Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Historia Henryka Esmonda - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Historia Henryka Esmonda - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 780 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ESMON­DO­WIE Z WIR­GI­NII

Do­bra Ca­stle­wo­od w Wir­gi­nii, nada­ne przod­kom na­szym przez kró­la Ka­ro­la I w na­gro­dę za ofia­ry po­nie­sio­ne dla spra­wy Naj­ja­śniej­sze­go Pana przez ród Esmon­dów, znaj­du­ją się w hrab­stwie West­mo­re­land, po­mię­dzy rze­ka­mi Po­to­mac i Rap­pa­ha­nock, i nie­gdyś do­rów­ny­wa­ły ob­sza­rem an­giel­skie­mu księ­stwu, jak­kol­wiek in­tra­ty z nich były po­cząt­ko­wo ską­pe. Al­bo­wiem w cią­gu bez mała ośmiu dzie­siąt­ków lat po ob­ję­ciu tych ziem w po­sia­da­nie przez na­szych pra­dzia­dów, plan­ta­cje po­zo­sta­wa­ły w rę­kach fak­to­rów, któ­rzy bo­ga­ci­li się je­den po dru­gim, cho­ciaż przez dłu­gi czas po Re­stau­ra­cji je­dy­nym plo­nem, jaki na­sza ro­dzi­na otrzy­my­wa­ła z wir­gi­ni­ji­skich wło­ści, było kil­ka­dzie­siąt ba­ry­łek ty­to­niu.

Mój dro­gi i czci­god­ny oj­ciec, puł­kow­nik Hen­ryk Esmond, któ­re­go hi­sto­ria przez nie­go sa­me­go spi­sa­na, za­war­ta jest w książ­ce ni­niej­szej, przy­był do Wir­gi­nii w roku 1718, zbu­do­wał dwór Ca­stle­wo­od i osiadł w nim na sta­łe. Po dłu­gim a burz­li­wym ży­ciu w An­glii spę­dził tu resz­tę swych mno­gich lat w spo­ko­ju i po­czci­wo­ści. Nie po­trze­bu­ję nad­mie­niać, jak bar­dzo go ko­cha­li i sza­no­wa­li współ­o­by­wa­te­le, jak nie­wy­mow­nie był dro­gi wła­snej ro­dzi­nie.

Cały jego ży­wot sta­no­wił jed­no pa­smo do­bro­dziejstw dla wszyst­kich, co z nim się sty­ka­li. Przy­ja­cio­łom udzie­lał naj­wy­bor­niej­sze­go przy­kła­du, naj­lep­szych rad, naj­bar­dziej szczo­dro­bli­wej go­ści­ny; pod­wład­nych ota­czał naj­czul­szą tro­skli­wo­ścią, a swo­ich naj­bliż­szych da­rzył tak do­bro­czyn­ny­mi, oj­cow­skim afek­tem i opie­ką, że nam przy­najm­niej nie­spo­sób o tym my­śleć bez czci i dzięk­czy­nie­nia. Dzie­ci mo­je­go syna – czy to osia­dłe tu, w na­szej re­pu­bli­ce, czy w za­wsze umi­ło­wa­nym kra­ju oj­czy­stym, od któ­re­go od­gro­dzi­ła nas nie­daw­na waśń, mogą z pew­no­ścią być dum­ne, ze wy­wo­dzą się od czło­wie­ka, któ­ry pod każ­dym wzglę­dem tak rze­tel­ną od­zna­czał się szla­chet­no­ścią.

Ko­cha­na mat­ka moja zmar­ła w roku 1736, wkrót­ce po na­szym po­wro­cie z An­glii, do­kąd ro­dzi­ce za­wieź­li mnie dla edu­ka­cji i gdzie po­zna­łam pana War­ring­to­na, któ­re­go dzie­ci moje nig­dy nie wi­dzia­ły na oczy. Kie­dy spodo­ba­ło się Nie­bu ode­brać mi go w kwie­cie mło­do­ści – za­le­d­wie po kil­ku mie­sią­cach naj­szczę­śliw­sze­go po­ży­cia – zdo­ła­łam przyjść do sie­bie po bólu za­da­nym mi przez to nie­szczę­ście głów­nie dzię­ki tkli­wo­ści dro­gie­go ojca oraz bło­go­sła­wień­stwu, ja­kie na mnie spły­nę­ło w po­sta­ci na­ro­dzin dwóch mo­ich umi­ło­wa­nych chłop­ców. Wiem, że nie­szczę­sne róż­ni­ce po­glą­dów, któ­re dzie­li­ły ich w spra­wach po­li­tycz­nych, nig­dy nie roz­łą­czy­ły ich serc, i po­dob­nie jak mogę ko­chać oby­dwu, czy no­szą bar­wy kró­lew­skie, czy re­pu­bli­kań­skie, tak też i oni z pew­no­ścią mi­łu­ją mnie i sie­bie wza­jem­nie, a nade wszyst­ko tego, co był za­rów­no moim, jak ich oj­cem – naj­droż­sze­go przy­ja­cie­la z dzie­ciń­stwa, szla­chet­ne­go pana, któ­ry od ma­łe­go uczył ich po­zna­wać i sto­so­wać w ży­ciu za­sa­dy Praw­dy, Mi­ło­ści i Ho­no­ru.

Dzie­ci moje nig­dy nie za­po­mną po­sta­ci i po­wierz­chow­no­ści czci­god­ne­go dziad­ka, a ja chcia­ła­bym mieć ta­len­ta do sztu­ki ry­sun­ku (któ­rą oj­ciec po­sia­dał w do­sko­na­łym stop­niu), aże­by móc zo­sta­wić na­szym po­tom­kom wi­ze­ru­nek tak do­bre­go i sza­no­wa­ne­go czło­wie­ka. Miał cerę sma­głą, bar­dzo wy­so­kie czo­ło i ciem­ne, piw­ne oczy ocie­nio­ne brwia­mi, któ­re po­zo­sta­ły czar­ne na­wet wów­czas, gdy wło­sy okry­ła mu si­wi­zna. Nos miał orli, uśmiech nad po­dziw słod­ki. Jak do­brze go pa­mię­tam, a jak nie­do­sta­tecz­nie przy­wo­łu­ją przed oczy jego ob­raz wszel­kie moje opi­sy! Był ra­czej ni­skie­go wzro­stu, nie prze­kra­cza­ją­ce­go pię­ciu stóp i sied­miu cali; dwo­ro­wał so­bie z mych sy­nów mó­wiąc, że cho­ciaż nie­gdyś na­zy­wał ich swo­imi ku­la­mi, prze­cie te­raz nad­to wy­ro­śli, by mógł się na nich wspie­rać. Choć jed­nak nie wy­so­ki, od­zna­czał się tak do­sko­na­łym wdzię­kiem i do­sto­jeń­stwem po­sta­wy, ja­kie­go w tym kra­ju nie oglą­da­łam u ni­ko­go, wy­jąw­szy może na­sze­go przy­ja­cie­la, pana Wa­szyng­to­na. Gdzie­kol­wiek się po­ja­wił, wszę­dzie bu­dził sza­cu­nek.

Ce­lo­wał we wszel­kich ćwi­cze­niach cie­le­snych, był nie­zwy­czaj­nie żwa­wy i zręcz­ny. Oso­bli­wie lu­bo­wał się w szer­mier­ce i obu mo­ich chłop­ców tak da­le­ce w sztu­ce owej wy­do­sko­na­lił, że kie­dy przy­by­li tu Fran­cu­zi z Mon­sieur Ro­cham­be­au, ża­den z jago ofi­ce­rów nie za­ka­so­wał mego Hen­ry­ka, on zaś z ko­lei nie rów­nał się z bied­nym Je­rzym, któ­ry sta­nął po stro­nie kró­la w na­szej opła­ka­nej lubo szczyt­nej woj­nie o nie­pod­le­głość.

Ani oj­ciec, ani mat­ka nig­dy nie po­sy­py­wa­li wło­sów pu­drem; jak da­le­ko się­gnę pa­mię­cią, gło­wy ich były za­wsze bie­lut­kie ni­czym mle­ko. Mat­ka ko­cha­na mia­ła do koń­ca płeć nad wy­raz czy­stą i świe­żą; nikt nie chciał wie­rzyć, że nie uży­wa­ła różu. Li­cząc so­bie sześć­dzie­siąt lat wciąż jesz­cze wy­glą­da­ła mło­do i była zu­peł­nie żwa­wa. Za­pa­dła na zdro­wiu do­pie­ro póź­niej, po owym strasz­li­wym ob­lę­że­niu domu na­sze­go przez In­dian, któ­re mnie uczy­ni­ło wdo­wą, nim jesz­cze mat­ką zo­sta­łam. Już nig­dy nie przy­szła do sie­bie po prze­ra­że­niu i gro­zie owej chwi­li, któ­ra dla mi­nie, na­ów­czas mło­dej, za­le­d­wie przed pół ro­kiem po­ślu­bio­nej mę­żat­ki, skoń­czy­ła się tak fa­tal­nie. Za­nim upły­nął rok mego wdo­wień­stwa, zmar­ła na rę­kach ojca.

Od tej pory aż po ostat­ni dzień ży­cia tego dro­gie­go i za­cne­go czło­wie­ka moją ra­do­ścią i po­cie­chą było słu­żyć mu za po­krze­pi­ciel­kę i to­wa­rzysz­kę. Z krót­kich no­ta­tek, któ­re mat­ka tu i ów­dzie umie­ści­ła w ze­szy­tach za­wie­ra­ją­cych skre­ślo­ny przez ojca opis jego przy­gód w Eu­ro­pie, wnio­sku­ję o jej naj­wyż­szym do nie­go przy­wią­za­niu – przy­wią­za­niu tak czu­łym i wy­łącz­nym, iż bo­daj nie była w sta­nie mi­ło­wać ko­go­kol­wiek z rów­ną siłą, ile że wszyst­kie jej my­śli sku­pia­ły się na tym je­dy­nym przed­mio­cie afek­tu i uwiel­bie­nia. Wiem, że oj­ciec nie oka­zy­wał przy niej mi­ło­ści, jaką ży­wił dla wła­snej cór­ki; moja dro­ga i czu­ła ro­dzi­ciel­ka w ostat­nich, naj­wznio­ślej­szych chwi­lach ży­wo­ta wy­zna­ła mi, jako ża­łu­je, iż do­syć mnie nie ko­cha­ła, ba, na­wet była za­zdro­sna o każ­de uczu­cie ojca do ko­go­kol­wiek poza nią, i w naj­tkliw­szych a pięk­nych sło­wach, peł­nych mi­ło­ści i prze­stróg, przy­ka­za­ła mi nig­dy go nie opusz­czać i za­jąć opróż­nio­ne przez nią miej­sce. Są­dzę, z z czy­stym su­mie­niem i ser­cem nie­wy­mow­nie wdzięcz­nym po – wie­dzieć mogą, że wy­peł­ni­łam owe przed­śmiert­ne na­ka­zy i że do ostat­niej ga­dzi­ny ży­wo­ta naj­droż­szy oj­ciec nie mógł na­rze­kać na brak mi­ło­ści i przy­wią­za­nia ze stro­ny cór­ki.

Kie­dy go do głę­bi po­zna­łam – al­bo­wiem za ży­cia mat­ki nig­dy cał­ko­wi­cie nie otwo­rzył przede mną ser­ca – kie­dy po­ję­łam całą war­tość oraz bo­gac­two uczu­cia, któ­rym mnie da­rzył, zro­zu­mia­łam na­resz­cie i wy­ba­czy­łam to, co – wy­zna­ję – draż­ni­ło mnie za ży­cia mat­ki, a mia­no­wi­cie jej za­zdrość o afekt męża. Był to bo­wiem dar tak bez­cen­ny, iż nic dziw­ne­go, że ta, co go po­sia­dła, pra­gnę­ła za­cho­wać go w ca­ło­ści i nie mo­gła od­stą­pić ni cząst­ki – na­wet wła­snej cór­ce.

Acz­kol­wiek nig­dy nie sły­sza­łam z ust ojca szorst­kie­go sło­wa, aż dziw­no, jaki re­spekt czu­li przed nim jego lu­dzie: służ­ba na na­szej plan­ta­cji – za­rów­no przy­wie­zio­na z An­glii, jak i za­ku­pie­ni Mu­rzy­ni – słu­cha­ła go z gor­li­wo­ścią, któ­rej naj­su­row­si oko­licz­ni prze­ło­że­ni nie mo­gli wy­krze­sać ze swo­ich pod­wład­nych. Nie był nig­dy fa­mi­liar­ny, choć za­cho­wy­wał cał­ko­wi­tą pro­sto­tę i na­tu­ral­ność; za­wsze taki sam dla naj­lich­sze­go człe­ka i rów­nie dwor­ny wo­bec czar­nej nie­wol­ni­cy jak mał­żon­ki gu­ber­na­to­ra. Ni­ko­mu nie przy­szło do gło­wy po­zwo­lić so­bie na zbyt­nią z nim po­ufa­łość (wy­jąw­szy pew­ne­go pod­pi­te­go pana z Jor­ku, a wy­znać mu­szę, że oj­ciec nig­dy mu tego nie prze­ba­czył); naj­skrom­niej­szych lu­dzi od razu uspo­sa­biał swo­bod­nie, a co zu­chwal­szych osa­dzał swo­ją po­waż­ną iro­nią, któ­ra spra­wia­ła, że wiel­ce się go oba­wia­no. Nie przy­oble­kał się w uprzej­mość niby w nie­dziel­ne sza­ty i nie zrzu­cał jej, kie­dy go­ście ode­szli; za­wsze była ona ta sama, po­dob­nie jak sta­le ubie­rał się jed­na­ko, czy to na obiad w gro­nie ro­dzin­nym, czy tez na wiel­kie przy­ję­cie. Po­wia­da­ją, że lu­bił być pierw­szy w to­wa­rzy­stwie – ale w ja­kim­że to­wa­rzy­stwie nie był­by pierw­szym? Kie­dy po­je­cha­łam do Eu­ro­py dla edu­ka­cji i spę­dzi­li­śmy zimę w Lon­dy­nie u mego stry­jecz­ne­go bra­ta, mi­lor­da Ca­stle­wo­oda, i jego dru­giej mał­żon­ki, wi­dy­wa­łam u dwo­ru Jej Kró­lew­skiej Mo­ści nie­któ­rych naj­sław­niej­szych pa­nów owe­go cza­su i my­śla­łam so­bie, iż ża­den z nich nie jest lep­szy od mego papy. Słyn­ny lord Bo­lin­gh­ro­ke, któ­ry przy­był do nas z Daw­ley, mó­wił to samo i do­da­wał, że te­raź­niej­si lu­dzie nie są już tacy jak cza­su jego mło­do­ści. „Gdy­by twój oj­ciec, pani – po­wie­dział – udał się w pusz­czę, In­dia­nie wy­bra­li­by go Sa­cze­mem. To­też lord je­go­mość chęt­nie na­zy­wał mnie: Po­ka­hon­tas.

Nig­dy nie wi­dzia­łam na­szej dru­giej krew­nej, mał­żon­ki bi­sku­pa Tu­she­ra, o któ­rej tak czę­sto jest mowa w pa­mięt­ni­kach ojca, ato­li mama po­je­cha­ła od­wie­dzić ją na wsi. Nie je­stem pysz­na (cze­go do­wio­dłam sto­su­jąc się do proś­by mat­ki i po­ślu­bia­jąc pana, któ­ry był za­le­d­wie młod­szym sy­nem ba­ro­ne­ta z Suf­folk), wsze­la­ko przy­zna­ję, że ży­wię przy­zwo­ity sza­cu­nek dla mego na­zwi­ska i dzi­wu­ję się, jak ktoś, kto je no­sił, mógł je za­mie­nić na mia­no pani To­ma­szo­wej Tu­sher. Po­mi­jam tu ohyd­ne i nie­god­ne wia­ry po­gło­ski (któ­re sły­sza­łam w Eu­ro­pie, bę­dąc na­ów­czas zbyt mło­dą, by je zro­zu­mieć), ja­ko­by ta oso­ba, po­rzu­ciw­szy ro­dzi­nę, umknę­ła do Pa­ry­ża, a przez za­zdrość o Pre­ten­den­ta zdra­dzi­ła jego ta­jem­ni­ce mi­lor­do­wi Sta­iro­wi, któ­ry był am­ba­sa­do­rem kró­la Je­rze­go, i omal nie sta­ła się przy­czy­ną śmier­ci ksią­żę­cia; jak po­tem przy­by­ła do An­glii, wy­szła za owe­go pana Tu­she­ra i wiel­ką się sta­ła ulu­bie­ni­cą kró­la Je­rze­go II, któ­ry jej męża dzie­ka­nem, a póź­niej bi­sku­pem uczy­nił. Nie wi­dzia­łam tedy owej damy, wo­la­ła bo­wiem po­zo­stać w swo­im pa­ła­cu przez cały czas na­sze­go po­by­tu w Lon­dy­nie, lecz bied­na mama mó­wi­ła po tej wi­zy­cie, że utra­ci­ła całą uro­dę; prze­strze­gła mnie też, bym nie przy­wią­zy­wa­ła zbyt­niej wagi do wdzię­ków, ja­ki­mi mnie ob­da­rzy­ła na­tu­ra. Po­dob­no pani ta nie­zmier­nie uty­ła, a pa­mię­tam też, jak lady Ca­stle­wo­od, żona mo­je­go bra­ta, po­wie­dzia­ła: „Nie dzi­wo­ta, że zo­sta­ła fa­wo­ry­tą, boć Naj­ja­śniej­szy Pan, po­dob­nie jak jego oj­ciec, lubi nie­wia­sty sta­re i szpet­ne.” Na to papa mój od­rzekł, że wszyst­kie ko­bie­ty są ta­kie same, ze nad nią nie było (uro­dziw­szej i że mo­gły­by­śmy jej wszyst­ko wy­ba­czyć, krom uro­dy – co sły­sząc mama wy­raź­nie się zgry­zła, a tord Ca­stle­wo­od po­czął się śmiać, ja zaś oczy­wi­ście, mło­dziut­ką bę­dąc isto­tą, nie mo­głam wy­ro­zu­mieć, o czym mowa.

Po wy­da­rze­niach opo­wie­dzia­nych w trze­ciej księ­dze ni­niej­szych pa­mięt­ni­ków oj­ciec i mat­ka wy­je­cha­li za gra­ni­cę, gdyż przy­ja­cie­le ra­dzi­li im kraj opu­ścić z uwa­gi na wy­pad­ki opi­sa­ne przy koń­cu tomu dru­gie­go. Wsze­la­ko brat mój, za­sły­szaw­szy, jak to przy­szła mał­żon­ka bi­sku­pa po­rzu­ci­ła Ca­stle­wo­od i spo­tka­ła się z Pre­ten­den­tem w Pa­ry­żu, wy­ru­szył za nim i pew­nie ubił­by go nie ba­cząc na god­ność ksią­żę­cą, gdy­by nie to, że tam­te­mu uda­ło się zbiec. Pod­czas wy­pra­wy do Szko­cji, któ­rą brat za­raz po­tem przed­się­wziął, tak był roz­żar­ty na księ­cia, że pro­sił, by mu ze­zwo­lo­no słu­żyć na ochot­ni­ka, i za­cią­gnął się w Szko­cji do ar­mia diu­ka Ar­gy­le, któ­rej Pre­ten­dent nig­dy nie od­wa­żył się sta­wić czo­ła. Po­tem mi­lord po­go­dził się zu­peł­nie z obec­nie pa­nu­ją­cą ro­dzi­ną, od któ­rej na­wet otrzy­mał róż­ne za­szczy­ty.

O tym cza­sie pani Tu­sher była nie mniej od swo­ich krew­nych gniew­na na Pre­ten­den­ta, a jako sły­sza­łam, mia­ła we zwy­cza­ju cheł­pić się, że nie tyl­ko przy­czy­ni­ła się do po­wro­tu mi­lor­da na łono ko­ścio­ła an­gli­kań­skie­go, ale też wy­ro­bi­ła mu an­giel­skie pa­ro­stwo, któ­re obec­nie ozda­bia młod­szą ga­łąź na­sze­go rodu. Była ser­decz­ną przy­ja­cioł­ką sir Ro­ber­ta Wal­po­le’a i jak ze śmie­chem ma­wiał mój oj­ciec, nie chcia­ła spo­cząć, póki jej mąż nie za­miesz­ka w Lam­beth . Wsze­la­ko bi­skup zmarł na­gle na apo­plek­sję, a wdo­wa wy­sta­wi­ła mu wspa­nia­ły na­gro­bek. Obo­je śpią te­raz pod ową pły­tą, nad któ­rą wzno­si się bal­da­chim z mar­mu­ro­wy­mi ob­ło­ka­mi i amor­ka­mi; pierw­sza pani Tu­sher spo­czy­wa na­to­miast w Ca­stle­wo­od o mil sześć­dzie­siąt od tego miej­sca.

Jed­nak­że za­rów­no ta­len­ta, jak edu­ka­cja mo­je­go ojca są więk­sze niż te, któ­re po­sia­dać może ja­ka­kol­wiek ko­bie­ta, a jego przy­go­dy w Eu­ro­pie znacz­nie bar­dziej zaj­mu­ją­ce niź­li ży­cie w tym kra­ju, tra­wio­ne na ci­chych służ­bach mi­ło­ści i obo­wiąz­ku. Prze­to nie po­wiem nic wię­cej w cha­rak­te­rze wstę­pu do jego pa­mięt­ni­ków, nie będę też dłu­żej po­wstrzy­my­wać mych dzie­ci od za­po­zna­nia się z hi­sto­rią o wie­le cie­kaw­szą niż dzie­je ich ko­cha­ją­cej sta­rej mat­ki.

Ra­che­la Esmond War­ring­ton

Ca­stle­wo­od, Wir­gi­nia. 3 li­sto­pa­da 1778 r.KSIĘ­GA I WCZE­SNA MŁO­DOŚĆ HEN­RY­KA ESMON­DA, DO CHWI­LI OPUSZ­CZE­NIA PRZE­ZEŃ KO­LE­GIUM ŚW. TRÓJ­CY W CAM­BRID­GE

Czy­ta­my, że w sta­ro­żyt­nych tra­ge­diach ak­to­ro­wie skan­do­wa­li swe jam­by w takt mu­zy­ki, ga­da­jąc spod ma­ski, za­opa­trze­ni w ko­tur­ny i ol­brzy­mie przy­bra­nia gło­wy. Mnie­ma­no, że tych ak­ce­so­riów wy­ma­ga do­sto­jeń­stwo Muzy Tra­gicz­nej, któ­ra in­a­czej po­ru­szać się nie może, jak we­dle ryt­mu i ka­den­cji. To­też kró­lo­wa Me­dea mor­do­wa­ła swe dzie­ci przy dźwię­kach po­wol­nej me­lo­dii, a król Aga­mem­non gi­nął po­śród koń­co­wych akor­dów (aże­by się po­słu­żyć sło­wa­mi p. Dry­de­na). Chór stał nie opo­dal w sztyw­nej po­stu­rze i ryt­micz­nie a god­nie la­men­to­wał nad lo­sem owych po­tęż­nych, ko­ro­no­wa­nych oso­bi­sto­ści.

Muza Hi­sto­rii, po­dob­nie jak jej sio­strzy­ca z Te­atru, spę­ta­ła się ce­re­mo­nia­łem. Ona też nosi ma­skę i ko­tur­ny i prze­ma­wia mia­ro­wo. Ona też w na­szych cza­sach zaj­mu­je się je­dy­nie spra­wa­mi kró­lów, usłu­gu­jąc im uro­czy­ście a uni­że­nie, jak gdy­by była tyl­ko mi­strzy­nią dwor­skich ce­re­mo­nii i nie mia­ła nic a nic wspól­ne­go z opi­sy­wa­niem spraw zwy­kłych lu­dzi. Oglą­da­łem w ca­łej jego zgrzy­bia­ło­ści sę­dzi­we­go kró­la Fran­cji, Lu­dwi­ka XIV – ów ide­ał i wzór mo­nar­chy – któ­ry nig­dy nie po­ru­szył się in­a­czej jak w spo­sób od­mie­rzo­ny, któ­ry żył i umie­rał zgod­nie z na­ka­za­mi swe­go mar­szał­ka dwo­ru, a za ży­cia upar­cie od­gry­wał rolę Bo­ha­te­ra. Ob­ra­ny z po­etycz­no­ści, był to jeno mały, po­marsz­czo­ny, dzio­ba­ty sta­ru­szek w ol­brzy­miej pe­ru­ce, cho­dzą­cy na czer­wo­nych ob­ca­sach, któ­re mia­ły go wyż­szym uczy­nić – być może, bo­ha­ter do­bry do (książ­ki bądź na spi­żo­wy po­mnik lub ma­lo­wia­ny pla­fon i bóg na rzym­ską mo­dłę, ale cóż wię­cej niż zwy­kły czło­wiek dla Ma­da­me Ma­in­te­non albo bal­wie­rza, któ­ry go go­lił, czy dla Mon­sieur Fa­gom, na­dwor­ne­go chi­rur­ga?

Cie­kaw też je­stem, czy hi­sto­ria zrzu­ci kie­dyś pe­ru­kę i po­zbę­dzie się ma­nii dwo­rac­twa? Czy nam uka­że coś z Fran­cji i An­glii poza Wer­sa­lem oraz Wind­so­rem? W Wind­so­rze wi­dzia­łem kró­lo­wą Annę uga­nia­ją­cą się po par­ko­wych sto­kach za oga­ra­mi lub po­wo­żą­cą jed­no­kon­ną ka­riol­ką; była to zgrza­na, za­czer­wie­nio­na ko­bie­ta, ani krzy­ny nie przy­po­mi­na­ją­ca owe­go po­są­gu, któ­ry od­wra­ca się ka­mien­ny­mi ple­ca­mi do ka­te­dry Św. Paw­ła i spo­glą­da na ekwi­pa­że wspi­na­ją­ce się na Lud­ga­te Hill. Nie była ani le­piej wy­cho­wa­na, ani mą­drzej­sza od żad­ne­go z nas, choć zgi­na­li­śmy ko­la­no, by po­dać jej list lub mied­ni­cę do ob­my­wa­nia rąk. Dla­cze­go hi­sto­ria ma klę­czeć po wsze cza­sy? Je­stem za tym, by się z klę­czek pod­nio­sła i przy­ję­ła na­tu­ral­ną po­stu­rę, miast wiecz­nie od­pra­wiać re­we­tran­se i dygi niby na­dwor­ny szam­be­lan i w przy­tom­no­ści mo­nar­chy wy­co­fy­wać się ty­łem przez próg. Jed­nym sło­wem wo­lał­bym hi­sto­rię swoj­ską niż he­ro­icz­ną i są­dzę, że pan Ho­garth oraz pan Fiel­ding o wie­le lep­sze da­dzą po­ję­cie na­szym po­tom­kom o oby­cza­jach obec­nej epo­ki w An­glii niź­li „Ga­ze­ta Dwor­ska” i wszyst­kie dzien­ni­ki, ja­kie otrzy­mu­je­my.

O pew­nym ofi­ce­rze z re­gi­men­tu Wab­ba, Niem­cu, z któ­re­go stro­ili­śmy so­bie kro­to­chwi­le, krą­ży­ła w woj­sku opo­wieść (ja sam by­łem jej au­to­rem), ja­ko­by był naj­star­szym, sy­nem dzie­dzicz­ne­go Wiel­kie­go Ce­sar­skie­go Pa­choł­ka do Ścią­ga­nia Bu­tów tu­dzież spad­ko­bier­cą owej za­szczyt­nej funk­cji, któ­rą przod­ko­wie jego wiel­ce się chlu­bi­li, ile że przez dwa­dzie­ścia po­ko­leń ko­pa­ni byli jed­ną ce­sar­ską sto­pą, kie­dy ścią­ga­li but z dru­giej. Sły­sza­łem, że sta­ry lord Ca­stle­wo­od – ni­niej­sza książ­ka jest kro­ni­ką (dzie­jów czę­ści jego ro­dzi­ny – acz po­cho­dził z rów­nie zna­mie­ni­tej krwi jak Stu­ar­to­wie, któ­rym słu­żył (a któ­rzy, je­śli idzie o pa­ran­te­lę, nie­lep­si są od tu­zi­na an­giel­skich i szkoc­kich do­mów, ja­kie mógł­bym wy­mie­nić), bar­dziej się pysz­nił swym sta­no­wi­skiem u dwo­ru niż za­szczy­ta­mi przod­ków, a otrzy­ma­ne god­no­ści (był Na­dwor­nym Piw­nicz­nym oraz Pod­cza­szym Ko­ron­nym) ce­nił tak wy­so­ko, że,z ocho­tą zruj­no­wał się dla nie­wdzięcz­ne­go i mar­no­traw­ne­go ple­mie­nia, któ­re mu je nada­ło. Dla kró­la Ka­ro­la I za­sta­wił sre­bra sto­ło­we, dla tej­że spra­wy ob­cią­żył hi­po­te­ka­mi swe do­bra, któ­rych więk­szość za­bra­ły mu grzyw­ny i se­kwe­stry. Wy­trzy­mał ob­lę­że­nie wła­sne­go zam­ku, gdzie brat jego, To­masz, ska­pi­tu­lo­wał (po czym wdał się w pak­ty z re­pu­bli­ka­na­mi, cze­go mu star­szy nig­dy nie wy­ba­czył) i gdzie dru­gi brat, Edward, któ­ry przy­wdział był suk­nię du­chow­ną, zgi­nął na basz­cie Ca­stle­wo­od, czyn­ny tam­że jako ka­zno­dzie­ja, a ra­zem i pusz­karz. Re­zo­lut­ny sta­ry lo­ja­li­sta, któ­ry znaj­do­wał się u boku kró­la, gdy jego za­mek w ten spo­sób rów­na­no z zie­mią, wy­mknął się za gra­ni­cę z je­dy­nym sy­nem, na­ów­czas chłop­cem jesz­cze, po to, aby po­wró­cić i wziąć udział w wal­kach pod Wor­ce­ste­rem. Na tym nie­szczę­snym polu bi­twy padł Eu­sta­chy Esmond, a Ca­stle­wo­od po­now­nie zbiegł na wy­gna­nie i od­tąd już, tak­że i po Re­stau­ra­cji, nig­dy nie od­da­lił się od dwo­ru mo­nar­chy, za któ­re­go po­wrót dzię­ki za­no­si­my z Mo­dli­tew­ni­ka, a któ­ry sprze­dał swój kraj i brał po­rę­ka­wicz­ne od kró­la fran­cu­skie­go.

Cóż może być bar­dziej do­stoj­ne od kró­la na wy­gna­niu? Któż jest bar­dziej god­ny sza­cun­ku od dziel­ne­go czło­wie­ka w nie­szczę­ściu? Pan Ad­di­son od­ma­lo­wał ta­ko­wą po­stać w swo­jej pięk­nej sztu­ce o Ka­to­nie. Ato­li przy­pu­ść­my, że wy­gna­niec Ka­ton za­le­wa so­bie pałę w ta­wer­nie, trzy­ma­jąc jed­ną dziew­kę na jed­nym, a dru­gą na dru­gim ko­la­nie, oto­czo­ny tu­zi­nem wier­nych a pod­chmie­lo­nych to­wa­rzy­szy klę­ski, opo­dal zaś stoi obe­rży­sta i do­ma­ga się za­pła­ce­nia ra­chun­ku. Wszel­kie do­sto­jeń­stwo nie­szczę­ścia pierz­cha na­tych­miast. Muza Hi­sto­rii od­wra­ca od tego wi­do­ku za­sro­ma­ne lico i za­my­ka drzwi – na któ­rych za­pi­sa­no kre­dą nie za­pła­co­ne przez wy­gnań­ca na­pit­ki – aby nie pa­trzeć na nie­go, jego kie­li­chy i lul­ki, nie sły­szeć pi­jac­kich śpie­wów, któ­re wraz z kom­pa­na­mi za­wo­dzi. Ta­kie­go człe­ka jak Ka – rol win­ni ma­lo­wać Osta­de lub Mie­ris . Wszy­scy Knel­le­ro­wie i Le Bru­no­wie ba­wią się je­dy­nie w nie­zdar­nie i nie­praw­do­po­dob­ne ale­go­rie; za­wsze uwa­ża­łem, że jest bluź­nier­stwem do­ma­gać się Olim­pu dla tak na­siąk­nię­te­go wiń­skiem bo­żysz­cza.

Są­dzę, że krew­ni win­ni za­mil­czeć o wi­ceh­ra­bim Ca­stle­wo­odzie, stron­ni­ku kró­la, osie­ro­co­nym przez syna, zruj­no­wa­nym przez swo­ją wier­ność, no­szą­cym roz­licz­ne bli­zny i zna­mio­na dziel­no­ści, sę­dzi­wym i po­zo­sta­ją­cym na wy­gna­niu. Je­że­li zaś ów pa­triar­cha oba­lił się gdzieś po pi­ja­ne­mu, nie trze­ba nam wzno­sić okrzy­ków obrzy­dze­nia ani zwo­ły­wać prze­chod­niów, by na­trzą­sa­li się z jego po­ko­ra­śnia­łe­go ob­li­cza i si­wych wło­sów. Jak­że to? Czy­liż stru­mień nie try­ska z gór, swo­bod­ny i czy­sty, by pa­tem to­czyć swe wody przez pięk­ne pa­stwi­ska, za­si­lać prze­źro­cze do­pły­wy, a skoń­czyć w wiej­skim ście­ku? Ży­cie ludz­kie, ma­ją­ce szla­chet­ne po­cząt­ki, czę­sto nie­le­piej się koń­czy; ob­ser­wa­tor kre­ślą­cy dzie­je ta­kich ist­nień po­wi­nien je roz­wa­żać nie bez pew­nej czci i re­spek­tu. W ży­ciu wi­dzia­łem zbyt wie­le suk­ce­sów, aby przed nimi ob­na­żać gło­wę i wi­wa­to­wać, gdy mnie mi­ja­ją w swej po­zło­ci­stej ka­ro­cy, na­to­miast chęt­nie speł­nię swo­ją po­win­ność i na­kło­nię mych pie­szych są­sia­dów, by nie ga­pi­li się z nad­mier­nym za­dzi­wie­niem ani nie przy­kla­ski­wa­li zbyt gło­śno. Czy to Lord May­or je­dzie w pa­ra­dzie, aże­by spo­żyć pasz­tet w Man­sion Ho­use? A tam, czy to or­szak bied­ne­go Jac­ka, ska­zań­ca z wię­zie­nia New­ga­te, zdą­ża­ją­ce­go w oto­cze­niu sze­ry­fa i oszczep­ni­ków w ostat­nią dro­gę na Ty­burn? Za­glą­dam we wła­sne ser­ce i my­ślę, że je­stem rów­nie za­cny jak Lord May­or i rów­nie zły jak Jack z Ty­bur­nu. Daj­cie mi łań­cuch, szkar­łat­ną sza­tę i po­staw­cie przede mną pud­ding, a do­sko­na­le po­tra­fię, ode­grać rolę raj­cy i po obie­dzie wy­dać na Jac­ka wy­rok. Wy­głodź­cie mnie, od­suń­cie od ksią­żek i lu­dzi po­czci­wych, na­ucz­cie mi­ło­wać ko­ści, go­rzał­kę i roz­pu­stę, wy­ślij­cie na

Ho­un­slow He­ath i po­każ­cie mi kie­skę, a za­bio­rę ją na pew­no. „I po­wie­szą cię za­słu­że­nie” – mó­wi­cie chcąc już po­ło­żyć kres tej ga­da­ni­nie. Nie prze­czę. Mu­szę brać świat ta­kim, ja­kim go znaj­du­ję, włącz­nie ze strycz­kiem, je­że­li tyl­ko jest w mo­dzie.ROZ­DZIAŁ I O RO­DZIE ESMON­DÓW Z CA­STLE­WO­OD

Kie­dy w roku 1691 Fran­cis, czwar­ty wi­ceh­ra­bia Ca­stle­wo­od, otrzy­mał ty­tuł i wkrót­ce po­tem ob­jął w po­sia­da­nie za­mek Ca­stle­wo­od w hrab­stwie Hamp­shi­re, nie­le­d­wie je­dy­nym prócz służ­by miesz­kań­cem tego domu był chło­piec lat dwu­na­stu, na któ­re­go nikt nie zwró­cił uwa­gi, do­pó­ki nie na­tknę­ła się nań wi­ceh­ra­bi­na zwie­dza­jąc z och­mi­strzy­nią za­mek w dniu swe­go przy­by­cia. Chło­piec sie­dział w kom­na­cie zwa­nej bi­blio­te­ką lub żół­tą ga­le­rią, gdzie on­giś wi­sia­ły ro­dzin­ne por­tre­ty, mię­dzy in­ny­mi wy­bor­ne płót­no pędz­la sir An­to­niu­sa Van Dyc­ka, przed­sta­wia­ją­ce Je­rze­go, dru­gie­go wi­ceh­ra­bię, a tak­że por­tret do­pie­ro co zmar­łe­go trze­cie­go wi­ceh­ra­bi, ma­lo­wa­ny przez pana Do­bso­na. Wdo­wa po nie­bosz­czy­ku nie uwa­ża­ła snadź za sto­sow­ne za­brać tego ob­ra­zu, kie­dy przy­sła­ła po wy­ko­na­ny przez sir Pe­te­ra Lely’ego wła­sny wi­ze­ru­nek (na któ­rym jej wiel­moż­ność wy­obra­żo­na była jako łow­czy­ni z or­sza­ku Dia­ny) i ka­za­ła go prze­wieźć do swe­go domu w Chel­sea pod Lon­dy­nem.

Nowa i pięk­na pani na Ca­stle­wo­od za­sta­ła ma­łe­go re­zy­den­ta tej­że ga­le­rii sie­dzą­ce­go smut­nie i sa­mot­nie nad wiel­ką księ­gą, któ­rą odło­żył, gdy uświa­do­mił so­bie, że stoi przy nim ktoś obcy. Wie­dząc zaś, kim musi być owa oso­ba, chło­piec po­wstał i skło­nił się jej, od­da­jąc skrom­nie hołd pani tego domu.

Wy­cią­gnę­ła doń rękę – za­iste kie­dyż ta ręka nie wy­cią­ga­ła się, żeby speł­nić do­bry uczy­nek albo osło­nić ko­goś przed krzyw­dą i nie­szczę­ściem?

– Więc to jest nasz krew­niak – po­wie­dzia­ła. – Jak­że cię zo­wią, ku­zy­nie?

– Na­zy­wam się Hen­ryk Esmond – od­parł chło­piec par – trząc na nią z za­chwy­tem i zdu­mie­niem, przy­szła doń bo­wiem niby dea cer­te, a wy­da­la mu się naj­cza­row­niej­szą isto­tą, jaką oglą­dał. Jej zło­te wło­sy błysz­cza­ły w sło­necz­nej po­zło­cie, płeć olśnie­wa­ła roz­kwi­tem, usta uśmie­cha­ły się, a oczy pro­mie­nia­ły do­bro­cią, któ­ra spra­wi­ła, że ser­ce Esmon­da za­bi­ło z po­dzi­wie­nia.

– W rze­czy sa­mej na­zy­wa się Hen­ryk Esmond, mi­la­dy – po­wie­dzia­ła och­mi­strzy­ni, imć pani Work­sop (sta­ra ty­ran­ka, któ­rej Hen­ryk Esmond bar­dziej się lę­kał, niż nie­na­wi­dził). Za czym spoj­rza­ła zna­czą­co na por­tret zmar­łe­go wi­ceh­ra­bi, obec­nie w ro­dzi­nie po­zo­sta­ją­cy, na któ­rym nie­bosz­czyk wy­glą­dał szla­chet­nie, lecz su­ro­wo, sto­jąc z ręką na szpa­dzie, w płasz­czu przy­ozdo­bio­nym or­de­rem nada­nym, mu przez ce­sa­rza pod­czas nad­du­naj­skiej woj­ny w Tur­kiem.

Za­uwa­żyw­szy wiel­kie, nie­za­prze­czal­ne po­do­bień­stwo mię­dzy owym por­tre­tem a chłop­cem, nowa wi­ceh­ra­bi­na, któ­ra spo­glą­da­jąc na ob­raz wciąż jesz­cze trzy­ma­ła dłoń chłop­ca w swo­jej, za­ru­mie­ni­ła się, pu­ści­ła ją czym prę­dzej i ru­szy­ła da­lej ga­le­rią wraz z pa­nią Work­sop.

Kie­dy wra­ca­ła, Hen­ryk Esmond stał w tym­że sa­mym miej­scu, z ręką zwie­szo­ną tak, jak opa­dła na jego czar­ne suk­nie.

Po­noć ser­ce stop­nia­ło w mi­la­dy (do cze­go zresz­tą póź­niej się przy­zna­ła) na myśl, że mo­gła wy­rzą­dzić przy­krość ja­kiejś ży­ją­cej isto­cie – wiel­kiej czy ma­łej – al­bo­wiem wró­ciw­szy ode­sła­ła och­mi­strzy­nię pod pierw­szym lep­szym po­zo­rem do drzwi znaj­du­ją­cych się w głę­bi ga­le­rii i pod­szedł­szy z wej­rze­niem peł­nym bez­mier­ne­go współ­czu­cia i tkli­wo­ści uję­ła Hen­ry­ka po­now­nie za rękę, dru­gą dłoń po­ło­ży­ła mu na gło­wie i wy­rze­kła kil­ka słów tak mi­łych i tak słod­kim wy­po­wie­dzia­nych gło­sem, iż chło­pak, któ­ry nig­dy do­tąd nie wi­dział po­dob­nej pięk­no­ści, do­znał wra­że­nia, że do­tknię­cie ja­ko­wejś wyż­szej isto­ty czy anio­ła przy­gi­na go do zie­mi, i uca­ło­wał ślicz­ną, opie­kuń­czą dłoń przy­klę­ka­jąc na jed­no ko­la­no.

Do ostat­niej ga­dzi­ny swo­je­go ży­wo­ta pa­mię­tał Esmond sło­wa i po­stać owej pani, pier­ście­nie na jej pięk­nych dło­niach, ba, na­wet za­pach suk­ni, blask oczu ja­śnie­ją­cych do­bro­cią i za­dzi­wie­niem, war­gi, co roz­kwi­ta­ły uśmie­chem, i zło­tą au­re­olę słoń­ca na wło­sach.

Gdy chło­piec jesz­cze trwał w tej po­kor­nej po­stu­rze, wszedł przez znaj­du­ją­ce się za nim drzwi po­staw­ny pan pro­wa­dząc za rękę czte­ro­let­nią dzie­wecz­kę. Wy­buch­nął po­tęż­nym śmie­chem na wi­dok pani i tego jej hoł­dow­ni­ka o drob­nej, dzi­wacz­nej fi­gur­ce, wy­bla­dłej twa­rzy i dłu­gich czar­nych wło­sach. Mi­la­dy spło­nę­ła ru­mień­cem i, rzekł­byś, zga­ni­ła ową we­so­łość wy­mow­nym spoj­rze­niem po­sła­nym mę­żo­wi, był to al­bo­wiem świe­żo przy­by­ły wi­ceh­ra­bia, któ­re­go Hen­ryk znał, ile że raz go wi­dział za ży­cia zmar­łe­go lor­da.

– Więc to jest ten mały księ­żyk! – za­wo­łał mi­lord spo­glą­da­jąc na chłop­ca. – Wi­taj że mi, krew­nia­ku!

– On się mo­dli do mamy – za­uwa­ży­ła dziew­czyn­ka, któ­ra krę­ci­ła się u ko­lan ojca. Na to mi­lord zno­wu par­sk­nął nie­mniej po­tęż­nie, a ku­zy­nek Hen­ryk zro­bił na­der nie­mą­drą minę. Wy­my­ślił z pół tu­zi­na prze­mó­wień w od­po­wie­dzi, ali­ści sta­ło się to do­pie­ro w kil­ka mie­się­cy póź­niej, kie­dy wspo­mi­nał ową przy­go­dę; na ra­zie zaś zgo­ła za­po­mniał ję­zy­ka w gę­bie.

– Le pau­vre en­fant, il n’a que nous – ode­zwa­ła się pani spo­glą­da­jąc na mał­żon­ka, a chło­piec, któ­ry to zro­zu­miał – cze­go z pew­no­ścią nie przy­pusz­cza­ła – po­dzię­ko­wał jej w głę­bi ser­ca za te ła­ska­we sło­wa.

– I nie zbrak­nie mu tu­taj przy­ja­ciół – rzekł mi­lord ła­god­nym to­nem. – Praw­da, Trix, moja ma­lut­ka?

Dziew­czyn­ka, któ­rej na imię było Be­atrix, a któ­rą oj­ciec na­zy­wał tym zdrob­nie­niem, spoj­rza­ła z po­wa­gą na Hen­ry­ka Esmon­da swy­mi wiel­ki­mi ocza­mi, uśmiech roz­ja­śnił jej bu­zię, ślicz­ną niby twarz che­ru­bi­na, za czym po­de­szła bli­żej i wy­cią­gnę­ła do chłop­ca rącz­kę.

Przej­mu­ją­ce, cu­dow­ne uczu­cie wdzięcz­no­ści, szczę­ścia i roz­tkli­wie­nia prze­peł­ni­ło ser­ce sie­ro­ty, kie­dy usły­szał od ze­sła­nych mu przez nie­bio­sa opie­ku­nów te wzru­sza­ją­ce sło­wa, rę­koj­mię przy­jaź­ni i do­bro­ci. Le­d­wie go­dzi­nę temu czuł się zu­peł­nie sa­mot­ny na świe­cie; gdy tego rana sły­szał wiel­kie bi­cie dzwo­nów z ca­stle­wo­odz­kie­go ko­ścio­ła, oznaj­mu­ją­ce przy­by­cie no­we­go pana i pani, dla nie­go dżwię­czał w nim jeno lęk i nie­po­kój, nie wie­dział bo­wiem, jak po­trak­tu­je go nowy wła­ści­ciel, ci zaś, u któ­rych daw­niej szu­kał opie­ki, byli już za­po­mnia­ni lub mar­twi. Duma i nie – pew­ność za­trzy­ma­ły go w domu, gdy (ple­ban, miesz­kań­cy wsi oraz służ­ba wy­le­gli po­wi­tać no­we­go pana na Ca­stle­wo­od; al­bo­wiem Hen­ryk Esmond nie był słu­gą, cho­ciaż na­le­żał do cze­la­dzi, a wła­ści­wie też nie człon­kiem ro­dzi­ny, jak­kol­wiek no­sił to samo na­zwi­sko i brew te­goż rodu pły­nę­ła w jego ży­łach. Wpo­śród roz­gwa­ru oraz wi­wa­tów to­wa­rzy­szą­cych przy­by­ciu no­we­go pana (na któ­re­go cześć, rzecz ja­sna, urzą­dzo­no uro­czy­stość, pa­lo­no z rusz­nic, a czyn­szow­ni­cy i służ­ba wi­wa­to­wa­li, gdy jego ekwi­paż zbli­żał się i wta­czał na za­ni­ko­wy dzie­dzi­niec) nikt nie zwra­cał naj­mniej­szej uwa­gi na mło­de­go Esmon­da. Od wszyst­kich za­po­mnia­ny, prze­sie­dział tedy w bi­blio­te­ce aż do po­po­łu­dnia, kie­dy to od­na­leź­li go nowi przy­ja­cie­le.

Gdy mi­lord i mi­la­dy mie­li już odejść, dziew­czyn­ka, wciąż trzy­ma­jąc krew­nia­ka za ręką, po­pro­si­ła, by po­szedł z nimi.

– Za­wsze po­rzu­casz sta­re­go przy­ja­cie­la dla no­we­go, Trix – po­wie­dział do­bro­tli­wie jej oj­ciec, za czym po­dał żo­nie ra­mię i wy­szedł. Mi­nę­li ga­le­rię mu­zycz­ną, od daw­na już opu­sto­sza­łą, da­lej kom­na­ty kró­lo­wej Elż­bie­ty w basz­cie ze­ga­ro­wej i wy­szli na ta­ras, skąd roz­ta­czał się pięk­ny wi­dok na za­cho­dzą­ce słoń­ce i wiel­kie, mrocz­ne bory, znad któ­rych nad­la­ty­wa­ło wła­śnie sta­do gaw­ro­nów, da­lej rów­ni­nę i rze­kę, a za nią wieś Ca­stle­wo­od i pięk­ne, fio­le­to­we wzgó­rza. Mały spad­ko­bier­ca tych wło­ści, dzie­cię dwu­let­nie, był już na ta­ra­sie pod opie­ką pia­stun­ki. Za­le­d­wie uj­rzał mat­kę, wy­rwał się i przy­biegł do niej przez traw­nik.

– Je­że­li tu­taj nie po­tra­fisz być szczę­śli­wa – po­wie­dział roz­glą­da­jąc się mi­lord – to zna­czy, że trud­no ci do­go­dzić, Ra­che­lo.

– Je­stem wszę­dzie szczę­śli­wa przy to­bie – od­par­ła – lecz naj­szczę­śliw­si by­li­śmy w Wal­co­te Fo­rest.

Na­stęp­nie mi­lord jął opi­sy­wać żo­nie to, co mie­li przed oczy­ma, a co mały Hen­ryk praw­dzi­wie znał le­piej od nie­go – mia­no­wi­cie hi­sto­rię zam­ku. Opo­wia­dał, jak przez wi­docz­ną stąd bra­mę ze­mknął paź z dzie­dzicz­ką Ca­stle­wo­od, dzię­ki cze­mu do­bra prze­szły na ich ro­dzi­nę, i jak Okrą­głe Gło­wy ata­ko­wa­ły basz­tę ze­ga­ro­wą, w któ­rej obro­nie po­legł oj­ciec mi­lor­da.

– Mia­łem na­ów­czas le­d­wie dwa lata – mó­wił – ato­li je­śli od­jąć czter­dzie­ści sześć od dzie­więć­dzie­się­ciu, to w ja­kim będę wie­ku, ku­zy­nie Hen­ry­ku?

– Trzy­dzie­ści – od­par­ła jego żona ze śmie­chem.

– O wie­lem za sta­ry dla cie­bie, Ra­che­lo – po­wie­dział mi­lord spo­glą­da­jąc na nią czu­le. Za­iste wy­glą­da­ła na dziew­czy­nę, a mia­ła wów­czas za­le­d­wie dwa­dzie­ścia lat.

– Sam wiesz, Frank – ona na to – że ro­bię wszyst­ko, by ci się przy­po­do­bać, a obie­cu­ję, że co dzień będę star­sza.

– Ma­mu­siu, nie mów do taty: Frank. Te­raz trze­ba mó­wić: mi­lor­dzie – wtrą­ci­ła pan­na Be­atrix pod­rzu­ca­jąc dum­nie głów­ką. Na to uśmiech­nę­ła się mat­ka, ro­ze­śmiał się do­bro­tli­wy oj­ciec, na­wet ma­lut­ki, drep­ta­ją­cy chło­pa­czek par­sk­nął śmie­chem nie wie­dząc dla­cze­go – za­pew­ne był ra­do­sny jak wszy­scy do­ko­ła. Jak­że trwa­le utkwi­ły mi w pa­mię­ci te bła­he wy­da­rze­nia i sło­wa, kra­jo­braz, świa­tło słoń­ca i grup­ka uśmiech­nię­tych, gwa­rzą­cych z sobą lu­dzi.

Po­nie­waż słoń­ce już za­cho­dzi­ło, mło­de­go dzie­dzi­ca ode­sła­no na rę­kach pia­stun­ki do łóż­ka, do­kąd się udał wy­jąc wnie­bo­gło­sy; na­to­miast ma­łej Trix przy­obie­ca­no, że tego wie­czo­ra za­sią­dzie do ko­la­cji.

– Ty też pój­dziesz z nami, ku­zyn­ku, praw­da? – spy­ta­ła. Hen­ryk Esmond za­czer­wie­nił się.

– Ja ja­dam ko­la­cję z pa­nią Work­sop – od­rzekł.

– Dia­bła tam! – za­wo­łał mi­lord. – Dziś bę­dziesz wie­cze­rzał z nami, Hen­rycz­ku. Chy­ba nie od­mó­wi da­mie, co, Trix?

Hen­ryk wszyst­kich za­dzi­wił swym ape­ty­tem; bied­ny chło­piec spra­wił się za­iste na­der grac­ko, ile że, praw­dę po­wie­dziaw­szy, nie jadł w ogó­le obia­du, gdyż po­śród ogól­nej krzą­ta­ni­ny i przy­go­to­wań do przy­jaz­du no­we­go pana za­po­mnia­no o nim ze szczę­tem.

– Nie jadł obia­du! Bied­ne, ko­cha­ne dziec­ko! – za­wo­ła­ła mi­la­dy na­kła­da­jąc mu na ta­lerz ko­pia­stą por­cję mię­si­wa. Wi­ceh­ra­bia zaś na­peł­niw­szy jego szkle­ni­cę po­pro­sił, aby wzniósł to­ast, na co imć Hen­ryk za­wo­łał: „Zdro­wie naj­ja­śniej­sze­go pana!”, i wy­chy­lił wino. Mi­lord zdra­dzał za­iste aż na­zbyt wiel­ką go­to­wość speł­nie­nia za­rów­no tego, jak in­nych to­a­stów. Nie chciał sły­szeć, aby dok­tor Tu­sher, ple­ban z Ca­si­tle­wo­od, któ­ry przy­był na ko­la­cję, wy­co­fał się w chwi­li, kie­dy po­da­no wety; oświad­czył, iż tak dłu­go nie miał ka­pe­la­na, że pręd­ko się nim nie znu­dzi. Ja­koż jego wie­leb­ność przez kil­ka go­dzin do­trzy­my­wał panu to­wa­rzy­stwa przy lul­ce i wa­zie z pon­czem i od­szedł do domu kro­kiem dość chwiej­nym, oświad­czyw­szy z tu­zin razy, że uprzej­mość lor­da je­go­mo­ści prze­szła wszyst­ko, cze­go do­tąd do­świad­czył od jego sza­now­nej ro­dzi­ny.

Co zaś się ty­czy mło­de­go Esmon­da, to wró­cił do swo­jej kom­na­ty z ser­cem prze­peł­nio­nym zdu­mie­niem i wdzięcz­no­ścią dla no­wych przy­ja­ciół, któ­ry­mi ten szczę­sny dzień go ob­da­rzył. Był już na no­gach i czu­wał na dłu­go, nim dom się prze­bu­dził, i nie mógł się do­cze­kać, kie­dy uj­rzy pięk­ną pa­nią, jej dzie­ci oraz do­bro­tli­we­go pro­tek­to­ra i opie­ku­na. Lę­kał się tyl­ko, aby ser­decz­ne po­wi­ta­nie z po­przed­nie­go wie­czo­ru nie zo­sta­ło mu ja­kimś spo­so­bem cof­nię­te albo od­mie­nio­ne.

Nie­ba­wem jed­nak wy­szła do ogro­du mała Be­atrix, a za nią mat­ka, któ­ra po­zdro­wi­ła Hen­ry­ka rów­nie ser­decz­nie jak przed­tem. Opo­wie­dział jej dłu­go i sze­ro­ko dzie­je zam­ku, któ­rych na­uczo­no go za cza­sów daw­ne­go pana, a ona wy­słu­cha­ła ich z wiel­kim za­ję­ciem. Na­wią­zaw­szy zaś do ubie­głe­go wie­czo­ru przy­znał się, że ro­zu­mie po fran­cu­sku, i po­dzię­ko­wał pani za do­broć.

– Znasz fran­cu­ski? – za­py­ta­ła ru­mie­niąc się. – W ta­kim ra­zie, mój pa­nie, bę­dziesz uczył mnie i Be­atrix.

Na­stęp­nie za­da­ła wie­le dal­szych py­tań na te­mat jego oso­by, o tym jed­nak­że na­le­ży zdać spra­wę peł­niej i bar­dziej szcze­gó­ło­wo, niż to uczy­nił chło­piec w swych zwię­złych od­po­wie­dziach na za­py­ta­nia opie­kun­ki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: