Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

A hipopotamy żywcem się ugotowały - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
10 listopada 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

A hipopotamy żywcem się ugotowały - ebook

Latem 1944 roku Nowym Jorkiem wstrząsa informacja o morderstwie – młody Lucien Carr śmiertelnie rani o dziesięć lat starszego Davida Kammerera. Pierwszymi, którzy się o tym dowiadują, są… William Burroughs i Jack Kerouac.

A hipopotamy żywcem się ugotowały to opowieść o wydarzeniach poprzedzających tę zbrodnię, a jednocześnie wczesna próba talentu artystów, którzy przeszli do historii jako czołowi przedstawiciele Beat Generation. Burroughs i Kerouac bez pruderii portretują amerykańską bohemę końca lat czterdziestych, wypełniając nowojorskie bary miłością, alkoholem, narkotykami, przemocą i niekończącymi się dysputami. To jedyna książka napisana wspólnie przez obu pisarzy. Na pojawienie się drukiem czekała ponad sześćdziesiąt lat.

To jedna z tych książek, które poprzedza legenda. Zabójstwo, rękopis odrzucany przez wydawców, przechowywany – jak opowiadali autorzy – pod podłogą. Co ciekawe, samo morderstwo w tej młodzieńczej opowieści Burroughsa i Kerouaca zajmuje niewiele miejsca – to przede wszystkim opowieść o Nowym Jorku w czasach wojny, o błąkaniu się po barach, o próbach zaciągnięcia się na statek. I wreszcie o tym, jak to jest, kiedy świetny temat literacki – morderstwo – przytrafia się w życiu.

Justyna Sobolewska

Publikacja powieści Williama S. Burroughsa i Jacka Kerouaca to wydarzenie nie tylko dlatego, że książka jest efektem połączenia sił dwóch z trzech głównych przedstawicieli Beat Generation, ale także dlatego, że to opowieść o męskiej przyjaźni, homoseksualnej obsesji i morderstwie, która zafascynowała wielu amerykańskich pisarzy.

John Walsh, „The Independent”

Tajemnica bezwzględnego morderstwa połączona z lamentem egzystencjalisty – tak jakby Dashiell Hammett spotkał Alberta Camusa […]. Dokument Beat Generation.

Gerald Nicosia, „San Francisco Chronicle”

Fascynujące spojrzenie się na lata kształtowania się ruchu bitników.

Nick Rennison, „The Sunday Times”

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7536-887-1
Rozmiar pliku: 680 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Will Dennison

W sobotnie noce bary zamykają około trzeciej, więc do domu dotarłem za kwadrans czwarta, po zjedzeniu śniadania u Rikera, na rogu Christopher Street i Siódmej Alei. Rzuciłem „News” i „Mirror” na kanapę, zdjąłem płócienną marynarkę i położyłem na gazetach. Miałem zamiar od razu iść do łóżka.

Nagle odezwał się brzęczyk. Ma głośny dźwięk, który przewierca człowieka na wylot, więc podbiegłem i szybko nacisnąłem guzik otwierający drzwi wejściowe. Wziąłem marynarkę z kanapy i powiesiłem na oparciu krzesła, żeby nikt na niej nie usiadł. Gazety schowałem do szuflady. Chciałem mieć pewność, że tam będą, kiedy się rano obudzę. Potem podszedłem do drzwi. Otworzyłem je w takim momencie, żeby goście nie mieli szansy zapukać.

Do pokoju weszły cztery osoby. Opowiem ogólnie, kim były i jak wyglądały, ponieważ ta historia dotyczy głównie dwóch z nich.

Phillip Tourian ma siedemnaście lat, to pół Turek, pół Amerykanin. Ma kilka nazwisk do wyboru, ale najbardziej lubi nazwisko Tourian. Jego ojciec jest znany jako Rogers. Czarne kręcone włosy opadają Philowi na czoło, skórę ma bardzo jasną i zielone oczy. Zanim inni weszli do pokoju, on już siedział w najwygodniejszym fotelu, z nogami przerzuconymi przez podłokietnik.

Phillip to taki typ, o którym literackie pedały piszą sonety zaczynające się od słów „O kruczowłosy grecki młodzieńcze…”. Miał na sobie bardzo brudne spodnie i koszulę khaki z podwiniętymi rękawami, ukazującymi twarde mięśnie ramion.

Ramsay Allen to siwowłosy mężczyzna o przykuwającej uwagę aparycji, około czterdziestki, wysoki, ale trochę zwiotczały. Wygląda jak podupadły aktor albo ktoś, kto kiedyś coś znaczył. Przyjechał z Południa i jak wszyscy południowcy twierdzi, że pochodzi z dobrej rodziny. To bardzo inteligentny człowiek, ale widząc go teraz, nigdy byś się tego nie domyślił. Jest tak napalony na Phillipa, że krąży wokół niego jak nieśmiały sęp, z głupawym, rozanielonym uśmiechem na twarzy.

Al to jeden z najfajniejszych facetów, jakich znam, i trudno o lepszego kompana. Phillip też jest w porządku. Kiedy jednak się zejdą, coś zaczyna się dziać, jakby tworzyli związek, który wszystkim źle działa na nerwy.

Agnes O’Rourke ma brzydką irlandzką twarz, krótko ścięte czarne włosy i zawsze chodzi w spodniach. Jest bezpośrednia, męska i można na niej polegać. Dziewiętnastoletni Mike Ryko, rudowłosy Fin, ubrany w brudne spodnie i bluzę khaki, pływa na statkach handlowych.

Cała ta czwórka zjawiła się w moim mieszkaniu. Agnes pokazała butelkę.

– Ach, canadian club. Wejdźcie i siadajcie – zachęcałem, chociaż i tak wszyscy byli już w środku. Wyjąłem kilka szklaneczek koktajlowych, do których każdy nalał sobie czystej whisky. Agnes poprosiła o wodę, więc jej przyniosłem.

Phillip najwyraźniej przez cały wieczór zastanawiał się nad pewną filozoficzną ideą i teraz postanowił mnie z nią zaznajomić.

– Obmyśliłem całą filozofię pojęcia marnotrawstwa jako zła i tworzenia jako dobra. Dopóki coś tworzysz, to dzieje się dobro. Jedynym grzechem jest marnotrawienie swojego potencjału.

Zabrzmiało to dla mnie dość niemądrze, więc odparłem:

– Oczywiście jestem tylko barmanem odurzonym alkoholem, ale jak określisz reklamy mydła Lifebuoy? To też twórczość?

– No tak, ale taka twórczość to twórczość marnotrawna. Wszystko się dychotomizuje. Istnieje też twórcze marnotrawstwo, takie jak obecna rozmowa z tobą.

– Dobra, ale według jakich kryteriów odróżniasz marnotrawstwo od tworzenia? Każdy może powiedzieć, że to, co robi, jest twórczością, a wszyscy inni tworzą jedynie bezwartościowe śmieci. Twoja teoria jest tak ogólna, że nic a nic nie znaczy.

Moje słowa uderzyły go jak obuchem między oczy. Zdaje się, że rzadko kto mu się sprzeciwiał. W każdym razie przestał filozofować, co mnie ucieszyło, ponieważ jeśli o mnie chodzi, takie pomysły należą do działu pod tytułem „nie chcę o tym słyszeć”.

Phillip zapytał mnie za to, czy mam może trochę marihuany, i choć odparłem, że niewiele, uparł się, żeby zapalić, więc z szuflady biurka wyjąłem skręta, zapaliliśmy go i puściliśmy w obieg. Towar był dość kiepski i ten jeden skręt na nikogo nie podziałał.

Ryko, który dotychczas siedział na kanapie i nic nie mówił, odezwał się:

– Jak byłem w Port Arthur w Teksasie, wypaliłem sześć blantów i nic nie pamiętam z Port Arthur w Teksasie.

– Teraz trudno dostać marychę i nie wiem, gdzie ją kupię, jak ta mi się skończy – powiedziałem, ale Phillip chwycił następnego skręta i zapalił. Ja natomiast nalałem sobie do szklanki whisky canadian club.

Nagle uświadomiłem sobie, że cała sprawa jest dziwna, ponieważ to towarzystwo nigdy nie ma grosza przy duszy, więc skąd może pochodzić ta whisky? Zapytałem ich o to.

– Agnes gwizdnęła ją z baru – wyjaśnił Al.

Okazało się, że Al i Agnes pili piwo przy barze w Pied Piper, kiedy Agnes nagle oznajmiła: „Zabierz resztę i wychodzimy. Schowałam pod kurtką butelkę canadian club”.

Al wyszedł za nią z baru, bardziej przestraszony niż jego towarzyszka. Nawet nie zauważył, kiedy zwędziła alkohol.

Stało się to jakiś czas wcześniej, toteż jednej piątej butelki już prawie nie było. Pogratulowałem Agnes, a ona uśmiechnęła się, zadowolona z siebie.

– To było łatwe – stwierdziła. – Zrobię to jeszcze raz.

Nie w moim towarzystwie, pomyślałem.

Nastąpiła przerwa w rozmowie, a ja byłem zbyt śpiący, żeby się odezwać. Potem ktoś powiedział coś, czego nie dosłyszałem, a kiedy podniosłem wzrok, zobaczyłem, jak Phillip odgryza spory kawałek swojej szklanki i zaczyna go rzuć z chrzęstem, który słychać było w całym pokoju. Agnes i Ryko skrzywili się, jakby ktoś przejechał paznokciami po tablicy.

Phillip starannie przeżuł szkło i popił je wodą Agnes. Potem Al również zjadł kawałek, a ja przyniosłem mu szklankę wody do popicia. Agnes zapytała, czy moim zdaniem umrą od tego, a ja odparłem, że nie, nie ma takiego niebezpieczeństwa, bo jeśli pogryzie się szkło na drobniutkie kawałki, to jest tak, jakby zjadło się odrobinę piasku. Wszystkie te gadki o ludziach, którzy wykitowali po zjedzeniu przeżutego szkła, to bzdury.

Niespodziewanie przyszedł mi do głowy pomysł na niezły ­numer.

– Kiepsko się spisuję jako gospodarz – oznajmiłem. – Ktoś jest głodny? Mam coś wyjątkowego.

Phillip i Al właśnie wydłubywali kawałki szkła, które utknęły im pomiędzy zębami. Al poszedł do łazienki obejrzeć swoje dziąsła w lustrze i zobaczył, że krwawią.

– Ja jestem głodny! – zawołał.

Phillip stwierdził, że szkło zaostrzyło mu apetyt.

Al spytał, czy chodzi o kolejną paczkę z prowiantem od mojej starej, więc odrzekłem:

– Właściwie tak, i to jest coś naprawdę dobrego.

Przez chwilę grzebałem w szafie, a potem wróciłem do gości ze słoikiem musztardy i stertą używanych żyletek na talerzu.

– Ty draniu, ja naprawdę jestem głodny – powiedział Phillip.

Zrobiło mi się całkiem przyjemnie.

– Niezły numer, co? – stwierdziłem.

– W Chicago widziałem raz gościa, który jadł żyletki – oznajmił Ryko. – Żyletki, szkło i żarówki. Na koniec zjadł porcelanowy ­talerz.

Wszyscy już byli wstawieni, oprócz Agnes i mnie. Al siedział u stóp Phillipa i gapił się na niego z głupkowatym wyrazem twarzy. Nagle zapragnąłem, żeby już sobie poszli.

Phillip wstał, chwiejąc się nieco, i zaproponował:

– Wejdźmy na dach.

– Dobra – podchwycił Al, zrywając się na równe nogi, jakby nigdy nie słyszał tak wspaniałej propozycji.

– Nie róbcie tego – zaprotestowałem. – Obudzicie właścicielkę mieszkania. Zresztą tam i tak nie ma nic ciekawego.

– Do diabła z tobą, Dennison – powiedział Al, zirytowany tym, że neguję pomysł Phillipa.

Obaj rzucili się do drzwi i pobiegli na górę po schodach. Właścicielka z rodziną mieszka piętro wyżej, a nad jej mieszkaniem znajduje się dach.

Usiadłem i dolałem sobie canadian club. Agnes nie chciała więcej i oznajmiła, że idzie do domu. Ryko drzemał na kanapie, więc wlałem sobie resztę whisky do szklanki. Agnes zbierała się do wyjścia.

Nagle usłyszałem odgłosy zamieszania na dachu, a potem brzęk szkła tłukącego się na ulicy. Podeszliśmy do okna.

– Pewnie zrzucili na dół szklankę – stwierdziła Agnes.

Wydało mi się to logiczne, więc ostrożnie wysunąłem głowę na zewnątrz i zobaczyłem kobietę, która patrzyła w górę i klęła. Na ulicy szarzało.

– Skończeni idioci! – krzyczała. – Chcecie kogoś zabić?!

Ponieważ wierzę, że najlepszą obroną jest atak, zawołałem:

– Zamknij się! Obudzisz ludzi. Spadaj albo dzwonię po gliny. – A potem zgasiłem światło, jakbym przed chwilą wstał z łóżka i teraz chciał się z powrotem położyć.

Odeszła po kilku minutach, nadal klnąc, a ja również kląłem, tyle że pod nosem, ponieważ przypomniałem sobie, ile kłopotów narobiło mi tych dwóch w przeszłości. Rozbili mi samochód w Newark, w Waszyngtonie wyrzucili mnie przez nich z hotelu, kiedy Phillip odlał się przez okno. Tego typu wpadek było całe mnóstwo. Wariackie przygody studenciaków, którym wszystko uchodzi na sucho. Tak się działo za każdym razem, kiedy się spiknęli. Osobno byli całkiem w porządku.

Agnes wyszła, a ja zapaliłem światło. Na dachu wszystko ucichło.

– Mam nadzieję, że nie strzeli im do głowy, żeby skoczyć – powiedziałem do siebie, ponieważ Ryko spał. – Jak chcą, mogą tam siedzieć całą noc. Ja się kładę spać.

Rozebrałem się i poszedłem do łóżka, zostawiając śpiącego Ryko na kanapie. Było około szóstej.ROZDZIAŁ 2

Mike Ryko

Wyszedłem od Dennisona o szóstej i ruszyłem do domu, w stronę Washington Square. Na ulicy było chłodno i mgliście, słońce kryło się gdzieś za nabrzeżem East River. Szedłem na wschód Blee­ker Street, po tym jak zajrzałem do Rikera w poszukiwaniu Phillipa i Ala.

Dotarłem do Washington Square tak senny, że chwiałem się na nogach. Wszedłem na drugie piętro, do mieszkania Janie, rzuciłem ubranie na krzesło, przesunąłem Janie na bok i położyłem się. Kot skakał po całym łóżku, bawiąc się w pościeli.

Kiedy obudziłem się tego sobotniego popołudnia, było dość ciepło, a w radiu we frontowym pokoju grała Filharmonia Nowojorska. Usiadłem, wychyliłem się z łóżka i zobaczyłem Janie, która siedziała na kanapie owinięta jedynie w ręcznik, z mokrymi po prysznicu włosami.

Przepasany ręcznikiem Phillip siedział z papierosem w us­­tach na podłodze i słuchał dobiegającej z głośnika I Symfonii Brahmsa.

– Hej, dajcie mi zapalić – powiedziałem.

– Dzień dobry – odrzekła Janie z sarkazmem małej dziewczynki i podała mi papierosa.

– Jezu, jak gorąco.

– No to wstań i weź prysznic, ty draniu – odburknęła.

– O co ci chodzi?

– Tylko bez takich pytań! Paliłeś wczoraj marihuanę.

– To był kiepski towar – odparłem i poszedłem do łazienki. Czerwcowe słońce rozświetlało całe pomieszczenie i kiedy puściłem zimną wodę w prysznicu, poczułem się tak jak w przeszłości, kiedy w letnie popołudnie nurkowałem w ocienionym jeziorze w Pensylwanii.

Po prysznicu, owinięty w ręcznik, usiadłem we frontowym pokoju ze szklanką zimnej oranżady i zapytałem Phillipa, gdzie wczoraj zniknął z Ramsayem Allenem. Powiedział mi, że po wyjściu od Dennisona poszli do Empire State Building.

– Dlaczego tam? – spytałem.

– Chcieliśmy skoczyć z ostatniego piętra. Dokładnie nie pa­miętam.

– Skoczyć? – powtórzyłem.

Przez jakiś czas rozmawialiśmy o koncepcji Nowej Wizji, którą Phillip wtedy starał się dopracować, a kiedy skończyłem oranżadę, wstałem i przeszedłem do sypialni, żeby włożyć spodnie. Oznajmiłem, że jestem głodny.

Janie i Phillip zaczęli się ubierać, a ja w niewielkiej alkowie, którą nazywaliśmy biblioteką, przerzuciłem kilka papierów na biurku. Z wolna szykowałem się, żeby znów wyruszyć na morze. Położyłem parę rzeczy na blacie i wróciłem do pokoju, gdzie już czekali Janie i Phillip gotowi do wyjścia. Zeszliśmy schodami na dół, wprost na ulicę.

– Kiedy znowu wypływasz, Mike? – spytał Phillip.

– Chyba jakoś tak za kilka tygodni.

– Akurat, już to widzę – wtrąciła Janie.

– Wiesz, zastanawiam się, czy sam nie powinienem zacząć pływać – wyznał Phillip, kiedy przecinaliśmy plac. – Mam papiery marynarskie, ale jeszcze nigdy nie pływałem. Co trzeba zrobić, żeby się dostać na statek?

Pokrótce wyjaśniłem mu wszystkie szczegóły.

Phillip kiwnął głową z zadowoleniem.

– Zrobię to – postanowił. – A czy jest szansa, że dostaniemy się na ten sam statek?

– Jest – potwierdziłem. – Tak nagle się na to zdecydowałeś? A co powie twój wuj?

– Będzie zachwycony. Ucieszy się, że zrobię coś dla ojczyzny, i tak dalej. I będzie zadowolony, że się mnie na jakiś czas poz­będzie.

Wyraziłem zadowolenie z jego pomysłu. Powiedziałem mu, że najlepiej zaokrętować się z kimś znajomym, żeby mieć wsparcie na pokładzie w razie kłopotów z innymi członkami załogi. Wyjaśniłem, że czasami samotny wilk może się wpakować w niezłe gówno, zwłaszcza taki, który stale trzyma się z boku. Ten typ ­marynarza mimowolnie budzi podejrzenia współtowarzyszy rejsu.

Weszliśmy do Frying Pan przy Ósmej Ulicy. Janie zostało jeszcze trochę pieniędzy z ostatniego czeku, który wypłacono jej z funduszu powierniczego. Pochodziła z Denver w Kolorado, ale od roku nie odwiedziła domu. Jej ojciec, bogaty stary wdowiec, mieszkał tam w eleganckim hotelu. Sporadycznie dostawała od niego listy, w których opisywał swoje dobre czasy.

Oboje zamówiliśmy zwykłe jajka sadzone na bekonie, a Phillip zażądał dwóch jaj trzyipółminutowych. Stojąca za kontuarem nowa kelnerka spojrzała na niego kwaśno. W wielu ludziach egzotyczny wygląd Phillipa budzi niechęć. Patrzą na niego podejrzliwie, jakby byli przekonani, że jest ćpunem albo pedziem.

– Wolałbym, żeby Allen się nie dowiedział, że chcę wypłynąć w morze – oznajmił Phillip. – Robię to głównie po to, żeby od niego uciec. Jeśli się dowie, może mi to uniemożliwić.

Roześmiałem się, słysząc to.

– Ty nie wiesz, czego można się po nim spodziewać – stwierdził z powagą Phillip. – Stać go na wszystko. Znam go już wystarczająco długo.

– Jeśli chcesz się go pozbyć, po prostu powiedz mu, żeby się odczepił i więcej do ciebie nie zbliżał.

– Nie zadziała. On się nigdy nie odczepi.

W milczeniu piliśmy sok pomidorowy.

– Nie rozumiem twojego postępowania, Phil – oświadczyłem. – Moim zdaniem nie masz nic przeciwko temu, żeby się koło ciebie kręcił, jeśli tylko nie zacznie się do ciebie dobierać. No i czasami jego obecność jest wygodna.

– Zaczyna być uciążliwa.

– Co takiego by się stało, gdyby się dowiedział, że zamierzasz wypłynąć?

– Bardzo wiele rzeczy.

– A co mógłby zrobić, gdyby ta wiadomość do niego dotarła, jak byłbyś już na morzu?

– Najprawdopodobniej czekałby na mnie w zagranicznym porcie docelowym, w berecie, krusząc muszelki na plaży, w otoczeniu pięciu czy sześciu małych Arabów.

Roześmiałem się.

– Dobre!

– Nie wtajemniczaj tego pedzia w żadne swoje plany – poradziła Philowi Janie.

– Dobrze wymyśliłeś ten tekst z plażą, nie ma co – pochwaliłem.

Przyniesiono nasze zamówienie, ale jajka Phillipa były kompletnie surowe. Zawołał więc kelnerkę.

– Te jajka są surowe – powiedział. Na dowód zanurzył łyżeczkę we wnętrzu jaja i wyciągnął długą nitkę surowego białka.

– Takie pan zamawiał – odparowała kelnerka. – Nie zwrócę tego do kuchni.

Phillip popchnął talerz na drugą stronę kontuaru.

– Dwa jajka gotowane cztery minuty – zadysponował. – Może to uprości sprawę. – Potem zwrócił się do mnie i zaczął mówić o Nowej Wizji. Kelnerka chwyciła odesłane jajka i szybko podeszła do okienka, przez które jedzenie jest wydawane z kuchni.

– Dwa czterominutowe z wody.

Ponownie zamówione jajka okazały się przyrządzone prawidłowo. Kelnerka z hukiem postawiła je przed Philem, a ten spokojnie zabrał się do jedzenia.

– Dobra – odezwałem się, kiedy skończyłem jeść. – Jutro pójdziesz na Broadway, tam, gdzie ci mówiłem, i załatwisz wszystko, co trzeba. Zapewniam, że w ciągu tygodnia załapiemy się na jakąś jednostkę. Wypłyniemy w morze, zanim Allen zdąży się o czymkolwiek dowiedzieć.

– Świetnie – ucieszył się Phil. – Chcę wyruszyć jak najszybciej.

– Nie sposób tylko zaplanować, dokąd popłyniemy – ostrzegłem.

– Wszystko mi jedno, chociaż wolałbym do Francji.

– Ja też. Ale przecież kiedyś tam byłeś.

– Byłem tam z matką, kiedy miałem czternaście lat. Angielska guwernantka stale miała mnie na oku. Chciałbym zobaczyć Dzielnicę Łacińską.

– Dzielnica Łacińska jest w Paryżu – odparłem. – A w tej chwili mamy tylko kawałek Półwyspu Normandzkiego. Tym razem raczej nam się nie uda odwiedzić Paryża.

– W każdej chwili może nastąpić przełom i droga do Paryża stanie otworem. Tak czy owak, najważniejsze jest, żeby się wydostać ze Stanów.

– Zostawiasz Ramsayowi Allenowi duże pole manewru.

– Mam nadzieję – powiedział.

– A na morzu będziesz miał mnóstwo czasu na pisanie wierszy – dodałem.

– To kolejna sprawa.

– Dlaczego nie możesz tworzyć poezji i pracować nad swoją koncepcją Nowej Wizji w Nowym Jorku?

Phillip uśmiechnął się.

– Ponieważ Al krąży w pobliżu i tłamsi wszystkie moje pomysły. Mam kilka nowych koncepcji. Al należy do starego pokolenia.

– Co za brak wdzięczności w stosunku do sędziwego i czcigodnego nauczyciela – stwierdziłem.

Phillip uśmiechnął się chytrze.

– Obaj gadacie głupoty – wtrąciła się Janie. – Przecież chcecie tylko zarobić trochę forsy, prawda? Kiedy wrócicie, możemy na zimę wyjechać na Florydę, do Nowego Orleanu albo jeszcze gdzie indziej. Po co gadać o poezji?

Mieliśmy papierosy, ale brakowało nam zapałek. Phil zawołał do kelnerki:

– Proszę pani! Ma pani zapałki?

– Nie – odparła krótko.

– No to niech pani gdzieś je znajdzie – powiedział wyraźnie i spokojnie.

Dziewczyna wyjęła spod kontuaru drewniane pudełko z zapałkami i cisnęła je w stronę Phila. Wylądowało w moim talerzu, rozrzucając kilka frytek po kontuarze. Phillip podpalił nam ­papierosy i odrzucił pudełko tak, że spadło na blat obok kelnerki.

Kiedy uderzyło z hałasem o kontuar, kelnerka podskoczyła nerwowo.

– Nie powinnam wam ich w ogóle dawać!

Phillip uśmiechnął się do niej.

– Pewnie ma miesiączkę – stwierdziłem.

W tej samej chwili podszedł do mnie niski, przysadzisty kelner i spytał:

– Taki z ciebie cwaniak?

– A pewnie – odpowiedziałem. Wyglądało na to, że szykuje się bójka.

– Ta suka sama zaczęła. Może poszukacie sobie innej kelnerki? – wtrąciła Janie.

Kelner obrzucił nas groźnym spojrzeniem i odszedł.

– Wynośmy się stąd – powiedziała Janie. Zapłaciła rachunek, po czym wyszliśmy z baru.

Wróciliśmy na Washington Square i usiedliśmy na ławce w cieniu. Znudziło mi się to, więc usiadłem na trawie, żując patyczek. Myślałem o książkach, które zabiorę w rejs, i o tym, co będziemy robić z Philem w jakimś zagranicznym porcie. Phillip i Janie rozmawiali o dziewczynie Phila, Barbarze Bennington – dla przyjaciół Babs – i zastanawiali się, jak zareaguje, kiedy się dowie o nagłym wyjeździe chłopaka.

Chwiejnie podszedł do nas jakiś stary, zasuszony pijak, mamrocząc coś do siebie pod nosem. Zatrzymał się przed naszą ławką i zaczął się na mnie gapić. Nie zwracaliśmy na niego najmniejszej uwagi, więc się wkurzył. Za każdym razem, kiedy pijacki nerwowy tik wykrzywiał mu twarz, wydawał z siebie głuche pomruki. Skrzywił się, warknął na mnie i odszedł.

Phil i Janie wrócili do rozmowy, ale nagle pijaczyna znów się pojawił i wbił we mnie wzrok.

– Coś ty za jeden? – zapytał.

Skrzywiłem się i teraz ja warknąłem na niego.

– Idź do domu – nakazał mu Phil, a pijak najwyraźniej się przestraszył i odszedł na dobre, krzywiąc się i powarkując na ławki i drzewa.

Siedzieliśmy tak jeszcze jakiś czas, aż w końcu postanowiliśmy wrócić do siebie. Phil stwierdził, że pójdzie prosto do domu, żeby zacząć się pakować. Mieszkał w rodzinnym hotelu, niedaleko mieszkania Janie, tuż za rogiem. Zajmował dwupokojowy apartamencik z osobną łazienką.

Na rogu ulicy spotkaliśmy Jamesa Cathcarta, który studiował zarządzanie na Uniwersytecie Nowojorskim. Dołączył do Phillipa, ponieważ chciał mu pomóc w pakowaniu. Phil zobowiązał go do milczenia, bo chociaż Cathcart był jego dość bliskim znajomym, należało zachować daleko idącą ostrożność, żeby najnowsze wiadomości nie dotarły do uszu Ramsaya Allena.

Weszliśmy z Janie na górę i wzięliśmy wspólny prysznic. Potem usiedliśmy we frontowym pokoju i rozmawialiśmy. Ja siedziałem naprzeciw niej w bujanym fotelu, a ona na kanapie, owinięta w ręcznik niczym Indianka. Gapiłem się na ten ręcznik, aż w końcu zaczął mnie denerwować, więc wstałem, zerwałem go z niej i usiadłem z powrotem w fotelu na biegunach.

– Co będziesz robił na morzu? – zapytała, a ja odparłem:

– Nie martw się o przyszłość.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

www.czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

e-mail: [email protected], [email protected],

[email protected], [email protected], [email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

tel. +48 18 351 00 70, e-mail: [email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Hoża 42/1, 00-516 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

e-mail: [email protected], [email protected],

[email protected], [email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected],

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków, tel. +48 12 432 08 52

e­-mail: [email protected]

Wołowiec 2014

Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: