Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

"Hallali!": powieść - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

"Hallali!": powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 349 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

«Wiatr tym­cza­sem roz­no­sił jego grób i z zie­mią rów­nał; po­nie­waż na cmen­tarz od­da­no ka­wa­łek zie­mi bez­u­ży­tecz­nej i nie­płod­nej, gro­by dłu­go nie za­ra­sta­ły tra­wą i mały kop­czyk, któ­rym przy­ci­śnię­to trum­nę z cia­łem Ka­ro­la, od lata do wio­sny stał się już ru­iną; po­rdze­wia­ła i bla­sza­na tar­cza z na­pi­sem, któ­ra grób Ka­ro­la od­róż­nia­ła od set­ki bez­i­mien­nych, chłop­skich, jed­na­ko­wy­mi krzy­ży­ka­mi drew­nia­ny­mi po­zna­czo­nych gro­bów; wil­goć star­ła już daty, imię i na­zwi­sko – i tyl­ko wy­czy­tać jesz­cze moż­na było: Żył lat 28 ».

Na­pi­saw­szy te sło­wa, Eu­sta­chy ze­rwał się z krze­sła ru­chem rap­tow­nym, ci­snął nie­dba­le na stół pió­ro, jak ci­ska się coś, co już nig­dy czło­wie­ko­wi nic bę­dzie po­trzeb­nem i za­czął wiel­ki­mi kro­ka­mi cho­dzić po ma­lut­kim swo­im po­ko­iku. Ale nie uczy­nił w ten spo­sób i dwu­dzie­stu kro­ków, kie­dy wró­cił do sto­łu, wziął po­gar­dzo­ny przed chwi­lą pi­sar­ski in­stru­ment zno­wu w rękę, umo­czył go w ka­ła­ma­rzu i pod na­pi­sa­ny­mi tyl­ko co wier­sza­mi na­pi­sał w pew­nym od­stę­pie sło­wo: Ko­niec.

Ko­niec! Jaki słod­ki wy­raz. Wczo­raj, dziś jesz­cze Eu­sta­chy nie wie­rzył, że zdo­ła po­wieść swo­ją do­pro­wa­dzić do tego ostat­nie­go try­um­fal­ne­go sło­wa. Tyle bo już w ży­ciu na­roz­po­czy­nał był róż­nych dra­ma­tów, po­wie­ści, stu­dy­ów li­te­rac­kich – w wa­li­zie skó­rza­nej, pod brud­ną bie­li­zną leży tego chy­ba pud cały – i za­wsze pió­ro wy­pa­da­ło mu z ręki po pierw­szym roz­dzia­le, po pierw­szym ak­cie. A te­raz – po raz pierw­szy w ży­ciu na­resz­cie coś skoń­czył. Za­czął zno­wu ner­wo­wo bie­gać po po­ko­ju… Ja­kiż on ma­lu­si ten po­ko­ik! Tak bliz­ko stoi ścia­na przy ścia­nie, tak niz­ko su­fit za­wie­szo­ny!

Był to praw­dzi­wie stu­denc­ki po­kój, ume­blo­wa­ny tem tyl­ko, bez cze­go w ża­den spo­sób obejść się nie moż­na; a więc łóż­ko że­la­zne z jed­ną po­dusz­ką, sto­lik pa­pie­ra­mi i książ­ka­mi za­wa­lo­ny, przy niem jed­no krze­sło, dru­gie w ką­cie, a na nim umy­wal­ka i my­dło; na ścia­nie nad sto­łem ga­bi­ne­to­wa fo­to­gra­fia mło­dej pani w po­zie sto­ją­cej, w ka­pe­lu­szu rem­brand­tow­skim, z pa­ra­sol­ką w ręku, po za­tem nic dla ozdo­by.

Okno było otwar­te i Eu­sta­chy za­spo­ko­iw­szy pierw­szą po­trze­bę ru­chu, wyj­rzał na świat.

Gwiaz­dy po­ga­sły już i ka­wał miej­skie­go nie­ba za­mknię­ty li­nia­mi da­chów, niby ja­kiś geo­me­trycz­ny wie­lo­bok, bladł i świa­tło­ścią ran­ną na­sią­kał. Na dole, wśród mu­rów ka­mie­ni­cy, trzy­mał się jesz­cze cień noc­ny, ale i ten już zrzedł i Eu­sta­chy mógł doj­rzeć z wy­so­ko­ści swo­je­go czwar­te­go pię­tra sza­re as­fal­to­we dno po­dwó­rza. Ci­sza była ran­na, zu­peł­na, naj­głęb­sza; po­wie­trze chłod­ne, wil­got­ne tro­chę, rzeź­wią­ce. Ostu­dzi­ło ono roz­pa­lo­ną gło­wę mło­de­go au­to­ra, któ­ry po­pa­trzyw­szy tro­chę na dól i na górę, zno­wu za­czął cho­dzić po po­ko­iku, ale już rów­niej­szy­mi i spo­koj­niej­szy­mi kro­ka­mi

«I skoń­czy­łem!» – cie­szył się i z dumą rzu­cał spoj­rze­nia na gru­by, za­pi­sa­ny ze­szyt. «No, te­raz zo­ba­czy­my». W jego ser­ce wstą­pi­ła tak wiel­ka od­wa­ga, ja­kiej jesz­cze nig­dy nie miał. Czuł się stwo­rzo­nym do rze­czy wiel­kich. Ta noc, któ­ra ze­szła mu na pi­sa­niu – a jak mu się pi­sa­ło ła­two pod ko­niec! Ręka za my­ślą nie mo­gła wy­dą­żyć, pió­ro le­cia­ło po pa­pie­rze w ja­kimś ogni­stym ga­lo­pie, żad­ne­go na­my­słu, wa­ha­nia, pau­zy, od­po­czyn­ku – ta noc jest epo­ką w jego ży­ciu. Wczo­raj umarł w tym po­ko­iku chło­piec ubo­gi i nie­zna­ny, nie­daw­no jesz­cze zmu­szo­ny szu­kać na wsi na­uczy­ciel­skiej kon­dy­cyi, aby żyć, ostat­nio naj­lich­szy z re­dak­cyj­nych pion­ków, szczę­śli­wy, że mu ko­le­ga nie­gdyś szkol­ny dał jako za­stęp­stwo na dwa mie­sią­ce nik­czem­ne za­ję­cie: tłó­ma­cze­nie z pism nie­miec­kich «Ostat­nich wia­do­mo­ści – dziś uro­dził się w tym­że po­ko­iku świet­ny ar­ty­sta, któ­ry przy­no­si do ogól­nej sumy cy­wi­li­za­cyi swój do­ro­bek, ar­ty­sta, zdol­ny za­dzi­wiać rze­sze ludz­kie, za­chwy­cać i wzru­szać, któ­ry z gło­wą do góry pod­nie­sio­ną za­żą­da ju­tro miej­sca dla sie­bie na świe­cie. Tak, dziś do­ko­nał się prze­łom w jego eg­zy­sten­cyi; wczo­raj jesz­cze ci­snął się jak ro­bak jaki przez szcze­li­nę w pod­ło­dze do tego świa­ta li­te­rac­kie­go, któ­ry był ma­rze­niem ca­łej jego mło­do­ści, ju­tro wej­dzie do nie­go przez sze­ro­ko otwar­te drzwi głów­ne i przy od­gło­sie wiel­kie­go dzwo­nu. Prze­paść, jaka le­ża­ła po­mię­dzy wczo­raj­szym sza­racz­kiem a dzi­siej­szym se­na­to­rem, wy­peł­nio­ną zo­sta­ła przez dzie­ło Eu­sta­che­go. Ze słod­kiej za­du­my wy­rwa­ło go ener­gicz­ne pu­ka­nie do drzwi.

– Pro­szę! – za­wo­łał zdu­mio­ny – że ktoś może przy­cho­dzić o tej po­rze nie­zwy­kłej, tem­bar­dziej, że nie miał on pra­wie wca­le ta­kich zna­jo­mych, któ­rzy­by go od­wie­dza­li.

Drzwi się otwo­rzy­ły i wszedł Drew­now­ski.

– Co? To ty, Ju­lek? Ja się spo­dzie­wa­łem cie­bie za mie­siąc do­pie­ro. Kie­dyś przy­je­chał?

Eu­sta­chy ser­decz­nie go uści­snął.

– Świet­nie wy­glą­dasz – rzekł – po­pra­wi­łeś się, uty­łeś na­wet.II.

Ju­lian Drew­now­ski miesz­kał na tym sa­mym ku­ry­ta­rzu czwar­te­go pię­tra, ale był to już li­te­rat z nie­ja­kiem sta­no­wi­skiem i miesz­ka­nie jego róż­ni­ło się wiel­ce od stu­denc­kie­go po­ko­iku Eu­sta­che­go. Skła­da­ło się ono z du­że­go ga­bi­ne­tu o dwóch oknach i mniej­szej sy­pial­ni. W ga­bi­ne­cie było po­rząd­ne biur­ko z czer­wo­nem suk­nem, fo­tel, oto­ma­na okry­ta zie­lo­ną skó­rą., w sy­pial­ni po­rząd­ne łóż­ko, mar­mu­ro­wy sto­li­czek, sze­ro­ka umy­wal­nia z gar­ni­tu­rem cał­ko­wi­tym; wszę­dzie zaś było peł­no ksią­żek, jed­ne opra­wio­ne po­rząd­nie, pod­ręcz­ni­ki i en­cy­klo­pe­dye, sta­ły w sza­fie oszklo­nej, inne nie opra­wio­ne ale usys­te­ma­ty­zo­wa­ne i po­nu­me­ro­wa­ne zaj­mo­wa­ły pół­ki od pod­ło­gi do su­fi­tu, jesz­cze inne mniej­szej war­to­ści, le­ża­ły ku­pa­mi: w ką­tach, pod oknem, przy pie­cu, w ga­bi­ne­cie i sy­pial­ni. Osob­na była eta­żer­ka na pi­sma bie­żą­ce, osob­na sza­fa na rocz­ni­ki.

Eu­sta­chy miał klucz od tego miesz­ka­nia i pil­nie wy­peł­niał po­le­ce­nie przy­ja­cie­la ukła­da­nia na swo­je miej­sce wszyst­kich pism i ksią­żek któ­re przy­cho­dzi­ły. Za­raz też na wstę­pie rzekł mu:

– Utrzy­my­wa­łem two­ją bi­blio­te­kę w po­rząd­ku.

– Wi­dzia­łem – od­po­wie­dział Drew­now­ski.– Dzię­ku­ję ci.

Drew­now­ski był o rok le­d­wie star­szy od Eu­sta­che­go, wy­glą­dał jed­nak znacz­nie sta­rzej i po­waż­niej. Od Eu­sta­che­go aż biła świe­żość i bra­wu­ra mło­do­ści, oczy zda­wa­ły się sy­pać iskry, a buj­na czu­pry­na trzę­sła się cią­gle od ru­chu; w Drew­now­skim nie było wi­dać wca­le mło­do­ści, był ja­kiś cięż­ki, ru­szał się po­wo­li i bez wdzię­ku, mó­wił tyl­ko ener­gicz­nie i z wiel­ką pew­no­ścią; twarz miał nie­ład­ną, ską­pym ja­snym za­ro­stem ob­rzu­co­ną, jak­by czemś płyn­nem na­la­ną, po­zba­wio­ną kar­na­cyi; cerę żół­ta­wo-brud­ną, nos gru­by.

– Tyś już wstał? – za­py­tał Eu­sta­che­go.

– Nie, ja się jesz­cze nie po­ło­ży­łem.

– Czy­ta­łeś?

– Pi­sa­łem.

Po­wie­dział to pra­wie z nie­śmia­ło­ścią, Drew­now­ski bo­wiem po­wstrzy­my­wał go za­wsze od pi­sa­nia.

Nie szczę­dził on Eu­sta­che­mu rad zba­wien­nych i życz­li­wych: «Ty się nie spiesz – mó­wił mu – kształć się, ucz, przy­go­to­wuj, czy­taj; co to wie­dzy trze­ba do za­wo­du ta­kie­go jak li­te­rac­ki! – wy­bie­rał dla nie­go książ­ki ze swo­jej bi­blio­te­ki, w ten spo­sób sam bio­rąc na sie­bie w pew­nej mie­rze tro­skę o jego wy­kształ­ce­nie. Da­wał mu róż­ne stu­dya li­te­rac­kie, hi­sto­rye li­te­ra­tur, es­te­ty­ki; jego «Fi­lo­zo­fia sztu­ki» Ta­ine'a le­ża­ła w tej chwi­li na sto­le Eu­sta­che­go.

– Coś pi­sał? – za­py­tał bez prze­ko­na­nia.

– Po­wieść.

Po­ki­wał gło­wą, jak­by ża­łu­jąc zmar­no­wa­ne­go cza­su.

Eu­sta­chy znaj­do­wał się w tej chwi­li pod wpły­wem nie­zwy­cię­żo­nej po­trze­by mó­wie­nia o swo­jej po­wie­ści i nie był w sta­nie o ni­czem in­nem my­śleć.

– I wy­obraź so­bie, żem skoń­czył – pierw­szy raz w ży­ciu coś skoń­czy­łem. Szcze­gól­niej dziś szło mi nad­zwy­czaj­nie; czy uwie­rzysz, żem pi­sał bez prze­rwy przez ośm­na­ście go­dzin; samo szło ja­koś, bar­dzo mi się sma­ro­wa­ło. I patrz, jaka gru­ba.

– W li­te­ra­tu­rze – rzekł Drew­now­ski ostro – cho­dzi nie o ilość, ale o ja­kość.

– Oczy­wi­ście. Cie­kaw je­stem, co po­wie­dzą o mo­jej po­wie­ści. Mam jed­nak, wiesz, pra­wie pew­ność, że nie jest ona zła, może na­wet… (za­wa­hał się w wy­po­wie­dze­niu tego, co rze­czy­wi­ście my­ślał o war­to­ści swo­jej po­wie­ści). Ja­kiś głos we­wnętrz­ny mi to mówi.

– Ty nie mo­głeś na­pi­sać do­brej po­wie­ści – rzekł Drew­now­ski – za mało na to umiesz, za mło­dy je­steś.

– Schil­ler na­pi­sał »Zbój­ców« w dzie­więt­na­stym roku ży­cia.

– Tak, ale Schil­ler był ge­niu­szem. Eu­sta­chy umilkł.

Drew­now­ski po­wol­nym ru­chem się­gnął po rę­ko­pis po­wie­ści.

– Po­wiedz mi przy­najm­niej, czyś się sta­rał o to, aby ta po­wieść była z ży­cia, ro­zu­miesz mnie: z ży­cia? Czyś pa­mię­tał o tem, aby fi­gu­ry były re­al­ne, i sto­sun­ki po­mię­dzy fi­gu­ra­mi re­al­ne? Czyś miał, in­ne­mi sło­wy, na uwa­dze cel uczy­nie­nia cze­go re­al­ne­go?

Eu­sta­chy za­po­mi­nał za­wsze ję­zy­ka w gę­bie, ile razy wy­kształ­co­ny i kuty jego przy­ja­ciel do­tknął się sztu­ki i li­te­ra­tu­ry. I te­raz, choć była tu mowa o wła­snem jego dzie­le, nie po­tra­fił na ra­zie zdać so­bie spra­wy, czy po­wieść jego była z ży­cia lub nie, i czy sto­sun­ki po­mię­dzy fi­gu­ra­mi jego są re­al­ne, czy re­al­ne nie są; ale szczę­śli­wy, że ma z kim mó­wić o swo­jej po­wie­ści, od­po­wie­dział:

– Owszem, z ży­cia, bom spo­ro wło­żył tu z tego, com sam prze­żył i od­czul. Wiesz, ma­te­ry­ału na bo­ha­ter­kę do­star­czy­ła mi Hen­ry­eta.

Nie to, że­bym ją miał opi­sać, ale ją mia­łem w oczach, kie­dym opi­sy­wał moją He­le­nę; jej głos dźwię­czał mi w uszach, kie­dy moja He­le­na otwie­ra­ła do mó­wie­nia usta.

– To i źle, mój dro­gi! – rzekł Drew­now­ski.

– Dla­cze­go źle? – za­py­tał Eu­sta­chy nie­śmia­ło i z nie­uf­no­ścią.

– Gdzież bo­wiem ob­jek­tyw­ność, ten pierw­szy wa­ru­nek sztu­ki, to pierw­sze pra­wo, obo­wią­zu­ją­ce ar­ty­stę? Na­pi­sa­łeś po­wieść – mó­wił z iro­nią – tyl­koś za­po­mniał o ob­jek­tyw­no­ści, to tak, jak­byś po­szedł na woj­nę i za­po­mniał wziąć ze sobą ka­ra­bi­na. Nie po­win­no się brać na bo­ha­ter­kę po­wie­ści ko­bie­ty, w któ­rej się ko­cha…

– Ja nie­zu­peł­nie…

– Wszyst­ko jed­no. Wca­le! So­net, to co in­ne­go. Tu mi­łość jest nie­ja­ko skła­do­wą czę­ścią twór­czo­ści, choć może i dla­te­go so­net się prze­żył, a przy­najm­niej prze­ży­wa. Po­cze­kaj… (wy­jął szyb­ko z kie­sze­ni no­te­sik i za­no­to­wał so­bie myśl, któ­ra mu wła­śnie przy­szła do gło­wy – Drew­now­ski no­to­wał so­bie w no­te­si­ku wszyst­kie my­śli, ja­kie mu w roz­mo­wie przy­cho­dzi­ły). Co in­ne­go po­wieść… »Hal­la­li!« Ty­tuł da­łeś »Hal­la­li«. Nie­do­bry ty­tuł. To jest sło­wo spe­cy­al­ne; wie­lu lu­dzi nie zro­zu­mie go, zwłasz­cza wśród mniej wy­kształ­co­nych czy­tel­ni­ków, au­tor zaś po­wi­nien po­sia­dać am­bi­cyę – jest to naj­szla­chet­niej­sza z am­bi­cyi au­tor­skich – aby dzie­ło jego naj­da­lej i naj­głę­biej (to głów­ne) się­gnę­ło. Zresz­tą zo­ba­czy­my, zo­ba­czy­my…

I po chwi­li, jak­by na­my­słu i wa­ha­nia, rzekł to­nem, w któ­rym było prze­świad­cze­nie o waż­no­ści pro­po­no­wa­nej przy­słu­gi:

– Słu­chaj, ja to prze­czy­tam…

– Chcia­łem cię wła­śnie o to pro­sić – po­śpie­szył Eu­sta­chy.

Nie miał on wie­le za­ufa­nia do sądu Drew­now­skie­go, przed któ­re­go wie­dzą schy­lał gło­wę i nie­raz go po­dzi­wiał, ale któ­re­go zu­peł­nie nie ro­zu­miał. Po­mi­nąć go jed­nak nie mógł. Drew­now­ski wy­świad­czył mu dużą przy­słu­gę. On to go ze­tknął ze świa­tem li­te­rac­kim, on to go prze­pro­wa­dził przez za­klę­ty próg re­dak­cyj­ny, on dał mu pierw­szą pra­cę i za­ro­bek pió­rem, miał więc dla nie­go żywe uczu­cie wdzięcz­no­ści.

– Prze­czy­tam, owszem – po­wtó­rzył – i po­wiem ci, co to jest war­te; bę­dziesz wie­dział, czy masz da­lej iść tą dro­gą, czy nie.

– Dzię­ku­ję ci.

Drew­now­ski po­czął prze­rzu­cać rę­ko­pis, zaj­rzał do po­cząt­ku, do środ­ka, po­tem ostat­nią kart­kę prze­biegł oczy­ma.

– Śmierć! – rzekł – nie po­ku­si­łeś się więc o prze­ła­ma­nie sza­blo­nu po­wie­ścio­we­go. Śmierć i ślub, ślub i śmierć – oto dwie re­cep­ty, od któ­rych od­stą­pić nie chcą nasi ap­te­ka­rze lite – rac­cy. Po­wieść nie może się koń­czyć in­a­czej. Jak­by nie­skoń­czo­ne ist­nie­nie, roz­wi­ja­ją­ce się w nie­skoń­czo­nej licz­bie form, nie na­su­wa­ło samo my­ślą­ce­mu mó­zgo­wi idei o no­wych by­tach ar­ty­stycz­nych.

Wstał.

Eu­sta­chy nie chciał się na­tych­miast roz­sta­wać ze swo­jem dzie­łem; jesz­cze się nim do­sta­tecz­nie nie na­pie­ścił i nie na­sy­cił.

– Ja ci ją przy­nio­sę wie­czo­rem – rzekł – chcę jesz­cze to i owo po­pra­wić.

Drew­now­ski od­dał rę­ko­pis.

– Ale ja o so­bie tyl­ko mó­wię – spo­strzegł się Eu­sta­chy – i nie za­py­ta­łem cię na­wet, dla­cze­go tak bar­dzo skró­ci­łeś swój po­byt na wsi?

– Wieś nie dla mnie, mój dro­gi; ja się tam du­szę w tem czy­stem po­wie­trzu; mnie po­trzeb­nem jest do ży­cia mia­sto, ruch, at­mos­fe­ra go­rącz­ko­wej, in­ten­syw­nej pra­cy mó­zgo­wej.

– Od­po­czy­wa­łeś aby?

– Ja nie umiem od­po­czy­wać. Pra­co­wa­łem i du­żom zro­bił. Po­sta­no­wi­łem też zmie­nić ty­tuł mo­jej pra­cy. Nie wiesz, czy może już dru­kar­nia od­bi­ła kart­kę ty­tu­ło­wą?

– Chy­ba nie. A ja­kiż ty­tuł osta­tecz­ny?

– Naj­prost­szy: »O de­ter­mi­ni­zmie li­te­rac­kim słów kil­ka«.

Po­dał Eu­sta­che­mu rękę, za­bie­ra­jąc się do wyj­ścia.

– A za­gaś lam­pę.

Pod mlecz­nem szkłem tli­ło się czer­wo­ne świa­teł­ko, le­d­wie w bla­sku dnia wi­docz­ne.

Eu­sta­chy dmuch­nął sil­nie w szkło lam­py, po­pa­trzał raz jesz­cze na swój rę­ko­pis, prze­szedł się kil­ka razy po po­ko­ju ocię­ża­ły­mi kro­ka­mi, znu­żo­ny już, i zrzu­ciw­szy tyl­ko ma­ry­nar­kę z rę­ka­wów, po­ło­żył się na nie­ro­ze­bra­ne łóż­ko.III.

Obu­dził go sze­lest prze­wró­co­nej w książ­ce kart­ki. Otwo­rzył oczy i zo­ba­czył sie­dzą­cą przy sto­li­ku sio­strzycz­kę.

– To ty, Nina?

– Ja.

– Daw­no cze­kasz?

– Nie, nie­daw­no.

Nina we­szła ci­chut­ko do jego po­ko­iku, pod­czas gdy spał (nie za­my­kał nig­dy drzwi na klucz) i sza­nu­jąc sen bra­ta, usia­dła ostroż­nie na krze­seł­ku, otwo­rzyw­szy pierw­szą lep­szą książ­kę.

Była to pa­nien­ka mło­dziut­ka, pięt­na­sto­let­nia, szczu­plut­ka, bar­dzo bia­ła z czar­ny­mi wło­sa­mi, cerą tro­chę ane­micz­ną. Pa­trza­ła w książ­kę, pod­parł­szy skro­nie bia­łe­mi piąst­ka­mi i sta­ra­ła się nie po­ru­szyć wca­le.

Eu­sta­chy za­czął się wy­trzeź­wiać.

– Któ­ra to go­dzi­na?

– Bę­dzie pią­ta.

– Hm, pią­ta.

Po chwi­li za­py­tał:

– Co u cie­bie sły­chać?

– A nic.

– Pręd­ko się za­czną lek­cye na pen­syi?

– W przy­szłym ty­go­dniu.

– Hm, w przy­szłym ty­go­dniu…

Ze­sko­czył z łóż­ka, na­ło­żył ma­ry­nar­kę, roz­sta­wio­ny­mi pal­ca­mi kil­ka razy prze­je­chał po czu­pry­nie, od­sap­nął, pod­szedł do Niny i po­ca­ło­wał ją we wło­sy. Nina, choć nie czy­ta­ła już książ­ki, za­cho­wy­wa­ła bez­wład­nie cią­gle te samą pozę: piąst­ki u skro­ni, łok­cie na sto­le.

– Tom się wy­spał!

– A cóż ty w nocy ro­bi­łeś?

– Co? Patrz! – rzekł, bio­rąc w rękę »Hal­la­li« – ot, com ro­bił.

– Pi­sa­łeś?

– Pi­sa­łem i na­pi­sa­łem po­wieść.

– Skoń­czy­łeś już?

– Skoń­czy­łem.

Mó­wi­ła bez oży­wie­nia, spo­koj­nie i apa­tycz­nie. Wie­dzia­ła, że pi­sze po­wieść, bo dość czę­sto za­cho­dzi­ła do bra­ta, wię­cej z nu­dów, niż z przy­wią­za­nia, ma­jąc dużo wol­ne­go cza­su w cza­sie wa­ka­cyi. Przed­się­wzię­ciem Eu­sta­che­go nie in­te­re­so­wa­ła się pra­wie wca­le; było to jesz­cze dziec­ko, roz­wi­nię­te i in­te­li­gent­ne na­wet, tyl­ko drze­ma­ła w niej jesz­cze cała stro­na ener­gii i du­szy; nie oka­zy­wa­ła żyw­szej cie­ka­wo­ści do ni­cze­go i bra­kło jej zu­peł­nie ini­cy­aty­wy i sa­mo­dziel­no­ści.

Te­raz po raz pierw­szy za­da­ła mu py­ta­nie, ma­ją­ce zwią­zek z jego po­wie­ścią:

– Słu­chaj-no, co to zna­czy »hal­la­li?«

– »Hal­la­li«, moje dziec­ko? Je­że­li na po­lo­wa­niu je­leń zo­sta­nie osa­czo­ny przez psy i my­śli­wych w taki spo­sób, że już nie­ma dla nie­go ra­tun­ku ani na­dziei, wte­dy strzel­cy gra­ją na ro­gach spe­cy­al­ne ha­sło, krzyk try­um­fu i roz­pa­czy. To gra­nie na­zy­wa się: »hal­la­li«.

Kiw­nę­ła głów­ką na znak, że zro­zu­mia­ła.

Eu­sta­chy ze­sta­wił mied­ni­cę na zie­mię, zy­skał w ten spo­sób dru­gie krze­sło, na któ­rem usiadł i za­czął prze­glą­dać »Hal­la­li«, po­pra­wia­jąc tro­chę styl tu i owdzie i do­pi­su­jąc opusz­czo­ne cza­sem w pręd­ko­ści pi­sa­nia sło­wo.

Ja­nin­ce jesz­cze kwe­stya przy­szła do gło­wy:

– A co ty te­raz zro­bisz z tą po­wie­ścią? Eu­sta­chy prze­spał był swój pierw­szy en­tu­zy­azm i ta świet­na, nowa epo­ka jego ży­cia, nie wy­da­wa­ła mu się tak bar­dzo już bliz­ką.

– Ba! moje zło­to! Że­bym ja wie­dział – rzekł.

Po chwi­li po­wie­dział jej po­waż­nie:

– My­ślę na­przód dać temu i owe­mu do prze­czy­ta­nia; sam au­tor nie może są­dzić swe­go dzie­ła: mnie się zda­je, iż jest to bar­dzo pięk­ne a może tem tyl­ko war­to w pie­cu na­pa­lić. Niech więc osą­dzi, kto się zna.

Prze­mó­wi­ło to Ja­nin­ce do prze­ko­na­nia.

– No, tak.

– Dam na­przód do prze­czy­ta­nia Drew­now­skie­mu, choć od nie­go nie spo­dzie­wam się mą­dre­go sło­wa. A po­tem dam Wień­ko­wi­czo­wi. Czyś czy­ta­ła co Wień­ko­wi­cza?

– Nie.

– Może »Nie­skoń­czo­ne pra­ce?«

– A, to czy­ta­łam.

– Smar­ka­ta! Czy­tasz po­wieść, a nie rzu­cisz okiem na na­zwi­sko au­to­ra.

– Co mi tam! Mil­cze­li przez chwi­lę.

– Cóż tam w domu sły­chać?

– Nic.

– Mama zdro­wa?

– Zdro­wa.

– A oj­ciec?

– Jak za­wsze. Po chwi­li do­da­ła:

– Był list od Ant­ka; zo­stał za­twier­dzo­ny jako po­moc­nik na­czel­ni­ka depo.

– Ma­ry­na nie pi­sa­ła?

– Nie.

Ja­nin­ka mia­ła mi­syę dziś do speł­nie­nia.

– Słu­chaj-no – rze­kła wresz­cie – mama ka­za­ła się za­py­tać, dla­cze­go nie przy­cho­dzisz te­raz do domu?

Wzru­szył ra­mio­na­mi w od­po­wie­dzi.

– Mama my­śli, że ty się ob­ra­zi­łeś.

A kie­dy na to nie dał żad­nej od­po­wie­dzi, za­py­ta­ła go:

Więc co ja mam po­wie­dzieć ma­mie?

– A już co ci się bę­dzie po­do­ba­ło. I do­dał życz­li­wym to­nem:

– Prze­cież by­łaś przy na­szej roz­mo­wie.

– Mama się bar­dzo mar­twi, że ty nie chcesz nic ro­bić i że nie po­je­cha­łeś do Ant­ka; on i w tym li­ście pi­sał, że ci może po­sa­dę wy­ro­bić.

Mach­nął ręką.

– Wi­dzisz, mama to in­a­czej, niż ty…

– Wszyst­ko, jed­no – rzekł – nie pod­no­si się ta­kich kwe­styj bez­po­śred­nio przed obia­dem, bo obiad sam wy­glą­da jak ja­kaś ła­ska, czy jał­muż­na Co u dy­abla!

– I od ojca mama ma o cie­bie przy­krość.

– O mnie?

– Cią­gle oj­ciec ma­mie do­ku­cza, że ty się o nic nie sta­rasz…

– Prze­cież nie bio­rę pie­nię­dzy z domu.

– Oj­ciec my­śli, że mama ci daje.

– Mnie ani sło­wa nie po­wie; wy­da­je się naj­słod­szy.

– A ma­mie do­ku­cza.

Po chwi­li do­da­ła:

– Mama pro­si­ła, że­byś ju­tro przy­szedł na obiad.

– Nie wiem, zo­ba­czę.

Nie­zra­żo­na jego su­chą od­po­wie­dzią, za­czę­ła go pro­sić:

– Przyjdź, Sta­chu, przyjdź. Wi­dzisz, ma­mie bę­dzie przy­kro.

I do­da­ła z re­zo­lut­no­ścią pra­wie dzie­cin­ną:

– E! co tam będę zwa­ża­ła na two­je miny! Po­wiem, że przyj­dziesz i już.

Uśmiech­nął się.

– A cia­stek chcesz?

– Hm! Nie po­gar­dzę – od­rze­kła we­so­ło.

– No, to po­cze­kaj tu chwil­kę.

Zo­sta­wił ją samą w po­ko­iku, na­kła­da­ją­cą rę­ka­wicz­ki na rącz­ki ład­ne i dłu­gie, tyl­ko szczu­płe i bla­de za­nad­to, i po­szedł za­nieść »Hal­la­li« Drew­now­skie­mu.. Za­stał go nad »Ge­niu­szem« Sa­le­il­les'a.

– Ot, co po­wi­nie­neś prze­czy­tać – po­wi­tał go Drew­now­ski.

– Przy­nio­słem ci »Hal­la­li« – rzekł Eu­sta­chy.

– Do­brze.

– I słu­chaj, mój miły, za­bierz się do tego… nie­za­dłu­go.

– Już zro­bię to dla cie­bie i za­cznę czy­tać za­raz; tyl­ko za­pi­szę so­bie wy­ciąg z pierw­sze­go roz­dzia­łu.

(Drew­now­ski nie prze­czy­tał jed­nej książ­ki, żeby nie uczy­nić z niej wy­cią­gu).

Eu­sta­chy uści­snął mu rękę, wró­cił do sie­bie i rzekł sio­strze:

– No chodź, bęb­nie!

I za­pro­wa­dził ją do cu­kier­ni.IV.

– Od­pro­wa­dzę cię ka­wa­łek – rze­ki do Ja­nin­ki, któ­rą dwa ciast­ka z kre­mem i jed­no tor­to­we oży­wi­ły aż do we­so­ło­ści.

– Ka­wa­łek? Nie chcę! Od­pro­wadź mnie do sa­me­go domu.

– A co! Daj ku­rze grzę­dę…

– Ja nie je­stem kura. Ja je­stem inny pta­szek, tro­chę więk­szy…

– Gą­ska? Je­steś dow­cip­na!

– Wi­dzisz! Więc mnie od­pro­wa­dzisz do domu.

– Nie, nie mam cza­su – rzekł udo­bru­cha­ny zu­peł­nie mi­łe­mi min­ka­mi naj­młod­szej sio­strzycz­ki, któ­rą się tro­chę opie­ko­wał i któ­rą lu­bił naj­wię­cej z ro­dzi­ny – ale po­wiedz ma­mie, że przyj­dę ju­tro na obiad.

– Pa­mię­taj! – rze­kła mu z po­gróż­ką. – A da­le­ko mnie od­pro­wa­dzisz?

– Do ogro­du Sa­skie­go.

Ale le­d­wie zro­bił kil­ka­dzie­siąt kro­ków obok niej, przy­sta­nął, szyb­ko ją po­że­gnał, po­wie­dział, że musi odejść, za­wo­łał: »Do ju­tra!« – i po­biegł na dru­gą stro­nę uli­cy.

– Dzień do­bry, pan­no Anno! Kie­dyż pa­nie przy­je­cha­ły? Ja za­cho­dzi­łem do pań­stwa kil­ka dni temu, za­raz, kie­dy to? W po­nie­dzia­łek…

– Przy­je­cha­ły­śmy oneg­daj.

– Do­sko­na­le pani wy­glą­da!

– Do­brze? Na­praw­dę?

– Do­sko­na­le!

Pan­na Anna się uśmiech­nę­ła. Istot­nie wy­glą­da­ła do­sko­na­le. Mia­ła lat ośm­na­ście, fi­gur­kę nie­du­żą, ale zgrab­ną, te­raz w cza­sie kil­ko­mie­sięcz­ne­go po­by­tu na wsi tro­chę za­okrą­glo­ną; bu­zię świe­żą, za­wsze lek­kim ru­mień­cem po­kry­tą, de­li­kat­ną, okrą­głą, z no­skiem le­ciut­ko za­dar­tym, z zę­ba­mi zdro­wy­mi i bia­ły­mi, oczy­ma bla­do-błę­kit­ne­mi, ja­sny­mi wło­sa­mi.

Na po­wi­ta­nie Eu­sta­che­go od­po­wie­dzia­ła moc­nym, pra­wie ra­do­snym uści­skiem ręki, kie­dy zaś po­twier­dził, że wy­glą­da do­sko­na­le, wy­da­wa­ła się szcze­rze ucie­szo­ną, choć usi­ło­wa­ła to ukryć.

Eu­sta­chy nie był z nią nig­dy na­praw­dę do­brze, ale przy­mi­lał się jej i zno­sił jej ka­pry­sy, a nie­raz i im­per­ty­nen­cye (chwi­la­mi była słod­ka jak miód, a za­raz po­tem nie­zno­śna jak osa) z wiel­ką cier­pli­wo­ścią, bo dziew­czy­na była mu po­trzeb­na. Od jej mat­ki wła­śnie Hen­rve­ta od – naj­mo­wa­ła po­kój, a Eu­sta­chy, dą­żąc do po­zy­ska­nia, je­że­li już nie jej ser­ca, to choć sym­pa­tyi i przy­jaź­ni, sta­rał się po­zy­skać wszyst­kich, któ­rzy ją ota­cza­li: pa­nią Wol­ską, pan­nę Annę, Mar­cy­się, Tre­zo­ra, ka­nar­ka i pa­pu­gę; pra­gnął, aby wszy­scy mó­wi­li Hen­ry­ecie do­brze o nim.

Z Anną jed­ną to mu się nie­zu­peł­nie uda­wa­ło – inni byli sta­now­czo po­zy­ska­ni. Pani Wol­ska uwa­ża­ła go za wy­jąt­ko­we­go mło­dzień­ca, wie­dzą­ce­go, ja­kie wzglę­dy na­le­żą się sta­ro­ści. Mar­cy­sia mó­wi­ła so­bie o nim: »To ci do­pie­ro hoj­ny pan!« – i otwie­ra­jąc mu drzwi, wy­szcze­rza­ła do nie­go zęby; Tre­zor był to jego przy­ja­ciel; ka­na­rek nie bał się go wca­le i nie trze­po­tał prze­raź­li­wie żół­te­mi skrzy­deł­ka­mi, gdy zo­ba­czył przy klat­ce buj­ną czu­pry­nę Eu­sta­che­go; co do zie­lo­nej pa­pu­gi, ta oka­zy­wa­ła mu przy­wi­lej cał­ko­wi­cie wy­jąt­ko­wy: jemu jed­ne­mu sia­da­ła na pal­cu, groź­nym dzió­bem swo­im, zdol­nym prze­kra­jać drze­wo jak no­żem, żad­nej nie czy­niąc krzyw­dy.

– Mia­ła pani tam na wsi jaki in­stru­ment gra­ją­cy?

– Mia­łam for­te­pian.

– Roz­stro­jo­ny?

– Nie bar­dzo; zresz­tą or­ga­ni­sta z są­sied­niej wsi umiał stro­ić for­te­pia­ny.

– I za­gry­wa­ła się pani?

– Cza­su nie tra­ci­łam.

– Kie­dyż się za­czy­na­ją lek­cye w ko­ne­ser­wa­to­ry­um?

– W po­nie­dzia­łek już. To też, je­że­li pan chce, że­bym panu po­gra­ła, to niech pan przyj­dzie przed po­nie­dział­kiem – ju­tro, albo dziś…

»O jaka do­bra dziś!« – z ra­do­ścią po­my­ślał Eu­sta­chy.

– Moż­na bę­dzie dziś? – za­py­tał.

– Dla­cze­góż nie"?

Ile razy Eu­sta­chy przy­szedł do domu pani Wol­skiej, a nie za­stał Hen­ry­ety, za­wsze pro­sił Anny, aby mu co za­gra­ła. Proś­ba ta mia­ła skom­pli­ko­wa­ną do­nio­słość; na­przód lu­bił mu­zy­kę wo­gó­le, a w szcze­gól­no­ści gra­nie Anny – dziew­czy­na mia­ła praw­dzi­wie ar­ty­stycz­ne po­czu­cia – po­tem ude­rzał w ten spo­sób w czu­łą jej stru­nę. Przy­ja­ciół­ka Hen­ry­ety była szczę­śli­wą, gdy mo­gła grać ko­muś, kto ro­zu­miał mu­zy­kę. Wresz­cie Eu­sta­chy miał praw­dzi­wą sła­bość do rąk Anny; były to ręce duże i peł­ne, za duże może do śred­nie­go wzro­stu dziew­czy­ny, ale tak pięk­ne, tak bar­dzo bia­łe, tak kształt­ne i po­nęt­ne, z pal­ca­mi wy­ry­so­wa­ny­mi w tak praw­dzi­wie ar­ty­stycz­ny spo­sób, tak kla­sycz­ny­mi pa­znog­cia­mi za­koń­czo­ne, że Eu­sta­che­mu aż usta do nich cią­gnę­ło, po­mi­mo, iż inną ko­chał. Kie­dy Anna sia­da­ła przy for­te­pia­nie, sa­do­wił się tuż przy niej, na ta­bo­re­cie, pod po­zo­rem, aby le­piej mógł sły­szeć, i przez cały czas, kie­dy te prze­ślicz­ne ręce la­ta­ły po kla­wia­tu­rze, ca­ło­wał je spoj­rze­nia­mi.

I te­raz, idąc obok dziew­czy­ny, rzu­cał spoj­rze­nia na te duże ręce, któ­re zda­wa­ły się roz­ry­wać skó­rę ci­sną­cych je rę­ka­wi­czek.

– Za­gra mi pani »so­na­tę pa­te­tycz­ną.« Be­tho­ve­na?

Ski­nę­ła gło­wą.

– I do­sta­nę szklan­kę her­ba­ty?

– I buł­ki z ma­słem, i szyn­ki, i jesz­cze tam cze­go.

– Ma­mie po­słu­ży­ła wieś?

– Bar­dzo. Tyl­ko mar­kot­no ma­mie było, że ko­ściół był da­le­ko.

– A da­le­ko był?

– O siedm wiorst. A pan wie, mama przy­zwy­cza­jo­na co­dzień być w ko­ście­le.

Od po­cząt­ku roz­mo­wy usta drża­ły mu od za­py­ta­nia o Hen­ry­etę; wstrzy­my­wał się, cze­kał, aż ono na­tu­ral­nie wy­pły­nie, usi­ło­wał uło­żyć mu dro­gę i spo­dzie­wał się, że Anna sama o niej za­cznie. Ale ona nie za­czy­na­ła. Tro­chę nie­pew­nym gło­sem za­py­tał więc:

– Pan­na Hen­ry­eta nie przy­je­cha­ła jesz­cze?

– Nie.

– A kie­dyż się pa­nie jej spo­dzie­wa­ją?

– Nie wie­my.

– Pew­nie wró­ci w tych dniach. Lek­cye na pen­sy­ach za­czy­na­ją się w przy­szłym ty­go­dniu; mó­wi­ła mi to sio­stra.

– Sio­stra pana na ja­kiej jest pen­syi? Eu­sta­chy wy­mie­nił pen­syę.

– Ale pan­na Hen­ry­eta bę­dzie nadal miesz­ka­ła u pań­stwa?

– Bę­dzie.

– Jej po­ko­ik nie jest za­ję­ty?

– Nie.

Anna za­czę­ła na­gle przy­śpie­szać kro­ku. Eu­sta­chy chciał za­py­tać jesz­cze, czy Hen­ry­eta pi­sa­ła do niej i co mniej wię­cej pi­sa­ła, ale zda­wa­ło mu się, że Anna nie ma już dla nie­go tej życz­li­wo­ści, co przed chwi­lą. Przy­śpie­szył i on kro­ku, aby jej do­rów­nać. Ona za­czę­ła iść jesz­cze prę­dzej.

– Pani śpie­szy się – rzekł.

– Spie­szę.

– Ma pani in­te­re­sy?

– Mnó­stwo, mnó­stwo: mu­szę kil­ka ko­le­ża­nek odA­vie­dzić, plan so­bie prze­pi­sać…

Sta­now­czo mó­wi­ła to in­nym już to­nem, su­chym ja­kimś. I tak jej się na­gle zro­bi­ło pil­no, że za­czę­ła już nie iść, ale pra­wie bie­gnąć.

Eu­sta­chy usi­ło­wał jej do­rów­nać kro­ku, le­ciał więc obok niej zły, czu­jąc, że sta­je się śmiesz­nym. W tym pę­dzie nie­po­dob­na było roz­ma­wiać, sło­wa gi­nę­ły, fra­zes się nie skła­dał. Chciał już ją cho­ciaż po­że­gnać, ale nie wie­dział, jak to zro­bić zręcz­nie.

Na­gle, na rogu uli­cy, Anna sama się za­trzy­ma­ła i pręd­ko, nie­dba­le po­da­ła mu rękę.

– Ja tędy… Adieu panu! Skrę­ci­ła i po­bie­gła.

Eu­sta­chy po­zo­stał na miej­scu, zi­ry­to­wa­ny moc­no.

– Z nią tak za­wsze! – gnie­wał się. – Nie spo­sób być do­brze cale pół go­dzi­ny. Raz tak, raz tak! Sam dy­abel chy­ba wie, cze­go się z nią trzy­mać.

Nie wie­dział, czy ma pójść do niej na wie­czór, czy nie. Tu go za­pra­sza­ła, obie­ca­ła »buł­kę z ma­słem, szyn­kę i jesz­cze co« – a tu rzu­ci­ła go na środ­ku uli­cy, jed­nem słów­kiem nie przy­po­mniaw­szy za­pro­sze­nia.

Ma kil­ka ko­le­ża­nek jesz­cze od­wie­dzić… Ja­kiś plan prze­pi­sać, a tu prze­cież już wie­czór! Bądź­że mą­dry z ta­kim czar­tem!

Do­wie­dział się jed­nak, że Hen­ry­eta nie wró­ci­ła jesz­cze do War­sza­wy.

I zda­wa­ło mu się, że te­raz, kie­dy na­pi­sał »Hal­la­li«, nie stoi już tak da­le­ko od ser­ca uko­cha­nej dziew­czy­ny.V.

Na­za­jutrz zrze­dła mu nie­co mina. Oswo­ił się już z fak­tem na­pi­sa­nia po­wie­ści, przy­wykł do my­śli, że jest au­to­rem »Hal­la­li«. Tyl­ko – co to na­praw­dę war­te jest to »Hal­la­li?«

Tro­chę nie­po­ko­ju zna­lazł dziś w swo­jej du­szy. Na­pi­sał tak pręd­ko tę po­wieść: we dwa mie­sią­ce; i co in­ne­go był ukła­dał, a co in­ne­go mu po­tem z pod pió­ra wy­szło. Go­tów był już przy­znać, że to jest rzecz jesz­cze nie­opra­co­wa­na i peł­na nie­dbal­stwa; że wła­ści­wie to nie jest po­wieść, lecz tyl­ko szkic, od ręki, ot, rzu­co­ny i nie­roz­wi­nię­ty. Ale nie przy­cho­dzi­ło mu na myśl nic, coby do tego szki­cu do­dać i coby w nim roz­wi­nąć. Szkic, czy po­wieść? – dy­abeł wie. Zresz­tą niech to bę­dzie i szkic – czy tyl­ko wart jest tyle, ile au­tor o nim trzy­ma?

Nie­po­ko­je Eu­sta­che­go mie­sza­ły się jed­nak z ma­rze­nia­mi i za­sę­pio­ne przez kil­ka mi­nut czo­ło jego roz­po­ga­dza­ło się. Wi­dział oto w my­śli sym­pa­tycz­ną po­stać Wień­ko­wi­cza, któ­ry zwra­ca do nie­go swój cie­pły i życz­li­wo­ści pe­łen uśmiech i mówi mu: » Prze­czy­ta­łem, pa­nie, »Hal­la­li!« Wy­bor­na rzecz, wy­bor­na!«

I ma­rze­nie jego leci da­lej. Wi­dzi gru­be, czar­ne zgło­ski sło­wa: »Hal­la­li«, wy­dru­ko­wa­ne w ''Bie­gu­nie'', pod czar­ną li­nią, od­kre­śla­ją­cą od­ci­nek, i mniej­sze li­te­ry, skła­da­ją­ce się na dwa wy­ra­zy: Eu­sta­chy Żur­ski…

Księ­ga ma­rzeń jego od­wra­ca się jesz­cze o jed­ną kar­tę: »Hal­la­li« leży za szy­bą księ­gar­ską, po­rząd­ny tom w żół­tej okład­ce, obok kil­ku in­nych no­wo­ści zi­mo­we­go se­zo­nu, w są­siedz­twie »Bie­gal­skich« Wień­ko­wi­cza, któ­rzy wła­śnie dru­ku­ją się obec­nie w od­cin­ku »Bie­gu­na«… Jesz­cze jed­na kart­ka: Hen­ry­eta sie­dzi przy swo­jem biu­recz­ku i trzy­ma w bia­łych rącz­kach po­rząd­ny tom w żół­tej okład­ce, za­dzi­wio­na i za­my­ślo­na…

Sza­ra fala nie­pew­no­ści za­le­wa mu całą tę ko­lo­ro­wą księ­gę ma­rzeń.

Ale wi­dząc tę po­wódź, Eu­sta­chy robi się zły, prze­wra­ca się na łóż­ku i po­wia­da so­bie:

– Cóż u dy­abła sta­re­go! Że­bym za całą moją pra­cę nie mógł so­bie choć­by tro­chę po­ma­rzyć!

I przy­wo­łu­je ma­rze­nia, któ­re tyl­ko co ode­szły.

Ale ma­rze­nia nie chcą wró­cić.

Na ich miej­sce wcho­dzi lo­kaj Wa­len­ty, któ­ry ob­słu­gu­je wszyst­kich ka­wa­le­rów na czwar­tem pię­trze i pyta Eu­sta­che­go, czy może za­raz sprzą­tać po­kój, czy też ma po­cze­kać, aż Eu­sta­chy wyj­dzie?

– Ja za­raz wy­cho­dzę.

po chwi­li woła za lo­ka­jem:

– Wa­len­ty!

Wa­len­ty wra­ca.

– Pan mnie wo­łał?

– Czy pan Drew­now­ski wy­szedł?

– Wy­szedł tyl­ko co.

– A klucz zo­sta­wił?

– Klucz jest we drzwiach.

– Do­brze.

Wa­len­ty wy­cho­dzi, Eu­sta­chy zaś wsta­je, ubie­ra się i idzie do miesz­ka­nia Drew­now­skie­go.

»Hal­la­li« leży na sa­mym środ­ku wiel­kie­go biur­ka z czer­wo­nem suk­nem, prze­ło­żo­ne za­kład­ką. Eu­sta­chy otwie­ra swo­ją po­wieść w tem miej­scu, gdzie jest za­kład­ka, i wi­dzi z po­cie­chą, że Drew­now­ski prze­czy­tał już mniej wię­cej trzy czwar­te dzie­ła. Za­czy­na dzie­ło wer­to­wać i spo­strze­ga w kil­ku miej­scach z boku dłu­gie li­nie, za­kre­ślo­ne nie­bie­skim ołów­kiem; tu i owdzie znaj­du­je nie­bie­ski wy­krzyk­nik, tu i owdzie znak za­py­ta­nia, tu i owdzie wy­krzyk­nik i znak za­py­ta­nia, w jed­nem zaś miej­scu sta­ły w sze­re­gu czte­ry wy­krzyk­ni­ki obok pię­ciu zna­ków za­py­ta­nia. Groź­nie i ostro wy­glą­da­ły te nie­bie­skie zna­ki pi­sar­skie. Nic do­bre­go nie wró­ży­ły. Ser­ce opa­dło w Eu­sta­chym jesz­cze ni­żej.

Za­mknął »Hal­la­li«, wró­cił do sie­bie, do­koń­czył się ubie­rać i wy­szedł na mia­sto. Była go­dzi­na je­de­na­sta bez kil­ku mi­nut. Wstą­pił do cu­kier­ni na kawę i uło­żył so­bie, że pój­dzie do re­dak­cyi »Bie­gu­na« za­raz po dwu­na­stej. O sa­mej dwu­na­stej Dre­Avnow­ski wy­cho­dził z re­dak­cyi na śnia­da­nie, Wień­ko­wicz zaś przy­cho­dził w tym mniej wię­cej cza­sie ro­bić ko­rek­tę ze swo­ich »Bie­gal­skich«.

Z po­mię­dzy kil­ku­na­stu li­te­ra­tów, któ­rych Eu­sta­chy po­znał w re­dak­cja »Bie­gu­na « przez czas, kie­dy pi­sał za Drew­now­skie­go ''Ostat­nie wia­do­mo­ści'', Wień­ko­wicz wy­dał mu się naj­sym­pa­tycz­niej­szym i naj­przy­stęp­niej­szym.

Był to czło­wiek lat oko­ło czter­dzie­stu, żywy i ener­gicz­ny, blon­dyn z du­ży­mi wą­sa­mi i pra­wie łysy. Jako au­tor, był mało płod­nym; wszyst­ko prze­cie, co wy­cho­dzi­ło z pod jego pió­ra, no­si­ło ce­chę wiel­kie­go skoń­cze­nia. Po­dob­no każ­dą rzecz prze­pi­sy­wał po wie­le razy, za­nim od­dał ją do ze­cer­ni. Wie­lu było ta­kich, któ­rzy jego »Nie­skoń­czo­ne pra­ce« uwa­ża­li za ar­cy­dzie­ło. U pu­blicz­no­ści nie był zbyt po­pu­lar­ny, w ko­łach li­te­rac­kich bar­dzo był prze­cież ce­nio­ny, sza­no­wa­ny i lu­bia­ny.

Eu­sta­chy za­chwy­co­ny był w swo­im cza­sie ''Nie­skoń­czo­ne­mi pra­ca­mi''. Uwa­żał też za wiel­ce nie­zwy­czaj­ny ten dzień, w któ­rym po­znał ich au­to­ra.

Jak każ­dy wraż­li­wy i szcze­ry czy­tel­nik, wy – ro­bił so­bie o Wień­ko­wi­czu pew­ną ideę, któ­rej Wień­ko­wicz żywy wca­le nie od­po­wia­dał.

Wień­ko­wicz w obej­ściu był ła­twy, jed­na­ko­wo uprzej­my dla dy­gni­ta­rzy re­dak­cyj­nych i dla ta­kich jak Eu­sta­chy pion­ków. Wia­ło od nie­go ja­kąś spo­koj­ną siłą i po­go­dą; dumy i pe­dan­te­ryi nie miał ani odro­bi­ny. Mó­wił dużo, we­so­ło, czę­sto dow­cip­nie, za­wsze ro­zum­nie. Eu­sta­chy słu­chał go chci­wie, dzi­wił się cza­sem, że to, co sły­szy, ta­kie było pro­ste, i kil­ka razy miał spo­sob­ność na­brać do­bre­go o so­bie prze­ko­na­nia, wi­dząc, że jego sąd lub gust w ja­kiejś bie­żą­cej rze­czy od­po­wia­dał mniej wię­cej temu, co Wień­ko­wicz mó­wił.

Te­raz w cu­kier­ni cze­kał na dwu­na­stą go­dzi­nę, prze­glą­da­jąc dzien­ni­ki, któ­re wca­le go nie in­te­re­so­wa­ły.

Od chwi­li, kie­dy na­pi­sał »Hal­la­li«, ty­sią­ce rze­czy, na któ­re przed­tem zwra­cał uwa­gę, prze­sta­ły dla nie­go ist­nieć. To też czas wlókł mu się te­raz bar­dzo wol­no i uciąż­li­wie.

Do­cze­kał się wresz­cie go­dzi­ny dwu­na­stej i po­szedł do re­dak­cyi. Tra­fił do­sko­na­le. Drew­now­ski tyl­ko co wy­szedł, a Wień­ko­wicz tyl­ko co przy­szedł i jesz­cze na­wet nie po­da­no Eu­sta­che­mu rę­ko­pi­su i od­bi­tek.

– Mam do… pana wiel­ką proś­bę – rzekł Eu­sta­chy pół­gło­sem, aby nie być sły­sza­nym przez wszyst­kich.

– Słu­żę panu – rzekł po­śpiesz­nie Wień­ko­wicz, pod­cho­dząc z nim do okna, gdzie mo­gli swo­bod­nie roz­ma­wiać na stro­nie.

– Pro­szę pana, na­pi­sa­łem po­wieść i chciał­bym wie­dzieć, czy ona jest co war­ta.

– Do­brze, z przy­jem­no­ścią – rzekł Wień­ko­wicz.

– Będę panu praw­dzi­wie wdzięcz­ny…

– Masz pan ją tu?

– Nie, nie mam.

– Współ­cze­sna?

– Współ­cze­sna.

– Spo­dzie­wam się, że jest… jed­no­to­mo­wa? Eu­sta­chy uśmiech­nął się bez ura­zy.

– Jed­no­to­mo­wa.

– Re­ali­stycz­na? Na­tu­ra­li­stycz­na?

– Nie wiem, do­praw­dy…

– To już do­brze. Więc przy­nieś pan ją – po­dał mu swój ad­res. – Za­wsze do szó­stej je­stem w domu. I obym mógł się panu na co przy­dać. Tyl­ko, pa­nie, ja je­stem bar­dzo bez­względ­ny.

– Tem le­piej.

– Je­że­li się pan nie boi…

Ści­snął mu przy­jaź­nie rękę i pod­szedł do biur­ka, gdzie chło­piec re­dak­cyj­ny po­ło­żył zwi­tek wy­gnie­cio­nych i za­bru­dzo­nych kar­tek. W Eu­sta­chym zaś, cho­ciaż bez… roz­sąd­nej przy­czy­ny, ser­ce zno­wu się pod­nio­sło.VI.

Eu­sta­chy chęt­nie po­szedł dziś do domu ro­dzi­ców, bo mu to zaj­mo­wa­ło czas aż do wie­czo­ra, któ­re­go nie­cier­pli­wie wy­cze­ki­wał; spo­dzie­wał się, że Drew­now­ski skoń­czy dziś czy­ta­nie »Hal­la­li« – już tak nie wie­le mu zo­sta­ło – i po­wie mu swo­je zda­nie o jego dzie­le i o jego ta­len­cie.

W Eu­sta­chym było peł­no na­dziei, peł­no nie­pew­no­ści, w głę­bi jed­nak był przy­go­to­wa­ny na naj­gor­sze. Znał Drew­now­skie­go jako czło­wie­ka, u któ­re­go nie­za­do­wo­le­nie było nor­mal­nym sta­nem du­szy i któ­ry chwa­lił to jeno, co było ogól­nie, po­wszech­nie i od­daw­na uzna­nem; co praw­da, chwa­lił wte­dy bar­dzo. Dla utwo­rów chwi­li bie­żą­cej był bar­dzo su­ro­wy. Eu­sta­chy, kie­dy my­ślał o nim, nie wy­obra­żał go so­bie nig­dy in­a­czej, tyl­ko w tej jego spe­cy­al­nej i cha­rak­te­ry­stycz­nej po­zie czło­wie­ka, któ­ry coś po­tę­pia, od­py­cha i ne­gu­je. Zresz­tą mo­ty­wo­wał on sąd swój za­wsze z punk­tu teo­ryi ogól­nych.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: