Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Hardboiled. Antologia nowel Neo-Noir - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 listopada 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Hardboiled. Antologia nowel Neo-Noir - ebook

„Cieszy mnie świadomość, że istnieje jeszcze kilku takich pisarzy, którzy ośmielają się podwinąć ten gruby, włochaty dywan wygodnej codzienności, aby na poważnie przyjrzeć się ukrytemu pod nim wijącemu robactwu.”

GRAHAM MASTERTON

„Autorzy tego zbioru przed pisaniem zdecydowanie odrobili lekcje, bo niemal każdy tekst Hardboiled nie tylko całkiem zgrabnie odnosi się do stosownych klasyków, ale i zgodnie z najlepszymi zasadami tego odłamu kryminału, zdaje się twardszy, cyniczniejszy i brutalniejszy u puenty, niż sprawiał wrażenie w pierwszych chwilach.”

JAKUB ĆWIEK

W czyśćcowym, postapokaliptycznym Ghost City bezwzględny mściciel Tex Harley toruje sobie drogę do prawdy – drogę usianą trupami wrogów, opornych informatorów i nieszczęśników, na których dostał płatne zlecenie. Żądny zemsty, pozbawiony pamięci łowca nagród przeczesuje mroczne zaułki dekadenckiego miasta, odkrywając kolejne krwawe szczegóły brutalnego morderstwa swojej ukochanej Lany – kobiety ulotnej i tajemniczej jak zagadka, którą Tex musi rozwikłać.

W zaśnieżonej, ponurej Warszawie podstarzały, nadużywający alkoholu detektyw otrzymuje nietypowe zlecenie. Musi dokonać niemożliwego – udowodnić niewinność młodej kobiety, w towarzystwie której w niewyjaśniony sposób umierają kolejni mężczyźni. Wystarczy, że zasną, a już nigdy nie otworzą oczu. Na szali Temidy ważą się losy honoru detektywa oraz zagrożonego egzekucją życia Modliszki, a droga do prawdy wybrukowana jest zjawiskami wymykającymi się racjonalnemu postrzeganiu.

Na zdewastowanym osiedlu zamieszkałym przez najgorsze społeczne męty, zaprawiona w typowych dla patologicznych blokowisk bojach heroina toczy nierówną walkę o swoją duszę. Przygarnia także pod swoje skrzydła Młodego – chłopca, który jeszcze nie do końca zdążył nasiąknąć wszechobecnym złem gnieżdżącym się w mikrokopii piekielnego miasta. Lochę i Młodego zaczyna łączyć tajemnicza więź – więź zdolna zatrząść w posadach blokowiskiem tonącym w złowrogim cieniu wciąż rosnącego muru o ludzkich tkankach.

XXII wiek nie musi oznaczać braku zapotrzebowania na prywatnych detektywów. W cyberpunkowej Gigalopolis klasycznie błyskotliwy Valter Fingo do spółki z hologramową, zjawiskowo urodziwą asystentką Luką i półmechanicznym kotem o umyśle człowieka porywają się na każde, nawet najbardziej skomplikowane zadanie; są przecież specjalistami od spraw niemożliwych. Jedna z nich wydaje się wręcz podręcznikowo „niemożliwie” zagmatwana, do tego mruga skośnym okiem chińskiego erzacu.

 

Hardboiled to cztery nowele o mrocznych, nacechowanych fantastyką fizys, odziane w klasyczne płaszcze noir – to mariaż komiksowego horroru, cyberpunku i onirycznej grozy z czarnym oldschoolowym kryminałem.

Daj się oczarować pulpową brutalnością, szarym spleenem i cyniczną ripostą.

Daj się ugotować.

Na twardo!

Spis treści

Krótko i na temat: literatura dla twardzieli

J. Wojciechowicz, Lana

R. Ziębiński, Śpij, kochanie, śpij

M. Zychla, Ambisentencja

K. Mikołajczyk, Chińska podróbka

Podziękowania

Autorzy

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-941000-7-0
Rozmiar pliku: 4,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Juliusz Wojciechowicz

Lana

Laleczki lgną do mnie jak kocięta do mleka. Wodzą za mną tęsknym wzrokiem; spijają z ust każde lakoniczne mruknięcie z równym zaangażowaniem, co ejakulat z poziomu mojego rozporka.

A ja mam to gdzieś. Od kiedy pogrzebałem ulotną duszę Lany w widmowym grobie mojego umysłu, straciłem zdolność odczuwania czegokolwiek poza nienawiścią. Może nie do końca klasycznie pojmowaną emocją, która przysłania świat krwiście czerwoną kotarą, co raczej psychopatyczną potrzebą wyrównania rachunków – z matematyczną dokładnością i urzędniczym uporem.

Lana – idealna kobieta, bogini; anioł, który wniósł w mrok mojego istnienia blask nadziei na normalne życie. Tylko tyle mi po niej zostało – pamięć ostatniej, spędzonej wspólnie nocy i niezłomna wola wręczenia oprawcom spływającego krwią paragonu wraz z należytymi odsetkami i podatkiem.

Kolejny świt zastaje mnie na brzegu skrzypiącego wyra, ze wzrokiem wbitym w obskurne okno w motelowej klitce, w sczezłej dzielnicy zepsutego miasta. Na rozlazłym, zbitym z nadpróchniałych desek łóżku pochrapuje lokalna kurewka – wymięta życiem małolata, która obciąga mi za darmo, kiedy tylko poczuję przymus spuszczenia z krzyża. Jest uwalona w trzy dupy i wygląda zupełnie tak, jak ja wyglądałem, kiedy rzeźnicy odziani w lekarskie kitle wypruwali flaki z miłości mojego życia. Leżałem niezdolny do najmniejszego ruchu, po części zamroczony alkoholem, po części ograniczony wrzynającymi się w ciało więzami; rycząc jak oszalałe zwierzę, wsłuchiwałem się w piekielne echo rozsadzające czaszkę – żaden dźwięk, oprócz spazmatycznego pomrukiwania, nie był w stanie przebić się przez szczelną barierę srebrnej taśmy zalepiającej mi usta. A oni cięli. Na żywca. Patroszyli Lanę w naszej łazience. Rozpruwali jak rybę, zdobiąc ciemnym szkarłatem kafelki pamiętające gorące odciski jej stóp, ozdobne lustro, które raczyła zjawiskowym uśmiechem. Białą wannę, zamiast smukłej, relaksującej się wieczornym drinkiem postaci, wypełniały kawałki poszatkowanego mięsa – mięsa oddzielanego mechanicznie z chirurgiczną precyzją i psychotyczną furią. A ja patrzyłem; widziałem, jak odziany w zielony kombinezon osiłek o posturze nosorożca odrywa mięśnie od kości, jak łysawy okularnik operuje skalpelem niczym dyrygent batutą w orkiestrze śmierci, raz po raz rzucając krótkie komendy w stronę kompana. I nic nie mogłem zrobić – nic poza próbą zamknięcia oczu i pragnieniem śmierci. Choćby z rąk tego cichego, ospowatego pokurcza, który pilnował, bym nie zerwał więzów, tłukąc mnie metodycznie gumową pałką po łbie. Lecz śmierć nie nadeszła. Ocknąłem się z bólem głowy równie potwornym, co absolutny zanik pamięci. Było tylko wczoraj. Koszmarne, niepojęte wczoraj i jeszcze bardziej niezrozumiałe dzisiaj – z czystą łazienką pachnącą chlorem, wymiętą pościelą mokrą od potu. Bez Lany, bez odpowiedzi, bez przyszłości.

– Zmykaj, mała! – rzucam w kierunku zaspanej Vae. – Rusz dupę, mam robotę.

Przeciąga się leniwie, mruczy pod nosem, ale wie, że jak będzie marudzić, wyrzucę ją na zbity ryj, nie oglądając się na jej nagość. Widziała mnie w akcji dwukrotnie – raz, gdy wybijałem zęby i informacje z grubego Lou w jego własnym lombardzie, drugi, jak grzecznie podziękowałem jej natrętnej koleżance po fachu lewym sierpowym w wyszminkowany pysk i zamaszystym kopem w przerośnięty zadek.

– Już się zbieram, Tex.

Nie pamiętam, kiedy przylgnęło do mnie to imię. Prawdopodobnie wtedy, gdy zacząłem nosić podkute, motocyklowe kowbojki i czarny prochowiec, ściągnięte z trupa – trupa pewnego facia, który nie wytrzymał przesłuchania. Byłem bezwzględny wobec każdego, kto nie okazywał chęci do współpracy, a mógł choćby odrobinę przybliżyć mnie do oprawców Lany.

– Vae? – Patrzy na mnie z nadzieją w oczach, w pół kroku do drzwi. – Torebki nie zapomnij!

– Jasne. W razie czego wiesz, gdzie mnie szukać.

Pewnie, że wiem. Największy burdel Ghost City jest wizytówką miasta. Wyrasta z mgły poszarpaną, dwudziestopiętrową bryłą betonu; sterczy pośrodku karłowatych kamienic niczym rękojeść sztyletu, którego ostrze nocą dźga niebo, tocząc zeń czarną krew. Za dnia gmaszysko wygląda mniej nobliwie. Przypomina nabrzmiały czyrak, gotowy w każdej chwili pęknąć i zalać ulice brudnożółtą rzeką ropy. Bladym świtem wypluwa skacowanych maruderów o wygniecionych twarzach i ledwo przytomne dziwki o wymiętych łonach i piersiach. Dzień budzi się do życia mrocznym pięknem wszetecznego miasta. A ja patrzę nań przez pryzmat szklanej pajęczyny wyrytej w fakturze okiennej szyby i wiem, że Ghost City na mnie czeka – miasto zła, miasto bólu, miasto duchów. Moje miasto.

Pokancerowane lustro, krzywo wprasowane w drzwi równie pokancerowanej szafy, patrzy na mnie półnagą, żylastą sylwetką i nieogoloną, kanciastą twarzą. Nie jestem w stanie określić własnego wieku – trzydzieści pięć, czterdzieści? Nie mniej, sądząc po nitkach siwizny odznaczających się nazbyt wyraźnie w gąszczu krótko przystrzyżonej czupryny, nie więcej, biorąc pod uwagę sprężystość mięśni, giętkość stawów, odporność na brak snu i nadmiar samogonu przepalanego kiepami bez filtra. Czy podobałbym się Lanie teraz, po latach życia ulicznika? Z tymi wszystkimi bliznami od noża, garbatym, trzykrotnie łamanym nosem, szpetną szramą pod okiem i wypalonym spojrzeniem? To chyba bez znaczenia.

Drogę do prawdy toruję sobie w rytm wściekłych kopniaków wyważających oporne drzwi, do taktu miażdżonych tchawic i kolan opornych informatorów. Dzień po dniu opuszczam moją norę o świcie i o zmierzchu – sypiam na raty, po cztery wypełnione koszmarami godziny, dzieląc dobę na krwawe ćwiartki. We śnie bezsilnie walczę z widokiem rzeźniczej jatki, na jawie sam ją uskuteczniam.

Pokonuję wciąż te same jęczące potępieńczo schody, wiecznie uwalane zaschniętą juchą lub całkiem świeżym pawiem, pozdrawiam zdawkowym gestem wielkiego Johna, który za każdym razem, gdy mnie dostrzega zza okratowanego recepcyjnego kontuaru, sięga instynktownie pod ladę, kładąc owłosione łapsko na służbowym obrzynie. Nie mam mu tego za złe. Czasem sława wyprzedza człowieka. Wielki John może być spokojny – nie ma go na mojej liście.

Ulica wita mnie brudną mgiełką, zastoiną smrodu, oparami z polowych garkuchni, wyziewami z plujących sadzą kominów. Lepkie macki wszechobecnego smogu otulają dziurawe budynki, pieszczą snujące się, jakby tkwiące w letargu postaci – widmowe ludzkie wraki uwięzione w widmowym mieście.

Kieruję kroki ku centrum, gdzie wielkopowierzchniowy gmach handlowo-informacyjny wydaje się dryfować pośród zdradliwej toni usianej czarną krą rachitycznych budynków mieszkalnych, plątaniną przerdzewiałych torów tramwajowych, kopcami usypanymi z brukowej kostki. Tylko tam tętni życie, tylko tam można znaleźć informacje. Ludziska lgną do MarketHall jak muchy do padliny. Mnie jest bliżej do hieny. Odganiam lub unicestwiam muchy, rozszarpuję tkanki, wydobywam bezcenną wiedzę wprost z jeszcze ciepłych bebechów.

Skręcam z Głównej w Dwunastą, wystukując rytm kroków podkutym obuwiem. Potrzebuję mamony. Za wszystko, czego nie zdobędzie się przemocą, trzeba płacić – gotówką w lokalnych talonach lub szlachetnym kruszcem. Dwunasta ciągnie się poszarpaną spiralą wzdłuż betonowych klocków najeżonych drutem kolczastym i wrogimi spojrzeniami przyczajonymi w szczerbatych oknach. Z poziomu rynsztoka słychać pisk wygłodniałych szczurów i błagalne zawodzenie żebraków. Jeśli uznać Ghost City za przedsionek piekła, Dwunasta stanowi jego epicentrum. Omiatam wzrokiem te ludzkie ścierwa, wyciągające zdeformowane dłonie w nadziei na jałmużnę. Siedzą lub leżą wzdłuż ulicy po obu jej stronach, tworzą coś na kształt mięsnego łańcucha – nadgniłego, wypranego z emocji innych niż strach i beznadziejna wola przetrwania. Lustruję każdego z osobna – każdą wypaloną ługiem twarz, każdą urżniętą kończynę, każdą mutagenną deformację. Moim celem są ślepcy. Pełno ich tutaj. I tych prawdziwie ociemniałych, i oszustów lub zbiegów próbujących ukryć się pod płaszczykiem kalectwa. O dziwo, oszuści przędą najlepiej. Może dlatego, że są lepiej ubrani i instynktownie przyciągają darczyńców.

Od razu dostrzegam mojego sponsora. Siedzi pewnie, choć nieco sztywno; jest co prawda wizualnie w tragicznym stanie, lecz zdradza go bezsprzeczna niechęć do miejsca, które zajmuje. Z wyraźnym obrzydzeniem stara się odsunąć jak najdalej od martwego płodu zalegającego w rynsztoku. Ma pecha. Po jego drugiej stronie bezokie truchło kota obserwuje niebo kłębowiskiem zielonych much. Wierci się więc, poprawia, klnie pod nosem. Za późno wypełzł na ulicę. Najlepsze miejsca zajmuje się grubo przed świtem. Niepisane prawo miasta: Chcesz żebrać, zapraszamy na Dwunastą.

Podchodzę energicznie, nie dając mu złudzeń co do zamiarów. Zniosę wszystko prócz tutejszego smrodu, więc działam szybko. Schylam się po dwie dwudziestki przysypane drobnicą na dnie kartonowego pudełka. Strząsam z nich złoty ząb. Ktoś był nad wyraz hojny. Fałszywy ślepiec zrywa się na równe nogi, gotowy do wrzasku, a może nawet bitki. Uciszam go prawym prostym w splot. Chowam talony do kieszeni płaszcza i doprawiam zgiętego w pół delikwenta kolanem w pysk. Wygląda komicznie, próbując jednocześnie wstać, złapać powietrze i wypluć ukruszone resztki uzębienia. Nikt nie reaguje, oprócz siedzącego najbliżej pokurcza poskręcanego jakimś dziwnym choróbskiem. Lękliwie rozglądając się dookoła, błyskawicznie zgarnia zdrową ręką miedziaki i złoty ząb, a potem rzuca się do ucieczki na dwóch koszmarnie koślawych nogach.

Robert Ziębiński

Śpij, kochanie, śpij

Wtorek

Z wiekiem człowiek uczy się, że gdy w nocy dzwoni telefon, to nigdy nie oznacza to niczego dobrego.

Kiedy miałem czterdzieści cztery lata, telefon zadzwonił o trzeciej piętnaście. Matowy głos ojca poinformował mnie, że matka zmarła, gdy wyszła w nocy do toalety. Pękł jej wcześniej niewykryty tętniak.

Niemal pięć lat później zadzwonili ze szpitala i powiedzieli, że ojciec zmarł, bo nie przeżył kolejnego wylewu. To było po czwartej.

W tym roku kończyłem pięćdziesiąt dwa lata i chociaż już nie miałem bliskich, którzy mogli umrzeć, kiedy telefon zadzwonił o trzeciej dwadzieścia sześć wiedziałem, że nic dobrego z tego nie wyniknie.

***

Tylko przez to, że raz przespałem się z szefową, kobieta sądziła, że może dzwonić do mnie o każdej porze – pomyślałem, usłyszawszy w słuchawce jej głos.

– Marcin, jest pilna robota. Musisz być w biurze góra za godzinę – powiedziała i trzasnęła słuchawką. Wiedziała, że jej nie odmówię.

Kiedy przez trzydzieści lat życia jesteś prywatnym detektywem, cały czas czekasz na taki telefon. Na sprawę, która wyrwie cię ze snu i odmieni parszywy los podglądacza. Bo wbrew temu, co pokazują w filmach, nasze życie jest cholernie nudne. Większą jego część spędzamy siedząc w krzakach lub wisząc na gałęziach – tylko po to, żeby zrobić zdjęcie, na którym jakaś małolata ssie kutasa podstarzałemu, ale bogatemu lowelasowi. Dzięki takiej fotce zbotoksowana żona odejdzie od męża wraz z jego majątkiem, a jemu już nigdy żadna małolata nie obciągnie. Chyba że w ramach programu troskliwej opieki nad geriatrykami.

W życiu nastrzelałem setki takich zdjęć. Nawisiałem się na gałęziach i nasłuchałem smutnych rzeczy o smutnym życiu. Teraz miało być inaczej. Miało być lepiej. Pomimo iż wagina mojej szefowej rządziła się swoimi klimakterycznymi prawami, a co za tym idzie, szefowa potrafiła wydzwaniać do kochanków o różnych porach, czułem, że to jest właśnie ta sprawa, na którą my, detektywi, czekamy.

***

Zjadłem prawie suchą bułkę – maczając ją w oliwie – ubrałem się i wyszedłem z mieszkania. Biuro znajdowało się w centrum, kilka przecznic od mojego mieszkania, ale mimo to zamiast wyjść w prószący śnieg, postanowiłem pojechać samochodem. Odpaliłem wysłużoną toyotę. W odtwarzaczu zachrzęściła płyta. Stary bluesman zaczął śpiewać, a ja ruszyłem pod wiatr niosący biały puch.

Kilka poślizgów i dwie piosenki dalej stanąłem pod naszymi drzwiami, czyli drzwiami agencji. Pchnąłem je i wszedłem do środka. Za biurkiem, na końcu korytarza siedziała szefowa. Wciąż było ciemno, a ona włączyła tylko małą lampkę, ale mimo to od razu ją poznałem. Zanim cokolwiek zdążyłem powiedzieć, odezwała się pierwsza.

– Znasz sprawę Alicji Lipińskiej? – powiedziała.

– Znam – odparłem.

***

Wszyscy w mieście spodziewali się, że dwudziestosiedmioletnia Alicja Lipińska dostanie nie tylko pierwszy w kraju (od bodaj czterdziestu lat) wyrok śmierci, ale również, że wyrok ten zostanie wykonany poprzez porażenie prądem. Metoda wcześniej w Polsce nieznana, przeszczepiona prosto z USA, by ku uciesze gawiedzi publicznie smażyć seryjnych morderców. Proces Alicji miał zakończyć się za równy tydzień, ale opinia publiczna już dawno temu wydała werdykt. Lipińska popełniła pięć morderstw – koniec, kropka. Czapa i kilka tysięcy woltów prądu. Choć jej proces był poszlakowy i nikt tak naprawdę nie był w stanie udowodnić, że zabiła.

„Modliszka” została aresztowana po tym, jak jej piąty z rzędu partner nie obudził się obok w łóżku. Znaczy, leżał obok, ale równie dobrze mógłby wisieć na krzyżu – nie robiłoby mu to wielkiej różnicy. W ciągu dwóch lat Alicja pięć razy budziła się obok trupa. Okoliczności zawsze są takie same: kładą się spać, a on umiera podczas snu na zawał serca.

Kiedy coś takiego przydarza się komuś raz, można mówić o pechu, dwa razy: o niebywałym nieszczęściu, trzy: o przekleństwie, ale pięć razy jest co najmniej podejrzane. Alicja Lipińska, vel „Modliszka”, została oskarżona o zamordowanie tych mężczyzn. I choć wszystkie zgony wyglądały na śmierć z przyczyn naturalnych, Alicja cieszyła się sławą równie wielką, co swego czasu sama Mary Ann Cotton – seryjna zabójczyni. Z tą różnicą, że nie dziedziczyła po zmarłych pieniędzy.

Właściwie przez to, że „Modliszka” nie miała żadnych motywów, a śmierć partnerów nie gwarantowała jej żadnych korzyści, prokuratura domagała się najwyższego wymiaru kary. Uznano ją bowiem za kobietę pozbawioną skrupułów czy moralności, a zabijanie miało po prostu sprawiać jej przyjemność.

W sądzie nie mówiła zbyt wiele. Powtarzała tylko, że nigdy nikogo nie zabiła i nie wie, co się stało. Dużo płakała – ale nie histerycznie i nie na pokaz. Tylko mokre oczy zdradzały co się dzieje w jej wnętrzu.

***

– To bardzo dobrze, że znasz – powiedziała. – Ściągnij płaszcz i chodź tu. Chcę, żebyś kogoś poznał.

Powiesiłem zniszczony, szary płaszcz na jeszcze bardziej zniszczonym wieszaku, otrzepałem z butów śnieg i ruszyłem w stronę jej biura. Dochodziła piąta rano.

Nikt normalny tak wcześnie nie zaczyna pracy – pomyślałem. A potem od razu się skarciłem. Moja szefowa nie należała do normalnych ludzi.

Po prawej stronie biurka, w kącie, siedziała kobieta. Było ciemno, ale i tak od razu zauważyłem, że jest piękna. Nie pierwszej młodości – ciut starsza od szefowej – ale miała w sobie naturalny wdzięk, którego ona nigdy nie posiadała. Zapewne dlatego zawsze przychodziła do biura w zbyt wyzywających ciuchach. Jakby chciała wykrzyczeć światu: mam pięćdziesiąt lat i jestem seksowna! W pierwszej kwestii miała rację; z drugą… polemizowałbym.

– Marcin, poznaj panią Martę Szewską.

Podszedłem bliżej, wyciągnąłem rękę i przywitałem się. Nie wstała, nie drgnęła. Jej perfumy pachniały niezwykle intensywnie i mocno. To była waniliowa słodycz – piękna, ale zabójcza. Podobno zwłoki pachną wanilią.

– Pani Marta Szewska jest ciotką Alicji Lipińskiej – przerwała ciszę szefowa. – To ona nalegała, żeby się z nami tak wcześnie spotkać. Jak wiesz, jej siostrzenica zostanie za tydzień skazana.

– Wiem, tylko nie bardzo rozumiem, jak moglibyśmy pomóc.

– Nie wiem, czy ktokolwiek jest mi w stanie pomóc – Szewska odezwała się cicho. Miała zmęczony i zrezygnowany głos, który postarzał ją o dwie dekady. – Czy mogę tu zapalić?

Byłem ciekaw, co odpowie szefowa. Odkąd przerzuciła się na e-papierosa, wszystkich palaczy wyganiała z biura. Ku mojemu zaskoczeniu nie zaprotestowała. Otworzyła szufladę i wyjęła starą, wysłużoną popielniczkę. Podszedłem do biurka, zabrałem z niego popielnicę i przeniosłem na mały stolik stojący obok fotela.

Z niewielkiej, szarej torebki wyciągnęła paczkę żółtych cameli. Już ją polubiłem – bo jak można nie lubić kobiety, która pali mocne papierosy. Nie zdążyłem wyciągnąć własnej zapalniczki, tak szybko odpaliła sobie szluga. Zaciągnęła się głęboko, chwilę wstrzymała dym w płucach i wypuściła go. Powtórzyła tę czynność dwa razy, zanim zaczęła mówić.

– Alicja nie miała łatwego dzieciństwa. Ojciec zmarł na wylew, kiedy miała kilka tygodni. A matka, znaczy moja siostra… – kolejne zaciągnięcie się papierosem – ona chyba nigdy nie pogodziła się z tą śmiercią. Musiały minąć miesiące zanim wzięła małą na ręce, zanim mogła się nią opiekować.

– Oskarżała małą o śmierć ojca? – zapytałem.

– Nie – rzuciła szybko. – Nic z tych rzeczy. Po prostu była zmęczona. Ciężki poród, nagła utrata męża. Załamała się. Bała się, że zrobi jej krzywdę. Jestem od niej młodsza o dwa lata. Wtedy jeszcze nie miałam męża, więc wprowadziłam się do niej i opiekowałam małą. Potem bywało różnie. Alicja jest cholernie inteligentna. Pochłaniała wiedzę, ale mimo to miała problemy w szkołach. Powiedzmy, że gdy dojrzewała, przechodziła burzliwy okres buntu przeciwko matce i całej rodzinie. Z tego, co wiem, nigdy nie paliła, ćpała czy piła. Nic z tych rzeczy. Jej bunt przybrał bardzo dziwną formę. Otóż zamykała się u siebie w pokoju i z nikim nie rozmawiała. Komunikowała się ze światem tylko wtedy, kiedy musiała. Ten stan trwał gdzieś do osiemnastego roku życia. Potem wyjechała uczyć się do Londynu, a gdy po roku wróciła, była już normalną dziewczyną, czy raczej młodą kobietą. Mówiąc między nami, wydaje mi się, że po prostu zakochała się tam, było jej dobrze i zrozumiała, że świat jest o wiele lepszym miejscem, jeśli się z kimś rozmawia. Jedyną osobą, która nie zaakceptowała nigdy uśmiechniętej Alicji, była jej matka. Nie wiem, co zaszło między nimi, ale podczas tego okresu buntu musiały się o coś bardzo posprzeczać, bo do tej pory nie rozmawiają ze sobą normalnie.

– Jak rozumiem, dlatego to pani, a nie jej matka, do nas przyszła. Pytanie tylko: po co? Dziewczyna jest pani bliska, to pani rodzina. Ale o jej sprawie wiedzą już wszyscy w tym kraju, a nawet poza jego granicami i nie wydaje mi się, aby była jakaś kwestia, która nie została wygrzebana przez brukowce lub policję – powiedziałem.

– Dlatego powiedziałam, że nie wiem, czy ktokolwiek jest mi w stanie pomóc. – Wygrzebała z paczki kolejnego papierosa. Tym razem byłem szybszy. Przypaliłem jej i wyciągnąłem z kieszeni marynarki swoją zmiętą paczkę.

– Nie będę państwa okłamywać. Jesteście ostatnią agencją detektywistyczną w tym mieście, jaka mi została. Byłam wszędzie. Albo odmawiano mi pomocy, albo próbowano naciągnąć, ale tak naprawdę nikt nie traktował mnie poważnie.

– Dzięki za szczerość – wtrąciła się szefowa – ale wracając do pytania mojego kolegi: czego pani od nas oczekuje?

– A co państwo myślą o tej sprawie? – zapytała, wciąż unikając odpowiedzi na nasze pytania.

– Mam podsumować dla pani „Modliszkę”?

Kiwnęła głową.

– Proszę bardzo – odparłem i zacząłem mówić: – Młoda kobieta, ładna, wykształcona, jest wziętym tłumaczem oraz autorką kilku bajek dla dzieci. Nie jest przesadnie bogata, ale do biednych także nie należy. Własne mieszkanie w centrum, dobry samochód. Część zarabianych pieniędzy wydawała na terapię, bo cierpi na kompleks niższości. Uważa się za gorszą od innych, mniej wartościową. Terapia jednak nie pomaga. Alicja zatem znajduje inną drogę ujścia dla swoich frustracji. Rozkochuje w sobie mężczyzn, a potem, po kilku miesiącach związku, podaje im przed snem jakiś środek farmakologiczny, który wywołuje rozległy zawał serca. Być może podaje im go przez cały czas trwania związku, a może czeka na odpowiedni moment. Nikt nie wie, jak ona to robi, ponieważ preparat nie pozostawia po sobie śladów w ciałach ofiar. Ich śmierć wygląda naturalnie i pewnie za taką zostałaby uznana, gdyby Alicja nie zagalopowała się i poprzestała na czterech trupach. Jak sama pani wspominała, jest diabelsko inteligentna, a co za tym idzie świetnie radzi sobie na wszelkich testach psychologicznych. Zresztą zna je bardzo dobrze, bo lata terapii zrobiły swoje. I dlatego nikt jej nie wierzy. Linia obrony oparta na wynikach badań okazała się błędna, prokurator bowiem opowiedział ławnikom o ilości testów, jakie wcześniej przeszła Alicja, a zaproszeni przez niego psychiatrzy nie tylko potwierdzili niezwykłą inteligencję oskarżonej, ale także fakt, iż ktoś tak błyskotliwy nie miałby większych problemów z udzieleniem zadowalających odpowiedzi. Resumując: mimo braku specyfiku, jakim Alicja miałaby otruć swoich partnerów, prokurator uważa, iż jest ona seryjną morderczynią. To samo sądzi opinia publiczna i zapewne ławnicy, którzy za tydzień skażą ją na krzesło elektryczne.

Kobieta słuchała mnie w milczeniu. Nie płakała, nie próbowała przerywać, tylko kiwała głową i odpalała kolejne papierosy.

– I co pan o tym sądzi? – zapytała, kiedy skończyłem.

W gabinecie szefowej było siwo od dymu. Jak za dawnych, dobrych czasów. Musiało jej to przeszkadzać, bo wstała i otworzyła okno.

– Szczerze?

– Proszę.

– Myślę, że jeśli Alicja jest seryjną morderczynią, to najdziwniejszą w historii tego specyficznego ludzkiego rodzaju. Seryjni chełpią się zwykle i szczycą swoimi zbrodniami. Są dla nich czymś w rodzaju podpisu czy znaku firmowego. Wystarczy sięgnąć po którąkolwiek historię: Kuby Rozpruwacza lub Zodiaka. „Modliszka” twierdzi, że nikogo nie zabiła, i że to wszystko to ponura igraszka losu. Nie broni się jednak, jest zrezygnowana, smutna i samotna. I jeśli mnie pani pyta, czy myślę, że zabiła, moja odpowiedź brzmi: nie. Ale obawiam się, że ta opinia nie jest zbyt popularna.

– A skąd w panu to przekonanie?

– Bo płacze. Seryjni mordercy najczęściej nie okazują uczuć, a jeśli już to skrajne. Alicja jest wycofana, przygnębiona, sprawia wrażenie osoby, która już pogodziła się z własnym losem.

I znów w pokoju zapadła cisza, przerywana odgłosami strzelających zapalniczek. Tym razem milczeliśmy naprawdę długo. Szewska zgasiła papierosa. Miała już sięgnąć po następnego, ale spojrzała na mnie i zaczęła mówić.

– Ja naprawdę nie wiem, czego od was chcę – niemal szeptała. Byłem prawie pewien, że szefowa nie słyszała ani jednego jej słowa. – Chciałabym powiedzieć panu: niech pan udowodni, że nikogo nie zabiła, ale wiem, że nie jest pan w stanie. Policja sprawdziła każdy trop, rozmawiała z całą naszą rodziną. Nie znaleźli niczego, co sugerowałoby, iż Alicja kogoś zabiła. Ale nie znaleźli też dowodu na to, że nie. Wiem, że prasa już dogrzebała się faktu, że ojciec Alicji zmarł, gdy była malutka, że prokurator uważa, że ta śmierć to jej kompleks, motyw i tak dalej. Mimo tego, co wiem, gdzieś głęboko w sercu czuję, że ta dziewczyna jest niewinna. Że ma po prostu gigantycznego pecha. Że ktoś rzucił na nią klątwę i pokutuje za jakieś straszne rzeczy, jakie popełniła w poprzednim wcieleniu. W każdym razie chciałabym, żeby zgodził się pan, no i przede wszystkim pani, rzucić okiem na tę sprawę. Być może znajdziecie coś, co dla mnie jest najważniejsze – dowód jej winy. Wiem, że ją skażą; wiem, że umrze; wiem, że nie da sobie pomóc, a jej matka zachowuje się tak, jakby nigdy nie miała córki. Nie chcę po jej śmierci rozpaczać. Chcę wiedzieć, że była winna i umarła. Łatwiej będzie mi się z tym pogodzić.

Tym razem mnie zatkało. Spodziewałem się błagania o znalezienie dowodu na jej niewinność, żebyśmy udowodnili, że te zawały to przypadek. Sięgnąłem po papierosa, zapaliłem i zacząłem chodzić po pokoju. Moja szefowa także była zdziwiona. Poznałem to po tym, jak nerwowo ssała e-papierosa. Technologia nigdy nie zastąpi porządnego bucha dymu.

Zgasiłem swojego, przełknąłem głośno ślinę i powiedziałem, że się zgadzam. Że biorę tę sprawę, jeśli szefowa jest nią zainteresowana. Była.

Marta Szewska schowała camele do torebki. Wstała z fotela i sięgnęła po płaszcz wylegujący się na oparciu. Miała niesamowitą figurę i równie niesamowite nogi. W kiepskim świetle lampki wyglądała jak smutna bogini. Chciałem pomóc jej przy wkładaniu płaszcza, ale odmówiła. Wychodząc, położyła na biurku czek z sumą o wiele większą, niż się spodziewaliśmy. Dodała, iż mamy tydzień na znalezienie dowodu, potem nie będzie jej już interesował. Była prawie w drzwiach, kiedy krzyknąłem za nią:

– Wszystko rozumiem, ale dlaczego chciała pani spotkać się tak wcześnie?

– Nie mogę spać – odparła i zamknęła za sobą drzwi.

Marek Zychla

Ambisentencja

I

Nie moja zmiana ze spaniem, dlatego mogę spokojnie pomyśleć. Popiół zlatuje na stos papierosowych filtrów. Od ich odrywania uzależniłam się bardziej niż od palenia. Przegniły blat służy mi za popielniczkę, a ognia użycza kuchenka gazowa. Zamiast pomadki na pecie widnieje krew. Zapałki oszczędzam na wyjścia.

Dym gryzie się z wszechobecnym smrodem, kłębi pod pożółkłym sufitem, swoją szarością podpierając styropianowe kasetony. Udaje firanki, złuszcza farbę ze ścian, po czym wraca do płuc. W tym domu dym kołem się toczy.

Sięgam po butelkę. Pusta. Zabawne, że nie przestaje mnie to dziwić. Po tych wszystkich latach powinnam przywyknąć do mocniejszej głowy. Ale nie ma tego złego, co by w biodra nie poszło. Przyjęłam alkoholowe kalorie, przez co nie czuję głodu. Może później odgrzeję nam słoik flaczków. Zjemy, bo nie mam ochoty wysłuchiwać kazań Młodego.

Coś grzmotnęło w ostatniej klatce. Nie, nie wystrzał; zupełnie inny poziom finezji. Tam mieszkają wiecznie odurzone męty. Zagrypieni, jak przywykliśmy ich nazywać. Na czwartym, najwyższym piętrze jest ich najwięcej. Dziwne. Czy brudy nie powinny opadać na dno?

Wychodzę na balkon, chociaż nie miałam zamiaru opuszczać mieszkania. Dym wali z najwyższych okien, gdzieś na skraju betonowego pudła. Pięknie – myślę i spluwam przed siebie, tam gdzie psie kupy wyżerają pożółkłą parodię trawy. Młody będzie się zastanawiać, czy heroinicy przegrali z gazem, czy też pijaczki popisały się kreatywnością wprost z kreskówek. Raczej obstawi tych drugich, pieprzony optymista. A jak obstawi, to trafi. Tak ma. Żule faktycznie potrafią polać kogoś benzyną i podpalić. Nic niezwykłego, o ile nie robią tego w mieszkaniu.

Wracam do pokoju nienazywanego salonem – na poczucie humoru nas nie stać. W sumie na nic nas nie stać, oprócz wódki i flaczków, szczerze mówiąc. Sięgam po paczkę aresów i tłusty od brudu uchwyt platerowanej laski. Twarde, stare cholerstwo, zupełnie jak ja. Zabawne, że czasem upodobniamy się do przedmiotów. Płaszcza nie mam. Noszę drelichową kamizelkę w koszmarną kratę. Trzyma ciepło, w dodatku jest łatwa w czyszczeniu, bo zmywają się z niej nawet plamy krwi. I najważniejsze: nie ogranicza ruchów.

Uderzam w kieszeń, odzywają się przebudzone zapałki, słyszę też przytłumiony banknotami szept monet. Wychodzę na klatkę schodową, przy której moje mieszkanie wygląda jak wyjęte z łagodniejszego koszmaru. Nie zamykam drzwi. Nie trzeba. Co prawda na osiedlu nie brakuje odważnych, jednakże głupi wyginęli na początku. Bezcenne korki wykręcam – lepiej oszczędzić sobie brutalnych poszukiwań. Nie zapalam światła. Nie spłynie przecież z wykręconych żarówek. Zniknęło wszystko, co dało się spieniężyć. Ba, nie ma nawet wyjściowych drzwi! W ich miejsce Gronkowski z parteru zawiesił gruby koc. Tych prowadzących do piwnicy nikt oczywiście nie rusza.

Odruchowo zerkam w ich stronę, sprawdzając lekkim kopnięciem, czy nie poluzowały się deski. To zabawne, co za dwuznaczność przybiegła mi właśnie do głowy: Pozabijaliśmy drzwi! Jak cudnie to brzmi! Zabito piwniczne drzwi, zabito deskami… Trudno się nie uśmiechnąć. Prawda?

Wieczorne światło wpada przez rozbite okienko wraz z nocnym chłodem. Laską odsuwam koc, zrzucając uśmiech na beton. Z grubego materiału skapują ciemne krople sadzy czy gówna, okraszone kurzem. Osiedlowa jucha o grupie zero.

Kroczę wolno popękanym chodnikiem, przypominającym mi o pierwszym spotkaniu z Młodym, wieki temu. Dokładnej daty nie podam. Nie liczymy lat. Zbytnio skupiamy się na poszczególnych dniach lub, w moim przypadku, na nocach.

Spoglądam w górę. Jest jasno. Pracują nad tym dwa księżyce w chronicznej pełni. Przynajmniej nie walą po oczach, jak słońca. Zimne latarnie sterczą przy ulicach, rzygając na asfalt grudkowatą czernią. Patrzę w okna. Dym wylatuje już tylko nieśmiałym ciurkiem. Nie sądzę, żeby którykolwiek z mieszkańców przejął się wybuchem. Nawet ci, którzy w nim zginęli, nie mieli na to czasu. Przynajmniej wyrwali się z tego piekła. Chociaż nie. To nie jest piekło. W piekle powinno być gorąco niczym w bebechach skandynawskich wulkanów, a u nas wieje ze wszystkich stron, ze szpar w murze, o którym można by opowiadać godzinami, wplatając w to historie uwięzionych w nim ludzi.

Nasze tabu: kościo-skórny mur. Trupia budowla, nie do końca trupia, bo rozciągnięte na kostnym szkielecie skórzane szczątki wciąż żyją. Głowy powtykane bez widocznego składu jęczą, a łzy spadają niekończącą się mżawką. Znienawidzona bariera cuchnąca śmiercią oraz zjełczałym strachem. Nie do sforsowania, choćbyś bardzo chciał. Co najwyżej dołączysz do ofiar pierwszego dnia, których jucha zalała piwnice. Albo do tych, co próbowali uciec, a teraz najgłośniej zawodzą, chociaż usta mają zszyte drutem kolczastym, rozgrzewającym się do czerwoności, kiedy próbują zasnąć. Szkoda mi ich, jednak nie zdołam cofnąć czasu.

O, pojawiają się pierwsze sępy! Dykciarze w obesranych portkach, te najgorszej maści żule, o których zapomniały nawet matki, a ojcowie byli równie liczni, co opróżnione przedprokreacyjnie butelki bełtów. Będą krążyć, będą węszyć i oblizywać purpurowymi jęzorami spierzchnięte wargi. Poczekają, aż beton ochłonie i zaczną walczyć o niemal bezwartościowe, okopcone śmieci. Poleje się wysokopromilowa krew, udekorowana wiązankami najgorszych przekleństw.

Spoglądam do góry. Dymu już nie ma, bo i skąd ma być? Ściany palą się kiepsko, a w tych mieszkaniach jedyne, co skutecznie wyeksmitowano, to meble. Wybuchy kończą się zwykle na pęknięciach czy pochylonych balkonach. Betonowe zęby osiedla stoją sobie dalej, obolałe i ziejące ludzką ropą. Nie dadzą się wyrwać. Czasami myślę, że zrosły się korzeniami.

Zaczyna padać prawdziwy deszcz. Deszcz oczyszcza noc, a ja lubię noce. Mniej światła ląduje na cały ten syf i tak powinno zostać. Nie biorę udziału w dziennym zakłamaniu pod duetem leniwych słońc, kiedy to wątpliwe dobro w postaci staruszków wypełza z najniższych pięter. Słońca ciskają chudymi promieniami w ich fałszywie uśmiechnięte oblicza, drwiąc sobie z ludzkiej tęsknoty za szczęściem.

Dokąd iść? Najlepiej do sklepu nocnego, tej apteki dla wyklętych dusz. Deszcz odpuszcza, zanim się na dobre rozpadało. Chmurom odechciało się szczać. Ziemia spija każdą kroplę wilgoci, zapewne w nadziei, że się utopi. Nic nie zwraca do nieba.

– Ej, ty, stara suko! – słyszę gdzieś z Paderewskiego, z jednej z najpodlejszych ulic, zaległej w mokrym cieniu najdłuższych z bloków.

Obracam się powoli. Złością oszpecam twarz.

– On nie chciał! – krzyczy niejaki Knypek, chowając się za plecami szczupłego nastolatka. Znam ich. Tu wszyscy znamy się z najgorszych stron. – Nie wiedział, że to pani.

Nie odzywam się. Wyciągam w ich stronę laskę i machnięciami zachęcam do podejścia bliżej.

– To nie jest konieczne, łaskawa pani. – Nie ruszają się z miejsc. Złość we mnie, ta na pokaz, narasta. – Powinniśmy o wszystkim…

Stukam czubkiem laski o chodnik, przerywając skomlenia. Idą. Zawsze podchodzą. Wolną dłonią odsuwam Knypka, który z ulgą wypuszcza powietrze. Przyglądam się rozedrganemu dzieciakowi. Ile może mieć lat? Szesnaście, siedemnaście? Aksamit zamiast filcu pod nosem i ta krucha łepetyna z czarnym proszkiem krótko ściętych włosów. Pewnie urodził się w tym syfie. Na mur łoi wódę nie mniej od innych.

Uderzam szybko. Pęka kość, zaś echem pobrzmiewa chłopięcy krzyk. Spoglądam na Knypka, jednak ten nie odważył się podnieść wzroku. Ruszam dalej. Krzyki bólu cichną, zanurzając się w klatkę schodową.

Na tym osiedlu zbrodnia tylko czasami nie popłaca, natomiast dobro, pomimo szeregu słabości, ma swoją chwilę triumfu na kwadrans przed końcowymi napisami. Przynajmniej w to wszyscy wierzą. Wystarczy jednak, że raz okażesz słabość, i po tobie. Prestiżu nie dodrukujesz; nie wystarczy dla wszystkich. Nie ukarzesz chłopaka, z wrogiem nie staniesz do zwycięskiej walki, to kaplica. Możesz się czołgać na przyogródkowe wysypisko lub dołączyć do kościstego opłotka, ponieważ cmentarz, jak wszystko, co święte, pozostał za ścianą.

W nocnym witają mnie serdecznie, aczkolwiek nie wylewnie, czyli jak zwykle: z szacunkiem w postaci obsługi poza kolejnością.

– Jak pani tu jest, to nikt nie zadymia – śmieje się krępy kasjer w bieli. – Powinniśmy panią zatrudnić.

– Radzicie sobie beze mnie, chłopcy. Miło jednak, że potrafisz zdobyć się na komplement – odpowiadam i dodaję: – To, co zwykle.

Połówka ląduje w brudnej reklamówce z kretyńsko uśmiechniętą biedronką. Dwie paczki aresów i słoik flaczków dołączają do niej. Szkło dzwoni irytująco. Nie ma się czego wstydzić.

– Zapomniała pani o cukletkach. – Nie dosłyszałam. Kasjer rzuca mi pudełko. – Na koszt firmy. Są bardzo ważne.

– O czym zapomniałam? – Przyglądam się jasnemu kartonikowi o jednym żółtym, a drugim niebieskim rogu.

– O cukierkach – odzywają się wszyscy zgodnym chórem. Wariuję – myślę, uzbrajając się w uśmiech. – Schodzą jak woda – dorzuca kasjer konspiracyjnym szeptem. – Ponoć rosną po nich piersi.

Chichoczę. Śmiech uspokaja. Jeden z ochroniarzy odprowadza mnie do drzwi, życząc spokoju. Na zewnątrz od razu musi interweniować przy walce dwóch dykciarzy. Na długo zapamiętają to, co im zrobił. I, jak o wszystkim innym, będą próbowali zapomnieć.

Nie słyszałam, żeby mieli w sklepie problemy z klientami. To tutaj nauczyłam się bezkompromisowości. Nie zamykają drzwi, nie chowają się za kratami i nigdy nie jest ich więcej niż trzech, za to nie przepuszczą żadnemu złodziejowi ani nie pozwolą nikomu chlać w okolicy. O pracownikach krążą legendy. Brutalne – to dobra rzecz. Sama się bacznie wsłuchuję w swoje. Najwspanialsze są te, w których nazywają mnie Lochą. Czego więcej wymagać od chorej wyobraźni?

Z powrotem wybieram dłuższą drogę. Zaczynam od ciemnego przesmyku między blokami. Mam do niego słabość, której nie nazwałabym sentymentem. Młody raczej tędy nie chodzi. Kręci się wiecznie w pobliżu muru. Tam przy ogródkach działkowych, czy raczej wysypisku, które z nich zrobiono. Słucha, jak jęczy jego rodzina.

Grupka żuli odsuwa się chwiejnym krokiem. Staram się, żeby moje serce biło równie wolno, co stukot laski. Niejeden z pijaczków zapoznał się z nią bliżej i chwalą się ponoć między sobą powyginanymi, źle zrośniętymi kulasami. Po prawdzie przez lata dostało się niemal każdemu; szczególnie na początku, kiedy pracowałam na reputację, dając upust złości. Tuż po tamtym dniu, kiedy to ubłocona i półnaga wracałam z kościoła.

A ojciec powtarzał, że wiara przenosi góry tylko po to, by zrzucić je biednym na plecy.

Kornel Mikołajczyk

Chińska Podróbka

Mentalog #1960/1
13-09-2101
Biuro Deus Ex Machina,

Jesienna ulewa bębniła w okna loftu z taką mocą, że z początku wcale nie usłyszałem dzwonka.

Nieświadomy świata i jego odgłosów przekopywałem się przez krainę rupieci rozciągającą się na terenie biura, zagubiony i całkiem bez mapy, gdzieś między malowniczą górą Potrzebne Mi To Jak Zaraza Morowa a wzgórzem Może Się Jeszcze Przydać, brudny od maszynowych smarów, zasmarkany od kurzu, starając się zdecydować, co z tej kolekcji patentów mniej lub bardziej udanych mogę opchnąć za garść unitów w lombardzie.

Normalnie nie leży to w moim zwyczaju, aby sprzątać na jesień. W zasadzie, nie leży to w moim zwyczaju, ażeby sprzątać w biurze kiedykolwiek, na żadną porę roku, święto państwowe czy przelot komety. Jeśli chodzi o miejsce pracy Deus Ex Machina, gdzie przyjmujemy zgłoszenia, analizujemy dane i bezskutecznie zabijamy czas pomiędzy kolejnymi sprawami, to preferuję stan surowy, sprzyjający myśleniu. Niestety, odziedziczyłem to miejsce po niedzielnym wynalazcy, moim teściu, wraz z całym wyposażeniem, które po sobie zostawił. Było więc tam kilka genialnych wynalazków, jak chociażby mój ulubiony bezprochowiec, płaszcz, który chronił mnie teraz od utonięcia w kurzu albo ten wmontowany w kapelusz neuroprzekaźnik, dzięki któremu możecie czytać moją narrację. Ale lwia część – cały ten „wynalazek jest matką potrzeby” w rodzaju napędzanej silnikiem pulsacyjnym hulajnogi, przerobionej na hibernator lodówki czy karalucha-cyborga – mogła mi się przydać tylko w jeden sposób. Znikając i przemieniając się w szybką gotówkę. Najlepiej również szybko.

Grzebałem więc, szukałem i dedukowałem ceny; zakopany w wirujących urządzeniach, zasłuchany w deszcz, który, zaczaiwszy się w głębi chmur przed tygodniem, atakował teraz szyby pociskami jak z ołowiu, zmieniając świat poza nimi w jego nową, rzewniejszą kopię, kropla za kroplą. I w związku z tym odległe dzwonienie dotarło do mnie dopiero, gdy powtórzył je na głos domowy system HOB:

– Ding-dong! Ktoś puka do drzwi! Ding-dong!

Uniosłem wzrok znad szybkoschnącego parasola wieloosobowego, który wpadł mi akurat w dłonie. Interaktywna Ściana rozświetliła się i wypluła na ekran piksele Sherry’ego. Nasz biurowy hob, czyli Home Operating Being, był animowanym karzełkiem chibi w myśliwskiej czapeczce w kratkę, z lupą w tyciej rączce. Jak przystało na sztuczną inteligencję skalibrował się sam, gdy zarejestrowałem lokal jako biuro detektywistyczne – maleńki śledczy żyjący w Ścianie. I mimo że minęło już parę lat, jakoś wciąż nie zebrałem się, aby zmienić mu awatar z tego pospolitego wzoru. Niech mnie szlag, ale przyzwyczaiłem się do tego irytującego kurdupla.

– Ding-dong! Z mojej dedukcji wynika, iż ma pan gościa, panie Fingo – zakomunikował Sherry z szerokim, dziecięcym uśmiechem.

– Gościa? – zapytałem niemrawo, pociągając nosem.

– Tak jest, gościa. Klienta. Zleceniodawcę. Interesanta. Potrzebuje pan jeszcze kilku synonimów, czy mogę go już wpuścić do środka?

Potrząsnąłem głową, starając się wybudzić z kurzowego transu. Z kapelusza osypały mi się grudki pyłu i zatańczyły przed oczami.

Dziwne uczucie. Całkiem jakbym zdążył zmurszeć i przemienić się w antyk…

Zaraz, ile to już czasu siedzę tutaj, zamknięty w biurze? – zastanowiłem się, porażony nagłą myślą. – Ile to już upłynęło od tego ostatniego syfu w Szwajcarii? Miesiąc? Dwa?

Przesunąłem drżącą dłonią po zaroście. No tak, spokojnie sześć tygodni. Człowiek całkiem traci poczucie czasu, kiedy nie dzieje się nic ciekawego, a jedyna porządna sprawa leży odłogiem. Myślałby kto, megamiasto megamiast, miliardy ludzi z brudnym sumieniem, nasze wielkie grzeszne Gigalopolis i ani jednej godnej uwagi sprawy od sześciu tygodni. Ani unita, żeby mieć się za co napić i pokręcić ruletką. Musiałem się wziąć za sprzątanie! I kim ja teraz byłem, po tylu dniach bezczynności? Z całą pewnością nie sobą. Nie Valterem Fingo, śledczym osobliwości – a tropicielem szpargałów.

Gnuśnym. Zdziczałym. Kompletnie niegotowym na przyjęcie jakichkolwiek klientów.

– Co to w ogóle za gość, Sherry? – spytałem bez większej nadziei. – Robot akwizycyjny? Nie widzisz, że jestem ździebko zajęty?

Trzymanym w dłoni parasolem trzepnąłem karaluchołaka, który zaczął wkręcać mi się we włosy. Opadł na podłogę oszołomiony, po czym zbiegł gdzieś w odmęty starej szafki.

– Mężczyzna. Nie przedstawił się i nic nie wyświetlił. Dedukuję, że jest tu pierwszy raz.

Sherry przysunął swoją lupę relatywnie „bliżej” Ściany i na mój użytek przemienił ją w wizjer. Na progu budynku, kilkanaście pięter pod nami, stała samotna postać w płaszczu z postawionym kołnierzem, bezlitośnie smagana deszczem. Wróg, przyjaciel, dłużnik, komornik – to mógł być każdy.

– Mówił, o co chodzi?

Hob pogładził wyimaginowaną brodę w geście zastanowienia.

– Hm, cokolwiek chce, chce to pronto. Powiedział, że sprawa nie cierpi zwłoki. Albo że znaleźli zwłoki? No, gdzieś tam przewinął się trup, to na pewno.

Historia mojego życia. Zawsze znajdzie się jakiś pospolity natręt z pospolitym morderstwem do rozwiązania. Czy oni nie umieją czytać? Przecież mam napisane na plakietce, tam przy drzwiach, wielkimi literami:

DEUS EX MACHINA
Biuro detektywistyczne spraw niemożliwych

– Gdzie się podziewa Luka w takiej chwili? – zapytałem poirytowany. – Po co mi asystentka, skoro nigdy jej nie ma, żeby zająć się klientem?

– Panna Morgan skoczyła przez PlaNet do innej sprawy. Ktoś przeprogramował robota strażniczego, żeby wyniósł z Muzeum Narodowego w Pradze wszystkie antyki. Pamięta pan? Nie ruszył pan tyłka, bo w sprawie nie było mowy o kosmitach.

– I słusznie, bez kosmitów nie biorę, nie lubię i nie chcę. Kłaczek?

– To samo, sprawdza kod źródłowy w poszukiwaniu hakera. Powinno zająć chwilę.

Westchnąłem ciężko.

– Trudno, wpuść naszego „gościa”. – Wstałem i otrzepałem z kurzu nogawki, które jak na złość nie były ani antystatyczne, ani brudofobowe. Płaszcz pozostał ucieleśnieniem schludności. – Jeśli to nie akwizytor, sam pobawię się w sprzedaż. To miejsce i tak wygląda jak chiński bazar.

Sherry zniknął w odmętach Ściany, aby wykonać polecenie.

Młody mężczyzna, który jakiś czas później wspiął się po schodach (winda nie działała od zamierzchłych czasów), przywlókł ze sobą kłapanie sandałów, mokre ślady błota oraz obcą woń jesiennego deszczu. Mój jedyny Kontakt, soczewka PlaNetu, natychmiast zawirował od analiz jego postaci. Płaszcz i garnitur auto-fit: niebiańsko drogie, sądząc po okienkach z cenami, ale przede wszystkim suche jak pieprz, czyli wodoodporne. Włosy jednakże, niezabezpieczone żadnym środkiem, oklapły mu na głowie w imitacji kępy wodorostów. Kiedy odgarnął je z twarzy, zobaczyłem surowe, pół-azjatyckie rysy i osadzone w nich niebieskie oczy, niczym szafiry sztucznie wprawione w twarde drewno keyaki. Typowy mieszaniec. Przemawiał za tym wyraźnie europejski kod ubioru z dorzuconym jak gdyby niedbale orientalnym akcentem – drewniane sandały geta z dwupalcowymi skarpetkami, również do szczętu przemoczone. Profesjonalizm z garścią tradycji.

Takich jak on wyczuwałem na kilometr, nawet w całym tym kurzu, który zatykał mi nozdrza.

– Konnichiwa.

Klient ukłonił się nisko, a potem wyświetlił mi w Kontakcie swoją wizytówkę – ot, grzeczność XXII wieku. Składała się tylko z imienia, nazwiska, tytułu oraz aktualnego zdjęcia, całkiem jakby niczego więcej się w życiu nie dorobił. „Kris Gappa, z-ca prezesa Korporacji Shinrabanshou”, głosiło niewielkie okienko, które pojawiło się przy jego postaci. Pod spodem tę samą godność zapisano w sześciu dżapańskich znaczkach. Kurisu Gappa. Uniwersalne imię dla człowieka dwóch światów.

– Przykro mi, nie rozmawiam z pachołkami Korporacji – odpowiedziałem na przywitanie, wyrzucając z siebie słowa jak szybkostrzelny karabin. – Jeśli Korporacja czegoś ode mnie chce, niech przypełznie tu sama. Nie ufam jej i nigdy nie ufałem, koniec kropka. W międzyczasie może parasolkę na ten deszczyk? Tylko dwieście unitów, oryginał!

Kris Gappa zatrzymał się w progu, kompletnie zbity z tropu.

– Jaką parasolkę? I jaki pachołek Korporacji? Przecież wyświetliłem panu informacje, jestem zastępcą…

– Kontakty oślepiają, panie Gappa – wszedłem mu w słowo. – Dlatego noszę tylko jeden, polegając również na własnym oku. No, to jak będzie z tą parasolką? Wynalazca mówił na nią Umbra Maxima. Widzi pan to pokrętło? – Podszedłem i podetknąłem mu rączkę pod twarz. – Tutaj może pan ustawić cyfrę od 1 do 8 i czasza rozciągnie się na taką właśnie ilość osób. Genialny wynalazek! Koniec z tłoczeniem się z ukochaną pod jedną smutną parasolką! Teraz zmieści się cała rodzina!

Twarz mężczyzny ściągnęła się w konsternacji.

– Chwileczkę, czy pan Valter Fingo? – zapytał z naciskiem.

– Tak jest – potwierdziłem.

– Detektyw?

– O ile mi wiadomo.

– A więc przykro mi, ale kompletnie nie rozumiem. Przyszedłem tu do pana ze sprawą delikatnej natury. Co ma do tego jakiś parasol? Jestem fuku-shachō, zastępcą prezesa Pyoung-Nowakowskiego i domagam się…

– Nie jest pan.

– Nani? Nie jestem?

– Nie. Parasol – wyjaśniłem krótko.

– A pan znowu z tym parasolem?!

Uśmiechnąłem się mimo woli, czując znajome mrowienie w palcach. Minęło stanowczo za dużo czasu, odkąd ostatni raz miałem okazję popisać się swoim rozumowaniem. Nawet, bądźmy szczerzy, tak oczywistym jak to…

– Tak, parasol, panie Gappa, a raczej jego ewidentny brak. Wyraźnie nie przygotował się pan na deszcz, więc spokojnie można założyć, że teleportował się pan z innej sekcji Gigalopolis, podlegającej osobnej stacji Kontroli Pogody. Nie miał pan czasu sprawdzić prognozy, czyli albo wyjątkowo się pan spieszył, albo nie ma pan nikogo, żadnego asystenta ani pomocnika, który mógłby to zrobić za pana. Z tego wynikają dwie rzeczy. A: pracuje pan w miejscu, w którym najprawdopodobniej ceni się pośpiech, ergo duże przedsiębiorstwo; oraz B: zajmuje pan jedną z niższych pozycji w mniej ważnym dziale, PR albo marketing. Żeby nie szukać daleko mamy też pańskie nogawki.

– Moje nogawki? – powtórzył w miarę spokojnie.

– Nogawki garnituru z materiału hydrofobowego. Wszystkie rozbryzgi błota od włażenia w kałuże spłynęły na pańskie sandały, zwłaszcza w okolicach pięt. Człowiek przyzwyczajony do takiego standardu ubioru miałby dopasowane buty, również wodoodporne, ale nie pan. Pan włożył sandały; obuwie, w którym niewątpliwie czuje się pan swobodnie. Od teleportów B-Link! jest do tego biura porządny kawałek, ale nie zamówił pan AutoAuta, co zajęłoby góra minutę, wolał pan iść pieszo, nawet w deszczu. Przygotował się pan na ten spacer, stąd sandały, zaskoczyły pana jednak warunki pogodowe, co wyjaśniłem wcześniej. Wniosek: nie dysponuje pan funduszami, aby wozić się na krótsze dystanse i aby ubierać się na co dzień w garnitury z paryskich kolekcji. Wszystko to jasno i wyraźnie wskazuje, że nie jest pan żadnym zastępcą prezesa, a jedynie pionkiem w wielkiej machinie. Konkretniej zaś w Korporacji Shinrabanshou. Nie rozumiem tylko, po co te podchody i przebieranki.

Klient długo wpatrywał się w swoje umorusane geta, mrugając Kontaktami. Może korzystał z aplikacji skanujących, usiłując wydedukować to samo, co ja? Może łączył się z wszechnicą informacyjną i sprawdzał fakty? Nie była to wcale dziwna reakcja. Na co dzień ślepo wgapieni w swoje Kontakty ludzie zawsze są zaskoczeni, kiedy ktoś inny używa oczu do właściwej obserwacji. „W krainie ślepców jednooki jest bogiem”, czy coś w tym guście.

Gappa spojrzał na mnie w końcu, a w jego oczach pojawił się szacunek.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: