Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Gwiazda Południa - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gwiazda Południa - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I „ACH, CI FRANCUZI!"

— Proszę, słucham pana!

— Mam zaszczyt prosić pana o rękę panny Watkins, pańskiej córki.

— O rękę Alicji?

— Tak, proszę pana. Widzę, że moja prośba pana dziwi. Niech mi pan jednak wybaczy, jeśli wyznam, że trudno mi zrozumieć, dlaczego wydaje się ona panu tak niezwykła. Mam lat dwadzieścia sześć. Nazywam się Cyprian Méré. Jestem inżynierem górnikiem, a politechnikę skończyłem z drugą lokatą. Rodzina moja cieszy się zasłużonym szacunkiem, choć nie jest bogata. Konsul nasz w Capetown może to wszystko potwierdzić, jeśli tylko pan sobie życzy; opinię o mnie wydać także może mój przyjaciel Pharamond Barthes, słynny myśliwy, którego zna pan dobrze, podobnie jak wszyscy mieszkańcy Griqualandu. Zostałem tu wydelegowany przez Akademię Nauk i przez rząd francuski. W roku ubiegłym otrzymałem w Instytucie nagrodę imienia Houdarta za pracę o chemicznym składzie skał pochodzenia wulkanicznego w Owernii. Sądzę, że moje sprawozdanie o kopalniach diamentów w dolinie rzeki Vaal, będące już na ukończeniu, również może liczyć na życzliwe przyjęcie ze strony świata nauki. Po powrocie z mej obecnej misji będę mianowany profesorem Akademii Górniczej w Paryżu; wynająłem już nawet mieszkanie w domu przy ulicy Uniwersyteckiej 104, na trzecim piętrze. Pensja moja zwiększy się od nowego roku do czterech tysięcy ośmiuset franków. Nie są to, oczywiście, bajońskie sumy, ale gdy się doda do tego moje poboczne zarobki — ekspertyzy, nagrody, artykuły do pism naukowych — ogólny mój' dochód wyniesie prawie dwa razy tyle. Dodam jeszcze, że wymagania mam bardzo skromne, tak że nie potrzeba mi nic więcej, żeby się czuć zupełnie szczęśliwym. Panie Watkins, mam zaszczyt prosić o rękę pańskiej córki.

Wystarczyło usłyszeć pewny, zdecydowany ton tego małego przemówienia, aby zdać sobie sprawę, że Cyprian Méré ma zwyczaj iść zawsze prosto do celu i wyrażać się bez. ogródek.

Twarz jego potwierdzała wrażenie, jakie wywoływał jego sposób mówienia. Była to twarz młodzieńca zajętego zasadniczo poważnymi problemami naukowymi i nie poświęcającego drobiazgom towarzyskiego życia ani chwili ponad to, czego wymagała konieczność.

Włosy miał kasztanowate, przycięte na jeża, i niemal przy skórze ostrzyżoną, jasną brodę; nosił skromne, podróżne ubranie z popielatego płótna; tani słomkowy kapelusz położył grzecznie na krześle wchodząc do pokoju, mimo że jego gospodarz miał głowę nakrytą z charakterystyczną dla rasy anglosaskiej bezceremonialnością. Wszystko w Cyprianie Méré świadczyło o umyśle poważnym, a jego jasne spojrzenie mówiło, że miał serce czyste i prawy charakter.

Trzeba dodać ponadto, że ten młody Francuz mówił tak znakomicie po angielsku, jakby długi czas mieszkał w rdzennie brytyjskich hrabstwach Zjednoczonego Królestwa.

Pan Watkins słuchał go paląc długą fajkę, rozparty w drewnianym fotelu, z nogą złożoną na trzcinowym stołeczku, z łokciem na prostym kuchennym stole, na którym stał dzbanek z dżynem i szklanka do połowy napełniona tym mocnym napojem.

Osobnik ten miał na sobie białe spodnie, kurtkę z grubego, granatowego płótna i żółtawą flanelową koszulę; był bez krawata i bez kamizelki. Pod olbrzymim filcowym kapeluszem, który zdawał się przyśrubowany na stałe do jego siwej głowy, widniała okrągła twarz tak obrzękła i czerwona, jak gdyby pod skórę wstrzyknięto porcję porzeczkowej galarety. W tej niezbyt miłej' fizjonomii, porośniętej z rzadka kępkami sztywnych włosów, tkwiły małe, szare oczka, z których nie wyglądało nic, co przypominałoby dobroć czy wyrozumiałość.

Trzeba jednak od razu powiedzieć na usprawiedliwienie pana Watkinsa, że cierpiał okropnie na podagrę, co zmuszało go do. trzymania nogi wyciągniętej i poowijanej w szmaty, a wiadomo, że podagra — tak w Afryce południowej, jak i w innych krajach — nie przyczynia się do złagodzenia charakteru ludzi, w których stawy wpija się swymi kłami.

Scena ta rozgrywała się w parterowym pokoju na farmie pana Watkinsa, w okolicach 29 stopnia szerokości geograficznej na południe od równika i koło 22 stopnia długości, na wschód od Południka Paryskiego, na granicy zachodniej Wolnego Państwa Oranie, na północ od brytyjskiej Kolonii Przylądkowej, w centrum południowej, anglo-holenderskiej Afryki. Obszar ten, którego granicę stanowi prawy brzeg rzeki Oranie, na południowym krańcu wielkiej pustyni Kalahari, od kilkunastu lat nazwany został — i nie bez powodu — „Polami Diamentowymi".

Pokój, w którym odbywała się wyżej przytoczona dyplomatyczna rozmowa, odznaczał się z jednej strony przesadnym zbytkiem niektórych mebli, z drugiej — rażącym ubóstwem innych szczegółów urządzenia. Podłogę na przykład stanowiło klepisko z ubitej ziemi, ale w paru miejscach było ono przykryte puszystymi dywanami i kosztownymi skórami. Na nie otapetowanych ścianach wisiała cenna broń wszelkiego rodzaju, wspaniały ze- gar z kunsztownie cyzelowanego brązu, pięknie oprawione angielskie sztychy. Kanapa kryta aksamitem stała koło stołu z surowego drzewa, nadającego się co najwyżej do potrzeb kuchennych. Fotele sprowadzone z Europy daremnie wyciągały ramiona do pana Watkinsa, który wolał stary, drewniany zydel niegdyś własnoręcznie sklecony. W całości jednak nagromadzenie kosztownych przedmiotów — a szczególnie wielka ilość porozrzucanych na wszystkich meblach skór panter, lampartów i żyraf — wywierało wrażenie jakiegoś barbarzyńskiego przepychu.

Widać było zresztą z samego ukształtowania sufitu, że nie było nad nim piętra i że na dom składał się tylko parter. Jak wszystkie miejscowe domy zbudowano go częściowo z desek, częściowo z gliny, a lekki szkielet dachu przykryto arkuszami karbowanej blachy cynkowej.

Widoczne było również, że dom ten niedawno został ukończony. Wystarczyło bowiem wychylić się przez okno, żeby zobaczyć po prawej i po lewej stronie pięć czy sześć porzuconych budowli w tym samym rodzaju, różniących się między sobą jedynie wiekiem i stopniem zrujnowania. Były to wszystko domy, które pan Watkins kolejno budował, zamieszkiwał i opuszczał, stosownie do zmian zachodzących w jego stanie posiadania; każdy z nich oznaczał niejako kolejny szczebel jego fortuny.

Najdalej położona siedziba była po prostu sklecona z darni i zasługiwała najwyżej na nazwę budy. Następna była z gliny, trzecia — z gliny i desek, czwarta — z gliny i cynku; widzimy, jaką to gamę coraz wyższych tonów pozwoliły przejść panu Watkinsowi przypadki jego kariery.

Wszystkie te budynki, mniej lub więcej zniszczone, wznosiły się na niewielkim wzgórzu położonym przy zbiegu rzek Vaal i Modder, dwóch głównych dopływów rzeki Oranie w tej części Afryki południowej. Wokoło, jak okiem sięgnąć, rozciągała się na południowy zachód i na północ naga i smutna równina. W krainie Veld — jak nazywają tę okolicę jej mieszkańcy —

ziemia jest czerwonawa, sucha, niepłodna, pokryta pyłem, zaledwie miejscami usiana rzadką trawą i kępami krzaków.

Tutaj właśnie znajdują się pokłady obfitujące w diamenty; główne tereny eksploatacji nazywają się: Du Toit's Pan, NewRush i najbogatszy może ze wszystkich — Vandergaart-Kopje. Te kopalnie odkrywkowe, znajdujące się niemal pod samą powierzchnią ziemi, objęte ogólną nazwą „dry-diggins", czyli „kopalni suchych", dostarczyły od roku 1870 kamieni o wartości ogólnej mniej więcej czterystu milionów. Pola te skupione są wewnątrz kręgu, którego promień nie wynosi więcej jak dwa do trzech kilometrów. Widać je było doskonale przez lornetkę 2 okien farmy pana Watkinsa, oddalonej od nich o jakie cztery mile angielskie.

Słowo „farma" nie było zresztą właściwą nazwą dla posiadłości pana Watkinsa: wokoło nikt by nie dostrzegł najmniejszego śladu jakichkolwiek uprawnych pól. Jak prawie wszyscy tak zwani farmerzy w tych okolicach południowej Afryki pan Watkins był raczej pasterzem na wielką skalę, właścicielem stad wołów, kóz i owiec niż zarządzającym gospodarstwem rolnym.

Jednakże pan Watkins nie odpowiedział jeszcze na prośbę tak grzecznie, ale i jasno wyrażoną przez Cypriana Méré. Po namyśle trwającym co najmniej trzy minuty zdecydował się wreszcie wyjąć fajkę z kącika ust i wypowiedzieć zdanie mające niewątpliwie bardzo odległy związek z omawianą sprawą.

— Myślę, że pogoda się zmieni, drogi panie. Nigdy chyba moja podagra tak mi nie dokuczała jak dziś od samego rana!

Młody inżynier zmarszczył brwi i na chwilę odwrócił głowę, by się opanować i nie okazać głębokiego zawodu.

— Może lepiej by było, gdyby pan przestał pić dżyn, panie Watkins — odpowiedział dość sucho, wskazując na kamienny dzbanek szybko opróżniany przez gospodarza.

— Przestać pić dżyn?! Na Jowisza! Dobre sobie! — wykrzyknął farmer. — Czy to kiedy dżyn zaszkodził porządnemu człowiekowi? Tak, wiem, co pan ma na myśli! Chce mi pan powiedzieć o tej recepcie, którą dał jakiś lekarz pewnemu lordowi- majorowi cierpiącemu na podagrę! Zaraz, jak ten lekarz się nazywał?... Abernethy, zdaje się. „Chce pan być zdrów? — pytał swego pacjenta. — To niech pan żyje za szylinga dziennie i niech pan tego szylinga zarobi pracą własnych rąk!" To wszystko bardzo pięknie, ale — na naszą starą Anglię! — po cóż by człowiek dorabiał się majątku, żeby potem żyć za szylinga dziennie? To są głupstwa niegodne tak mądrego człowieka jak pan, panie Méré! Więc, proszę bardzo, niech mi pan już o tym nie wspomina. Widzi pan, jeśli o mnie chodzi, to wolałbym raczej od razu położyć się do grobu. Dobrze zjeść, wypić sobie, wypalić dobrą fajkę, ile razy przyjdzie mi ochota — to jedyne moje radości w życiu. A pan by chciał, żebym się tego wyrzekł.

— Och, wcale mi na tym nie zależy — odpowiedział szczerze Cyprian. — Przypominam panu tylko pewne wskazanie higieny, które wydaje mi się słuszne. Ale dajmy spokój temu tematowi i wróćmy, jeśli pan pozwoli, do właściwego celu mojej wizyty.

Pan Watkins, przed chwilą tak wielomówny, pogrążył się znów w milczeniu, wypuszczając z fajki lekkie kłęby dymu.

W tej chwili otworzyły się drzwi i weszła młoda dziewczyna niosąc tacę ze szklanką. Śliczna ta osóbka wyglądała uroczo w dużym czepcu, jaki noszą farmerki w tych okolicach; ubrana była w skromną płócienną suknię w kwiaty. Mogła mieć dziewiętnaście lub dwadzieścia lat; jej bardzo biała cera, miękkie jasnoblond włosy, duże, niebieskie oczy, twarz nacechowana słodyczą i wesołością — stanowiły prawdziwy obraz zdrowia, wdzięku i pogody.

— Dzień dobry panu, panie Méré! — rzekła po francusku, z lekkim jednak angielskim akcentem.

— Dzień dobry, panno Alicjo! — odpowiedział Cyprian Méré powstawszy na widok dziewczyny i skłoniwszy się przed nią.

— Widziałam, jak pan wchodził — ciągnęła panna Watkins, odsłoniwszy w uśmiechu śliczne, białe zęby — a ponieważ wiem, że pan nie lubi tego paskudnego dżynu mojego ojczulka, przynoszę panu świeżej oranżady. Myślę, że będzie panu smakowała.

— To naprawdę za wiele uprzejmości z pani strony, panno Alicjo!

— Ale, ale, nigdy pan nie odgadnie, co mój struś Dada połknął dziś z rana — podjęła ze swobodą. — Moją kulę do cerowania pończoch! Tak, kulę z kości słoniowej! Jest przecież dosyć duża, pan ją widział nieraz, panie Méré; odziedziczyłam ją w spadku po bilardzie w New-Rush!. No i mówię panu, ten łakomczuch Dada połknął ją, jakby to była pigułka! Naprawdę, czuję, że kiedyś umrę ze zmartwienia przez to nieznośne ptaszysko!

W niebieskich oczach panny Watkins, kiedy tak mówiła, czaiło się tyle wesołych iskierek, że ten ponury prognostyk nie wydawał się prawdopodobny nawet w odległej przyszłości. Nagle jednak, dzięki intuicji właściwej kobietom, uderzyło ją milczenie ojca i młodego inżyniera; doznała wrażenia, że obaj są skrępowani jej obecnością.

— Zdaje się, że panom przeszkadzam — rzekła. — Jeżeli macie ze sobą jakieś sekrety, których nie mogę usłyszeć, to sobie idę. Zresztą, naprawdę nie mam czasu. Muszę jeszcze popracować nad moją sonatą, zanim zajmę się obiadem. Rzeczywiście, nie jesteście dziś rozmowni, moi panowie! Zostawiam was z waszymi ciemnymi knowaniami.

Skierowała się do drzwi, ale zawróciła jeszcze i dodała z wdziękiem, jakkolwiek temat był nader poważny:

— Panie Méré, kiedy będzie pan chciał przepytać mnie z tego, czego nauczyłem się o tlenie, jestem do pańskiej dyspozycji. Już trzy razy przeczytałam rozdział z chemii, który mi pan zadał, i ten „gaz bezbarwny i nie posiadający smaku" nie ma dla mnie żadnych tajemnic.

Powiedziawszy to panna-Watkins wykonała piękny dyg i zniknęła. W chwilę potem dźwięki doskonałego fortepianu, dolatujące z jednego z najdalszych pokoi, oznajmiły, że dziewczyna oddaje się z zapałem ćwiczeniom muzycznym.

— A więc, panie Watkins — rzekł Cyprian, któremu to urocze zjawisko byłoby przypomniało o jego prośbie, gdyby w ogóle był w stanie o niej zapomnieć — czy będzie pan łaskaw odpowiedzieć mi na to, o co miałem zaszczyt pytać przed chwilą?

Pan Watkins wyjął z ust fajkę, splunął uroczyście na ziemię, następnie gwałtownie podniósł głowę i kierując na młodego człowieka badawcze spojrzenie, rzekł:

— Czy pan może już mówił z nią o tym wszystkim, panie Méré?

— O czym? Z kim?

— O tym, co mi pan teraz powiedział... z moją córką...

— Za kogo pan mnie bierze, panie Watkins? — oburzył się młody inżynier tak gorąco, że nie można było wątpić w jego szczerość. — Jestem Francuzem, proszę pana! Niech pan o tym nie zapomina. To znaczy, że nie ośmieliłbym się nigdy mówić o małżeństwie z córką pana bez pańskiego upoważnienia. Wyraz oczu pana Watkinsa złagodniał i od razu język mu się rozwiązał.

— No, to doskonale! Porządny z pana chłopak! Muszę powiedzieć, że spodziewałem się po panu takiej właśnie dyskrecji w stosunku do Alicji — powiedział tonem nieomal przyjaznym. — No więc, skoro można mieć do pana zaufanie, musi mi pan teraz dać słowo, że również i w przyszłości nic pan jej o tym wszystkim nie powie!

— A to dlaczego, proszę pana?

— Bo to małżeństwo jest niemożliwe i najlepiej będzie, jeśli pan to sobie od razu wybije z głowy — odpowiedział pan Watkins. — Panie Méré, pan jest uczciwym młodym człowiekiem, prawdziwym dżentelmenem, świetnym chemikiem, doskonałym profesorem, ma pan nawet przed sobą wielką przyszłość — nie wątpię o tym.— ale nie dostanie pan mojej córki, ponieważ mam co do niej inne plany.

— Jednakże, panie Watkins...

— Niech pan nie nalega. To nic nie pomoże! — odparł farmer. — Gdyby pan był nawet księciem i parem Anglii, to i tak nie dogadzałby mi pan! A pan nawet nie jest obywatelem angielskim! I w dodatku oświadczył mi pan z całą szczerością, że nie posiada pan żadnego majątku! No, niech się pan sam zastanowi, czy mógłby pan na serio uwierzyć, że po to tak wychowałem Alicję, po to wystarałem się dla niej o najlepszych profesorów z Victorii i z Bloemfontein, aby potem, kiedy skończy dwadzieścia lat, pozwolić jej jechać do Paryża, mieszkać gdzieś przy ulicy Uniwersyteckiej, na trzecim piętrze, z jakimś panem, którego języka nawet nie rozumiem! Niech pan tylko pomyśli o tym, panie Méré, i niech się pan postawi na moim miejscu. Niech pan sobie wyobrazi, że jest pan farmerem Johnem Watkinsem, właścicielem kopalni Vandergaart-Kopje, a ja panem Cyprianem Méré, młodym uczonym wysłanym z misją naukową do południowej Afryki! Niech pan sobie wyobrazi siebie w tym domu, siedzącego tu, w tym fotelu, przy szklance dżynu, palącego fajkę napchaną hamburskim tytoniem; czy pogodziłby się pan choćby przez jedną minutę z myślą oddania mi swojej córki za żonę?

— Oczywiście, panie Watkins — odpowiedział Cyprian bez wahania — gdybym tylko widział w panu zalety mogące zapewnić jej szczęście.

— No, to byłby pan w błędzie, drogi panie, w grubym błędzie! — odparł pan Watkins. — Postąpiłby pan jak człowiek, który nie byłby godzien posiadać kopalni Vandergaart-Kopje, a raczej nigdy by jej w ogóle nie mógł posiadać! Bo, ostatecznie, cóż pan sobie myśli? Czy mnie ta kopalnia sama spadła z nieba? Czy pan myśli, że nie trzeba było dużo rozumu i dużo energii, zęby ją wynaleźć, a zwłaszcza żeby zapewnić sobie jej posiadanie? Otóż widzi pan, panie Méré, tym właśnie rozumem, którego dowiodłem w pamiętnych i decydujących okolicznościach, kiedy chodziło o kopalnię, kieruję się we wszystkich sprawach mojego życia, a szczególnie tam, gdzie chodzi o moją córkę. I dlatego powtarzam panu: niech pan to sobie wybije z głowy. Alicja nie dla pana!

Po tej tryumfalnej konkluzji pan Watkins chwycił za szklankę i wychylił ją jednym haustem. Młody inżynier, zdruzgotany, nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Widząc to pan Watkins zaczął go dalej pogrążać.

— Ach, ci Francuzi! Wy jesteście nadzwyczajni! — mówił.— W nic nie wątpicie, słowo daję! Jak to może być? Zjawia się pan tu trzy miesiące temu, w samym środku Griqualandu, jakby pan spadł z księżyca, przychodzi pan do spokojnego człowieka, który, jak żyje, nigdy o panu nie słyszał, który przez te trzy miesiące nie widział pana więcej niż dziesięć razy, i mówi mu pan: „Panie Johnie Stapleton Watkins, ma pan uroczą córkę, idealnie wychowaną, uznaną za perłę w całym kraju, a w dodatku — co nie pogarsza chyba sprawy — jedyną spadkobierczynię najbogatszej kopalni diamentów na obu półkulach! Ja jestem panem Cyprianem Méré z Paryża, inżynierem, i mam cztery tysiące osiemset franków pensji. Bardzo proszę, żeby pan dał mi tę panienkę za żonę, abym ją zawiózł na koniec świata i aby ojciec nic już o niej nie słyszał, chyba czasami za pośrednictwem poczty czy telegrafu!" I pan uważa to za zupełnie naturalne? Ja to uważam za coś niesłychanego!

Cyprian wstał. Był bardzo blady. Wziął kapelusz do ręki i zamierzał wyjść z pokoju.

— Tak, to coś niesłychanego! — powtórzył farmer. — Ja nie owijam niczego w bawełnę, jestem Anglikiem starej daty, proszę pana! Tak jak mnie pan widzi, byłem biedniejszy od pana, tak, znacznie biedniejszy! Czego ja nie robiłem! Byłem majtkiem na statku handlowym, polowałem na bizony w stanie Dakota, byłem górnikiem w Arizonie, pasałem stada owiec w Transwalu... Poznałem i upał, i zimno, i głód, i najcięższą mordęgę! Przez dwadzieścia lat pracowałem w pocie czoła na ten suchar, co zastępował mi obiad. Kiedy się ożeniłem z nieboszczką panią Watkins, matką Alicji, która była córką Boera — Francuza z pochodzenia jak pan, mówiąc nawiasem — to we dwoje nie mieliśmy nawet na to, żeby wyżywić kozę. Ale pracowałem! Nie traciłem nadziei! Teraz jestem bogaty i chcę używać owoców swojej pracy. A nade wszystko pragnę zatrzymać córkę przy sobie żeby mnie pielęgnowała w chorobie i żeby mi grała wie- czorami na fortepianie, kiedy mi się nudzi. Jeśli wyjdzie za mąż, to tutaj, na miejscu, za jakiegoś chłopca stąd, tak bogatego jak i ona, za farmera albo górnika takiego jak my, za takiego, co nie będzie mi gadał, że zabierze ją nie wiedzieć dokąd, żeby biedę klepała gdzieś na trzecim piętrze, w jakimś kraju, gdzie nigdy noga moja nie postanie! Ona wyjdzie za Jamesa Hiltona na przykład albo za jakiegoś innego zucha w tym guście. Pretendentów jej nie brak, zapewniam pana! Wyjdzie za porządnego Anglika, który się nie boi wypić szklanki dżynu i który dotrzyma mi towarzystwa, jak sobie palę fajeczkę!

Cyprian trzymał już rękę na klamce. Chciał wyjść z tego pokoju, w którym zaczynał się dusić.

— No, tylko bez urazy! — zawołał za nim pan Watkins. — Ja wcale nie mam do pana pretensji, panie Méré, i zawsze będę pana chętnie widział jako lokatora i jako przyjaciela! O, właśnie dziś wieczór mamy parę osób na obiedzie. Może pan zechce przyjść?

— Nie, dziękuję panu — odpowiedział zimno Cyprian. — Mam dużo korespondencji do załatwienia przed jutrzejszą pocztą.

I wyszedł.

— Ach, ci Francuzi! To niesłychane! — powtarzał pan Watkins zapalając na nowo fajkę od żarzącego się smołowanego sznurka, który miał zawsze pod ręką.

I nalał sobie następną, pełną szklankę dżynu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: