Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gwiazda trapera - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 listopada 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Gwiazda trapera - ebook

Rok 1874. W pobliżu Gór Czarnych w Dakocie Południowej odkryto pokłady złota. Dowiaduje się o tym młody kowboj Karol Gordon. Jak inni śmiałkowie porzuca swoją pracę na farmie i wyrusza na poszukiwanie szczęścia.
W drodze z Chicago do dalekiej Dakoty spotka go wiele przygód. Będzie jednym z podróżnych napadniętego dyliżansu, stoczy krwawe walki z bezwzględnymi bandytami, ocali życie Indianinowi z plemienia Dakotów. Niejeden raz znajdzie się w sytuacji wymagającej podjęcia wyjątkowo trudnego wyboru. W końcu na swoją przewodniczkę wybierze „gwiazdę trapera”. O tym, co ta decyzja oznacza i czy była ona słuszna – przekonajmy się sami!
Ósma część przygodowego cyklu o Dzikim Zachodzie pełna jest barwnych opisów przyrody, świetnie nakreślonych postaci pierwszo- i drugoplanowych, przyprawiających o dreszcz emocji wydarzeń, nie brak w niej również kapitalnego poczucia humoru. Jej autor – Wiesław Wernic – to klasyk powieści westernowej. Pisarz podbił serca czytelników nie tylko świetnie skonstruowanymi, trzymającymi w napięciu fabułami, lecz także doskonałą znajomością kultury, geografii i historii Dzikiego Zachodu oraz obyczajów zamieszkałych na tych terenach indiańskich plemion.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-1639-0
Rozmiar pliku: 774 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dymy na wzgórzach

Kończył się dzień. Jeszcze tylko na krańcach horyzontu gorzały gasnące łuny. Potem kurtyna ciemności zasunęła się nad ziemią. Noc nadchodziła w ciszy i skupieniu.

Karol Gordon siadł na skalnym zrębie, tuż za kamiennym progiem oddzielającym naturalną platformę od zbocza, jakie na przemian stopniami nagich urwisk i porośniętych trawą łagodnych pochyłości spadało ku rozległej płaszczyźnie prerii.

Ćmił fajeczkę i powtarzał w myślach, aż do znudzenia: „Jak dobrze siedzieć bezczynnie, jak dobrze jest słyszeć ciszę i widzieć mrok”.

I kiedy tak powtarzał, czuł, że odpoczywa, że znika mu sprzed oczu diabelski krajobraz Bad Lands^(), najbardziej ponury właśnie w kłującym oczy blasku słońca, a w uszach milknie wreszcie świst wiatru wygrywającego dziką melodię wśród skalnych urwisk.

Z wędrówki wrócił przed kilkoma godzinami, szczęśliwy, że znowu jest u siebie, w domu. Chociaż tym „domem” była tylko dziwna kombinacja drzew i kamieni, a to „u siebie” nie znaczyło nic. Przecież jak okiem sięgnąć, rozciągały się puste obszary, do których największe prawo mieli czerwonoskórzy wojownicy.

Ognisko rozpalone w zagłębieniu gruntu błyskało już tylko czerwienią węgielków. Nie dołożył ani jednej szczapki drewna. Było gorąco, parno, a blask ognia mógł stać się niebezpiecznym sygnałem.

Spoglądał przed siebie w niebo, aż w górze zaczęły migotać gwiazdy. Jakby wielki siewca rzucił z rozmachem garść srebrnego ziarna na ciemny firmament – i zaraz rozbłysły wszystkie, aż pojaśniało nad prerią. Tam, gdzie toczyła swe wody rzeka Powder^(), i tam, hen daleko, w dolinie rzeki Big Horn^().

Spoglądał w niebo, aż odnalazł jeden, błękitnawo lśniący punkt. – „Moja gwiazda – pomyślał. – Nie zawiodła mnie dotychczas”.

– Nieźle się spisujesz, gwiazdo – powiedział półgłosem. – Jestem z ciebie zadowolony.

Błyszczący punkcik, srebrne ziarnko, jak gdyby mrugnęło w odpowiedzi. Potem zapłonął zimnym ogniem dysk księżyca. Odległą równinę pokrył świetlisty pył, który sypał się z nieba, tworząc scenerię, jakiej Karol nigdy dotąd nie oglądał. Duchota wzmogła się. A wraz z nią napłynęły z dali tajemnicze dźwięki, wśród których Karol rozpoznał urywane głosy tchórzliwych wilków prerii – kojotów. Nagle nadpłynęła czarna chmura o zdumiewającym kształcie cwałującego mustanga. Szybko przebiegła pół nieba, pogasiła gwiazdy, dosięgła tarczy księżyca i wtedy zrobiło się czarno, jak w górskiej jaskini. Ale już po chwili niebo zapaliło się żółtym, migotliwym światłem. Błyskawica. Drżała przez kilka sekund. Preria stała się widoczna jak na dłoni. Blask wydobył z ciemności każdy jej szczegół. Karol zobaczył, jak przez płaszczyznę gna koń z człowiekiem na grzbiecie.

Jasność znikła. Wówczas grzmot nadciągnął powoli z dalekich krańców ziemi. Najpierw przypominał turkot ciężkich wozów, w chwilę później – rumor skalnej lawiny, wreszcie rozpękł się, tuż, tuż, przeraźliwym hukiem, który odbił się wielokrotnym echem od skał i górskich dolin. Spadły krople deszczu. Pierwszą poczuł na dłoni, drugą na nosie, gdy spod szerokoskrzydłego kapelusza zerknął ku niebu. Na dalsze nie czekał. Cofnął się pod dach z nieociosanych bali, w głąb dziwnej ni to chaty, ni jaskini, która w swej głębszej części była już tylko skalnym tunelem.

Ledwie to zrobił, lunął wodospad szumu i świetlistej wilgoci. Drżąca ściana zasłoniła wejście, raz po raz zapalało się światło błyskawic, a po nim huczał grom. Karol namacał w ciemnościach prymitywny stołek, usiadł. Szum i huk ogłuszały go. Aż raptownie przestało padać. Z ostatnią błyskawicą pojaśniały gwiazdy. Księżyc odsłonił najpierw ćwierć, później połowę, na koniec całą swą tarczę. Zerwał się wiatr, przygnał zapach wilgoci i nocy.

Karol wyszedł spod dachu, odetchnął pełną piersią. Wtedy usłyszał ciche parsknięcie własnego konia. Sięgnął w głąb czarnego przedsionka, zacisnął dłoń na lśniącej kolbie winchestera. Teraz odszedł w bok, ominął kałużę i wzdłuż kamiennej ściany, górską ścieżką przewędrował do miejsca, w którym zastygła lawina piargów spływała łagodnym zakosem ku nizinie. W bladym świetle dostrzegł tam, w dole, ciemną plamę posuwającą się z wolna ku górze. Skrył się za załomem skały i czekał. Niezbyt długo. Wkrótce usłyszał miarowe, lekkie postukiwanie. To był odgłos kopyt. Człowiek stąpał bezszelestnie. Oczywiście, to mógł być tylko – o n.

Karol odetchnął. Tchórzem nie był. Tchórze nie wybierają na siedlisko ziemi pustynnej i dzikiej. Nie lubił jednak nieoczekiwanych spotkań z nieznanymi przybyszami! Ale teraz już był pewien, że ten przybysz nie jest mu obcy. Dlaczego jednak przybywa o tak dziwnej porze? Dlaczego gnał przez prerię nocą, w strugach ulewnego deszczu i błyskawicach burzy?

Po chwili ujrzał go, skąpanego w blasku księżyca.

– To-imniża?^() – zapytał wyraźnie, choć cicho.

Człowiek wspinający się po zboczu nie zatrzymał się, tylko podniósł głowę i tym samym tonem odpowiedział:

– Tanka-czan?^()

Karol odczekał chwilę, przepuścił przybysza i konia, który stąpał za swym panem, z cuglami zarzuconymi na kark, zupełnie jak wierny pies. Tak dotarli do chaty-jaskini, która w półmroku rysowała się jaśniejszym odcieniem belkowań. Tu człowiek, nazwany imieniem To-imniża, zdjął zwierzęciu uprząż wraz z derką, złożył przy wejściu i siadł na niej. Karol również przykucnął. Spoglądali na siebie w milczeniu.

– To-imniża bardzo się spieszył, jadąc nocą i w burzę. Czy ktoś ścigał mego czerwonego brata?

– Mila-hanska^().

– Żołnierze tutaj? – zdziwił się biały.

Skinienie głowy.

– Musieli zgubić twój trop w taką ulewę...

– Oni nie idą za moim tropem. Co zrobisz, gdy przyjdą w góry?

– Nic. Któż trafi do mego tipi?

– Czerwoni wojownicy.

Biały odetchnął głęboko:

– Czy wampum mego brata nic już nie znaczy?

– Jeśli Tanka-czan zdąży go pokazać..., jeśli nie...

Karol zrozumiał. Miał wampum zapewniający mu przyjaźń i ochronę ze strony czerwonych wojowników. Jednakże w zamęcie walki... A zresztą, mogą strzelić zza najbliższego załomu skały. Kto spyta o wampum? Lecz skąd to wojsko? Na ziemiach oddanych traktatem w wieczne władanie czerwonych plemion? Niezmierne przestrzenie od Black Hills^() na wschodzie aż po szczyty gór Big Horn miały być niepodzielną ojczyzną Dakotów, Czejenów i Arapahów^(). Co prawda rok nie minął, a w głąb Gór Czarnych wtargnęły bandy awanturników szukających złota. Lecz awanturnicy – to nie regularne wojsko!

Podniósł się i zniknął w czarnej głębi swego domu, aby po chwili zjawić się z wielkim kawałem pieczonej baraniny, owiniętym w liście. Położył na kamieniu przed Indianinem i czekał, aż niespodziany gość zaspokoi głód. Ale pytać już nie było potrzeby. To-imniża sam wyjaśnił:

– Mila-hanska zgromadziły się w forcie Lincoln. Szykują wyprawę. Tam gdzie słońce się skrywa.

– Na zachód – powiedział biały – ale może zawrócą? Jak myślisz?

– Czy mój biały brat widział kiedy tę samą kroplę wody płynącą w dół i znowu w górę rzeki? Czy można zobaczyć dzień, który minął? Nic się nie powtarza. – Umilkł, a po dłuższej przerwie dodał: – Gdy wstanie dzienna gwiazda, będę w drodze. Tatanka Yotanka czeka na mnie.

Karol przyjął tę informację jako zakończenie rozmowy.

– Przyjdzie czas – stwierdził Indianin – dowiesz się o wszystkim. Howgh!

– To wyglądało uspokajająco i groźnie jednocześnie – opowiadał mi po latach Karol Gordon. – Wiedziałem, że zostanę uprzedzony, że nie zaskoczą mnie nieprzewidziane wydarzenia, o ile w tak dzikich stronach było to w ogóle możliwe. Ale równocześnie bałem się. Wcale nie wstyd mi się przyznać do tego: piekielnie się bałem, że nadchodzi dzień, który zmusi mnie do dalszej wędrówki. Dokąd? Co prawda na trop To-imniża wpadł zapewne przypadkowo jakiś zabłąkany patrol kawaleryjski, co prawda fort Lincoln znajdował się o setki mil stąd, nad Missouri, ale To-imniża musiał mieć poważne powody do pośpiechu, jeśli gnał burzliwą nocą, a na odpoczynek poświęcił kilka zaledwie godzin.

Tak mówił Karol wygrzebując z pamięci tamte dni, powracając niekiedy do wydarzeń już opowiedzianych, aby dorzucić jeszcze jakiś szczegół niby drobny, ale ważny, który miał odegrać jakąś rolę w niezwykłej historii jego młodzieńczych przygód.

Początkujący poszukiwacz skarbów ziemi, początkujący traper, stawiający swe pierwsze kroki farmer, wreszcie doświadczony łowca skórek, westman związany licznymi węzłami przyjaźni z plemionami pierwotnych mieszkańców północnoamerykańskiego kontynentu – Karol Gordon. Takim go właśnie poznałem.

Świt wstawał różowozielonkawy. Smużył blaskami na krańcach dalekiej równiny. Jeszcze było szaro i dopiero gasły gwiazdy, gdy To-imniża opuścił skalne schronisko.

Podali sobie ręce i rozstali się bez słowa. Gordon widział z wysokości skalnej platformy jeźdźca i konia, jak zagłębiali się w gardziel ciemnej doliny, aż znikli za jej zakrętem, hen, wśród jałowych obszarów Bad Lands. Potem spojrzał w przeciwnym kierunku, gdzie preria rozlewała się szmaragdowym morzem, stwarzającym złudzenie płaszczyzny gęstych traw. W rzeczywistości były to tylko kępki roślin poprzegradzane mieliznami piasków i żwirowatych pagórków. Złudzenie było wynikiem odległości.

Karol przyglądał się uważnie, ale nie ujrzał nic, co mogłoby przypominać oddział żołnierzy. Zauważył tylko stadko płochliwych antylop, a wiele mil w prawo – czarną plamę sunącą bardzo wolno: bizony. Nieco w lewo, i najbliżej, kłusował niewielki tabun mustangów.

Preria budziła się i szła spać równocześnie. Puma, płowy lew amerykański, polująca na krańcach wzniesień, teraz, po nocnych łowach wracała na swe legowisko. Drapieżna sowa i tajemniczy lelek odleciały do gniazd i dziupli, wysoko, wysoko, gdzie szczyty górskie porastał las. Kojot krył się w norze, a grzechotnik wypełzał spod głazów, aby ogrzać się w promieniach wschodzącego słońca.

Karol zawrócił, minął swą dziwaczną chatę, zatrzymał się kilka kroków dalej przed poczerniałym prostokątem belek zamocowanych w litej ścianie skały. Zza tej zagrody rozległo się ciche rżenie. Zgrzytnęły belki na prymitywnych zawiasach. Z wnętrza wysunął się koński łeb. Zwierzę przymrużyło oczy i powoli, tupiąc kopytami, opuściło skalną stajnię. Karol poklepał je po szyi.

– Chodź – rozkazał i nie oglądając się, ruszył przodem za jeden, drugi zakręt wijącej się ścieżki, która znikła nagle w miejscu, gdzie kolorowa skałka wyglądała jak przerąbana potężnym tomahawkiem legendarnego olbrzyma. Po dnie ciurkał szeroko rozlany, płytki strumień. Za cieśniną leżała Dolina Bajki. Tak ją Karol nazwał, gdy pewnego ciepłego dnia To-imniża zaprowadził go za kamienny próg. Kiedyś prawdopodobnie stanowiła dno górskiego jeziorka, gromadzącego przez wieki żyzny muł, na którym teraz rosła bujna trawa – spiżarnia dostarczająca jego wierzchowcowi paszy na cały rok. Cudowne schronienie, dokąd zima prawie nie docierała, a wejście wiodło jedynie poprzez pękniętą skałę. Z pozostałych trzech stron dostęp zamykały strome zbocza. W najdalszym krańcu doliny, na wysokiej ścianie, wygiętym łukiem drżał i pienił się miniaturowy wodospad. U podnóża wyżłobił płytkie, owalne wgłębienie, które z kolei zamieniało się w rzeczkę płynącą skrajem doliny aż ku naturalnemu wyjściu, a dalej – ginącą wśród piargów i skał. Karol nie zdołał odnaleźć dalszego ciągu strumienia. Prawdopodobnie jego skąpy nurt, niezasilany żadnym dopływem, ginął w jakiejś szczelinie bez dna.

Uważnie zlustrował okolicę, później spojrzał ma swego konia. Zwierzę nie zdradzało niepokoju. Pobiegło do strumienia, schyliło głowę, piło długo, a potem zaczęło się tarzać wśród traw. Karol zawrócił.

Mrok ustępował. Światło rannej zorzy wspięło się nad okoliczne grzbiety, aż wreszcie rozbłysło w pianach siklawy, która nagle poróżowiała. Karol rozpoczął swój codzienny obrządek: rozpalenie ognia, przyrządzenie posiłku, wreszcie – obchód swej skromnej posiadłości. W pobliżu nie odkrył żadnych nowych śladów: ani człowieka, ani zwierzęcia. Nigdy zresztą nie dotarł tu żaden piechur poza To-imniża. Indianin był właśnie odkrywcą tego zakątka, on go wskazał Karolowi. To królestwo skał, dolin, pustaci i czarnych borów zamieszkiwały stada dzikich, wielkorogich owiec górskich^(). Od nich to wzięło nazwę całe pasmo – Big Horn. Od nich przybrała nazwę rzeka płynąca z południa na północ. Obok owiec, na podmokłych dolinach, żerowały łosie. Tam właśnie bobry wznosiły swe żeremia, tam pojawiał się czarny niedźwiedź wędrujący z połonin, a puma przemykała chyłkiem na nocne polowania. Ta kraina zwierząt, piękna w swej urodzie pierwotnej przyrody, sprawiała Karolowi sporo kłopotów. Leżała zbyt daleko od miejsc, gdzie można by zaopatrzyć się w amunicję, w mąkę, w suszoną kukurydzę dla konia, w mnóstwo innych, nieodzownych drobiazgów. Gdyby nie pomoc To-imniża, Karol niejeden raz cierpiałby niedostatek. Do najbliższego fortu Laramie droga była daleka i uciążliwa, toteż tylko dwukrotnie tam się wybrał, i to dopiero z początkiem wiosny. Były to zresztą ryzykowne wyprawy. I gdyby nie pomoc Indianina, nie przewiózłby cennych futer upolowanych w zimie zwierząt i nie sprzedałby ich handlarzowi. Bo chociaż łatwiej na tych pustkowiach spotkać czworonoga niż istotę dwunożną, od czasu do czasu przemykały tędy grupki „ludzi znikąd”, awanturników, którzy zaniechali wyczerpującego siły, mozolnego poszukiwania złotego piasku i przerzucili się na rozbójnicze rzemiosło, czatując przy najbardziej uczęszczanych szlakach na wracających z Czarnych Gór, obciążonych złotem szczęśliwców, którzy trafili na skarby ziemi. Ale nie gardzono i futrami, o czym Karol Gordon doskonale wiedział. Zresztą amatorami futer byli również czerwonoskórzy mieszkańcy tej ziemi. Przed rabunkiem ze strony wojowników Dakota chronił trapera wampum otrzymany od To-imniża, ale przecież kręciły się w okolicy watahy Czejenów, Kruków i Szoszonów, a któż potrafi z daleka rozpoznać plemienną przynależność? Dlatego osobiste bezpieczeństwo opierał Karol na sprawności nóg swego konia, tylko w ostateczności zdając się na odstraszający huk swej strzelby. Wiosenną wędrówkę miał już za sobą, i to z bardzo pomyślnym wynikiem. Za futra baranów, za skóry bizonie i niedźwiedzie otrzymał sumę wystarczającą na zakup amunicji i innych zapasów.

Teraz, z wiosną, zaczynał się okres odpoczynku. Bowiem poza bizonami, skóry wszystkich zwierząt futerkowych traciły swą wartość, liniały, świeciły gołymi plackami. Któż by je kupił? Więc obecnie polował tylko wtedy, gdy trzeba było uzupełnić mięsem własną spiżarnię.

Karol ruszył dobrze sobie znaną ścieżką prowadzącą ku rozległej połoninie, porosłej rzadką trawą. W górze czernił się górski bór jodeł i świerków o zielonym poszyciu, z którego tu i ówdzie sterczały niziutkie krzaczki borówek i jagód, jeszcze pozbawione owoców.

Wysoko, wysoko, pod niebem, poranny wiatr dał o sobie znać głębokim szumem konarów, trzepotały niewidoczne skrzydła, wśród ptasich nawoływań zwracał uwagę zadziwiający dźwięk wydawany przez nieznanego Karolowi przedstawiciela skrzydlatych: brzmiał jak tykanie wielkiego zegara. Za każdym razem rozlegał się przez kilka sekund, monotonnie i rytmicznie, aby ucichnąć nagle, właśnie tak, jak cichnie zegar, kiedy zatrzymać wahadło. Odezwał się tuż przy pierwszych pniach jodłowych olbrzymów, w półmroku padającym od potężnych konarów.

– Jak się masz, zegarku? – powitał go Karol półgłosem.

Zbocze pięło się łagodnie, rzedła gęstwa leśna, wreszcie linia lasu urwała się raptownie; zaczynał się tu splątany pas kosodrzewiny, najtrudniejszej do przebycia. Gdy traper go przebrnął, wyszedł na łąkę błyszczącą od rosy w promieniach słońca, które rąbkiem swego koliska wyjrzało zza szczytu. Zwolnił kroku, zdjął strzelbę z ramienia i zaczął szukać odcisków racic. Od tej łączki aż hen, po same grzbiety gór, ciągnęło się królestwo dzikich owiec. Odcisków nie znalazł. Powędrował więc dalej i wyżej, zakosami, raz w prawo, raz w lewo, aż dotarł na kraniec łąki, za którą leżały pokłady szutru, drobnych odłamków skalnych i wielkich głazów. Dalej dźwigały się potężne, granitowe bloki o dziwacznych kształtach. Nigdzie nie znalazł tropów. Nocny deszcz zmył stare ślady, nowych nie było.

Postrzępione wzniesienia górskiego grzbietu leżały tuż, tuż, tylko ręką sięgnąć, ale Karol wiedział, że dzieli go od nich odległość spora, że w niezwykle przejrzystym powietrzu przestrzeń maleje, a złudzenie to było zawsze tak silne, iż w pierwszych tygodniach pobytu w tych stronach wielokrotnie padał ofiarą pomyłek.

Siadł pod skałą, uważając, aby postać jego nie rzucała cienia, i czekał. Wreszcie zauważył na grzbiecie górskim najpierw trzy, później pięć znajomych sylwetek. Dzikie owce. Szły powoli, ale odległość była zbyt duża. Podejść do stadka nie mógł, żeby go nie spłoszyć. Więc czekał na szczęśliwy traf. Czekanie jest cnotą myśliwego i decyduje o sukcesie w takim samym stopniu, jak dobre oko i pewna ręka.

Zwierzęta zaczęły spokojnie schodzić w stronę łączki. Na czele kroczył przewodnik stada – baran z potężnymi, zakręconymi rogami. Przystawał co pewien czas, jak gdyby przeczuwając niebezpieczeństwo. Jednakże Karol mógł już rozróżnić szarobrązową barwę gęstego runa – nie zdążyły jeszcze zrzucić zimowych kolorów, latem stawały się brązowożółte.

Czekał z zapartym oddechem. Nagle całe stado zawróciło i ostrym galopem pognało w stronę górskiego grzbietu. Coś je spłoszyło?

Nadal tkwił nieruchomo w tym samym miejscu, oczekując ukazania się płowej pumy – największego wroga owiec, albo czarnego niedźwiedzia, który co prawda żywił się przede wszystkim leśnymi jagodami, ale z braku jagód nie gardził i mięsem. Zwłaszcza teraz, po przebudzeniu się z zimowego snu. Nie ukazał się jednak żaden z drapieżców. Karol odczekał jeszcze chwilę, potem ruszył owczym tropem. Odciski racic raz ginęły, raz ukazywały się na miększym podłożu, aż znikły ostatecznie na drożynce wysypanej skalnymi okruchami. Wiodła prosto w górę, tam więc się skierował. Pragnął osiągnąć grzbiet górskiego pasma, gdzie nic nie zasłaniało widoku. Z takiego punktu obserwacyjnego najłatwiej dostrzec wędrującą zwierzynę. Horyzont olbrzymiał z każdym krokiem, wkrótce odsłonił się bezmiar przestrzeni – kolorowe szczyty, zieleń trawiastych dolin, czerń rosnących na podgórzu dębów, białych orzechów i wiązów.

Na prawo, w najbliższym sąsiedztwie, ze zbocza góry rozbłyskującego maleńkim lodowcem, spływała nitka białego potoku. Na lewo – za dwoma ostrymi wierchami – szczyty przechodziły w pogórze rysujące się wyraźnie długim szeregiem kopulastych wzniesień, coraz niższych, w miarę jak oddalały się ku horyzontowi.

Owce gdzieś się skryły, bo nie zdołał ich wypatrzeć, ale nad jednym ze wzgórz ujrzał wąski słup czarnego dymu. Strzelił ku niebu i nagle zgasł. I znowu uniósł się, i znowu zniknął. Zadziwiający obraz dla człowieka, który nigdy nie przebywał na ziemiach zwanych potocznie Dzikim Zachodem. Karol jednak spędził tu czas wystarczająco długi, by poznać zwyczaje mieszkańców tej krainy. Doskonale widział, w jaki sposób powstaje i znika dym: ogień rozpalony z pomocą mokrego drewna i raz po raz nakrywany mokrą płachtą – indiańskie sygnały.

Jaką wieść przekazywały?

Przypisy

B a d L a n d s (ang.) – Złe Ziemie, jałowe, dotknięte erozją tereny na granicy stanów Dakota Południowa i Montana.

P o w d e r R i v e r (ang.). – rzeka Powder.

B i g H o r n R i v e r (ang.) – rzeka Big Horn; w górach, o tej samej nazwie na terenie Wyomingu i Montany.

T o-i m n i ż a – w jęz. Dakotów: Niebieska Skała.

T a n k a-c z a n – w jęz. Dakotów: Wielkie Drzewo.

M i l a h a n s k a – Tak nazywali Indianie kawalerię białych.

B l a c k H i l l s (ang.) – Góry Czarne (Dakota Południowa).

W 1868 r. podpisany został traktat między rządem Stanów a Indianami.

D z i k a o w c a g r u b o r o g a – bighorn (Ovis canadensis).Postscriptum

Ojciec zawsze szczycił się tym, że Jego powieści mają solidną podbudowę – historyczne i kulturowe tło. Od 1965 roku zgromadził olbrzymią kolekcję książek i opracowań naukowych na temat historii, kultury i geografii Stanów Zjednoczonych i Kanady z końca XIX wieku, ze szczególnym uwzględnieniem kultury indiańskiej.

Przedziwnym zbiegiem okoliczności w 1974 roku ja przybyłem do Kanady i pozostałem tu na stałe. Mogłem dzięki temu dostarczać Ojcu najbardziej interesujące i miarodajne opracowania książkowe i albumowe dotyczące Dzikiego Zachodu.

Odbyliśmy wspólnie kilka wypraw po Stanach i Kanadzie. Odwiedzaliśmy muzea i indiańskie rezerwaty, a Ojciec przesiadywał w bibliotekach uniwersyteckich, szukając historycznych źródeł oraz map do nowej powieści.

Oczywiście Dziki Zachód dziś już nie istnieje, Indianie też są dzisiaj inni, ale przyroda i krajobrazy pozostały w wielu miejscach te same – olbrzymie połacie lasów, jeziora, góry i prerie.

Dominik Wernic

Montreal, Kanada 2014W cyklu „Wiesław Wernic – Klasyk Powieści Westernowej” ukazały się:

– „Tropy wiodą przez prerię”

– „Szeryf z Fort Benton”

– „Słońce Arizony”

– „Colorado”

– „Płomień w Oklahomie”

– „Łapacz z Sacramento”

– „Człowiek z Montany”

– „Gwiazda trapera”

– „Wędrowny handlarz”

– „Przez góry Montany”

– „Na południe od Rio Grande”

– „Ucieczka z Wichita Falls”

– „Barry Bede”

– „Old Gray”

– „Skarby MacKenzie”

– „Znikające stado”

– „Wołanie dalekich wzgórz”

– „Sierżant konnej policji”

– „W Nowej Fundlandii”

– „Złe miasto”
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: