Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Historia wielkości i upadku Cezara Birotteau - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Historia wielkości i upadku Cezara Birotteau - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 464 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I CE­ZAR U SZCZY­TU WIEL­KO­ŚCI

W noce zi­mo­we na uli­cy św. Ho­no­riu­sza ha­łas usta­je tyl­ko przez chwi­lę; ogrod­ni­cy cią­gną­cy do hal wzna­wia­ją ruch, jaki czy­ni­ły po­jaz­dy wra­ca­ją­ce z te­atrów lub ba­lów. W tym wła­śnie mo­men­cie, Mory w wiel­kiej sym­fo­nii pa­ry­skie­go zgieł­ku przy­pa­da oko­ło pierw­szej z rana, żona pana Ce­za­ra Bi­rot­te­au, wła­ści­cie­la per­fu­me­rii przy pla­cu Ven­dó­me, obu­dzi­ła się na­gle ze strasz­li­we­go snu. Per­fu­miar­ka uj­rza­ła swe­go so­bo­wtó­ra; uj­rza­ła samą sie­bie w łach­ma­nach, jak uj­mu­je su­chą i po­marsz­czo­ną ręką klam­kę wła­sne­go skle­pu, gdzie znaj­do­wa­ła się rów­no­cze­śnie i na pro­gu, i na i fo­te­lu za ladą; pro­si­ła sama sie­bie o jał­muż­nę, sły­sza­ła swój głos i u drzwi, i od lady. Chcia­ła szarp­nąć męża, ręka jej na­po­tka­ła zim­ne miej­sce. Wów­czas strach jej wzmógł się tak, że nie mo­gła po­ru­szyć zdrę­twia­łą szy­ją; gar­dło jak gdy­by się skle­iło, głos za­marł; sie­dzia­ła tak, przy­ro­śnię­ta do łóż­ka, z sze­ro­ki­mi i mar­twy­mi oczy­ma, z wło­sa­mi je­żą­cy­mi się bo­le­śnie, z usza­mi peł­ny­mi oso­bli­wych dźwię­ków, z ser­cem ści­śnię­tym, ale bi­ją­cym, zla­na po­tem i zlo­do­wa­cia­ła, w al­ko­wie, któ­rej drzwi były otwar­te na oścież.

Strach jest uczu­ciem na wpół cho­ro­bli­wym, któ­re ogar­nia or­ga­nizm ludz­ki tak gwał­tow­nie, iż wła­dze do­cho­dzą na­gle bądź do naj­wyż­sze­go stop­nia swej po­tę­gi, bądź do roz­stro­ju. Dłu­gi czas fi­zjo­lo­gia była zdu­mio­na tym ob­ja­wem, któ­ry oba­la jej sys­te­my i mąci jej hi­po­te­zy, mimo że to jest po pro­stu ude­rze­nie pio­ru­nu do­ko­na­ne we­wnątrz, ale, jak wszyst­kie prze­ja­wy elek­trycz­ne, dziw­ne i ka­pry­śne w swych od­mia­nach. Wy­tłu­ma­cze­nie to sta­nie się czymś po­spo­li­tym w dniu, w któ­rym ucze­ni uzna­ją ol­brzy­mią rolę, jaką od­gry­wa elek­trycz­no­śćw my­śli ludz­kiej.

Pani! Bi­rat­te­au do­zna­ła wów­czas uczu­cia bólu po­nie­kąd ja­sno­wi­dzą­ce­go, jaki po­wo­du­ją te strasz­li­we wy­ła­do­wa­nia woli roz­la­nej lub sku­plio­nej za po­mo­cą nie­zna­ne­go me­cha­ni­zmu. To­też przez pe­wien czas – bar­dzo krót­ki, je­śli go oce­niać mia­rą ze­gar­ka, ale nie­zmie­rzo­ny we­dle ilo­ści jej szyb­kich wra­żeń – bied­na ko­bie­ta po­sia­da­ła po­twor­ną moc wy­dzie­la­nia wię­cej my­śli, bu­dze­nia w so­bie wię­cej wspo­mnień, niż w zwy­czaj­nym sta­nie by­ła­by ich po­czę­ła przez cały dzień. Przej­mu­ją­cą hi­sto­rię tego mo­no­lo­gu moż­na by stre­ścić w kil­ku sło­wach, nie­do­rzecz­nych, kłó­cą­cych się z sobą i po­zba­wio­nych sen­su jak on sam.

– Nie ma żad­nej przy­czy­ny, któ­ra by mo­gła go skło­nić do opusz­cze­nia łóż­ka! Zjadł tyle cie­lę­ci­ny na obiad, może mu nie­do­brze? Ale gdy­by był cho­ry, obu­dził­by mnie. Od dzie­więt­na­stu lat, jak sy­pia­my ra­zem w tym łóż­ku, w tym sa­mym domu, nig­dy nie zda­rzy­ło się, aby opu­ścił swo­je miej­sce bez oznaj­mie­nia mi o tym, nie­bo­żąt­ko! A żeby miał nie wró­cić na noc! Chy­ba tyl­ko wów­czas, gdy miał noc­ną war­tę w Gwar­dii. Czy po­ło­żył się wie­czór ze mną ? Ależ tak; mój Boże, jaka ja głu­pia!

Spoj­rza­ła na łóż­ko i uj­rza­ła szlaf­my­cę męża, któ­ra za­cho­wa­ła stoż­ko­wa­ty nie­mal kształt jego gło­wy.

– Chy­ba umarł! Czyż­by się za­bił! Dla­cze­go – cią­gnę­ła. – Od dwóch lat, kie­dy go za­mia­no­wa­li tym wi­ce­me­rem, cho­dzi jak zwa­rio­wa­ny. Jemu da­wać urzę­dy pu­blicz­ne, czyż to nie jest śmie­chu god­ne, sło­wo uczci­wej ko­bie­ty! In­te­re­sy sto­ją do­brze, ku­pił mi szal. Może źle? Eh, wie­dzia­ła­bym o tym. Al­boż się wie, kie­dy i co tam męż­czy­zna dusi w środ­ku? A ko­bie­ta tak samo! Toć dziś jesz­cze mie­li­śmy pięć ty­się­cy fran­ków ob­ro­tu! Zresz­tą, wi­ce­mer nie może się sam sprząt­nąć ze świa­ta, zbyt do­brze zna usta­wy. Gdzież tedy jest?

Nie mo­gła ani ob­ró­cić szyi, ani wy­su­nąć ręki, aby po­cią­gnąć za dzwo­nek, któ­ry był­by wpra­wił w ruch ku­char­kę, trzech su­biek­tów i chłop­ca z ma­ga­zy­nu. Zda­na na pa­stwę kosz­ma­ru, cią­gną­ce­go się da­lej na ja­wie, za­po­mnia­ła o cór­ce śpią­cej spo­koj­nie w przy­le­głym, po­ko­ju, od któ­re­go drzwi znaj­do­wa­ły się tuż koło stóp łóż­ka. Wresz­cie krzyk­nę­ła: – Ce­zar! – i nie otrzy­ma­ła żad­nej od­po­wie­dzi. Zda­wa­ło się jej, że krzyk­nę­ła gło­śno to imię, a wy­mó­wi­ła je tyl­ko w my­śli.

– Czyż­by miał ko­chan­kę? Za głu­pi jest – cią­gnę­ła – a przy tym za­nad­to ko­cha mnie na to. Czyż nie po­wie­dział pani Ro­gu­in, że nig­dy mnie nie zdra­dził na­wet my­ślą. Ten czło­wiek to cho­dzą­ca uczci­wość. Je­śli kto wart jest iść do nie­ba, to chy­ba on! Z cze­go on może się spo­wia­dać? Ot, baje coś trzy po trzy. Jak na ro­ja­li­stę (któ­rym zo­stał sam nie wie­dząc cze­mu, daję sło­wo), nie robi pa­ra­dy ze swo­im na­bo­żeń­stwem. Bie­da­czek, idzie o ósmej po ci­chut­ku na mszę, tak jak­by szedł do ta­kie­go domu. Boi się Boga dla sa­me­go Boga, pie­kło go tam nie stra­szy. Ja­ki­mi cu­dem miał­by mieć ko­chan­kę? Trzy­ma się mo­jej spód­ni­cy, że aż mnie to nu­dzi cza­sem. Ko­cha mnie bar­dziej niż wła­sne oko w gło­wie, dał­by je so­bie wy­łu­pić dla mnie. Przez dzie­więt­na­ście lat nie zda­rzy­ło mu się gło­su pod­nieść mó­wiąc do mnie. Cór­ka idzie do­pie­ro na dru­gim miej­scu… Ależ Ce­za­ryn­ka śpi tu obok… (Ce­za­rynl­ko! Ce­za­ryn­ko! Ce­za­ryn­ko!) Nie miał nig­dy jed­nej my­śli, żeby mi jej nie po­wie­dział. Kie­dy za­cho­dził pod „Ma­ry­na­rza”, miał ra­cję mó­wiąc, że go po­znam do­pie­ro w prak­ty­ce. I nie ma go!… To coś nad­zwy­czaj­ne­go.

Ob­ró­ci­ła z wy­sił­kiem gło­wę i spoj­rza­ła prze­lot­nie na po­kój, pe­łen owych ma­low­ni­czych efek­tów noc­nych, któ­re sta­no­wią roz­pacz słow­ni­ka i da­dzą się wy­łącz­nie wy­ra­zić pędz­lem ro­dza­jo­wych ma­la­rzy. Skąd wziąć słów, aby od­dać strasz­li­we zyg­za­ki pa­da­ją­cych cie­ni, fan­ta­stycz­ne rzu­ty fi­ra­nek wzdę­tych wia­trem, grę mdłe­go świa­tła lamp­ki noc­nej, snu­ją­ce­go się po fał­dach czer­wo­ne­go per­ka­lu, kon­tur suk­ni zwi­sa­ją­cej z krze­sła, sło­wem – wszyst­kie te dziw­ne zja­wy, któ­re prze­ra­ża­ją wy­obraź­nię w chwi­li, gdy zdol­na jest je­dy­nie od­czu­wać ból? Pani Bi­rot­te­au mia­ła wra­że­nie, że wi­dzi sil­ne świa­tło w są­sied­nim po­ko­ju, i zra­zu przy­szedł jej na myśl po­żar; ale kie­dy spo­strze­gła czer­wo­ny fu­lar, któ­ry jej się wy­dał ka­łu­żą roz­la­nej krwi, myśl jej po­chło­nę­li wy­łącz­nie zło­dzie­je, zwłasz­cza od­kąd się jej zda­ło, iż w nie­ła­dzie me­bli do­strze­ga śla­dy wal­ki. Na wspo­mnie­nie sumy znaj­du­ją­cej się w ka­sie strach zga­sił zim­ną go­rącz­kę kosz­ma­ru; rzu­ci­ła się prze­ra­żo­na, w ko­szu­li, na śro­dek po­ko­ju, ra­to­wać męża, któ­ry w jej wy­obraź­ni pa­so­wał się ze zło­dzie­ja­mi.

– Ce­zar! Ce­zar! – krzyk­nę­ła wresz­cie gło­sem peł­nym lęku. Zna­la­zła olej­ka­rza na środ­ku są­sied­nie­go po­ko­ju, z łok­ciem w ręku i mie­rzą­ce­go po­wie­trze, ale tak li­cho za­wi­nię­te­go w zie­lo­ny bar­cha­no­wy szla­frok w cze­ko­la­do­we grosz­ki, iż nogi po­czer­wie­nia­łe miał od zim­na. Nie czuł tego, tak był za­ję­ty. Kie­dy Ce­zar ob­ró­cił się, aby spy­tać żony: „Co ta­kie­go? cze­go chcesz, Ko­stu­siu?”, mina jego, jak u lu­dzi po­chło­nię­tych ra­chun­kiem, była tak sza­le­nie głu­pia, iż pani Bi­rot­te­au za­czę­ła się śmiać.

– Mój Boże, Ce­zar­ku, co z cie­bie za fi­gu­ra! – rze­kła. – Cze­góż zo­sta­wiasz mnie samą, nie uprze­dziw­szy mnie ani sło­wem? Mało nie umar­łam ze stra­chu, nie wie­dzia­łam, co my­śleć. Cóż ty tu ro­bisz, roz­pię­ty na czte­ry wia­try? Za­ka­ta­rzysz się jak nie­bo­skie stwo­rze­nie. Sły­szysz, Bi­rot­te­au?

– Tak, dusz­ko, już je­stem – od­parł olej­karz wcho­dząc do po­ko­ju.

– No chodź­że się za­grzać i po­wiedz mi, co za giez cię uką­sił – od­par­ła pani Bi­rot­te­au roz­gar­nia­jąc po­piół na ko­min­ku i roz­nie­ca­jąc co prę­dzej ogień. – Skost­nia­ła je­stem. Ależ by­łam głu­pia, żeby się zry­wać w ko­szu­li! Do­praw­dy, my­śla­łam, że cię mor­du­ją.

Ku­piec po­sta­wił świe­cę na ko­min­ku, za­wi­nął się w szla­frok i po­szedł ma­chi­nal­nie po­szu­kać dla żony fla­ne­lo­wej spód­ni­cy. ,

– Masz, ki­ciu, odziej się – rzekł. – Dwa­dzie­ścia dwa ma osiem­na­ście – cią­gnął swój mo­no­log – mo­że­my mieć wspa­nia­ły sa­lon.

– Ce­zar­ku, dziec­ko, czyś ty ze szczę­tem osza­lał? Czy to­bie się śni?

– Nie, żo­nu­siu, ja ob­li­czam.

– Na to, a!by ro­bić głup­stwa, mo­głeś przy­najm­niej do­cze­kać dnia – wy­krzyk­nę­ła opa­su­jąc spód­ni­cę pod ka­fta­ni­kiem i otwie­ra­jąc drzwi od po­ko­ju, gdzie sy­pia­ła cór­ka.

– Ce­za­ryn­ka śpi – rze­kła – nie usły­szy nas. Słu­chaj­że, Ce­zar, mów, co to­bie.

– Mo­że­my wy­dać bal.

– Wy­dać bal! My? Sło­wo uczci­wej ko­bie­ty, to­bie się coś ma­ja­czy, ko­cha­nie.

– Nic mi się me ma­ja­czy, ko­tu­sa­eez­ku. Słu­chaj, po­win­no się za­wsze czy­nić to, co na­le­ży do po­zy­cji, jaką czło­wiek zaj­mu­je. Rząd po­sta­wił mnie na świecz­ni­ku, je­stem czło­wie­kiem rzą­du; mamy obo­wią­zek śle­dzić jego du­cha i wspie­rać jego in­ten­cje. Ksią­żę Ri­che­heu do­ko­nał dzie­ła oczysz­cze­nia Fran­cji z oku­pan­tów. We­dle pana de La Bil­lar­die­re funk­cjo­na­riu­sze, któ­rzy re­pre­zen­tu­ją mia­sto Pa­ryż, po­win­ni, każ­dy w sfe­rze swo­ich wpły­wów, uczy­nić so­bie obo­wią­zek z tego, aby uczcić oswo­bo­dze­nie te­ry­to­rium. Roz­wiń­my praw­dzi­wy pa­trio­tyzm, któ­ry przy­pra­wi o ru­mie­niec wsty­du tak zwa­nych li­be­ra­łów, tych prze­klę­tych in­try­gan­tów, hę? Czy my­ślisz, że ja nie ko­cham kra­ju? Chcę po­ka­zać li­be­ra­łom, moim wro­gom, że ko­chać kró­la, to zna­czy ko­chać Fran­cję.

– Są­dzisz, że ty masz wro­gów, mój po­czci­wy Bi­rot­te­au?

– Tak jest, żono, mamy wro­gów. Po­ło­wa na­szych przy­ja­ciół w dziel­ni­cy – to wro­go­wie. Wszy­scy mó­wią: Bi­rot­te­au ma szczę­ście. Bi­rot­te­au to żad­na gło­wa: mimo to jest wi­ce­me­rem, wszyst­ko mu się uda­je. Ład­nie się oni za­ła­pią, po­cze­kaj. Do­wiedz się pierw­sza, że je­stem ka­wa­le­rem le­gii ho­no­ro­wej: król pod­pi­sał wczo­raj de­kret.

– Och, w ta­kim ra­zie – rze­kła pani Bi­rot­te­au wzru­szo­na – w ta­kim ra­zie trze­ba dać bal, ko­ituś­ku. Ale coś ty ta­kie­go zro­bił, aby do­stać krzyż?

– Kie­dy wczo­raj pan de La Bil­lar­die­re oznaj­mił mi tę no­wi­nę – od­parł Bi­rot­te­au za­kło­po­ta­ny – i ja za­py­ta­łem sani sie­bie, jak ty, ja­kie są moje ty­tu­ły: ale, za­sta­no­wiw­szy się, uzna­łem je w koń­cu i po­chwa­li­łem po­stą­pie­nie rzą­du. Po pierw­sze, je­stem ro­ja­li­stą, zra­nio­no im­nie pod ko­ścio­łem św. Ro­cha… w dniach ven­de­mia­ire'a; czyż to nic nie jest ująć w owym cza­sie broń za do­brą spra­wę? Na­stęp­nie, zda­niem wie­lu kup­ców wy­wią­za­łem się z mo­ich funk­cji kon­su­lar­nych ku ogól­ne­mu za­do­wo­le­niu. Wresz­cie, je­stem wi­ce­me­rem; otóż król dał czte­ry krzy­że le­gii cia­łu mu­ni­cy­pal­ne­mu mia­sta Pa­ry­ża. Roz­pa­trzyw­szy się w oso­bach, któ­re po­śród wice-me­rów nada­wa­ły się do de­ko­ra­cji, pre­fekt po­mie­ścił mnie pierw­sze­go na li­ście. Król… musi mnie zresz­tą znać; dzię­ki sta­re­mu Ra­gon… do­star­czam mu je­dy­ne­go pu­dru, ja­kie­go uży­wa; sny jed­ni po­sia­da­my prze­pis pu­dru nie­boszcz­ki kró­lo­wej, bied­nej, dro­giej, do­stoj­nej ofia­ry! Mer po­parł mnie na­der ener­gicz­nie.. Cóż chcesz? Je­że­li król daje mi krzyż, o któ­ry nie pro­si­łem, zda­je mi się, że nie mogę go od­rzu­cić bez nie­przy­zwo­ito­ści. Czy chcia­łem być wi­ce­me­rem? To­też, żo­nu­siu, sko­ro wszyst­ko idzie nam jak po ma­śle, jak mówi wu­ja­szek Pil­le­rault, kie­dy jest w hu­mo­rze, mam za­miar po­sta­wić dom na sto­pie zgod­nej z na­szym świet­nym lo­sem. Je­że­li mogę czymś być, nie­chże będę, czym Bóg mi prze­zna­czy; pod­pre­fek­tem, je­śli taka jego wola. Moja żono, ty po­peł­niasz wiel­ki błąd są­dząc, że oby­wa­tel spła­cił dług kra­jo­wi, sko­ro sprze­da­wał przez dwa­dzie­ścia lat pach­ni­dła tym, któ­rzy przy­cho­dzi­li je ku­po­wać. Je­że­li pań­stwo żąda po­mo­cy na­szych, in­te­li­gen­cyj, je­ste­śmy mu ją win­ni, tak jak win­ni mu je­ste­śmy po­da­tek od nie­ru­cho­mo­ści, za­rob­ko­wy, et ca­ete­ra. Czy masz ocho­tę za­wsze tkwić za kan­to­rem? Już, chwa­ła Bogu, re­zy­du­jesz tam od do­syć daw­na. Ten bal to bę­dzie na­sze świę­to. Ko­niec z kra­mar­stwem, ro­zu­mie się – dla cie­bie. Palę na­sze go­dło KRÓ­LO­WEJ RÓŻ, za­ma­lo­wu­ję na szyl­dzie CE­ZAR BI­ROT­TE­AU, OLEJ­KARZ, DAW­NIEJ RA­GON, i umiesz­cza­ni po pro­stu „Per­fu­me­ria” gru­by­mi, zło­ty­mi li­te­ra­mi. Na pół­pię­trze biu­ro, kasa i ład­ny ga­bi­net dla cie­bie. Ro­bię ma­ga­zyn z tyl­nych… ubi­ka­cyj, z obec­nej ja­dal­ni i kuch­ni. Wy­naj­mu­ję pierw­sze pię­tro w są­sied­nim domu, prze­bi­jam drzwi w mu­rze. Prze­ra­biam scho­dy, aby moż­na było prze­cho­dzić wprost z jed­ne­go domu do dru­gie­go. Wów­czas (bę­dzie­my mie­lił wiel­ki apar­ta­ment, ume­blo­wa­ny caca! Tak, od­na­wiam twój po­kój, wy­kra­wam ci bu­dua-refc i daję ład­ny po­ko­ik Ce­za­ry­nie. Pan­na skle­po­wa, któ­rą przyj­miesz, pierw­szy su­biekt i) two­ja po­ko­jo­wa (tak, mo­ścia pani, bę­dziesz mia­ła po­ko­jo­wą!) miesz­ka­ją na dru­gim, pię­trze. Na trze­cim kuch­nia, ku­char­ka ii chło­pak do po­sług. Na czwar­tym wiel­ki ma­ga­zyn bu­te­lek, krysz­ta­łów i por­ce­la­ny. Pra­cow­nia ro­bot­nic na stry­chu! Prze­chod­nie nie będą już wi­dzie­li, jak się przy­kle­ja ety­kiet­ka, robi to­reb­ki, kor­ku­je fiol­ki. To było do­bre przy uli­cy św. Dio­ni­ze­go, ale przy uli­cy św. Ho­no­riu­sza, pfe? nie wy­pa­da. Nasz ma­ga­zyn musi być stroj­ny jak sa­lon. Po­wiedz, czy my je­ste­śmy je­dy­ni olej­ka­rze, któ­rzy we­szli na dro­gę za­szczy­tów? Czyż nie ma fa­bry­kan­tów octu, musz­tar­dy któ­rzy są ma­jo­ra­mi Gwar­dii! Na­ro­do­wej, bar­dzo do­brze wi­dzia­ny­mi na Zam­ku? Na­śla­duj­my ich, roz­wiń­my nasz han­del, a jed­no­cze­śnie win­duj­my się w wy­so­kie sfe­ry.

– Wiesz, Ce­za­rze, co mi przy­cho­dzi na myśl, kie­dy cię słu­cham? Ro­bisz na mnie wra­że­nie czło­wie­ka, któ­ry na gło­wę upadł. Przy­po­mnij so­bie, com ci ra­di­zi­ła, kie­dy była mowa o tym, alby cię zro­bić me­rem: twój spo­kój przede wszyst­ki­mi „Je­steś stwo­rzo­ny, mó­wi­łam, do god­no­ści pu­blicz­nych jak moje ra­mię na skrzy­dło u wia­tra­ka. Wiel­ko­ści będą two­ją zgu­bą” Nie po­słu­cha­łeś mnie, no i przy­szła na­sza zgu­ba. Alby od­gry­wać rolę po­li­tycz­ną, trze­ba pie­nię­dzy; czy je mamy? Jak to! Chcesz spa­lić swo­je go­dło, któ­re kosz­to­wa­ło sześć­set fran­ków, i wy­rzec się „Kró­lo­wej Róż”, two­jej praw­dzi­wej chlu­by? Zo­staw­że in­nym te wszyst­kie am­bi­cje. Kto kła­dzie rękę w ogień, ten się spa­rzy, czy nie? Po­li­ty­ka pa­rzy dzi­siaj. Mamy ład­nych sto ty­się­cy fran­ków w go­tow­tiź­nie, ulo­ko­wa­nych poza na­szym han­dlem, fa­bry­ką i to­wa­ra­mi. Je­że­li chcesz po­mno­żyć ma­ją­tek, rób jak w 1793; ren­ta jest po sie­dem­dzie­siąt dwa, kup ren­tę. Bę­dziesz miał dzie­sięć ty­się­cy fran­ków rocz­nie, bez na­ra­że­nia na­szych in­te­re­sów. Sko­rzy­staj z tego ob­ro­tu, aby wy­dać za mąż cór­kę, sprze­daj sklep i prze­nie­śmy się w two­je stro­ny na wieś. Jak­że! Toć przez pięt­na­ście lat mó­wi­łeś tyl­ko o tym, aby ku­pić

Wir­ni­ki, ma­ją­te­czek koło Chi­nom, gdzie jest woda, łąki, las, win­ni­ce, dwa fol­war­ki, któ­ry przy­no­si ty­siąc ta­la­rów i gdzie się nam oboj­gu tak po­do­ba­ło! Dziś jessz­cze mo­że­my go mieć za sześć­dzie­siąt ty­się­cy fran­ków i na­gle panu za­chcia­ło się być fi­gu­rą, być w rzą­dzie! Przy­po­mnij­że so­bie, czym je­ste­śmy: olej­ka­rza­mi. Przed szes­na­stu laty, nim wy­na­la­złeś „Po­dwój­ny krem suł­ta­nek” i „Wodę kar­mi­no­wą”, gdy­by ci ktoś był po­wie­dział: „Bę­dziesz miał tyle, ile po­trze­ba, aby ku­pić Win­ni­ki”, czy nie był­byś się roz­cho­ro­wał z ra­do­ści? I ot! Mo­żesz na­być tę po­sia­dłość, na któ­rą mia­łeś taką ocho­tę, że o ni­czym in­nym ga­dać z tobą nie było moż­na, i te­raz mó­wisz o wy­da­wa­niu na głup­stwa pie­nię­dzy, któ­re­śmy za­ro­bi­li w po­cie czo­ła. Mogę po­wie­dzieć za­ro­bi­li, bo sama sie­dzia­łam, lato czy zima, za tym kan­to­rem niby pies w swo­jej bu­dzie. Czy nie le­piej jest mieć dwa po­ko­iki u cór­ki, któ­ra bę­dzie pa­nią re­jen­to­wą w Pa­ry­żu, i spę­dzać osiem mie­się­cy co roku w Chi­non, niż tu­taj za­cząć wy­mie­niać zło­tów­ki na gro­sze, a gro­sze na figę z ma­kiem? Cze­kaj, aż pój­dą w górę pa­pie­ry, dasz osiem ty­się­cy ren­ty cór­ce, za­cho­wa­my dwa dla sie­bie, to, co uzy­ska­my ze sprze­da­ży skle­pu, po­zwo­li nam ku­pić Win­ni­ki. Tam, w two­ich stro­nach, mój ko­tu­siu, za­braw­szy stąd na­sze me­ble, któ­re też są coś war­te, bę­dzie­my żyli jak ksią­żę­ta, gdy tu trze­ba mieć co naj­mniej mi­lion, aże­by coś zna­czyć. – Tum cię cze­kał, moja sta­ra – rzekł Ce­zar Bi­rot­te­au. – Nie je­stem jesz­cze dość głu­pi (mimo że ty mnie uwa­żasz za po­rząd­nie głu­pie­go!), aby nie po­my­śleć o wszyst­kim. Po­słu­chaj uważ­nie. Alek­san­der Crot­tat jest wy­ma­rzo­nym zię­ciem dla nas i bę­dzie miał kan­ce­la­rię Ro­gu­ina; ale czy my­ślisz, że za­do­wo­li się sto­ma ty­sią­ca­mi po­sa­gu (przy­pu­ściw­szy, że od­da­li­by­śmy całą go­to­wi­znę, aby wy­po­sa­żyć cór­kę, a co do mnie, je­stem za tym. Wo­lał­bym ra­czej oby­wać się su­chym chle­bem przez resz­tę ży­cia, a wi­dzieć ją szczę­śli­wą jak kró­lo­wę, sło­wem żoną re­jen­ta w Pa­ry­żu, jak po­wia­dasz). Ale ba! Sto ty­się­cy fran­ków lub na­wet osiem ty­się­cy fran­ków ren­ty to jest nic, gdy cho­dzi o ku­pie­nie kan­ce­la­rii Ro­gu­ina. Oleś, jak go na­zy­wa­my, uwa­ża nas, jak wszy­scy zresz­tą, za bo­gat­szych, o wie­le, niż je­ste­śmy w isto­cie. Je­że­li oj­ciec jego, ku­twa czter­na­stej pró­by, nie sprze­da jat­kie­go fol­war­ku za sto ty­się­cy, Oleś nie bę­dzie re­jen­tem; kan­ce­la­ria Ro­gu­ina war­ta jest czte­ry­kroć lub pięć­kroć. Je­że­li Crot­tat nie da po­ło­wy go­tów­ką, w ja­kiż spo­sób zdo­ła do­bić tar­gu? Ce­za­ryn­ka musi mieć dwie­ście ty­się­cy po­sa­gu, a co do nas, chcę, aby­śmy się wy­co­fa­li z in­te­re­sów jako sza­now­ni oby­wa­te­le Pa­ry­ża z pięt­na­sto­ma ty­sią­ca­mi ren­ty. He? Je­że­li ci to wy­ka­żę ja­sno na dło­ni, czy za­mkniesz wte­dy bu­zię?

– A, je­śli masz ko­pal­nię zło­ta…

– Tak jest, mam, moja ki­ciu. Tak – rzekł uj­mu­jąc żonę wpół i przy­kle­pu­jąc ją lek­ko, prze­ję­ty ra­do­ścią, któ­ra oży­wi­ła wszyst­kie jego rysy. – Nie chcia­łem ci mó­wić o tej spra­wie, nim bę­dzie doj­rza­ła; ale, na ho­nor, ju­tro jej może do­bi­ję. Ot co: Ro­gu­in za­pro­po­no­wał mi in­te­res tak pew­ny, że sam przy­stę­pu­je do nie­go z Ra­igo­nem, z two­im, wu­jem Pil­le­rault i z dwo­ma je­sa­cze ze swo­ich klien­tów. Ku­pi­my koło św. Mag­da­le­ny grun­ty, któ­re, we­dle ob­li­czeń Ro­gu­ina, na­bę­dzie­my za czwar­tą część war­to­ści, do ja­kiej doj­dą od dziś za trzy lata, pory, w któ­rej po wy­ga­śnię­ciu kon­trak­tów, za­cznie­my je eks­plo­ato­wać. Jest nas sze­ściu we­dle umó­wio­nych dzia­łów. Ja mam do­star­czyć trzy­sta ty­się­cy fran­ków, alby być w trzech ósmych. Je­że­li któ­ry z nas bę­dzie po­trze­bo­wał pie­nię­dzy, Ro­gu­in znaj­dzie je na jego część, wcho­dząc na hi­po­te­kę. Aby mieć wszyst­ko w gar­ści i być pew­nym swe­go, 'Za­żą­da­łem, abym był no­mi­nal­nym wła­ści­cie­lem po­ło­wy, któ­ra bę­dzie wspól­ną wła­sno­ścią Pil­le­raul­ta, sta­re­go Ra­go­na i moją. Ro­gu­in bę­dzie fi­gu­ro­wał pod na­zwi­skiem nie­ja­kie­go Ka­ro­la Cla­pa­ron, mego współ­wła­ści­cie­la, któ­ry da, jak ja, kontr­re­wers wspól­ni­kom. Ro­gu­in roz­pa­trzy, ja­kie kon­trak­ty mu­szą być le­ga­li­zo­wa­ne, bo nie jest pew­ne, czy bę­dzie­my mo­gli unik­nąć za­hi­po­te­ko­wa­nia i prze­rzu­cić je na tych, któ­rym sprze­da­my de­ta­licz­nie, ale to by było za dłu­go ci tłu­ma­czyć. Spła­ciw­szy te­re­ny bę­dzie­my mo­gli tyl­ko za­ło­żyć ręce i za trzy lata bę­dzie­my mie­li okrą­gły mi­lio­nik. Ce­za­ry­na skoń­czy dwa­dzie­ścia lat, in­te­res 'tym­cza­sem sprze­da­my i wów­czas po­pły­nie­my, za ła­ską bożą, skrom­nie ku za­szczy­tom.

– No do­brze! A skąd­że weź­miesz swo­ich trzy­sta ty­się­cy? – rze­kła pani Bi­rot­te­au.

– Nie ro­zu­miesz się nic na in­te­re­sach, ko­tuś­ko naj­słod­sza. Od­dam sto ty­się­cy fran­ków, któ­re są u Ro­gu­ina, po­ży­czę czter­dzie­ści ty­się­cy na bu­do­wie i ogro­dy, gdzie miesz­czą się na­sze fa­bry­ki; mamy dwa­dzie­ścia ty­się­cy w ka­sie; ra­zem sto sześć­dzie­siąt. Po­zo­sta­je jesz­cze sto czter­dzie­ści ty­się­cy, na któ­re pod­pi­szę we­ksle na zle­ce­nie pana Ka­ro­la Cla­pa­ron, ban­kie­ra; wy­pła­ci za nie go­tów­kę z po­trą­ce­niem eskon­tu. I oto jest całe trzy­sta ty­się­cy fran­ków; kie­dy we­ksle będą płat­ne, po­kry­je­my je z zy­sków. Gdy­by­śmy się nie mo­gli wy­pła­cić, Ro­gu­in do­star­czy mi ka­pi­ta­łów po pięć od sta, za­hi­po­te­ko­wa­nych na mo­jej czę­ści. Ale po­życz­ki będą nie­po­trzeb­ne; od­kry­łem esen­cję na po­rost wło­sów: „Ko­ma­gen”! Ii­ving-ston do­star­czył mi pra­sy hy­drau­licz­nej dla wy­tła­cza­nia mo­jej esen­cji z orze­chów, któ­re pod sil­nym ci­śnie­niem wy­dzie­la­ją na­tych­miast wszyst­ką oli­wę! Za rok, we­dle mo­ich ob­li­czeń, za­ro­bię co naj­mniej sto ty­się­cy. Ob­my­ślam afisz, któ­ry za­cznie się od słów: „Precz z pe­ru­ką!” Efekt bę­dzie ba­jecz­ny. Ty nie uwa­ża­łaś, ile ja bez­sen­nych nocy prze­my­śla­łem. Od trzech mię­sień cy po­wo­dze­nie „Olej­ku Ma­kas­sa­ra” nie daje mi spać. Za­pę­dzę „Ma­kas­sa­ra” w kozi róg!

– Więc to są te pięk­ne pro­jek­ty, któ­re wał­ku­jesz w mó­zgow­ni­cy od dwóch mie­się­cy, nie chcąc mai pi­snąć ani sło­wa! Wid­sia­łam się przed chwi­lą że­bracz­ką u wła­snych drzwi, cóż za ostrze­że­nie nie­bios! Za ja­kiś czas zo­sta­ną nam tyl­ko oczy do pła­ka­nia. Nig­dy śnie zro­bisz tego, póki ja żyję, sły­szysz mnie, Ce­za­rze? Pod tym wszyst­kim kry­ją się ja­kieś ma­tac­twa, któ­rych ty nie spo­strze­gasz; je­steś nad­to rze­tel­ny, i uczci­wy, aby po­dej­rze­wać hul­taj­stwa u in­nych. Cze­mu przy­cho­dzą czę­sto­wać cię mi­lio­na­mi? Wy­pru­wasz się z ca­łej go­to­wi­zny, za­dłu­żasz się po­nad moż­ność, a po­tem, je­śli two­ja esen­cja nie chwy­ci, je­śli ci nie znaj­dą pie­nię­dzy, je­śli te­re­nów nie da się spie­nię­żyć, czym spła­cisz we­ksle? Może łu­pi­na­mi ze swo­ich, orze­chów? Aby się wy­win­do­wać w górę, nie chcesz już fi­gu­ro­wać pod swo­im, na­zwi­skiem, chcesz zdjąć go­dło „Kró­lo­wej Róż”, a za to bę­dziesz sma­ro­wał cu­dac­kie afi­sze i pro­spek­ty, bę­dziesz ob­wie­szał Ce­za­ra Bi­rot­te­au na rogu każ­dej uli­cy i na każ­dej de­sce rusz­to­wa­nia, gdzie tyl­ko bu­du­ją!

– Oho! wła­śnie­śnie tra­fi­ła. Będę miał fi­lię pod na­zwi­skiem Po­pi­no­ta, gdzieś koło uli­cy Lom­bardz­kiej, gdzie osa­dzę mo­je­go An­zelm­ka. Spła­cę w ten spo­sób dług wdzięcz­no­ści wo­bec sta­rych Ra­go­nów, po­da­jąc rękę ich sio­strzeń­co­wi, któ­ry bę­dzie mógł zro­bić ma­ją­tek. Wiesz, te bied­ne Ra­go­ni­ska wy­da­ją mi się od ja­kie­goś cza­su w nie­świat­nych in­te­re­sach.

– Słu­chaj, ci lu­dzie chcą two­ich, pie­nię­dzy.

– Ale co to­bie się śni, moja ki­ciu? Czy wuj Pil­le­rault, któ­ry nas ko­cha jak oczko w gło­wie i przy­cho­dził tu na obiad co nie­dzie­lę? Czy po­czci­wy sta­ry Ra­gon, nasz po­przed­nik, któ­ry ma za sobą czter­dzie­ści lat uczci­wo­ści i z któ­rym gry­wa­my w bo­sto­na? Czyż­by wresz­cie Ro­gu­in, re­jent pa­ry­ski, czło­wiek pięć­dzie­się­cio­ośmio­let­ni, li­czą­cy dwa­dzie­ścia pięć lat no­ta­ria­tu? Re­jent pa­ry­ski! W po­trze­bie moi wspól­ni­cy do­po­mo­gli­by mi! Gdzież więc ten spi­sek, moja ki­ciu­siu zło­ta? Słu­chaj, mu­szę ci wy­pa­lić całą praw­dę, daję! sło­wo, leży mi to na ser­cu. – By­łaś za­wsze po­dejrz­li­wa jak kot­ka! Sko­ro tyl­ko mie­li­śmy dwa gro­sze w ka­sie skle­po­wej, za­raz my­śla­łaś, że klien­ci są zło­dzie­je. – Trze­ba klę­kać przed tobą i bła­gać cię, abyś się po­izwo­li­ła wzbo­ga­cić! Jak na pa­nien­kę uro­dzo­ną w Pa­ry­żu, nie masz za grosz am­bi­cji! Gdy­by nie two­je usta­wicz­ne oba­wy, nie by­ło­by czło­wie­ka szczę­śliw­sze­go ode mnie! – Gdy­bym cię był słu­chał, nig­dy bym nie stwo­rzył ani „Kre­mu suł­ta­nek”, ani „Wody kar­mi­no­wej”. Sklep po­zwo­li nam żyć, ale te dwa od­kry­cia i na­sze my­deł­ka dały nam sto sześć­dzie­siąt ty­się­cy fran­ków, któ­re po­sia­da­my na czy­sto, go­tó­wecz­ką! Gdy­by nie moja gło­wa – o, bo ja mam ta­lent jako olej­karz – by­li­by­śmy kra­ma­rza­mi, za­ha­mo­wy­wa­li­by­śmy się, aby zwią­zać ko­niec z koń­cem, mie był­bym jed­nym z wy­bit­nych kup­ców, któ­rzy wy­bie­ra­ją sę­dzie­go w try­bu­na­le han­dlo­wym, nie był­bym sę­dzią ani wi­ce­me­rem. Czy wiesz, czym był­bym? Skle­pi­ka­rzem, jak sta­ry Ra­gon, nie ubli­ża­jąc jego ho­no­ro­wi. – Na­sprze­da­waw­szy się pach­ni­deł przez czter­dzie­ści lat, zbi­li­by­śmy, jak on, trzy ty­sią­ce ren­ty; przy obec­nym zaś wzro­ście cen za­le­d­wie mie­li­by­śmy, jak oni, z cze­go żyć. (Z każ­dym dniem bar­dziej tro­skam się o tych sta­rych. Mu­szę w to wej­rzeć, ju­tro do­wiem sięw­szyst­kie­go od Po­pi­no­ta!) Gdy­bym szedł za two­ją radą – ty bo za­wsze się wszyst­kie­go stra­chasz i (my­ślisz, że ci z ręki uciek­nie! – nie miał­bym kre­dy­tu, nie miał­bym krzy­ża le­gii ho­no­ro­wej i nie był­bym na dro­dze do zo­sta­nia po­li­tycz­nym czło­wie­kiem. Tak, mo­żesz so­bie ki­wać gło­wą; je­że­li nasz in­te­res się uda, mogę zo­stać po­słem mia­sta Pa­ry­ża. He, he! Nie dar­mo mi Ce­zar na imię, wszyst­ko mi się po­wo­dzi­ło. To nie do po­ję­cia! Poza do­mem każ­dy przy­zna­je mi zdol­no­ści; ale tu­taj je­dy­na oso­ba, któ­rej tak chcę się przy­po­do­bać, że siód­me poty z sie­bie wy­pie­ram, aby ją zro­bić szczę­śli­wą, musi wła­śnie, ona jed­na, uwa­żać mnie za dur­nia!

Zda­nia te, mimo że prze­ry­wa­ne wy­mow­ny­mi pau­za­mi i wy­rzu­ca­ne jak 'kule – jak robi czło­wiek, któ­ry oskar­ża – wy­ra­ża­ły przy­wią­za­nie tak głę­bo­kie, tak trwa­łe, że pani Bi­rot­te­au uczu­ła się roz­czu­lo­na; ale, jak wszyst­kie ko­bie­ty, mi­ło­ścią, któ­rą wy­czu­ła, po­słu­ży­ła się, aby prze­cią­gnąć słusz­ność na swo­ją stro­nę.

– Więc do­brze, Ce­za­rze – rze­kła – je­że­li mnie ko­chasz, po­zwól­że mi być szczę­śli­wą na swój spo­sób. Ani ty, ani ja nie otrzy­ma­li­śmy edu­ka­cji, nie umie­my mó­wić ani ro­bić re­we­ran­sów jak lu­dzie świa­to­wi, jak­że chcesz, aby nam było do twa­rzy w tych ho­no­rach? Ja tam by­ła­bym naj­szczę­śliw­sza w Wir­ni­kach! Za­wsze lu­bi­łam zwie­rzę­ta i ptasz­ki, do­sko­na­le spę­dzę ży­cie trosz­cząc się o kur­czę­ta, ba­wiąc się w go­spo­dy­nię. Sprze­daj­my sklep, wy­daj­my Ce­za­ry­nę i zo­sta­wi swo­je fiu­fiu. Bę­dzie­my miesz­kać przez zimę w Pa­ry­żu, u zię­cia, bę­dzie­my szczę­śli­wi, żad­na po­li­ty­ka ani han­del nie będą mo­gły nic zmie­nić w na­szym ży­ciu. Cze­mu piąć się po­nad dru­gich?

Czy obec­ny ma­ją­tek nam nie wy­star­cza? Kie­dy bę­dziesz mi­lio­ne­rem, czy zjesz dwa obia­dy? Czy po­trze­bu­jesz in­nej ko­bie­ty oprócz mnie? Przyj­rzyj się wu­jo­wi Pil­le­rault! Za­do­wo­lił się roz­trop­nie swo­im skrom­nym mie­niem i ży­cie spły­wa mu na do­brych uczyn­kach. Czy on po­trze­bu­je mod­nych me­bli, co? Pew­na je­stem, że za­mó­wi­łeś ume­blo­wa­nie: wi­dzia­łam, że tu za­cho­dził Bra­schon, z pew­no­ścią nie po to, alby ku­po­wać per­fu­my.

– Więc tak, moja lub­ciu, me­bel­ki dla cie­bie za­mó­wio­nej ro­bo­ty mają się za­cząć ju­tro: po­pro­wa­dzi je ar­chi­tekt, któ­re­go po­le­cił mil pan de La Bil­lar­die­re.

– Boże – wy­krzyk­nę­ła – miej li­tość nad nami!

– Do­praw­dy, ki­ciu, ty nie je­steś roz­sąd­na. Czy w trzy­dzie­stu sied­miu la­tach, taka ład­na i świe­ża, masz za­grze­bać się gdzieś pod Chi­non? Ja, Bogu dzię­ki, mam do­pie­ro trzy­dzie­ści dzie­więć. Przy­pa­dek otwie­ra przede mną ład­ną dro­gę, ko­rzy­stam z niej. Po­czy­na­jąc so­bie roz­trop­nie, mogę za­jąć po­cze­sne miej­sce w mie­siz­czań­stwie pa­ry­skim, jak to by­wa­ło nie­gdyś:, za­ło­żyć dom Bi­rot­te­au, jak są Kel­le­ro­wie, De­sma­rets, Ro­gu­in? Co­chin, Gil­le­au­me, Le­bas, Nu­cin­gen, Sa­il­lard, Po­pi­not, Ma­ti­fat, któ­rzy li­czą albo li­czy­li się za coś w swo­jej dziel­ni­cy. Daj­że po­kój! Gdy­by ten in­te­res nie był tak pew­ny jak zło­to…

– Pew­ny!…

– Tak, pew­ny. Oto już od dwóch mie­się­cy go kal­ku­lu­ję. Niby nic nie po­ka­zu­jąc po so­bie in­for­mu­je się u bu­dow­ni­czych,. w agen­cjach, u ar­chi­tek­tów i przed­się­bior­ców. Pan Grin­dot, mło­dy ar­chi­tekt, któ­ry ma prze­ra­biać miesz­ka­nie, jest w roz­pa­czy, że nie ma pie­nię­dzy, aby przy­stą­pić do na­szej spe­ku­la­cji:

– Wę­szy tam przy­szłe bu­do­wy, na­ma­wia, aby cię osku­bać.

– Al­boż moż­na za­ła­pać lu­dzi ta­kich jak Pil­le­rault, jak Cla­pa­ron i Ro­gu­in? Zysk jest tak pew­ny, jak na „Kre­mie suł­ta­nek”, poj­mu­jesz?

– Ależ, mój dro­gi, na cóż Ro­gu­ino­wii spe­ku­lo­wać, sko­ro ma kan­ce­la­rię czy­stą i ma­ją­tek w gar­ści? Wi­dzę go nie­raz, jak idzie, bar­dziej za­su­mo­wa­ny niż sam mi­ni­ster, z tym spoj­rze­niem spode łba, któ­re­go nie lu­bię; ukry­wa swo­je tro­ski. Od pię­ciu lat me po­do­ba mi się jego fa­cja­ta: trą­ci mi sta­rym roz­pust­ni­kiem. Kto ci tra­czy, że on nie drap­nie, sko­ro bę­dzie miał w ręku ka­pi­ta­ły? Wi­dy­wa­no ta­kie rze­czy. Czy my go do­brze zna­my? Dar­mo jest od pięt­na­stu lat niby to na­szym przy­ja­cie­lem, nie wło­ży­ła­bym za nie­go ręki w ogień. Śmier­dzi mu z nosa, żona z nim nie żyje, musi mieć, ko­chan­ki, któ­rym pła­ci i któ­re go ruj­nu­ją; nie wi­dzę in­nej przy­czy­ny jego smut­ku. Kie­dy ubie­ra­jąc się pa­trzę przez ża­lu­zję, wi­dzę go, jak idzie pie­cho­tą do sie­bie, rano, wra­ca­jąc skąd? – Nikt tego nie wie. Robi na mnie wra­że­nie czło­wie­ka, któ­ry ma dwa domy; wy­da­je na swo­ją rękę, pani na swo­ją. Czy to jest ży­cie re­jen­ta? Jeże! czło­wiek za­ra­bia pięć­dzie­siąt ty­się­cy, a wy­da­je sześć­dzie­siąt, w dwa­dzie­ścia lat ma płót­no w kie­sze­ni, goły jest jak tu­rec­ki świę­ty; ale że na­wykł błysz­czeć, ob­dzie­ra bez li­to­ści' przy­ja­ciół; mi­łość bliź­nie­go za­czy­na się od' sie­bie. Żyją bli­sko z tym nic­po­niem diu Til­let, na­szym daw­nym su­biek­tem: nic mi do­bre­go nie wró­ży ta za­ży­łość. Je­że­li nie po­znał się na du Til­le­cie, jest bar­dzo śle­py; je­że­li go zna, po cóż go tak pie­ści? Po­wiesz mi, że żona jego ro­man­su­je z du Til­le­tem? Wiesz, że nie­wie­le ro­zu­miem o czło­wie­ku, któ­ry nie im ho­no­ru na punk­cie żony. A obec­ni po­sia­da­cze te­re­nów, to mu­szą być skoń­cze­ni głup­cy, żeby da­wać za sto su to, co war­te sto fran­ków. Gdy­byś spo­tkał dziec­ko, któ­re by nie wie­dzia­ło, ile wart zło­ty lu­dwik, czy­byś mu nie po­wie­dział? Po­wiem ci, z prze­pro­sze­niem, twój in­te­res robi na mnie wra­że­nie kra­dzie­ży.

– Mój Boże, ja­kie ko­bie­ty są 'cza­sem dziw­ne i jak wszyst­ko ba­ła­mu­cą! Gdy­by Ro­gu­in nie był w tej spra­wie, po­wie­dzia­ła­byś mi: ej, Ce­za­rze, ro­bisz in­te­re­sy, o któ­rych Ro­gu­in nic nie wie, nie pusz­czaj się na to. A te­raz, kie­dy on wy­stę­pu­je jako rę­koj­mia, po­wia­dasz…

– Nie on, tyl­ko ja­kiś Cla­pa­ron.

– Ależ no­ta­riusz nie może pod wła­snym imie­niem, fi­gu­ro­wać w, trans­ak­cji

– Cze­muż tedy robi rzecz, któ­rej pra­wo za­bra­nia? Cóż od­po­wiesz ty, któ­ry cią­gle ga­dasz o pra­wie?

– Po­zwól mi mó­wić da­lej. Ro­gu­in przy­stę­pu­je do spół­ki, a ty mó­wisz, że in­te­res nic nie wart? Czy.to roz­sąd­nie? Mó­wisz zno­wu: robi rzecz prze­ciw pra­wu. Ależ on wy­stą­pi jaw­nie, je­śli bę­dzie trze­ba. Po­wia­dasz: jest bo­ga­ty. Czyż nie moż­na by po­wie­dzieć tego sa­me­go o mnie? Czy Ra­gon i Pil­le­rault do­brze by się wy­bra­li, gdy­by mi za­czę­li! kłaść w uszy: „Po cóż wda­jesz się w ten in­te­res, kie­dy wszyst­kie­go masz po dziur­ki w no­sie?”

– Ku­piec a re­jent to zu­peł­nie co in­ne­go – rze­kła pani Bi­rot­te­au.

– Wresz­cie, moje su­mie­nie jest czy­ste – cią­gnął da­lej Ce­zar. – Lu­dzie, któ­rzy sprze­da­ją, sprze­da­ją z ko­niecz­no­ści; nie okra­da­my ich, jak nie okra­da się tego, od kogo ku­pu­je się ren­tę po sie­dem­dzie­siąt pięć. Dziś ku­pu­je­my te­re­ny po ce­nie dzi­siej­szej; za dwa lata bę­dzie in­a­czej, tak samo jak z ren­tą. Wiedz, Kon­stan­cjo-Bar­ba­ro-Jó­ze­fi­no Pil­le­rault, że nig­dy nie przy­chwy­cisz Ce­za­ra Bi­rot­te­au na,uczyn­ku, któ­ry by był prze­ciw naj­su­row­szej uczci­wo­ści albo prze­ciw pra­wu, albo prze­ciw su­mie­niu ani prze­ciw ho­no­ro­wi. Po osiem­na­stu la­tach po­ży­cia po­dej­rze­wa­ją czło­wie­ka we wła­snym domu o nie­uczci­wość!

– Ce­za­rze, uspo­kój­że się! Istot­nie, dość dłu­go żyję z tobą, aby znać do grun­tu two­ją du­szę. Osta­tecz­nie je­steś pa­nem. Tyś zro­bił ma­ją­tek, nie­praw­daż? Jest twój, mo­żesz go wy­dać. Choć­byś nas do­pro­wa­dził do ostat­niej nę­dzy, nig­dy ani ja, ani cór­ka nie uczy­ni­my ci naj­lżej­sze­go wy­rzu­tu. Ale słu­chaj: kie­dy wy­na­la­złeś swój „Krem suł­ta­nek” i swo­ją „Wodę”, cóż ry­zy­ko­wa­łeś? Pięć czy sześć ty­się­cy fran­ków. Dziś sta­wiasz na jed­ną kar­tę cały ma­ją­tek, a nie sam sia­dasz do gry: masz wspól­ni­ków, któ­rzy, mogą się oka­zać spryt­niej­si od cie­bie. Wy­daj 'bal, od­nów miesz­ka­nie, wy­rzuć dzie­sięć ty­się­cy – to nie­po­trzeb­ne, ale to jesz­cze nie ru­ina. Co do spra­wy z te­re­na­mi sprze­ci­wiam się sta­now­czo. Je­steś olej­ka­rzem, bądź olej­ka­rzem, a nie spe­ku­lan­tem. My, ko­bie­ty, mamy in­stynkt, któ­ry nas nie myli! Uprze­dzi­łam cię, a te­raz rób, jak chcesz. By­łeś sę­dzią w try­bu­na­le han­dlo­wym, znasz pra­wa, po­kie­ro­wa­łeś do­brze na­szą ło­dzią, pój­dę za tobą, Ce­za­rze. Ale będę drża­ła, do­pó­ki nasz ma­ją­tek nie bę­dzie pew­nie ulo­ko­wa­ny, a Ce­za­ryn­ka na swo­im, go­spo­dar­stwie. Dał­by Bóg, aby mój sen nie był pro­roc­twem!

Re­zy­gna­cja ta nie na rękę była Ce­za­ro­wi; użył nie­win­ne­go pod­stę­pu, do ja­kie­go ucie­kał ślą w po­dob­nych oko­licz­no­ściach..

– Słu­chaj, Ko­stu­siu, nie da­łem jesz­cze sło­wa, ale tak jak­by.

– Och, Ce­za­rze, w ta­kim, ra­zie nie ma o czym mó­wić. Ho­nor idzie przed ma­jąt­kiem. No, po­łóż się, kot­ku, bra­kło drze­wa. Zresz­tą, w łóż­ku jesz­cze wy­god­niej bę­dzie­my mo­gli roz­ma­wiać, je­że­li masz ocho­tę. Och, cóż za szka­rad­ny sen! Mój Boże! Wi­dzieć sie­bie samą! Ależ to strasz­ne! Obie z Ce­za­ryn­ką bę­dzie­my co dzień od­pra­wia­ły no­wen­nę za po­wo­dze­nie two­ich te­re­nów.

– Bez wąt­pie­nia, po­moc boża nie za­wa­dzi w ni­czy­im – rzekł po­waż­nie Bi­rot­te­au. – Ale esen­cja orze­cho­wa też jest po­tę­gą, moja żono. Do­ko­na­łem tego od­kry­cia, jak nie­gdyś „Po­dwój­ne­go kre­mu suł­ta­nek”, przy­pad­kiem: pierw­szy raz otwie­ra­jąc książ­kę, a tym ra­zem pa­trząc na ry­ci­nę przed­sta­wia­ją­cą Hero i Le­an­dra. Wiesz, ta ko­bie­ta, któ­ra leje oli­wę na gło­wę ko­chan­ka, ja­kie to ślicz­ne! Naj­pew­niej­sze spe­ku­la­cje to te, któ­re opie­ra­ją się na ludz­kiej próż­no­ści, na mi­ło­ści wła­snej, chę­ci błysz­cze­nia. Te uczu­cia nie giną nig­dy.

– Nie­ste­ty! Wi­dzę to.

– W pew­nym wie­ku męż­czy­zna od­dał­by du­szę za to, aby mieć wło­sy, je­śli ich nie ma. Od pew­ne­go cza­su bal­wie­rze mó­wią mi, że sprze­da­ją nie tyl­ko „Ma­kas­sar”, ale wszyst­ko słu­żą­ce do far­bo­wa­nia wło­sów lub też ucho­dzą­ce za śro­dek na ich po­rost. Od cza­su.po­ko­ju męż­czyź­ni upę­dza­ją się o wie­le wię­cej za ko­bie­ta­mi, a te szel­mecz­ki nie lu­bią ły­sków, he, he! ko­tu­siu! Po­pyt na ten ar­ty­kuł tłu­ma­czy się sy­tu­acją po­li­tycz­ną. Pre­pa­rat, któ­ry by utrzy­my­wał wło­sy w do­brym zdro­wiu, sprze­da­wał­by się jak buł­ka za grosz, tym bar­dziej że ta esen­cja bę­dzie z pew­no­ścią apro­bo­wa­na przez Aka­de­mię Nauk. Po­czci­wy pan Vau­qu­elin po­prze mnie może i tym ra­zem. Ju­tro przed­sta­wię mu moją myśl, ofia­ro­wu­jąc ry­ci­nę, któ­rą zna­la­złem w koń­cu w Niem­czech po dwóch la­tach po­stu­ki­wa­nia. Zaj­mu­je się wła­śnie ana­li­zą wło­sów, po­wie­dział rni to Chif­fre­vil-le, jego wspól­nie w wy­ro­bie pro­duk­tów che­micz­nych. Je­śli od­kry­cie zgo­dzi się z jego ba­da­nia­mi, esen­cja moja obie­gnie świat. Ta myśl to for­tu­na, po­wta­rzam ci. Mój Boże, spać mi.to nie daje. Na szczę­ście mło­dy Po­pi­not ma naj­ład­niej­sze wło­sy pod słoń­cem. Znaj­dzie­my pan­nę skle­po­wą, któ­ra bę­dzie mia­ła wło­sy do zie­mi i bę­dzie mó­wi­ła, je­śli to mo­żeb­ne bez ob­ra­zy bo­skiej i bliź­nich, że esen­cja „Ko­ma­gen” (bo to bę­dzie sta­now­czo esen­cja) przy­czy­ni­ła się do tego. Sta­re ły­ski rzu­cą się na „Ko­ma­gen” jak sza­rań­cza. Po­wiedz no, ko­tu­siu, a nasz bal? Nie je­stem, zło­śli­wy, ale chciał­bym spo­tkać tego hul­ta­ja du Til­let, któ­ry uda­je kre­zu­sa przy swo­im ma­ją­tecz­ku i sta­le uni­ka mnie na gieł­dzie. Wie, że znam je­den jego fi­giel, do­praw­dy bar­dzo brzyd­ki. Może by­łem z nim za do­bry. To śmiesz­ne, moja ki­ciu, czło­wiek jest za­wsze uka­ra­ny za swo­je do­bre uczyn­ki; tu na zie­mi, ro­zu­mie się! Po­stą­pi­łem z nim jak oj­ciec, ty nie wiesz na­wet, co ja dla nie­go zro­bi­łem.

– Do­sta­ję gę­siej skór­ki, kie­dy sły­szę o tym czło­wie­ku. Gdy­byś ty wie­dział, co on chciał zro­bić z! cie­bie, nie był­byś za­cho­wał w se­kre­cie tych skra­dzio­nych trzech ty­się­cy fran­ków, bo ja od­ga­dłam do­brze, jak rzecz się uło­ży­ła. Gdy­byś go był po­słał do kry­mi­na­łu, kto wie, może od­dał­byś przy­słu­gę nie­jed­ne­mu na świe­cie.

– Cóż on chciał zro­bić ze mnie?

– Nic. Gdy­byś miał dziś uszy do słu­cha­nia, da­ła­bym ci do­brą radę, Bi­rot­te­au; mia­no­wi­cie, abyś zo­sta­wił w spo­ko­ju du 'Til­le­ta.

– Czy nie wy­da­ło­by się lu­dziom dziw­ne, że po­mi­jam daw­ne­go su­biek­ta za­rę­czyw­szy zań pierw­sze dwa­dzie­ścia ty­się­cy, z któ­ry­mi roz­po­czął in­te­res? Trze­ba ro­bić do­bre dla do­bre­go. Zresz­tą, może du Til­let się po­pra­wił.

– Trze­ba bę­dzie wszyst­ko prze­wró­cić do góry no­ga­mi. – Co za „do góry no­ga­mi”? Ależ wszyst­ko bę­dzie w po­rząd­ku jak w pu­de­łecz­ku. Za­po­mnia­łaś tedy, co ci rze­kłem o scho­dach i o lo­ka­lu w są­sied­nim domu, o któ­ry po­ro­zu­mia­łem się; z pa­ra­sol­nik­kiem Cay­ron? Mamy iść ju­tro do pana Mo­li­neux, wła­ści­cie­la; ba, ju­tro mam spraw na gło­wie jak jaki mi­ni­ster.

– Za­ko­tło­wa­łeś mi gło­wę twy­mi pro­jek­ta­mi – rze­kła Kon­sta­nie­ją – po­kieł­ba­si­ło mi się wszyst­ko. Zresz­tą, ja już śpię.

– Dzień do­bry – od­parł mąż. – Słu­chaj no, mó­wię ci dzień do­bry, bo już jest rano, ki­ziu­niu. Oho, śpi już, dro­gie dziec­ko. Nie bój się, bę­dziesz mi­lio­ner­ką albo po­stra­dam imię Ce­za­ra.

W kil­ka chwil póź­niej Kon­stan­cja i! Ce­zar chra­pa­li spo­koj­nie.

Po­śpiesz­ny rzut oka na daw­niej­sze ży­cie tego mał­żeń­stwa utwier­dzi po­ję­cia, ja­kie mu­sia­ła obu­dzić przy­ja­ciel­ska sprzecz­ka dwoj­ga bo­ha­te­rów tej sce­ny. Ma­lu­jąc oby­cza­je drob­ne­go ku­piec­twa szkic ten wy­tłu­ma­czy zresz­tą, przez ja­kie oso­bli­we przy­pad­ki Ce­zar Bi­rot­te­au był wi­ce­me­rem i olej­ka­rzem, eks-ofi­ce­rem Gwar­dii Na­ro­do­wej i ka­wa­le­rem le­gii. Prze­ni­ka­jąc głę­bie jego cha­rak­te­ru i sprę­ży­ny jego wiel­ko­ści, bę­dzie moż­na zro­zu­mieć, w jaki spo­sób pe­ry­pe­tie han­dlo­we, z któ­ry­mi dają so­bie radę tę­gie gło­wy, sta­ją się ka­ta­stro­fa­mi b ez ra­tun­ku dla lu­dzi mier­nych. Wy­da­irze­nia nie są nig­dy ab­so­lut­ne, re­zul­ta­ty ich za­le­żą w zu­peł­no­ści od czło­wie­ka: nie­szczę­ście jest tram­po­li­ną dla ge­niu­sza, po­świę­ca­ną sa­dzaw­ką dla chrze­ści­ja­ni­na, ska­or­bem dla czło­wie­ka izręcz­ne­go, prze­pa­ścią dla sła­bych.

Wie­śniak z oko­lic Chi­non, imie­niem Ja­kub Bi­rot­te­au, za­ślu­bił po­ko­jów­kę damy, u któ­rej ob­ra­biał win­ni­ce; miał z nią trzech chłop­ców, przy trze­cim żona umar­ła w po­ło­gu, mąż zaś… po­szedł nie­dłu­go po niej. Pani lu­bi­ła po­ko­jów­kę; ka­za­ła cho­wać ra­zem ze swy­mi sy­na­mi naj­sta­ir­sze­go z chłop­ców, imie­niem. Fran­ci­szek, i umie­ści­ła go w se­mi­na­rium. Wy­świę­co­ny na księ­dza, Fran­ci­szek Bi­rot­te­au ukry­wał się w cza­sie re­wo­lu­cji i pro­wa­dził tu­ła­cze ży­cie księ­ży „nie­za­przy­się­żo­nych''

szczu­tych jak dzi­kie zwie­rzę­ta i co naj­mniej gi­lo­ty­no­wa­nych, W chwi­li gdy za­czy­na się ta hi­sto­ria, był on wi­ka­rym ka­te­dra! nym w To­usra i tyl­ko raz opu­ścił to mia­sto, aby od­wie­dzić bra­ta Ce­za­ra. Ruch pa­ry­ski tak oszo­ło­mił bied­ne­go księ­dza, że nie śmiał wyjść z po­ko­ju: wszyst­ko dzi­wi­ło go i przej­mo­wa­ło lę­kiem. Po ty­go­dniu czmych­nął do To­urs przy­rze­ka­jąc so­bie nig­dy nie wra­cać do sto­li­cy.

Dru­gi! syn wi­nia­rza, Jan. Bi­rot­te­au, wzię­ty do mi­li­cji, ry­chło zdo­był sto­pień ka­pi­ta­na w pierw­szych woj­nach re­pu­bli­ki, W bi­twie pod Tre­bią Mac­do­nald za­żą­dał ochot­ni­ków dla wzię­cia ba­te­rii. Ka­pi­tan Jan Bi­rot­te­au wy­su­nął się ze swą kom­pa­nią i zgi­nął. Snadź los ro­dzi­ny Bi­rot­te­au żą­dał, aby.człon­ko­wie jej wszę­dzie, gdzie­kol­wiek się znaj­dą, byli ofia­ra­mi lu­dzi lub wy­pad­ków.

Ostat­nie dziec­ko jest bo­ha­te­rem, tej sce­ny. Sko­ro w czter­na­stym roku Ce­zar na­uczył się czy­tać, pi­sać i ra­cho­wać, opu­ścił stro­ny ro­dzin­ne i z jed­nym lu­dwi­kiem w kie­sze­ni przy­był pie­szo do Pa­ry­ża, aby tam szu­kać for­tu­ny. Dzię­ki po­le­ce­niu ap­te­ka­rza w To­urs, do­stał się za chłop­ca skła­do­we­go do pań­stwa Ra­gon, olej­ka­rzy. Ce­zar po­sia­dał wów­czas parę pod­ku­tych bu­tów, nie­bie­skie spodnie i poń­czo­chy, ka­mi­ze­lę w kwia­ty, ka­ftan chłop­ski, trzy gru­be ko­szu­le z moc­ne­go płót­na i kij po­dróż­ny. Je­że­li wło­sy miiał ucię­te niby chło­piec e chó­ru, miał w za­mian krzep­kie bary Tu­re­ńe­zy­ka; je­że­li pod­da­wał się cza­sem le­ni­stwu tak zwy­czaj­ne­mu w jego stro­nach, rów­no­wa­ży­ła je chęć zro­bie­nia for­tu­ny; je­śli zby­wa­ło mu dow­ci­pu i wy­kształ­ce­nia, po­sia­dał wro­dzo­ną pra­wość i szla­chet­ność. Odzie­dzi­czył je po mat­ce, isto­cie, któ­ra, we­dle miej­sco­wej opi­nii „ mia­ła zło­te ser­ce. Ce­zar otrzy­mał ży­cie, sześć fran­ków na mie­siąc i le­go­wi­sko na pry­czy, na stry­chu obok ku­char­ki; chłop­cy skle­po­wi, któ­rzy go na­uczy­li za­wi­jać pacz­ki i za­ła­twiać po­sył­ki, za­mia­tać ma­ga­zyn i uli­cę, drwi­li zeń wkła­da­jąc go rów­no­cze­śnie do służ­by, zgod­nie z oby­cza­jem skle­po­wym, w któ­rym żart jest głów­nym czyn­ni­kiem wy­cho­waw­czym; obo­je pań­stwo Ra­gon trak­to­wa­li go jak psa. Nikt nie zwra­cał uwa – jgi ina znu­że­nie chłop­ca, mimo że wie­czo­rem nogi jego, zbi­te od bru­ku, bo­la­ły go strasz­li­wie, a ra­mion zu­peł­nie nie czuł. To su­ro­we za­sto­so­wa­nie „każ­dy dla sie­bie”, ewan­ge­lii wiel­kie­go mia­si­ta, spra­wi­ło, iż Ce­za­ro­wi ży­cie w Pa­ry­żu zda­ło się bar­dzo twar­de. Wie­czo­ra­mi pła­kał my­śląc o Tu­re­nii gdzie wie­śniak pra­cu­je we­dle ocho­ty, gdzie mu­rarz kła­dzie je­den ka­mień na dwa­na­ście za­wo­dów, gdzie le­ni­stwo roz­trop­nie po­mie­sza­ne jest z pra­cą; ale za­sy­piał nie ma­jąc cza­su po­my­śleć, aby stąd uciec, miał bo­wiem po­sył­ka od rana, speł­niał zaś obo­wiąz­ki z wier­no­ścią psa po­dwó­rzo­we­go. Je­że­li przy­pad­kiem skar­żył się, pierw­szy su­biekt uśmie­chał się jo­wial­nie.

– Ha! mój chłop­cze, nie stą­pa się po ró­żach, w „Kró­lo­wej Róż”; pie­czo­ne go­łąb­ki nie wpa­da­ją same do gąb­ki; trze­ba naj­pierw go­nić za nimi, po­tem je schwy­tać, a w koń­cu trze­ba mieć czym je przy­pra­wić.

Ku­char­ka, gru­ba Pi­kard­ka, za­gar­nia­ła dla sie­bie naj­lep­sze ką­ski i od­zy­wa­ła się do Ce­za­ra je­dy­nie po to, aby się skar­żyć na pań­stwa Ra­gon, któ­rzy nie da­wa­li się okra­dać. Pod ko­niec pierw­sze­go mie­sią­ca dziew­czy­na ta, zmu­szo­na pil­no­wać domu w nie­dzie­lę, wda­ła się w ga­węd­kę z Ce­za­rem. Umy­ta i ubra­na od­święt­nie, Ur­szu­la wy­da­ła się cza­ru­ją­ca bied­ne­mu chłop­cu do po­sy­łek, któ­ry, gdy­by nie przy­pa­dek, był­by się roz­bił na pierw­szej ra­fie ukry­tej na dro­dze jego ży­cia. Jak wszyst­kie isto­ty bez opar­cia po­ko­chał pierw­szą ko­bie­tę, któ­ra mu rzu­ci­ła życz­li­we spoj­rze­nie. Ku­char­ka wzię­ła Ce­za­ra pod opie­kę; wy­ni­kła z tego mi­łost­ka, z któ­rej chłop­cy skle­po­wi szy­dzi­li nie­mi­ło­sier­nie. W dwa lata póź­niej ku­char­ka po­rzu­ci­ła szczę­śli­wie Ce­za­ra dla mło­de­go de­zer­te­ra z jej stron, ukry­wa­ją­ce­go się w Pa­ry­żu, dwu­dzie­sto­let­nie­go Pi­kard­czy­ka, ma­ją­ce­go parę mor­gów zie­mi, któ­ry dał się Ur­szu­li wy­strych­nąć na męża.

Przez te dwa lata ku­char­ka ży­wi­ła do­brze swo­je­go Ce­zar­ka, wy­tłu­ma­czy­ła mu wie­le ta­jem­nic ży­cia pa­ry­skie­go, po­ka­zu­jąc mu to ży­cie od dołu, i za­szcze­pi­ła w nim, przez za­zdrość, głę­bo­ki wstręt do po­dej­rza­nych miejsc, któ­rych nie­bez­pie­czeń­stwa były jej, jak się zda­je, nie­zu­peł­nie obce. W 1792 nogi
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: