty bestio!

Rozłączyła się. Chwilę trzymał słuchawkę przy uchu, a w jego oczach pojawił się niebezpieczny błysk. Potem ją szybko odłożył. Klientka czekała. W drodze do świeżo umytej głowy nasunęły mu się trzy słowa: świnia, raszpla i stara wywłoka… a więc właściwie cztery. Ani jedno nie odnosiło się do aktorki Zuzany Bielej.

Miał ochotę ją zabić!

Ale raszpla miała kasę.5

Policjant w mundurze uniósł zielono-białą taśmę z napisem POLICJA, którą kazali mu przegrodzić ślepą ulicę, i wpuścił auta. Nie mieli kogutów ani oznaczeń, nikt z załogi nie pokazał dokumentów. Ale i tak wiedział, że to policjanci.

Chłopcy z wydziału zabójstw wjechali i zaparkowali kawałek za taśmą. Dalej przeszli pieszo. Po co niszczyć ślady oponami?

— Porucznik Machovec, śledczy z dzielnicy. Który z was jest śledczym z województwa?

— Żaden!

— Ale…

— Najpierw zobaczymy…

— Kim jesteście?

— Krauz. Wydział zabójstw. Jeśli będzie potrzebna ekipa z województwa, załatwimy to. Możecie mi powiedzieć, coście dotychczas stwierdzili?

Nie zdążył. Wyprzedzili go napaleni koledzy Krauza.

— Richard, idziemy obejrzeć koniec uliczki. Najpierw my idziemy.

Rozeszli się parami i zaczęli pracować. Krauz kiwał głową i notował w zeszycie, kto dokąd idzie. Stał pośrodku ślepej ulicy i czuł się jak reżyser filmu kostiumowego. Czekał tylko, z której bramy wybiegną giermkowie i zaczną się naparzać.

Ulica Kláštorná pod zamkiem to miejsce o wielkich walorach zabytkowych. Pewnie dlatego jej prawą pierzeję sprzedano przybłędom, którzy mieli całą armię murarzy za plecami. Zburzyli kamienice z przełomu osiemnastego i dziewiętnastego wieku z przepięknymi frontonami, zdobionymi sztukaterią, nie nadające się do celów komercyjnych, i postawili nowoczesne trzykondygnacyjne pueblowe domy z ogromnymi loggiami, przylepionymi jedna do drugiej jak gniazda jaskółcze. Wysmarowali je farbami… wysmarowali farbami! Potworność! Pochód pierwszomajowy pośrodku kamieni pamiętających dwa stulecia.

— Jestem porucznik Machovec, dzielnicowy śledczy!

— Słucham, panie kolego — przytaknął Krauz.

— To jest miejsce czynu!

— Nie zabieram go panu… A jakiego, jeśli wolno spytać?

— Tam jest trup.

— Zawał?

— No… tego nikt nie wie.

— Ktoś mógłby to stwierdzić, jeśli puścicie go dalej.

— Wy?

— Nie, biegły sądowy.

— Ale nim przyjedzie, wasi ludzie mi zadepczą.

— Na pewno mniej niż zadeptaliście wy i wasi ludzie! Patrzcie, tamten w kącie, czemu pali? Kto mu na to pozwolił? Gdzie odrzuca pety? A tamten czemu się opiera o pojemnik i nie ma rękawic? Stąd widzę, że ten pojemnik jest we krwi! A ten tam… rany boskie! On leje parę metrów od zwłok!!! Heej! Ty! No… ty! Odbiło ci, sierżancie?! Nie chcesz się mu wyszczać na głowę?! Wynoś się z tym fiutem!

— Ale przecież jestem od niego dwadzieścia metrów…

— Jeśli to morderstwo, to miejscem czynu jest cała ulica, wszędzie mogą być ślady.

— No dobrze… — Chłopiec ze srebrnymi gwiazdkami na ramionach zapiął się i obrażony zaczął szperać po kieszeniach, szukając papierosów.

— Matko Boska, kto ich uczy? Czy naprawdę niczego nie liznęli w tej szkole policyjnej? — jęknął Krauz.

Kuky spojrzał i podszedł do chłopca w mundurze. Ujął go delikatnie za ramię i wyjął mu z ust niezapalonego papierosa.

— Proszę cię, koleś, bądź tak łaskaw i idź jarać tam, za taśmę. — Popchnął go lekko.

Chłopiec odleciał i już nie debatował. Za taśmą przypalili sobie z kolegą. Cicho sarkali, co to za stado przemądrzałych chujów tu przyszło. Masował sobie obolałe ramię.

— Nie znam pana, z którego pan wydziału, panie śledczy? — spytał Krauz.

— Jestem śledczym od przestępstw gospodarczych, tylko dzisiaj dostałem wyjazd.

— Aha! Dzisiaj przyszła kolej na pana, co? A więc zanim pan zostanie wszechstronnym specjalistą od trupów, niech pan stanie tam, na chodniku, i niech pan zawoła swoje umundurowane patrole do taśmy, niech już nie zadeptują miejsca czynu! A my tymczasem się rozejrzymy. Gdy przyjedzie doktor, we trójkę popatrzymy na zwłoki, a potem będziemy oceniać… Takie mamy zwyczaje.

Owocną debatę przerwał przyjazd radiowozu. Auto zatrzymało się kawałek od chodnika, wysiadł doktor Lengyel. Nogi pozostawił na chodniku, ale resztą ciała wrócił do auta, tylko tyłek sterczał. Gdy znów się wynurzył, w ręce kiwała mu się skórzana teczka.

— Aaa, już jest! — dodał Krauz.

— Pan nie ma co wydawać mi rozkazów, panie detektywie! Ja tu jestem śledczym! Dlaczego nie przyjechał śledczy z województwa? O waszym zachowaniu poinformuję przełożonych… panie… panie…

— Niech pan zanotuje: Krauz! Jestem przyzwyczajony… i chciałem z panem jak najlepiej, bez obrazy.

Śledczy Machovec notował. Przynajmniej nazwisko, skoro na razie nie zdobył się na nic innego.

— Cześć wam, bando! Życzę pięknego poniedziałkowego poranka. — Lengyel skinął niedbale.

— Cześć — odpowiedział Krauz i podał mu rękę. — Czy już ci mówiłem, że z tą teczką wyglądasz jak prawdziwy doktor?

Burger i Hanzel wyszli z bramy naprzeciwko i dołączyli do nich. Też podali ręce doktorowi.

Znali się. Doktor Lengyel pracował w medycynie sądowej co najmniej tak długo, jak oni w morderstwach. Właściwie nieco dłużej, ale nie było tego widać, bo panowie w wydziale zabójstw przybierali na wadze, a on biegał, skakał, ćwiczył, a potem robił sekcje, aby się przekonać, że jego to jeszcze nie dotyczy. Dokładnie mówiąc, najpierw robił sekcje, a dopiero później ćwiczył i mierzył sobie ciśnienie i puls, aby się upewnić, że jego naprawdę to nie dotyczy. Nawet przestał palić.

Potem przywieźli mu na stół trzy raki płuc w jednym miesiącu… Ani jeden nie palił, więc odtąd czasem sobie pozwalał na papierosa albo dwa. Krauz wyciągał go na piwo, a wtedy w dwie godziny załatwiał całe pudełko. Ten wynik utrzymywał później bez piwa w naiwnym przekonaniu, że kilka dziennie nie może zaszkodzić.

Krauz często wyciągał go na piwo. Bez przeszkód, bo od pewnego balu policyjnego znali się nie tylko panowie, ale i ich żony, czasem odwiedzali się rodzinami, a gdy Krauz dzwonił, pani Lengyelová puszczała męża w naiwnym przeświadczeniu, że jest w dobrych rękach.

Być w dobrych rękach speca od zabójstw — to niebotyczny szczyt naiwności!

Lengyel trzymał sztamę z chłopakami z wydziału, a trochę krwi i jakiś tam trupek nigdy ich nie dzieliły.

— Znów jesteście w kłopotach, wtedy jestem dobry — mamrotał Lengyel, oglądając krwawy ślad na bruku.

— Nie jesteś dobry nawet w kłopotach, niech ci się nie zdaje, ale gdy zadzwoniliśmy na chirurgię plastyczną, nie chcieli z nami gadać. Do kogo więc mieliśmy zadzwonić?

— Hmm, do nich więcej nie dzwońcie, biorą straszną kasę!

— Wstrętny zawistnik. — Krauz zwrócił się do Burgera: — Jego klienci nic mu nie dają w łapę. Ma tylko to, co im wyłamie z ust i ściągnie z palców, dlatego zazdrości obrotniejszym… — ględzili, idąc wzdłuż śladu. Wszyscy ze wzrokiem wbitym w bruk.

Zatrzymali się przy pojemniku.

— Czy ktoś wreszcie mi powie, o co tu idzie?! — Doktor wyciągnął papierosa i szukał zapalniczki.

— Nie palimy, nie pijemy, nie dupczymy, szczególnie na miejscu zbrodni. To jest motto naszego wydziału, czy już zapomniałeś?

— Aha! — Schował papierosa.

— Podobno znaleziono trupa nieznanego, skatowanego mężczyzny, więcej nawet my nie wiemy. Czekaliśmy na ciebie, chyba niepotrzebnie — zakończył zatroskany Krauz.

— Tu leżał i usiłował wstać — wskazał Lengyel.

Burger pochylił się. Uważnie obejrzał pojemnik.

— Pluł krwią i odłamkami zębów… starał się krzyczeć… Leżąc tu, wypluwał krew… te smugi na całym pojemniku… chciał wstać… wdrapać się po nim…

— Zgoda. — Lengyel przytaknął. — Chyba… wzywał pomocy… Może nawet ktoś go widział… albo słyszał…

— Boooże… — nie wytrzymał Krauz i wywrócił oczami.

— Dobrze, dobrze, już jestem cicho.

— Nie musisz, ale nie prowadź za nas śledztwa!

— Znowu…

— Tak, znowu! Medyk ma robić sekcje, a detektyw śledztwo! Poza tym gadaj sobie, co chcesz… byle do rzeczy!

— Pić mi się chce.

— Jest piętnaście po ósmej.

— Normalnym ludziom chce się pić również piętnaście po ósmej.

— Normalni ludzie piętnaście po ósmej są jeszcze w łóżku.

— I chcą pić… po niedzieli, skoro w poniedziałek kwadrans po ósmej są jeszcze w łóżku.

— Ja go zabiję!

Burger podniósł się spod pojemnika i powiedział karcąco:

— Czy wy dwaj przestaniecie truć i zaczniecie coś robić?

— No więc chodźmy do niego. — Lengyel pokręcił głową z niesmakiem i zmierzył odległość od pojemnika do skulonego trupa. Zaledwie dziesięć kroków. Spróbował jeszcze raz.

— A może w wozie coś macie?

— Potem cię wezmę do baru mlecznego na kakao. Ja płacę — skapitulował Krauz.

Ględzili. Mówili sobie uszczypliwości. Improwizowali, udając niewrażliwych. Przerzucali się słówkami, ale w rzeczywistości już pracowali. Laik dyskretnie dzwoniłby do psychiatryka i zamawiał dwa do trzech kaftanów bezpieczeństwa, ale chłopaki z wydziału zabójstw dobrze znali ten lengyelowsko- -krauzowski humor. Uśmiechali się i czekali, kiedy oni też będą mogli coś wtrącić.

Obaj powoli kroczyli od pojemnika do zwłok. Wzrokiem zapisywali każdy centymetr kwadratowy bruku.

Krauz się obejrzał. Na końcu ulicy był kamienny mur. Wysoki. Nad nim w górę skała aż do zamku.

Lengyel obejrzał bruk pod nogami, położył torbę na pękniętym krawężniku i naciągnął rękawice. Detektywi też.

— Trzeba go ruszyć, inaczej się nie da. Wezwij fotografa — wymamrotał Lengyel.

Kuky pobiegł, aby sprowadzić dzielnicowego technika. Pozostali tymczasem stali i się gapili.

Mężczyzna klęczący na brzegu przejścia był mały. Chudy. Bardzo mały i bardzo chudy. Białe tenisówki, dżinsy i za duża biała koszula. Nie była wetknięta w spodnie. Gdyby stał, zwisałaby mu poniżej kolan. Klęczał bokiem, wsparty o mur tuż przy skraju bramy. Głowa opadła mu na piersi, widzieli tylko kark. Ręce na brzuchu.

Pokazywał im tylko grzbiet i podeszwy tenisówek.

— Ta koszula jest dziwna… — wymamrotał Lengyel.

— Czemu?

— Mamy listopad, zbyt chłodno.

— Musiał być gdzieś tu u kogoś w mieszkaniu.

— Właśnie to miałem na myśli, Riško, i…

— I co?

— Jest brudna.

— Upadł.

— Spójrz tu. — Lengyel go nie dotykał, tylko pokazywał. — I tu… długie smugi, suche, jakby stare. Dziwne, i ta naderwana tkanina koszuli… tu i tu. Nie spadł. Czołgał się i to dość daleko.

— Dobrze, jak na doktora med… naprawdę dobrze! Czy jest tu na tyle długo, żeby smugi zdążyły wyschnąć? — Krauz w skupieniu pisał wszystko, co mówił Lengyel.

— Idź do czorta razem z doktorem medem! Tego nie wiem. Zobaczymy na sekcji.

— Na wszelki wypadek zanotuję — wymamrotał Krauz i napisał w zeszycie: SUCHE SMUGI NA KOSZULI — ZWIĄZEK Z CZASEM ŚMIERCI?

I podkreślił.

Potem zastanowił się i dopisał: SPYTAJ GO NA SEKCJI, BO TO SKLEROTYK!!

Również podkreślił.

— Co to chciałem… aha! — odezwał się Lengyel. — Co z tym technikiem?!

— Tu jestem. Co potrzeba? — spytał technik i postawił w bramie wielką czarną walizkę.

— Mogę? — zwrócił się do Krauza, bo był świadkiem jego dialogu z młodym mundurowym i był po stronie detektywa. Stary doświadczony wyga nie chciał popełnić szkolnego błędu jak tamten sierżancina i zatrzeć śladów w miejscu zbrodni.

— Tak, tam powinno być czysto — odparł Krauz, bo już to sprawdził.

— A więc?

— Trzeba go sfotografować.

— Drobiazg! Czy mam wyjąć numerki?

— Nie! Tylko ogólne ujęcia, jak klęczy. Ruszymy go minimalnie, żeby stwierdzić, co mu jest. Jeśli uznamy to za morderstwo, sami zrobimy oględziny z naszym technikiem, a jeśli nie, będziesz kontynuować…

— W porządku. — Technik szybko wziął się do roboty. — Cofnijcie się.

Spędził ich z kadru, oślepiając lampą błyskową. Wyszli z bramy i czekali.

Technik wszedł do środka i zrobił kilka ujęć również z drugiej strony. Spojrzał na licznik.

— Osiem. Chcecie więcej?

— Nie trzeba — ocenił Krauz.

— Wideo też?

— Jeśli masz kamerę! — ożył Krauz.

— Mam, ale… nie mam taśmy. My w dzielnicy wyczerpaliśmy limit.

Lengyel uniósł brwi.

— Niedawno czytałem w gazecie, że ochrona rządu dostała pięć nowych beemwic, a wy w dzielnicy nie macie na taśmę wideo?!

— Ty tego nie rozumiesz!— Krauz wziął w obronę technika. — Jesteś tylko doktorem! My mamy w ministerstwie analityków i doradców ekonomicznych! Oni wiedzą, co to priorytet!

— Zbyt częsta wymiana sekretarek?

— Prawie dobrze, doktorku, ale chybiłeś, to jest parytet! Ja mówiłem priorytet!

— Aha!

— Priorytet to jest… najpierw beemwice, potem dzielnica.

— Już rozumiem!

— Nie rozumiesz, doktorze, my też nie, ale się nie przejmuj.

— Richard, to jest trochę dziwne, tu na ulicy umierają ludzie, a wy organizujecie pieprzoną taśmę wideo?

Krauz ze smutkiem pokiwał głową. Potem wpadł na pomysł.

— Może powinniśmy zdradzić ministrowi tajemnicę, że policja jest dla ludzi.

— A pojmie?

— Ten? On się nawet nie domyśla, że policja podlega ministerstwu spraw wewnętrznych.

— O Boże!

— Amen! — zakończył Krauz. Zwrócił się do technika: — No to miej gdzieś wideo. Jak będziemy potrzebować, załatwi to nasz technik, na razie dzięki.

— Dobra — przytaknął technik z dzielnicy i zaczął się pakować.

— Więc już go rusz, doktorze, ale im mniej, tym lepiej. Chłopaki, chodźcie tutaj! — zdecydował Krauz.

Kuky się pochylił i przytrzymał chłopcu nogi, żeby się nie rozjechały. Burger chwycił go za ramiona, Lengyel za głowę i wszyscy na trzy odciągnęli go kilka centymetrów od muru.

Doktor klęczał obok niego, jakby się modlił, i obmacywał głowę. Próbował nią pokręcić. Badawczo spojrzał mu w twarz. Rozciągnął mu wargi, obmacał szyję i obejrzał palce rąk.

Wstał.

— Dajcie go z powrotem, taak… Powoli, ostrożnie… dokładnie jak był… dobrze. Zostaw go tak!

Zamyślony Lengyel ściągał rękawice. Pokręcił głową, potem jeszcze raz.

— Co ci się nie podoba?

— Riško, on jest zbity jak żyto, straszne! Twarz całkowicie zdemolowana, pod włosami jeden strup, a plecy… Zapomniałem o plecach! Boooże, ależ ze mnie sklerotyk! Dajcie rękawice… Właściwie nie potrzeba! Richard, masz jeszcze rękawice, podwiń mu ostrożnie koszulę.

Krauz przyklęknął i obejrzał dolny skraj koszuli. Nie znalazł niczego prócz zaschniętych szarych smug. Ostrożnie ujął tkaninę i uniósł.

— Jezu Chryste!

— Dobry Boże!

— O kurcze.

— Ożeż kurwa!

Każdy miał coś do powiedzenia.

Krauz ostrożnie położył brzeg koszuli z powrotem na pięty i wstał. Lengyel wydął wargi.

— Riško, Richard… on… chodźcie tutaj! — zakomenderował doktor.

Podeszli za nim do studzienki. Lengyel wyciągnął papierosy i wszystkich poczęstował. Wszyscy wzięli. Burger podawał ogień. Stali w kręgu wokół studzienki jakby przy ognisku.

— Chłopcy, mężczyzna jest niedożywiony, chudy, małego wzrostu, twarz nie ogolona… To nie mężczyzna, to chłopiec! Dziecko. Dziesięć, może dwanaście lat. Twarz była celem brutalnego ataku osoby trzeciej, nos złamany, powieki spuchnięte, wybite zęby… na plecach ślady po intensywnym biczowaniu. Widzieliście. Uderzenia nie przecięły naskórka, ale były mocne, bo środkowa dotykowa rysa ma grube fioletowe brzegi, a więc bito mocno, ale czymś, co nie tnie skóry. Było ich wiele, bardzo wiele. Głowa zwisa na piersi pod ostrym kątem, więc przypuszczam, że kręgi są pęknięte albo złamane. Ostatni albo jeden z ostatnich ciosów był śmiertelny. Sekcja powie nam więcej, ale… wstępnie… chłopaki, to dziecko ktoś dręczył i… zadręczył na śmierć. A te paznokcie… pełno gliny, kilka jest zdartych aż do mięsa, on się gdzieś wdrapywał, czołgał albo nie wiem… więcej na razie nie wiem.

Lengyel mówił monotonnym głosem, bez intonacji i emocji. Spokojnie. Rutynowo. Skończył mówić, zaciągnął się i splunął.

— Wykluczasz samobójstwo? — spróbował Kuky, szczerząc zęby.

Wszyscy zmrozili go spojrzeniami.

— Sorry. — Spuścił wzrok.

— To nie żarty, chłopaki! — Krauz ofuknął Kukiego.

— Powiedziałem sorry.

— Dobrze, jeszcze… Doktorze, kiedy mniej więcej zmarł? Która nocna godzina ma nas interesować przy przesłuchiwaniu świadków?

— Rigor mortis… a więc… sztywność już wystąpiła, jest zima, szybko marznie… w nocy… Krew jest świeżo zaschnięta, bez brązowego nalotu, ja bym typował, że jest tu od sześciu do ośmiu godzin, gdzieś koło północy albo wkrótce po północy, to jest nasz czas!

— Jeśli jest tak, jak mówi doktor, musimy zacząć działać. Zadzwonię do Šaňa, że to nasza rzecz. Niech przyśle kompletną grupę wojewódzką, śledczy uzgodnią kwalifikację prawną i kompetencje, my na razie zabezpieczymy miejsce po swojemu i rozbiegniemy się po mieszkaniach naokoło. Zażądam posiłków z dzielnicy, żeby nam w tym pomogli, a ty, doktorze, jedź do tej twojej śmierdzącej budy i czekaj na mnie… Za dwie, trzy godziny będę tam i coś z chłopcem zrobimy.

Lengyel ostrożnie wymierzył niedopałek papierosa między kratki pokrywy, wypuścił go i westchnął.

— Co zrobimy? Pokroimy go na plasterki, nic więcej. Boże, te ich mamy… gdyby nas widziały!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: