Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Hellheaven - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 kwietnia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Hellheaven - ebook

Czy jedna osoba jest w stanie zniszczyć komuś cały świat? Czy potrafi pociągnąć za sobą lawinę, która bez skrupułów ograbi człowieka z jego dotychczasowego życia? Czy psychika nastolatki jest wystarczająco silna, by udźwignąć niespodziewany ciężar?

Camille nigdy nie przypuszczała, że takie pytania będą chodzić jej po głowie. Jednak kiedy na jaw wychodzą przez lata skrywane tajemnice, ktoś porywa jej przyjaciółkę, a rodzice wysyłają ją do szkoły z internatem oddalonej o setki kilometrów od jej rodzinnego domu, Camille zdaje sobie sprawę, że nic nie jest takie, jak jej się do tej pory wydawało.

W Hellhaeven stopniowo odkrywa kolejne sekrety dotyczące nie tylko jej korzeni, rodziny czy znajomych, ale i rzeczywistości, która okazuje się być o wiele bardziej skomplikowana, niż kiedykolwiek mogłaby przypuszczać.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7942-637-9
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Szum morza działa na mnie kojąco. Niebo, po którym lata setka mew, zachwyca barwami zachodzącego słońca. Ostatni statek przybija właśnie do brzegu. Na plaży nieopodal widzę dziewczynkę bawiącą się z małym labradorem. Zauważam, że trzyma w ręce jakieś zawiniątko.

Powoli zapalają się pobliskie latarnie. Mieszkańcy miasta wracają do swoich domów, aby przyszykować kolację, pójść do łóżek i zakończyć kolejny monotonny dzień.

– Dasz radę… po prostu to zrób…

Obok mnie pojawia się bądź stoi już jakiś czas – przez ten błogi klimat jestem dość zdezorientowana – wysoka, dwudziestoparoletnia brunetka. Ubrana w zwiewną, białą suknię porusza swymi pełnymi, czerwonymi wargami, szepcząc i nucąc coś do otaczających ją resztek przyrody, jednak nie jestem w stanie rozróżnić słów płynących z jej ust.

– No dalej… skacz…

Porusza się z taką delikatnością, jak gdyby chciała uspokoić cały świat. Długie do pasa, czarne jak węgiel proste włosy powiewają na wietrze. Zamykam oczy, chcąc zatrzymać w pamięci ten wspaniały obraz. Po chwili słyszę czyjś krzyk. Bez pośpiechu zaczynam podnosić leniwe powieki. Przeraźliwy wrzask wydobywa się z ust małej dziewczynki, która, o dziwo, nie zabawia psa, lecz przed nim ucieka. Labrador rośnie w oczach – sięga swojej właścicielce już do pasa – a spomiędzy kilkucentymetrowych kłów wystaje kawałek materiału. Upływa kilka sekund, zanim oboje znikają mi z oczu.

– Zrób to…

Krajobraz zaczyna się gwałtownie zmieniać: na niebie ptaki urządzają sobie krwawą gonitwę, fale z hukiem rozbijają się o wrak statku, ludzie z przerażeniem na twarzach uciekają w głąb miasta. Sama znajduję się na okropnie stromym klifie, a postać obok szepcze do mnie słowa, które już od jakiegoś czasu pobrzmiewają w mojej głowie.

– Zabij się…

Tyle że to już nie jest ta sama osoba. W miejscu, gdzie przed chwilą stała niebiańsko śliczna dziewczyna, widzę postać, której nie znajdziesz nawet w najgorszych koszmarach. Połowę twarzy ma w strzępach, jakby ktoś próbował zedrzeć z niej skórę. Oczy zaszły jej bielmem, górna warga, poodcinana po bokach, zwisa bezwładnie, utrzymywana jedynie przez kawałek skóry pośrodku. Brakuje jednej ręki, w drugiej zaś trzyma wielki nóż rzeźnicki. Suknia jest zakurzona i pobrudzona krwią i może by znów zachęciła mnie do samobójstwa, gdyby nie to, że właśnie odcina sobie język. Przerażona zaczynam cofać się w stronę zbocza, gdy nagle coś mną gwałtownie szarpie.

– Camille! Camille, obudź się!

– Cooooo?! – Gwałtownie zrywam się z łóżka, uświadamiając sobie, że to był tylko sen.

No tak. Po prostu koszmar. Ostatnio śnią mi się one coraz częściej. Szczerze powiedziawszy, zaczyna mnie to niepokoić.

– W końcu się obudziłaś! Jeśli nie zaczniesz się natychmiast ubierać, spóźnisz się do szkoły. Nie mam zamiaru kolejny raz cię usprawiedliwiać. – Oho, niezadowolony wyraz twarzy mojej mamy nie wróży niczego dobrego.

– Yhym… która godzina? – W roztargnieniu przecieram oczy dłońmi.

– Już po siódmej – odpowiada wzburzona.

Ja jednak myślami jestem gdzie indziej. Ten sen… Najdziwniejsze jest to, że ciągle śni mi się taki sam koszmar. Niekiedy sceneria jest inna, ale główny wątek się nie zmienia. W ten czy inny sposób nieznajoma postać chce, żebym się zabiła.

– Camille Olsen! – Głos mamy wyrwa mnie z zadumy.

– Mhmmm?

– Pospiesz się. – Zrezygnowana zmierza w kierunku schodów. – Zrobić ci śniadanie?

– Tak, tak – mamroczę. – Możesz mi nasypać płatków? Tych zbożowych, OK? A ja się przebiorę.

– Dobrze – mówi i dodaje coś jeszcze od siebie na temat tego, jaka to młodzież jest dzisiaj nieodpowiedzialna.

Wciąż jeszcze trochę oszołomiona nocnym koszmarem idę umyć zęby i twarz. Na szczęście mam własną łazienkę i nie muszę się obawiać kolejki. Po porannej toalecie szybko się ubieram, rozpuszczam włosy, zarzucam torbę z książkami na ramię i zbiegam na dół po schodach.

Śniadanie już na mnie czeka. Rodzice jak zwykle się kłócą, a mój młodszy, piętnastoletni brat Niall stoi oparty o lodówkę, czekając, aż ojciec w końcu się zorientuje, że skończył jeść, i zawiezie go do szkoły. Cudownie. Jem płatki, pakuję drugie śniadanie, które jakimś cudem udało się mojej mamie zrobić w całej tej gmatwaninie, i z pośpiechem ruszam do szkoły.

Nie chciałam znowu słuchać, jak staruszkowie się sprzeczają. Ciekawi mnie jednak, o co tym razem poszło. Wszystko zaczęło się walić, kiedy mama dowiedziała się o romansie ojca z jego sekretarką. I to z nie byle jaką. Któregoś razu wracałam od Stef i podsłuchałam, jak mama wrzeszczała, że zdradza ją „ze zdzirą niewiele starszą od swojej córki”. Od tego czasu zaczęli się od siebie oddalać. Kiepsko, ale jakoś mi ojca nie żal. I tak nigdy go przy nas nie ma. Wiecznie po uszy w robocie.

Po drodze tradycyjnie zahaczam o dom Stef. Zanim zdążę nacisnąć dzwonek u drzwi, ktoś otwiera je z hukiem i z domu wylatuje moja najlepsza przyjaciółka. Jako że Stefani dostała niedawno, z okazji szesnastych urodzin, od rodziców samochód, nie musimy pokonywać całej drogi pieszo.

– Wsiadaj – mówi. Otwieram drzwi jeepa i wsiadam do auta.

– A ty w ogóle dosięgasz do pedałów? – odgryzam się z uśmiechem na ustach.

– Pff! Oczywiście, że tak! Poza tym ja wcale nie jestem niska. – Teraz i ona się śmieje.

– Jasne, kurduplu. – W rzeczywistości Stefani mierzy metr sześćdziesiąt. Może nie wydawałaby się taka niska, gdyby nie moje 175 centymetrów. Jeśli chodzi o wygląd, ona zawsze była i będzie moim przeciwieństwem. Półdługie włosy o naturalnym odcieniu blond, figura lekko zaokrąglona, niska. Ja wyglądam przy niej niczym żyrafa, mam brązowe, pofalowane włosy sięgające prawie do pasa i, zdaniem Stef – oczywiście, „sexy sylwetkę i zabójczo długie nogi”. Jedyną rzeczą w naszym wyglądzie, która nas łączy, są olbrzymie oczy w kolorze płynnej czekolady.

Włączam odtwarzacz, spodziewając się Boba Marleya. Zaskoczona słyszę Livin’ On A Prayer.

– Stef? Od kiedy ty słuchasz Bon Jovi?

– Oj, no wiesz. Przerzuciłam się na rocka – odpowiada. Nie jestem jednak do końca przekonana.

– Ty i słowo ,,rock” w jednym zdaniu? Niemożliwe. – Jej fascynacja reggae trwała zaledwie dwa tygodnie. – Przynajmniej coś fajnego. Zresztą nieważne. Jak tam randka z Justinem?

– Czekałam, aż mnie w końcu o to zapytasz. – Uśmiech zawitał na jej twarzy. – Nie patrz się tak na mnie, on jest naprawdę fajny!

– Jasne, jasne – wtrącam sucho. – Opowiadaj, co robiliście.

– Więęęęc – mówi, przeciągając – przyjechał po mnie tym swoim ślicznym jaguarem, pojechaliśmy do kina, później na kolację. Pobawiliśmy się, pośmialiśmy. Całkiem nieszkodliwy wieczór.

– I do niczego między wami nie doszło? – Udaję zszokowaną. Stefani buja się w nim już od dwóch lat.

– JESZCZE nie doszło. – Jej hollywoodzki uśmiech rozjaśnia zachmurzony poranek. – Kiedy mnie odwiózł pod dom, myślałam, że mnie pocałuje, chociaż w policzek. – Na moment mina jej rzednie, jednak po chwili odzyskuje swój dobry humor. – Ale powiedział, że bardzo mu się podobało i jeślibym była zainteresowana, to umówiłby się ze mną w ten weekend.

– Zgodziłaś się? – pytam z cichą nadzieją, że zaprzeczy. Justin traktuje swoje dziewczyny jak zabawki. Interesuje się nimi dopóty, dopóki mu się nie znudzą.

– Jak mogłabym odmówić? W piątek był taki…

– Stef, nie wiem, czy to najlepszy pomysł…

Zajeżdżamy jeepem na parking dla uczniów.

– Wcale go nie znasz, Cam…

Przerywamy, kiedy widzimy nienaturalnie duże zbiegowisko ludzi.

– Co tu się…? – Uciszam ją spojrzeniem.

Zainteresowaniem w naszej szkole cieszy się głównie drużyna koszykarzy oraz grupa kibicujących im cheerleaderek. Ale tak duża liczba osób wskazuje raczej na coś innego. Wysiadamy z auta. Z niemałym trudem wbijamy się na przód gapiów. Okazuje się, że wszyscy podziwiają jakieś sportowe auto. Dość nowe i na pewno drogie. „To Aston Martin Vanquish!” – krzyczy mi ktoś prosto do ucha z niemalże czcią w głosie. Odciągam Stef i ruszamy w kierunku szkoły. Gdy jesteśmy już wewnątrz budynku, podchodzimy do naszych szafek.

– Poniedziałek! – mówi, uderzając się dłonią w czoło. – No to zobaczymy się dopiero na czwartej lekcji.

Bierzemy książki i rozchodzimy się do swoich klas. Na pierwszej lekcji mam historię, kieruję się do sali. Pani Brends jak zwykle siedzi już przy biurku, choć jest przed czasem, i prowadzi niezbyt cichy monolog. Po drodze zaczynam przeglądać książkę. Znając na pamięć drogę, podążam do swojego oddalonego od nauczyciela o kilka ławek miejsca. Już mam siadać, kiedy słyszę głos Justina.

– Pierwszy dzień po wakacjach i już pchasz się na kolana, nieźle, Olsen. – Śmiech rozchodzi się po tyle klasy.

Chcę zapytać, o co mu chodzi, kiedy zauważam wysokiego chłopaka z ciemnymi blond włosami na moim krześle. Wpatruje się we mnie intensywnie. Zdecydowanie zbyt intensywnie.

– To miejsce jest zajęte – rzucam oschle.

– Też się cieszę, że cię widzę – mówi ironicznie, po czym przesiada się na drugą stronę ławki.

Stoję tak jeszcze chwilę. Z zadumy wyrywa mnie głos nauczycielki.

– Mam nadzieję, że się na mnie nie gniewasz, Olsen. Max jest nowy, a ponieważ jedynie koło ciebie było wolne miejsce, kazałam mu tam usiąść. – Spogląda na mnie spod okularów tym swoim wzrokiem troskliwej babuni.

– W porządku – mruczę i siadam na miejscu. Na lekcji wyciągam się na krześle, udając, że słucham nauczycielki. Minuty mijają.

– Można pomyśleć, że nie przepadasz za historią – mówi cicho Max.

– Niespecjalnie – mruczę. – Przeszłość jest martwa.

– Niekoniecznie – szepcze tak cicho, że ledwie go słyszę. – Wcześniej ją lubiłaś. – Patrzy na mnie w skupieniu, uważnie nad czymś rozmyślając.

– Nie ma żadnego „wcześniej”. – Nie rozumiem, o co mu chodzi. – Jest tylko teraz i to, co nastąpi zaraz potem.

– Panno Olsen? – Zirytowana pani Brends spogląda na mnie w oczekiwaniu na odpowiedź.

– Może pani powtórzyć pytanie? – Speszona uciekam wzrokiem. Prawie wszyscy wybuchają śmiechem. Prawie, bo Max po prostu patrzy przed siebie. Po chwili spostrzegam uśmiech błąkający mu się w kąciku ust. Zauważam, że ma dołeczki w policzkach, kiedy się uśmiecha. Nie usłyszawszy ponownie zadanego pytania, zawieszam się na moment. Nauczycielka ledwie zaszczyca mnie spojrzeniem.

– Zostaniesz po lekcji, Olsen. – Wzdycha. – Razem z nowym kolegą. Mam nadzieję, że wytłumaczysz mu, jak ważne jest przestrzeganie zasad w tej szkole. Ty o tym wiesz najlepiej.

– Prawda – odpowiadam cicho.

Do końca lekcji nie odzywam się ani słowem. Kiedy rozbrzmiewa dzwonek, zrywam się z krzesła i zaczynam zbierać swoje rzeczy.

– Niegrzeczna dziewczynka. – Max stoi oparty o ławkę, a na ustach igra mu złośliwy uśmiech.

– O co ci chodzi? – pytam wkurzona. Naprawdę nie potrzebuję kłopotów.

Chłopak tylko się śmieje.

– Jaką masz następną lekcję? – pyta dziarsko. Kiedy się prostuje, stwierdzam, że musi być wyższy ode mnie o jakieś dwadzieścia centymetrów.

Odwracam się na pięcie i wychodzę na korytarz. Przybłęda za mną.

– Masz zamiar dołączyć do drużyny siatkarskiej? – Zmieniam temat. – Na pewno by się ucieszyli z nowego zawodnika – mówię kpiącym tonem

– Jeszcze nad tym nie myślałem. Poza tym nie zostanę tu długo. – Już mam zapytać czemu, kiedy sprawnie i zupełnie naturalnie ciągnie dalej. – A co, jesteś w drużynie cheerleaderek? – Znów te przeklęte dołeczki. Wysoki. Wyższy ode mnie. I w miarę dobrze wygląda. Chociaż charakter powinien mieć wybrakowany. „No przecież ma” – mruczę do siebie.

– Hmmm…? – Potrzebuję chwili na przypomnienie sobie pytania. – Nie żartuj. – Wpatruje się we mnie. – Mówię poważnie, nie nadaję się do tego.

– No fakt. – Podchodzi do mnie i szepcze do ucha: – Ale założę się, że niejedna ci zazdrości.

Stwierdzam, że się ze mnie nabija. Gdy tak patrzę na niego morderczym spojrzeniem, wybucha śmiechem. Idiota od czubków.

– Do zobaczenia – mówi i oddala się ode mnie powoli, aż całkiem znika mi z oczu.

– Oby nie.

– Kto to był? – Stef wyskakuje mi zza pleców.

– Rany, słońce! Nie strasz! To był… – przerywam, zastanawiając się nad odpowiedzią. – Nowy kolega. Albo nie. Słowo „kolega” ma pozytywne znaczenie.

– No to koniecznie musisz mnie z nim poznać. – Chichocze. – Podobasz mu się.

– Co?! Nie. Wcale nie.

– A właśnie że tak. Obserwowałam was, jak tylko wyszliście z klasy. Widziałam, jak na ciebie patrzy. I nie próbuj nawet zaprzeczać! – Grozi mi palcem. – Chyba wpadłaś mu w oko. – Uśmiecha się promiennie. – Ale po twoich oczach poznaję, że niezbyt ci się spodobał. – Chmurzy się i wyciąga książki na następną lekcję.

– Ani trochę – odpowiadam stanowczo. – Nawet nie jest w moim typie.

– Ale trzeba przyznać, że jest megaprzystojny! Wysoki, umięśniony, włosy ślicznie mu się układają… i jeszcze te dołeczki w policzkach, kiedy rozmawia.

– Co masz na drugiej? – pytam, byleby odciągnąć ją od tego tematu. – Jak historię, to radzę uważać, Brends jest jakaś poddenerwowana. – Stefani znów chichocze, ale na szczęście daje mi spokój. Spogląda na plan lekcji.

– Chemię! – jęczy. – A ty?

– Informatyka. Może przynajmniej uda mi się odespać nocne koszmary. To widzimy się dopiero na WF-ie.

Wchodzę do klasy równo z dzwonkiem. W pośpiechu zajmuję miejsce i czekam na dzwonek obwieszczający koniec zajęć, usiłując utrzymać oczy otwarte. Padam ze zmęczenia. Pan Phibbs, nasz nauczyciel informatyki, wyjątkowo dzisiaj przynudza. Wolałabym już zamienić się ze Stef za chemię. Przynajmniej musiałabym się skupić.

Jakoś udaje mi się wytrwać do dzwonka. Trzecia lekcja zlatuje dużo szybciej, bo mamy sprawdzian z matematyki. O którym całkowicie zapomniałam. Mam nadzieję, że nie poszło mi najgorzej.

Mimo że od kilku lat mamy tę samą nauczycielkę matematyki, to i tak na pierwszej lekcji zaraz po rozpoczęciu roku mamy sprawdzian, który ma pomóc jej podzielić nas na słabszą i mocniejszą grupę.

W końcu nadchodzi WF. Biegnę korytarzem do szatni i szybko się przebieram. Wychodzę na boisko i zaczynam się rozglądać za przyjaciółką. Stef jeszcze nie ma. Za to jest ktoś inny.

Wcześniej ubrany w czarne levisy i podkoszulek w tym samym kolorze, teraz w strój do siatkówki. Dorin już do niego biegnie. Widać nawet go to cieszy. Ona coś mówi, on słucha. Na moment odwraca od niej oczy i podchwytuje mój wzrok. Zanim zdążam się odwrócić, uśmiecha się do mnie zawadiacko. Przewracam oczami. Zauważam, że sznurówki mam niezawiązane, schylam się, żeby je poprawić. Prawdopodobnie będziemy dzisiaj biegać. To jedna z rzeczy, które najbardziej lubię, więc cieszę się z tej lekcji.

– Pomóc ci? – Słyszę czyjś głos. Patrzę w górę. Max. Powinnam była się tego spodziewać.

Wyciąga rękę i pomaga mi wstać.

– Czyli jednak – podsumowuję jego ubiór.

– Ale co? – Wydaje się autentycznie zdezorientowany.

– Dream team! – wykrzykuję, naśladując zagorzałą fankę i wyrzucając ręce do góry. – Rany, nie mogę uwierzyć, że rozmawiam z członkiem najlepszej drużyny siatkarskiej w Chicago! Jejciu, w dodatku dotknął mojej ręki. Nigdy już jej nie umyję. Jesteście niepokonani! Podpiszesz się na mnie? – Przygryzam wargę i zniżam głos do szeptu. – Chyba dostanę zawału!

– Ekhm…

Stoi. Po prostu stoi i nic nie mówi. Szczęka opada mu ze zdziwienia.

– Po… po… poważnie? – mamrocze.

– W sumie to jest pikuś – powracam do swojego protekcjonalnego tonu.

– I dopiero teraz mi o tym mówisz?! – pyta uradowany jak małe dziecko na widok prezentu. Fałszywie uradowany, oczywiście. Wyczuwam pismo nosem. Nigdy nikomu nie udaje się mnie oszukać. Zawsze potrafię to rozpoznać. Dar wrodzony.

– Nie umiesz kłamać – mówię znudzona.

– Może Stones wcale się nie pomylił co do ciebie – szepcze.

– My się skądś znamy?!

– Naprawdę nie pamiętasz?

– Hmmm. Niech pomyślę… jednorazowa przygoda w Las Vegas?

– Pytam poważnie, Camille. Myślałem, że jakoś sobie przypom…

– Skąd wiesz, jak mam na imię? – Nie daję mu dokończyć.

– Daj spokój – mówi wymijająco z nachmurzonym wyrazem twarzy.

Rusza w stronę reszty drużyny. Czyżby się na mnie obraził? Nie. Przecież nic mu nie zrobiłam. Stop – mówię do siebie – nie ma co sobie zawracać głowy jakimś chłopakiem z wielkimi tajemnicami.

Kieruję się ku Jones, trenerce WF-u. Tak naprawdę nazywa się Julia Jones, ale według niej to imię jest zbyt delikatne jak na nią. Mówi, że jest bardziej typem chłopczycy, a że ma dopiero dwadzieścia pięć lat, nikt nie powinien zwracać się do niej per pani.

– Gotowa, Olsen? – pyta z uśmiechem, kiedy jestem blisko.

– Tak!

Lubię ją. Zawsze się dogadujemy Nie dzieli nas duża różnica wieku. Zaledwie, choć dla niektórych aż, dziewięć lat. Obie jednak uwielbiamy biegać.

Na jej gwizdek przebiegam 60 metrów. Niecałe 9 sekund. Nieźle, ale będzie lepiej. Może to dziwnie zabrzmi, ale każdy przebiegnięty metr motywuje mnie do pokonania kolejnych dwóch.

Nie tylko w sporcie.2

Stefani nie pojawia się na WF-ie. Niepokoję się. Takie znikanie bez uprzedniego poinformowania mnie raczej nie jest w jej stylu.

Po lekcji idę pod prysznic. Muszę pomyśleć. Odkręcam zimną wodę. Wciąż martwię się ostatnim snem – koszmarem. Może łatwiej byłoby mi o nim zapomnieć, gdyby nie był taki… rzeczywisty. Taki realny. Jakbym naprawdę tam była. I ten głos… te słowa… Nie mam do tego głowy – stwierdzam – nie dziś. Nie teraz, do cholery! Zakręcam wodę, owijam się ręcznikiem i wyciągam rękę w kierunku wieszaka na ubrania. Pustka. Spoglądam za zasłonę. Zniknęły.

Niemożliwe. Przed chwilą tu były. Zaciągam zasłonę i opieram się o ścianę. Ktoś… mnie podglądał? Nie. Usłyszałabym. W roztargnieniu pocieram czoło dłonią. Wychodzę spod prysznica.

Nie wierzę. Ciuchy wiszą na swoim miejscu.

Czy ja wariuję? Zakładam ubrania. To była moja ostatnia lekcja. Nie muszę się spieszyć. Dwie lekcje biologii przepadły, bo nauczyciel zachorował. Tym lepiej dla mnie. Ale nie chcę jeszcze wracać do domu.

Idę na przystanek i czekam na autobus. Może zrobię jakieś małe zakupy. Ostatnio widziałam fajne buty. Choć nie jestem fanką chodzenia godzinami po sklepach i lampienia się w najnowsze kolekcje, muszę coś zrobić. Mam złe przeczucia, dziwne „coś” narastające w moim sercu nie pozwala mi wsiąść w autobus dojeżdżający w pobliże mojego domu, jadę w dokładnie przeciwnym kierunku, prosto do centrum miasta.

Wysiadam przed galerią handlową i zakładam okulary przeciwsłoneczne. To już początek września, ale nadal jest prawie 30°C. Wchodzę do budynku, w którym, na szczęście, zainstalowana jest klimatyzacja.

Wybieram pierwszy lepszy sklep. Zabieram parę rzeczy z brzegu do przymierzalni i sprawdzam, czy jest coś w moim typie. Jednym z ciuchów upolowanych przeze mnie, a właściwie niedbale zgarniętych z wieszaka, jest miętowa sukienka. Odpada. Różowy żakiecik? Ech, nie ma mowy.

Ostatecznie decyduję się jedynie na koszulkę z logo My Chemical Romance.

Po godzinie błąkania się po sklepach idę do małej kawiarenki na skraju galerii. Zamawiam kawę i moje ulubione ciasto czekoladowe. Zamiast bezczynnie na nie czekać, postanawiam, że zadzwonię do Stefani. Odbiera dopiero po kilku sygnałach.

– Haalooo?

– Stefani? Co się z tobą dzieje? Nie było cię na lekcji. Martwiłam się.

– Ymm… wszystko w porządku – mówi ogólnikowo, lecz stanowczo.

– Ale będziesz jutro w szkole, prawda?

– Taak, no jasne. Oczywiście.

Wydaje się jakaś nieobecna.

– Spotkamy się dzisiaj?

– Dzisiaj? Ja … ja nie dam rady, przepraszam. Muszę kończyć. Do zobaczenia.

Zanim zdążę jej odpowiedzieć, na ekranie telefonu wyświetla mi się napis: „Koniec połączenia”, więc tylko chowam aparat do kieszeni.

Kelnerka przynosi moje zamówienie. Grzecznie dziękuję. Z jednej z reklamówek wyciągam swój najlepszy dzisiejszy nabytek, czyli książkę. Popijając kawę, pogrążam się w nowej lekturze autorstwa niedawno odkrytego, prawie nikomu nieznanego pisarza. Dojadam ciasto i płacę kelnerce. Zabieram wszystkie rzeczy i wychodzę z tego przeklętego miejsca, pełnego rozhisteryzowanych, snobistycznych małolat.

Nim udaje mi się przejść połowę drogi do przystanku, słyszę znajomy głos.

– Podwieźć cię gdzieś? – Max opiera się o samochód, który był porannym obiektem westchnień uczniów mojej szkoły.

– Wiesz, że stalking to przestępstwo? – Śmieje się i kręci głową, podtrzymując swoją propozycję.

– Nie szkoda ci na mnie paliwa? Wiesz, Chicago to naprawdę duże miasto.

– Jakoś to przeżyję. – Uśmiecha się szeroko.

Czemu nie – myślę – przynajmniej zaoszczędzę na powrocie do domu.

– Więc co tu robisz? – pytam.

Bierze ode mnie zakupy i chowa do bagażnika. Podchodzi do przednich drzwi od strony pasażera i otwiera przede mną.

– Jakiś ty miły. – Mój głos niemal ocieka sarkazmem, ale wsiadam posłusznie do środka.

Max zajmuje miejsce kierowcy, zapala silnik i włącza się do ruchu.

– Zwiedzam okolicę – odpowiada wymijająco.

Coś tu nie gra.

– I niby przypadkiem dojechałeś do najmniej interesującej części miasta? Przecież tu są same sklepy.

– Wpadłem po drodze do paru.

– Spoko, spoko. – Wolę nie drążyć tematu. Przecież nie jestem jakąś upierdliwą lalunią. Zanim udaje mi się ugryźć w język, wypalam:

– Zakupy się udały? Znalazłeś coś fajnego?

– Ty mi powiedz. – Rzuca mi szybkie spojrzenie i z powrotem patrzy na drogę.

Nie rozumiem, o co mu chodzi. Wskazuje głową do tyłu.

Odwracam się. Cały tył zapakowany jest przeróżnymi torbami od sławnych domów mody, bez których moja szafa ma się świetnie. Mimo że mojej rodzinie powodzi się dość dobrze, nie jestem na tyle walnięta, żeby dawać kilka tysięcy za jeden fatałaszek. Może miał na to wpływ sposób, w jaki rodzice mnie wychowali, jak nauczyli mnie szacunku do pieniędzy, jak opowiadali mi, oglądali razem ze mną filmy o biednych ludziach, nie tylko z Afryki czy Azji, ale też z najbliższej okolicy.

– Wow – szepczę. – Niezły gust.

– Zdarza mi się. – Uśmiecha się pokornie. – Ale nie wszystkie są dla mnie.

– Nie? Dla dziewczyny? – pytam z nutą sarkazmu. No dobra. To wręcz symfonia.

– Taaaak.

Kilka minut jedziemy w ciszy, zamykam oczy i zsuwam się odrobinę na siedzeniu, odchylam głowę do tyłu.

– Zaprosisz mnie do środka? – Dopiero po chwili orientuję się, że dojechaliśmy na miejsce.

– Skąd wiedziałeś, gdzie…?

– Przecież mówiłem, że się znamy, no nie?

W sumie nie do końca… Zaraz! Czy on do mnie mrugnął?!

Ledwo przekraczamy próg domu, a już zatrzymują nas moi rodzice.

– Maximilien! Ależ ty wyrosłeś! – Mama podchodzi do nas uradowana. Tato chyba podziela jej entuzjazm, bo ściska serdecznie dłoń Maxa.

– Mamo?! Tato?! – pytam piskliwym głosem. – O co tutaj chodzi?!

– Co? Jak to? – Tato patrzy zmieszany na Maxa. – Przepraszam, chyba zaszła jakaś pomyłka. – Nie wierzę mu.

– Najwyraźniej – odpowiada Idiota-Który-Mnie-Odwiózł-Do-Domu z tym swoim typowym delikatnym uśmiechem. – Do zobaczenia – szepcze do mnie, lecz zamiast skierować się w stronę drzwi, podchodzi i całuje mnie w policzek. Już mam go odepchnąć, kiedy dodaje tak cicho, że nikt inny nie może go usłyszeć: – Nie mogę się doczekać, aż się wszystkiego dowiesz. – I sobie idzie.

Drzwi zamykają się za nim ostrożnie.

– Czy ktoś mi wytłumaczy, co to miało znaczyć?

I tłumaczą. Dzisiejszego ranka na korytarzu, chwilę po tym, jak poznałam Maxa, ostatni raz widziałam moją przyjaciółkę. Rodzice wysyłają mnie do szkoły z internatem. Nawet nie chcą mi wyjawić, gdzie. Słyszę jedynie „daleko”. Nie mogę o tym nikomu powiedzieć, nawet Stefani. Mam ochotę wydrzeć się na cały świat. Za co?! Co ja takiego uczyniłam?! Nikomu nic nie zrobiłam, zawsze żyłam w zgodzie z innymi. No może nie ze wszystkimi. Ale jeśli kogoś nie tolerowałam, to trzymałam się od tej osoby z daleka, nic jej nie robiłam, nie opowiadałam o niej bzdur. Z rodzicami też przecież zawsze się dogadywałam.

Widocznie to nie ma znaczenia. Siła wyższa.

Mam godzinę, żeby się spakować. Później rodzice zawiozą mnie na lotnisko. Może tam się dowiem, dokąd jestem zmuszona się przeprowadzić. Wysyłają mnie tam dla mojego „bezpieczeństwa”. Przynajmniej tak sobie wmawiają. I mi przy okazji.

Biorę swoje walizki i, starając się uspokoić, zaczynam starannie pakować rzeczy. I tak zajmuje mi to nie więcej niż pół godziny. Najpotrzebniejsze rzeczy chowam do mojej torby na ramię. Nikt jej nie dotknie. Skoro nie powiedzą mi, gdzie ani ile czasu będę przebywać, muszę być przygotowana. Aby skromnie wyrazić swoje aktualne uczucia do rodziców, ubieram się cała na czarno, zakładam glany i obrysowuję oczy ciemną kredką.

Kiedy kończę, zanosimy moje dwie walizki i torbę z kosmetykami do samochodu.

– Możemy już jechać? – pytam mamę głosem całkiem wypranym z emocji.

– Cam…

– Przestań. Po prostu jedźmy. – Wymijam ją i ruszam do samochodu.

Nie wspominam o moim kochanym braciszku, od poniedziałku do piątku o tej porze jest na treningu. Zastanawiam się tylko, czy ktoś go raczył poinformować o tym, że od teraz będzie praktycznie jedynakiem.

Zapinam pasy. Po paru minutach przychodzą rodzice. Bez słowa wsiadają do auta. Ruszamy w drogę na lotnisko. W myślach żegnam się z domem. Miejscem, którego każdy centymetr znałam. Ze Stefani. Cieszę się, że los obdarzył mnie taką przyjaciółką. Ona jedyna była przy mnie w każdej sytuacji. Nigdy się ode mnie nie odsunęła, nawet kiedy byłam nie do zniesienia. Będę tęsknić za tym miastem. Razem ze Stef uwielbiałyśmy chodzić nocą ulicami. Zawsze świeciły się takie śliczne światełka.

Nie mam pojęcia, dokąd jadę, ale mogę się domyślić, że będzie tam strasznie nudno. Ciche dziewczynki, grzeczni chłopcy, przepisowe mundurki, włosy związane, bo to przecież niehigienicznie chodzić w rozpuszczonych.

O dziwo, omijamy najbliższe lotnisko.

– Nie wylatuję z Chicago?

– Wylatujesz. Ale z prywatnego terenu – odpowiada ojciec, udając, że to bardzo interesujące. Żenada.

Nie pamiętam, ile już jedziemy. Może godzinę lub dwie. A może więcej. Nie wiem. Zasypiam.

– Camille? Jesteśmy na miejscu. Zaraz masz odlot, obudź się.

Tak bardzo chcę udawać, że jej nie słyszę. Ale co by mi to dało? I tak by się mnie pozbyli przy pierwszej lepszej okazji. Myślę, że rodzice przechodzą teraz jakiś kryzys. Wcześniej słyszałam, jak próbowali się pogodzić. Może muszą po prostu to przemyśleć, a ja najzwyczajniej w świecie im przeszkadzam. Ale to nie tłumaczy, dlaczego Niall zostaje.

Wysiadam z samochodu. Zauważam, że jesteśmy na jakimś pasie startowym, ale mniejszym od tradycyjnego. I znajdującym się na odludziu. Wszędzie rośnie kukurydza. Albo inne cholerstwo.

Mama wpatruje się w mały, zgaduję, że prywatny, odrzutowiec. Jakiś mężczyzna zabiera moje rzeczy. Rodzice odwracają się ku mnie. Chyba chcą się pożegnać.

– Słoneczko – zaczyna tato, ale nie kończy. Chyba sam nie wie, co powiedzieć.

– Nie musicie się wysilać. Po prostu wsiądę do tego samolotu.

Idę w kierunku odrzutowca. Mama próbuje mnie jeszcze zatrzymać, ale ojciec szepcze jej, żeby dała mi spokój. Że „potrzebuję czasu”. Taa, akurat. Kto potrzebuje, ten potrzebuje, ale na pewno nie ja.

W samolocie jest kilka miejsc dla pasażerów, ale oprócz mnie nie ma nikogo innego. Nie licząc drobnej stewardessy, która co chwila biega do mnie z pytaniem, czy nie jestem głodna albo czy nie chce mi się pić. Podziwiam ją, kiedy z taką gracją rusza z powrotem w stronę kabiny pilota na piętnastocentymetrowych szpilkach.

Zakładam słuchawki na uszy i włączam muzykę. AC/DC. Świetnie.

Większość podróży przesypiam.

Kiedy samolot zaczyna obniżać lot, próbuję się zorientować, gdzie jesteśmy. Pytam nawet kilka razy stewardessę, ale milczy. Lądujemy. Na miejscu czeka czarna limuzyna. Zdenerwowanie zaczyna się przeradzać w strach. Koleś, który wkładał wcześniej bagaże na pokład samolotu, teraz zanosi je do ekskluzywnego samochodu. Podążam w jego kierunku. Szofer otwiera mi drzwi. Z niepokojem w sercu oddalam się od lotniska.

W głębi serca czuję, że jestem przerażona. Nie wiem, czego mam się spodziewać. Ekskluzywny, nowoczesny internat czy szkoła i życie towarzyskie w obślizgłych lochach z elektrycznym krzesłem w ramach karnego jeżyka? Strasznie się boję. A co z „nowymi kumplami”? Mam nadzieję, że nie wszyscy są tam sztywni. Zdobywam się na odwagę i otwieram usta.

– Długo będziemy jechać? – pytam szofera.

– Około dwóch godzin, panno Olsen. Radziłbym się przespać. Przed panią trudne chwile. – Cmoka, widząc na mojej twarzy oszołomienie. – Niech się pani nie martwi, obudzę panią.

– Nie jestem żadną panią. Mam szesnaście lat, jestem pewnie od ciebie jakieś trzy razy młodsza, bez obrazy. – Kierowca tylko się uśmiecha. – Po prostu mów mi: Camille.

Zauważyłam w lusterku, że się nad czymś zastanawia.

– Jestem Bernhard – odpowiada w końcu. – Nie martw się, Camille, na pewno ci się tam spodoba.

– Mam nadzieję – szepczę.

Bernhard wciąż nalega, żebym się położyła. Zmęczona po tak ciężkim dniu opadam na siedzenie i po raz drugi dzisiaj zapadam w sen. Znów mam koszmar. Ten sam. W kółko i w kółko, i w kółko, i jeszcze raz. Nie mogę się od niego uwolnić. Za każdym razem przeżywam go na nowo. Straszliwa piękność. I ja. Niedoszła samobójczyni.

Budzę się, dopiero kiedy wjeżdżamy na teren internatu. Jeżeli w ogóle można użyć takiego słowa.

Jak okiem sięgnąć, nie można zobaczyć drugiego końca tego miejsca, z każdej strony otoczonego wysokim na kilka metrów, murowanym ogrodzeniem. Mam wrażenie, że znajduję się w wielkiej klatce. Wszędzie widać wielkie, stare drzewa. Ponure, przeraźliwe miejsce. Nie mam pojęcia, kto wpadł na pomysł, żeby mieszkać z dala od ludzi, cywilizacji, ale najwyraźniej ten ktoś musiał mieć nierówno pod sufitem. Czuję się, jakbym znajdowała się na planie filmowym jakiegoś horroru. Największe wrażenie robi na mnie sam budynek. Wielki, z nieprawdopodobnie wysokimi, strzelistymi wieżami. Okna wypełnione witrażami. Z jednej strony jestem zauroczona tym miejscem. Uśmiech wpływa na moją twarz. Czuję się jak w bajce. Jakbym miała zaraz wejść do pałacu. Z drugiej strony wiem, że takie okna nie przepuszczają zbyt wiele światła. Jestem w stanie sobie wyobrazić, że w środku jedynym oświetleniem są zapalone świece, a wieczorem słychać z korytarzy budzącą krew w żyłach muzykę i skrzypiące, otwierane znienacka drzwi, wywołujące strach. Zanim moja wyobraźnia zdoła zatoczyć koło, dociera do mnie głos szofera, który otwiera mi drzwi limuzyny.

– Witamy w Hellheaven.3

Pierwsze, co mi przychodzi do głowy, to myśl, że nazwa idealnie odzwierciedla wygląd tego miejsca. Czyżby zawierała jakiś podtekst? Czas się o tym przekonać.

Bernhard zanosi moje bagaże po monstrualnych schodach. Spoglądam w jego stronę, chcę mu podziękować. Patrzy na mnie z nieskrywaną litością w oczach. Sięgam po walizki, ale Bernhard mówi, kiwając głową, że ON pomoże mi zanieść je do pokoju. Na początku nie mam pojęcia, kim jest ON.

Zauważam, że szofer wpatruje się w miejsce za moimi plecami, więc się odwracam. Przy drzwiach cicho jak zjawa pojawia się blondyn, ubrany w garnitur, który po lewej stronie, na górnej kieszeni, przyszyte ma logo szkoły.

Patrzy na mnie ze znudzeniem. Wzdycha i pomaga mi zabrać bagaże. Chcę się pożegnać z towarzyszem jazdy, ale limuzyna znika tak szybko, jak to tylko możliwe. Jakby kierowca nie chciał pozostać w tym miejscu ani chwili dłużej.

– Idziesz? – Chłopak stoi w otwartych drzwiach.

Przepuszcza mnie przodem. W ciszy podążamy do niewiadomego mi miejsca.

– Czemu nic nie mówisz? – pyta. – Nie podoba ci się tutaj?

– Nie, nie, naprawdę bardzo tu… – Ale co mam powiedzieć? Przytulnie? Milusio? Kręcę głową. – Sama nie wiem, co o tym myśleć. Mam straszny mętlik w głowie.

Przygląda mi się z błyskiem w oczach.

– Wiem, co czujesz. Sam niedawno byłem na twoim miejscu. – Uśmiecha się pocieszająco.

– Niedawno?

– Niecałe cztery lata temu.

Czy on ze mnie kpi? Naprawdę nie widzi, w jakim stanie psychicznym się znajduję? Czy po prostu mieszkają tu sami sadyści? Ciekawość jednak bierze górę.

– A teraz ile masz lat?

– Słodka szesnastka – odpowiada ironicznie.

Patrzę na niego. Wcale na tyle nie wygląda. Podnoszę brwi w znaku zapytania.

– No dobra, nowa, osiemnastka.

– Tylko… – Wzdycham z niesmakiem. – Nie mów na mnie „nowa”.

– A jak?

– Po prostu Camille.

Chłopak wyraźnie się spina. Zaskoczony? Niby czym?

Jego zachowanie nagle ulega kolosalnej zmianie. Traktuje mnie niczym królową. Jakbym mogła go skazać na śmierć za to, że oddycha.

– Domenico Castellano. – Kłania się kulturalnie. Udaję, że tego nie widzę, i rozglądam się dookoła.

Przez stary korytarz ze sklepieniem krzyżowo-żebrowym, licznymi ostrołukami i witrażami, z portretami sławnych postaci historycznych na ścianach, ze świecznikami przymocowanymi do ścian, dochodzimy do potężnych schodów, tak ciemnych, że prawie czarnych. Podejrzewam, że nie mają tu windy.

Mimo że nie brakuje tu ściennych świeczników, źródłem światła są gotyckie żyrandole, zawieszone wysoko nad naszymi głowami. Zawsze to jakieś unowocześnienie – na każdym z nich są dziesiątki żarówek, niemniej efekt jest jak z bajki. Albo horroru.

Na półpiętrze zauważam niesamowity witraż emanujący taką energią, takim ciepłem, jakby to właśnie on był odpowiedzialny za wszystkie pozytywne emocje w tym miejscu. Kolorystyką przypomina mi Rose Window z paryskiej katedry Notre-Dame. Więcej w nim jednak elementów z jasnego, niemal przezroczystego szkła, tym samym wpuszcza do wnętrza więcej światła.

W ciszy kontynuujemy wspinaczkę na drugie piętro, Domenico dźwiga moje walizki, na nic się nie uskarżając, nie wygląda nawet na zmęczonego. Ja niosę swoją torbę przewieszoną przez ramię. Kiedy jesteśmy już na właściwym piętrze, chłopak skręca w prawo.

– Więc, Domenico… gdzie jest mój pokój? – Wędrujemy już tym korytarzem kilka minut.

– Już dochodzimy, sole. Sto czterdzieści trzy. – Otwiera przede mną drzwi i się odsuwa.

Wchodzę do środka.

Jak na tak surowy wystrój korytarzy i zewnętrzny wygląd budynku, pokoje są wyjątkowo przytulne. Okazuje się, że nie będę musiała się martwić siedzeniem przy świecach. Na środku sufitu znajduje się żyrandol, ale znacznie mniejszy od tych na korytarzach. Ściany pomalowane są na śnieżnobiały kolor, a w wewnątrz pokoju znajdują się dwa ogromne, w kolorze ciemnego dębu, łóżka z baldachimami, z kołdrą, poduszkami ubranymi w czystą, białą pościel. Obok łóżek stoją szafki nocne. Nigdzie nie mogę znaleźć szafy.

– Domenico? Gdzie ja mam schować rzeczy? – pytam piskliwym głosem.

Śmieje się.

– Za jakiś czas powinna przyjść Dolores, wszystko ci wytłumaczy. – Nie odrywa wzroku od mojej twarzy. Zagubiona w nowej sytuacji wpatruję się w wielkie okno, o dziwo, nieposiadające żadnych ozdób, i widoki rozciągające się za nim. – Jakbyś czegoś potrzebowała, znajdziesz mnie pod trzysta ósemką, korytarzem na lewo od schodów.

– Wchodzę po schodach na drugie piętro, na prawo – dziewczyny, na lewo – chłopcy, tak?

– Tak.

Stoimy obok siebie w milczeniu. Czuję się trochę niezręcznie. Mija kilka minut, zanim Domenico otrząsa się z transu, żegna się i wychodzi.

Zmęczona opadam na łóżko. Co mam ze sobą zrobić? W każdej innej sytuacji zadzwoniłabym do Stefani, wyrzuciłabym to z siebie i może byłoby mi trochę raźniej. Ale nie. Już rodzice się o to postarali. Pod pretekstem przestrzegania „szkolnego regulaminu” zabrali mi komórkę i laptopa. Powiedzieli, że w nagłych wypadkach mogę skorzystać z telefonu w gabinecie dyrektora i to w jego obecności. Wątpię, czy rzeczywiście tak jest. Decyduję, że zacznę pisać pamiętnik. Muszę się komuś, czemuś wyżalić. Po chwili wahania porzucam ten pomysł. Nigdy nie byłam dziewczyną, która wypłakuje się w rękaw przyjaciółki, bo wymarzony chłopak jej nie chce albo rodzice odmawiają kupna samochodu. Zamiast płakać jak rozpuszczona nastolatka wolałam iść na siłownię, potrenować kickboxing albo pobiegać w pobliskim parku. Zamiast słodziutkich różowych ciuchów wolałam rockowe, charakterystyczne. Zamiast płakać z powodu złamanego serca, mówiłam sobie, że ten facet to dupek. Zamiast typowych miejskich samochodów wolałam terenówki. A najbardziej na świecie kochałam mój motocykl. Moja cudowna Yamaha. Jeśli wybierałam się gdzieś bez Stef, to tylko na niej. Kiedyś pojechałam z przyjaciółką do miasta, ale stwierdziła, że jeżdżę jak szalona i od tej pory zgadzała się tylko na jej samochód. Już tęsknię za nią.

Wieczorem rozlega się pukanie do drzwi i do pokoju wchodzi dziewczyna.

– Cześć, jestem Dolores Alonso! – Uśmiecha się promiennie. – Ale mów mi Lolita. – Mruga.

– Camille – przedstawiam się i ściskam jej dłoń.

– Ta Camille? Camille Lemaire? – Zaczyna podskakiwać z radości.

– Nie, musiałaś mnie z kimś pomylić. – Kręcę głową. – Nazywam się Camille Olsen. Właściwie o co wszystkim chodzi? Zachowują się, jakby mnie znali, a ja nie mam pojęcia, o co cho…

– Rany, ty nic nie wiesz. – Mina jej rzednie. Nic nie rozumiem. – Naprawdę? – Nie dowierza. – Wiesz chociaż, co tu robisz? – pyta z nadzieją.

– Nie bardzo.

– Siadaj, wszystko ci opowiem.

Wskakujemy na jedno z łóżek (okazuje się, że jest moją współlokatorką).

– Zacznijmy od podstawowych informacji. Skąd jesteś?

– Z Chicago – odpowiadam bez wahania.

– Nie. Mieszkałaś tam, to prawda, ale gdzie się urodziłaś?

Patrzę na nią szeroko otwartymi oczami.

– Nawet to nie? Powiem ci, co ja wiem. Nazywasz się Camille Lemaire. – Otwieram usta, żeby coś powiedzieć, ale nie dopuszcza mnie do głosu. – Masz szesnaście lat. Jesteś z Francji…

– Co? – Nie wytrzymuję i jej przerywam, Lolita jednak ciągnie dalej swoją opowieść.

– Lemaire to nazwisko twojego ojca, Olsen – pewnie ojczyma. Nie patrz tak na mnie. Ludzie skrywają tajemnice, o których nie mamy pojęcia. – Pocieszająco gładzi mnie dłonią po policzku. – Przykro mi, jeśli nie wiedziałaś. Ale musimy nadrobić twoje braki informacji. – Patrzy na mnie. – Kontynuować?

– Tak – odpowiadam głosem cichszym od szeptu.

– Hellheaven to dość stara szkoła. To już chyba zauważyłaś. Została założona około XIV wieku. Najważniejsze, co o niej powinnaś wiedzieć, to to, że jest międzynarodowa. Fakt, wszyscy mówimy po angielsku, bo większość z nas tu się wychowała, ale czy zauważyłaś, z jakim akcentem mówią tutejsi? – Chyba chodzi jej o uczniów.

– Właściwie to rozmawiałam tylko z jedną osobą, z Domenikiem, wydaje mi się, że ma taki europejski akcent. No i imię też nietypowe.

– Ach, czyli znasz już naszego kochanego Domenica! Wspaniale. Tak, Camille, zgadłaś. Domenico to prawdziwy Włoch, z krwi i kości! – śmieje się. – Wracając do tematu, z każdego państwa przybywa tu dwójka ludzi, chłopak i dziewczyna, ze szlachetnych i bardzo, bardzo starych rodów… Podejrzewam, że dość mocno ze sobą związanych.

– Czyli jestem Francuzką? – pytam nieufnie. – A ja myślałam, że moja mama po prostu lubi zagraniczne imiona… Lolita? A kim jest ten Francuz?

– Och! – wzdycha. – Marzenie każdej dziewczyny! Wiesz, Camille, te cudowne oczy! Albo jego uśmiech! – Wybuchamy śmiechem, mnie rozwesela głównie jej udawany zachwyt Francuzem. – Ale tobie to radziłabym uważać na niego – dodaje.

– Dlaczego?

– Powiedzmy, że ludzie z tych samych krajów niezbyt się lubią. No i ma dziewczynę. A z tych przyjemniejszych rzeczy, jutro o szóstej pobudka!

– O nie! – jęczę. Lolita zaczyna się śmiać. Znowu. Po paru sekundach również do niej dołączam. Chyba tylko ten jej zaraźliwy optymizm pomoże mi choć odrobinę przystosować się do nowej sytuacji.

– Bądź spokojna, jeszcze znajdę ci księcia z bajki. Co prawda Francuzi są najromantyczniejsi… ale czasami to tylko pozory. – Patrzy na stary zegar na szafce. – O rany, ale się zagadałyśmy! Camille, mamy pół godziny do ciszy nocnej. Można powiedzieć, że jedenasta wieczorem to taka godzina policyjna w Hellheaven. Chodź, zaprowadzę cię do łazienek. Uwierz mi, nie chcesz złamać zasady i wrócić po dwudziestej trzeciej.

Biorę najpotrzebniejsze kosmetyki, piżamę i idę za dziewczyną. Ledwo zdążamy przed czasem. Lolita mówi mi, że na czas ciszy nocnej dyrekcja wyłącza w szkole prąd. Tak dla porządku. Zanim w końcu się kładziemy do łóżek, Hiszpanka przegaduje ze mną jeszcze godzinę o ludziach, ich paczkach w szkole.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: