Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Haiti - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
26 marca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Haiti - ebook

Akcja powieści toczy się w dwu planach: w 1938 r. i 12 lat później, w ponurych czasach stalinowskich. W lipcową niedzielę Zyga Maciejewski zostaje poinformowany, że podczas II Krajowej Wystawy Koni Remontowych w stajennym boksie znaleziono ciało mężczyzny o nieustalonej tożsamości. Twarz ofiary jest zmasakrowana, jak gdyby denat został kopnięty przez konia, klacz o imieniu Haiti…

Po wielu latach, w zupełnie innych czasach, wiosną 1950 r. Maciejewski nie jest już policjantem, niechlujny i zapuszczony pracuje jako dozorca i zajmuje się starą klaczą Haiti, która zostanie posłana do rzeźni. Przedwojenna przeszłość niespodziewanie powraca, odzywa się bliskim echem.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-354-5
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Me­da­lion z wi­ze­run­kiem na­po­leońskie­go ge­ne­rała wy­ko­ny­wał po­wol­ne wa­hadłowe ru­chy, zupełnie jak­by w ci­szy od­mie­rzał czas i przy­po­mi­nał o ostat­niej go­dzi­nie. Gru­bo­kości­sta dłoń, trzy­mająca klej­not za­wie­szo­ny na or­dy­nar­nym rze­my­ku, le­d­wie wy­nu­rzała się z ciem­ności. Rze­mień za­la­ty­wał końskim po­tem.

Mężczy­zna zro­bił kil­ka kroków w tył, po czym odwrócił się gwałtow­nie i po­biegł w głąb pogrążone­go w mro­ku cia­sne­go ko­ry­ta­rza, w prze­rażeniu ma­cając rękami ścia­ny, zrzu­cając za­wie­szo­ne na ha­kach pal­ta i ka­pe­lu­sze. Zerknął przez ramię: me­da­lion z por­tre­tem si­wiejącego ofi­ce­ra o potężnych bo­ko­bro­dach dyn­dał na rze­my­ku kil­ka kroków za nim.

Sapiąc z wysiłku, mężczy­zna przy­spie­szył. Biegł ile sił, nie­pew­ny, czy buty stu­kające na drew­nia­nej podłodze są jego bu­ta­mi, czy człowie­ka, który go ścigał.

Wpadł na nie­wi­docz­ny w ciem­ności wie­szak. Woj­sko­wy szy­nel za­winął się wokół ucie­kającego i chwilę trwało, za­nim dał się strącić. Mężczy­zna pchnął drzwi, zbiegł po scho­dach, cu­dem nie łamiąc so­bie nóg, wresz­cie wy­padł na cia­sne podwórko czyn­szo­wej ka­mie­ni­cy. Wstrzy­mał od­dech, mając na­dzieję, że dosłyszy, czy prześla­dow­ca zbie­ga za nim. Ale krew dud­niąca w skro­niach zagłuszała wszyst­ko.

Na­raz za­bul­go­tało mu w je­li­tach. Omiótł spoj­rze­niem wejścia do ofi­cyn, drzwi po­kracz­nych komórek obok trze­pa­ka, za­trzy­mał wzrok na ubi­ka­cji. Prześla­dow­ca z mi­nia­turą na­po­leońskie­go ofi­ce­ra zniknął. Bul­got w brzu­chu powtórzył się, tym ra­zem głośniej­szy.

Mężczy­zna le­d­wie zdążył za­trzasnąć za sobą drzwi sza­le­tu i opuścić spodnie, gdy za­dy­go­tał. Mdłe światło żarówki padało na gwóźdź, na który po­win­ny być na­bi­te kawałki ga­zet. Jed­nakże za­miast strzępów „Expres­su” i „Głosu” do gwoździa ktoś przy­wiązał rze­mień, a na nim wy­ko­ny­wał mo­no­ton­ne ru­chy wa­hadła zna­jo­my me­da­lion…

Spo­co­ny mężczy­zna usiadł na łóżku, od­rzu­cając mokrą kołdrę. Prze­rze­dzo­ne włosy lepiły mu się do czoła, w kisz­kach bur­czał bi­gos, nie­po­trzeb­nie zje­dzo­ny na noc w knaj­pie An­to­si­ka, bo do Grud­nia od kil­ku ty­go­dni oba­wiał się cho­dzić…

– Co może zna­czyć, kie­dy śni się sracz? – za­py­tał sam sie­bie, by usłyszeć ja­ki­kol­wiek ludz­ki głos i ode­pchnąć lęk.

Co zna­czy, gdy śni się me­da­lion z wi­ze­run­kiem na­po­leońskie­go ge­ne­rała, nie za­py­tał. To aku­rat do­brze wie­dział…I

3 maja 1951 roku

W piękny ma­jo­wy po­ra­nek nie­chluj­ny mężczy­zna, w którym nikt nie po­znałby byłego ko­mi­sa­rza po­li­cji, po pas w tra­wie prze­dzie­rał się przez za­pusz­czo­ny hi­po­drom lu­bel­ski. Gnia­da klacz szła za nim jak pies, gnąc smukłą szyję, by sięgnąć mu py­skiem do kie­sze­ni wy­tar­tej ma­ry­nar­ki.

Wyjęła „Sztan­dar Ludu” sprzed paru dni, w którym już na pierw­szej stro­nie Pol­ska Agen­cja Pra­so­wa in­for­mo­wała z Mo­skwy, że w związku z no­wy­mi suk­ce­sa­mi, osiągniętymi w 1950 roku w dzie­dzi­nie roz­wo­ju prze­mysłu i rol­nic­twa, dzięki pod­wyższe­niu wy­daj­ności pra­cy i zmniejsze­niu kosztów własnych pro­duk­cji, rząd ra­dziec­ki i Ko­mi­tet Cen­tral­ny WKP(b) prze­pro­wa­dziły nową, czwartą z ko­lei obniżkę państwo­wych de­ta­licz­nych cen to­warów po­wszech­ne­go użytku. W kra­ju zwy­cięskie­go so­cja­li­zmu wódka po­ta­niała o dzie­sięć pro­cent, a zwykła ma­chor­ka na­wet o piętnaście, po­dob­nie jak chleb żytni. W Lu­bli­nie jed­nak efektów bol­sze­wic­kiej tro­ski o lud pra­cujący miast i wsi nikt nie od­czuł, zwłasz­cza upodlo­ny po­sadą stróża przed­wo­jen­ny kie­row­nik Wy­działu Śled­cze­go.

Klacz też nie chciała żreć ga­ze­ty. Upuściła ją na trawę, stępem do­go­niła swe­go opie­ku­na, po czym przystąpiła do dal­szej re­wi­zji.

– Poszła się paść! – burknął daw­ny gli­na, ale pod­nie­sio­na dłoń nie ude­rzyła ko­nia, tyl­ko pogładziła go po grzy­wie. – No cze­go zno­wu, Ha­iti?

Zarżała. W pra­wej kie­sze­ni, tej bar­dziej wy­pcha­nej, Zyga Ma­cie­jew­ski miał też pa­pie­ro­sy i ćwiartkę mo­no­po­lo­wej. Koń, le­d­wie po­czuł war­ga­mi chłodny po­smak szkła, zgrab­nie pod­rzu­cił łbem i z wprawą do­li­nia­rza sięgnął do le­wej kie­sze­ni mężczy­zny.

– Takaś cwa­na?

Od­po­wie­działo mu chru­pa­nie mar­chwi, która przed pa­ro­ma go­dzi­na­mi rosła jesz­cze w ogródku Ku­sio­wej, jed­nej ze znie­na­wi­dzo­nych sąsia­dek byłego ko­mi­sa­rza. Klacz musnęła war­ga­mi jego ucho.

– Byś się ogo­liła, czy jak! – Mężczy­zna po­tarł szcze­cinę za­ro­stu na po­licz­ku i przy­spie­szył kro­ku.

Ru­szyła za nim wyciągniętym stępem, by znów sięgnąć py­skiem pod jego ramię.

Przed­wo­jen­ny ofi­cer odwrócił się i wyciągnął kie­szeń na wierzch.

– Pu­sty je­stem – po­wie­dział. – Poszła się paść!

Ha­iti z naj­wyższym obrzy­dze­niem skubnęła tra­wy raz i dru­gi, kie­dy jed­nak mężczy­zna włożył so­bie do ust pa­pie­ro­sa i począł gme­rać pal­ca­mi w pudełku pełnym spa­lo­nych zapałek, zro­zu­miała, że nic więcej nie ugra. Za­nu­rzyła łeb w chasz­czach, które nie­mal do ostat­nich dni nie­miec­kiej oku­pa­cji re­gu­lar­nie ko­szo­no.

Były ko­mi­sarz zszedł ze środ­ka toru wyści­go­we­go na moc­niej ubitą koński­mi ko­py­ta­mi bieżnię. Tam ziel­sko już nie rosło tak buj­nie. Wszedł po kil­ku stop­niach na wy­so­kość trze­ciej ławki daw­nej try­bu­ny i usiadł na de­sce, na tyle krótkiej, że ni­ko­mu z jego sąsiadów nie opłaciło się jej ukraść. Zna­lazł nie­spa­loną zapałkę i po kil­kukrotnym, co­raz bar­dziej ner­wo­wym po­tar­ciu jej o draskę zaciągnął się wresz­cie pa­pie­ro­sem. Pra­wa dłoń sięgnęła po bu­telkę, lewa wyjęła ko­rek. Klacz zajęła się sobą, naj­wy­raźniej znu­dzo­na.

Mężczy­zna pociągnął głębszy łyk wódki, po czym wy­sta­wił twarz do słońca. Za­mie­rzał również sycić się nudą i al­ko­ho­lem. Przy­najm­niej tak długo, dopóki ktoś mu w tym nie prze­szko­dzi.

Że kogoś przy­nie­sie, nie miał wątpli­wości, dla­te­go na­wet nie po­ru­szył się, słysząc skrzy­pie­nie de­sek na znisz­czo­nych try­bu­nach. Pod­niósł głowę, do­pie­ro gdy czy­jaś po­stać przesłoniła mu słońce.

– To zno­wu pan, pa­nie Jędrzej­czak. – Po­ki­wał głową. – Mówiłem panu, że nic z tego nie będzie. Je­stem wrak, kur­wa zużyta, proszę pana. Po­prze­staję na małym jak cho­ler­ny grec­ki fi­lo­zof.

– Nie znam się na fi­lo­zo­fii, pa­nie Ma­cie­jew­ski. – Star­szy od nie­go o ja­kieś dzie­sięć lat fa­cet z wąsami podkręco­ny­mi á la Wi­tos podście­lił so­bie pod za­dek ga­zetę i ciężko usiadł na sąsied­niej bel­ce. – I kur­wi­ca mnie ja­sna bie­rze, jak pan mówi ta­kie rze­czy, pa­nie Zyg­mun­cie. Ale sza­nuję pana, dla­te­go jesz­cze raz przyszłem pana prze­ko­nać. – Jędrzej­czak zdjął dorożkarską czapkę, na­sa­dził ją so­bie na ko­la­no i otarł spo­co­ne czoło kra­ciastą chustką.

– A nie po­wi­nien mnie pan sza­no­wać. – Zyga pokręcił głową. – Je­stem ni­kim, nie za­uważył pan?

– I po co pan ta­kie szut­ki opo­wia­da? – Dorożkarz spoj­rzał na nie­go z nie­sma­kiem. – Żeby pod­bić cenę?

– Wiem, pan chce tego ko­nia. – Ma­cie­jew­ski wzru­szył ra­mio­na­mi. – Ludz­ka rzecz pożądli­wość! Ale to nie jest mój koń, ja go tyl­ko pil­nuję. Jak nie upil­nuję, znów do­bie­rze mi się do dupy ubow­nia albo inna ko­mi­sja.

Jędrzej­czak sta­ran­nie rozłożył so­bie na ko­la­nach chustkę i wyjął z kie­sze­ni tytoń i bibułki. Po­wol­ny­mi ru­cha­mi, jak­by spełniał jakiś ry­tuał, za­bie­rał się do za­pa­le­nia skręta.

– A ja myślę… że panu nie o żadną ubow­nię… i nie o żadną ko­misję cho­dzi… – Dorożkarz ce­dził słowa, z na­masz­cze­niem śliniąc bibułkę. Wresz­cie zwinął pa­pie­ro­sa i za­pa­lił. – Panu kla­czy żal!

– Co też panu przyszło do głowy! – żachnął się Zyga. – W ogóle nie lubię zwierząt! Chy­ba że na ta­le­rzu. Sa­la­mi na przykład z ta­kiej zro­bić! Zjadłbym, cze­mu nie?!

– Prze­cież to się panu opłaci… – Jędrzej­czak nie uwie­rzył. – A kto się do­wie? Jed­ne­go razu we Wil­nie tak jak dziś, w święto 3 Maja, jak na pa­ra­dzie za­grała trąbka, to w dorożki jak­by pio­run strze­lił. – Wąsal zaciągnął się z roz­rzew­nie­niem. – Pra­wie wszyst­kie dryn­dziar­skie kobyły, przy­sięgam panu, ru­szyły z miej­sca, żeby dołączyć do szy­ku, do swo­je­go pułku. Tak było! Ko­ni­ki uspo­koiły się, do­pie­ro jak sy­gna­li­sta za­grał „stój”.

– Co pan mi za dyr­dy­mały opo­wia­da! – Ma­cie­jew­ski prze­stał grze­bać w zapałkach i ge­stem po­pro­sił o ogień. Jędrzej­czak podał mu żar ze swo­je­go pa­pie­ro­sa. – Jaki 3 Maja? Wi­dział pan dziś ja­kieś święto?! I ja­kie Wil­no? To w Związku Ra­dziec­kim! Poza tym ten koń nie służył w woj­sku, o ile mi wia­do­mo, i przy­najm­niej przy mnie nig­dy nie ćwi­czył re­ak­cyj­nej musz­try. I nie opo­wia­daj pan tego głośno, bo jesz­cze jakaś men­da podsłucha.

– Byle komu bym tego nie opo­wia­dał. Prze­cież pan wiesz, że przed wojną dorożka­rze ku­po­wa­li na li­cy­ta­cji sta­re ka­wa­le­ryj­skie ko­nie. I tak jak w woj­sku, krzyw­dy one u nas nie miały. Ona też u mnie źle mieć nie będzie. A to prze­cież nie będzie pańska wina, jeżeli koń się na­gle spłoszy i uciek­nie. Pan za­cznie szu­kać, po­tem za­wia­do­mi mi­licję, pan będzie czy­sty. I bo­gat­szy…

– Ja, pa­nie Jędrzej­czak, żyję. – Przed­wo­jen­ny gli­na wbił wzrok w jego oczy i nie popuścił, dopóki dorożkarz pierw­szy nie odwrócił ner­wo­wo głowy. – Po wol­ności chodzę. To więcej war­te, pa­nie Jędrzej­czak.

– Pier­do­li pan! – Zde­ner­wo­wa­ny dorożkarz pstryknął nie­do­pałkiem w stronę pasącej się w od­da­li kla­czy. – Pan szcze­rze po­wie: jaja panu ubow­cy urwa­li czy myśli pan więcej ode mnie wyciągnąć?

– No co też pan, pa­nie Jędrzej­czak! – zmar­twił się Ma­cie­jew­ski. – Nie, ja już od daw­na nie je­stem chci­wy. A o mo­ich ja­jach, z całym sza­cun­kiem, nie będzie­my roz­ma­wiać.

– Szlag z pa­nem! – Jędrzej­czak roz­sier­dził się całkiem i po­szedł.

Zyga sięgnął po po­zo­sta­wioną przez nie­go ga­zetę. Dzień radości i we­se­la na pla­cach i uli­cach Lu­bli­na, pisał o pierw­szo­ma­jo­wym święcie „Sztan­dar Ludu”. W Sa­skim Ogro­dzie prze­le­wa się ale­ja­mi żywy stru­mień ludz­ki. Zda­je się, że wszy­scy na­zna­czy­li so­bie tu­taj spo­tka­nie. Przez wędrujące tłumy pu­blicz­ności mat­ki prze­py­chają z tru­dem wózki z nie­mowlętami albo pro­wadzą za ręce kil­ku­let­nie dzie­ci, dźwi­gające z dumą ko­lo­ro­we piłki. Ko­mu­ni­stycz­na ga­dzinówka nie na­pi­sała jed­nak, że wśród tego tłumu ma­tek tłumił się były mąż Róży Świ­dro­nio­wej, wcześniej Ma­cie­jew­skiej, by cho­ciaż z da­le­ka zo­ba­czyć swo­je­go syna. Nie zo­ba­czył.III

3 maja 1951 roku

Może byłoby le­piej, gdy­by wziął ją Jędrzej­czak? – wy­mru­czał bez prze­ko­na­nia Fałnie­wicz, układając na drew­nia­nym stop­niu swoją sztywną nogę, pamiątkę po po­strza­le w czter­dzie­stym czwar­tym i ku­ra­cji w ubec­kim więzie­niu.

– Hra­bia Cze­twer­tyński nie sprze­dał jej woj­sku, to ma zajeździć Ha­iti jakiś dorożkarz, Wi­tek? – Zyga skrzy­wił się.

Sie­dzie­li w pierw­szym rzędzie ni­czym sa­na­cyj­ny wi­ce­mi­ni­ster z re­ak­cyj­nym wo­je­wodą i gdy­by z try­bun lud pol­ski nie po­wy­ry­wał większości zdat­nych do cze­go­kol­wiek de­sek, przy­szedłby pew­nie stróż i za­py­tał, cze­go tu szu­kają. Fałnie­wicz nie wzbu­dziłby w nim wiel­kich po­dej­rzeń, bo ka­le­ka i ubra­ny w całkiem porządną ma­ry­narkę. Dopóki nie ze­rwać z niej pod­szew­ki, nie po­znałby nikt, że była prze­ni­co­wy­wa­na i wie­lo­krot­nie ce­ro­wa­na. Sąsiad daw­ne­go gli­ny, Feld­baum, po­tra­fił nie tyl­ko świet­nie szyć z ma­te­riałów po­wie­rzo­nych, robił również cuda ze sta­ry­mi ubra­nia­mi.

Fałnie­wicz jed­nak, na­wet do­brze ubra­ny, jako były więzień Wo­jewódzkie­go Urzędu Bez­pie­czeństwa Pu­blicz­ne­go miał małe szan­se na zna­le­zie­nie przy­zwo­itej ro­bo­ty, ale przy­dała się sztyw­na noga. Oby­wa­tel Bo­lesław Urba­no­wicz, jesz­cze przed ro­kiem współwłaści­ciel i szef nie­wiel­kiej fa­bry­ki octu przy Szew­skiej, te­raz tyl­ko jej kie­row­nik, przyjął go na pra­cow­ni­ka umysłowe­go. Były wy­wia­dow­ca po­li­cyj­ny za­miast osób po­dej­rza­nych spi­sy­wał te­raz wska­za­nia apa­ratów po­mia­ro­wych, swo­im drob­nym, sta­ran­nym pi­smem lek­ko fałszo­wał ze­sta­wie­nia pro­duk­cyj­ne, aby zakład uniknął do­mia­ru po­datków, i sporządzał pro­to­koły dla wy­działu finansowe­go. Zaś sam Urba­no­wicz do­brze wie­dział, że wkrótce jego firmę przej­mie w zarząd państwo­wy Spółdziel­nia Związku In­wa­lidów „Zjed­no­cze­nie”, za­tem chciał mieć w niej własne­go in­wa­lidę, który nie podłoży mu po­tem świni.

Do­zor­ca bar­dziej skrzy­wiłby się na wi­dok Ma­cie­jew­skie­go, który półleżał z pa­pie­ro­sem w zębach, a popiół opa­dał na moc­no po­sza­rzałą ko­szulę. Były ofi­cer po­li­cji w ciągu ostat­nich czte­rech lat trzy­krot­nie pra­co­wał jako ro­bot­nik nie­wy­kwa­li­fi­ko­wa­ny, robił za po­moc­ni­ka szkla­rza, łado­wa­cza na sta­cji ko­le­jo­wej, był też w bry­ga­dzie od­gru­zo­wującej Sta­re Mia­sto, dopóki obec­ni ko­le­dzy, a daw­ni po­dej­rza­ni nie zaczęli mu dla kawału czap­ko­wać i tytułować „pa­nem władzą”. Tym ra­zem jed­nak, mimo wyglądu lum­pa, nie miał po­wo­du do obaw. Sam był tu do­zorcą.

Gnia­da klacz sku­bała jakiś ba­dyl na wewnętrznym polu hi­po­dro­mu, gdzie tra­wa i młode krza­ki sięgały jej nie­mal do kłębu. Wokół oczu miała już wyraźne płaty si­wi­zny.

Od szo­sy ja­now­skiej dał się słyszeć war­kot sil­ni­ka ciężarówki. Koń pod­niósł głowę i za­strzygł usza­mi.

– Bez nerwów, Ha­iti, to nie po cie­bie, nie z rzeźni. Jesz­cze… – Ma­cie­jew­ski wyjął z bocz­nej kie­sze­ni ćwiartkę mo­no­pol­ki i pociągnął łyk. Podał flaszkę Fałnie­wi­czo­wi. – Koń. Jaki jest, każdy wi­dzi. Ale mieć ro­botę tyl­ko dzięki ko­by­le… Kara bo­ska, Wi­tek, za to, że nig­dy tych bydląt nie lubiłem. Większe od człowie­ka, ner­wo­we jak baba i też źle im z oczu pa­trzy.

– A w woj­sku nie jeździłeś? – Daw­ny taj­niak pociągnął z bu­tel­ki.

– Nie mówiłem ci nig­dy? – zdzi­wił się Zyga. – Może i nie… – Zaciągnął się resztką pa­pie­ro­sa. – Pie­cho­ta. – Za­du­sił le­d­wie wi­docz­ny nie­do­pałek scho­dzo­nym bu­cio­rem. – Dużo błota, mało fa­jer­werków, no i do­brze!

– A ja byłem pod Ko­ma­ro­wem, w ósmym ułańskim Po­nia­tow­skie­go. – Fałnie­wicz wes­tchnął.

– Krzy­wa bu­zia, krzy­wa nózia, to ułani księcia Józia! – Ma­cie­jew­ski za­re­cho­tał. – Jak mogłem się nie domyślić?!

Po chwi­li jed­nak prze­stał się śmiać i spoj­rzał na przy­ja­cie­la ze złością, cho­ciaż jak na sie­bie był pra­wie trzeźwy.

– I to ty mi mówisz, że może na­wet do­brze byłoby ją sprze­dać dorożka­rzo­wi?! – pod­niósł głos, nie­po­kojąc klacz, jed­nak Fałnie­wi­cza ani trochę.

Ten sie­dział bez ru­chu, dając od­począć cho­rej no­dze.

– To jest wierz­cho­wiec, nie jakaś cho­ler­na kobyła ar­ty­le­ryj­ska! – rzu­cił jesz­cze Zyga ze złością, ale bez prze­ko­na­nia. – No i dopóki ona tu jest, mam pracę.

– Jak długo? – Fałnie­wicz wzru­szył ra­mio­na­mi. – Ktoś po nią przy­je­dzie tak czy siak, i po ro­bo­cie. I po pen­sji. Jędrzej­czak po­wie­dział dobrą cenę, le­piej byś na tym wy­szedł.

– Łatwo ci mówić! – Ma­cie­jew­ski włożył do ust ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa i ner­wo­wo zaczął szu­kać zapałki. – A ty myślisz, Wi­tek, że ja się nie boję? – war­czał, grze­biąc w pudełku pośród dre­wie­nek ze spa­lo­ny­mi łeb­ka­mi. – Co po­wiem mi­li­cji? Że koń mi uciekł?

– Jeśli za­mel­du­jesz za­raz, jak uciek­nie, to co ci mogą zro­bić?

Zyga od­na­lazł wresz­cie nie­spa­loną zapałkę, nie­ste­ty ta tyl­ko psyknęła z nie­za­do­wo­le­niem i zgasła, le­d­wie po­tarł ją o draskę. Pomyśleć, że przed wojną co oszczędniej­si dzie­li­li ta­kie na dwo­je, na­wet na czwo­ro i wciąż się za­pa­lały! Zna­cjo­na­li­zo­wa­ny prze­mysł zapałcza­ny po­sta­no­wił naj­wy­raźniej wy­ple­nić te re­ak­cyj­ne na­wy­ki.

– Mogą mi wszyst­ko zro­bić, nie stru­gaj wa­ria­ta! – Ma­cie­jew­ski ze złością cisnął paczkę zapałek na porośnięty trawą tor wyści­go­wy.

– Na­prawdę się bo­isz? – Fałnie­wicz spoj­rzał mu w oczy.

– A ty nie? – burknął Zyga. – Nie słyszałeś, jak ra­dziec­cy egip­to­lo­dzy usta­li­li, że nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­na mu­mia to Ram­zes XIV? Zle­ci­li ba­da­nia NKWD i fa­ra­on się przy­znał.

Eks­wy­wia­dow­ca wstał i powłócząc sztywną nogą, zgra­mo­lił się z try­bu­ny. Ha­iti, widać znu­dzo­na sa­mot­nością, zbliżyła się, nad­sta­wiając chra­py.

– I ja się boję – przy­znał Fałnie­wicz – ale mu­siałem usłyszeć, że Zyga Ma­cie­jew­ski też. Bar­dzo po­pra­wiłeś mi hu­mor.

Wyjął z kie­sze­ni kostkę cu­kru. Ha­iti pożarła ją z większą zachłannością, niż były ko­mi­sarz opróżnił ćwiartkę.

– Po­le­cam się na przyszłość – mruknął. – Nie da­waj jej więcej cu­kru, wpad­nie w nałóg.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: