Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W Hongkongu. Za kulisami polskiego parlamentu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 lutego 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

W Hongkongu. Za kulisami polskiego parlamentu - ebook

Charakterystyczne postaci, niezapomniane wydarzenia, kultowe powiedzonka.

Piotr Gadzinowski: polityk, dziennikarz, były parlamentarzysta i europoseł, były obserwator w Brukseli i reprezentant Sejmu RP
w Strasburgu.
Superkontrowersyjny, superzłośliwy i superdowcipny. Opisuje, ocenia, wyśmiewa. Nie oszczędza nikogo, również siebie.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-1717-7
Rozmiar pliku: 6,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Jak uczyniłem cud na Jasnej Górze

Urodziłem się w świętym mieście Częstochowie, jeszcze za pierwszej komuny. Na ulicy Armii Ludowej, zwanej przed drugą wojną światową Ogrodową, i teraz ponownie na Ogrodową przemianowanej. Bo skoro Polskę znów mamy pańską, nawet jaśniepańską, to armia ludowa przestała być trendy.

Urodziłem się w prywatnej piekarni mojego tatusia Leona. Piekarza rzymskokatolickiego, który potrafił jedną ręką pleść chałkę turecką, a drugą ręką – żydowską.

Jednocześnie. Poza chałkami piekł tatuś prawdziwe kajzerki. Bułki przypominające małe pikielhauby, makiem lekko obsypane, z wypieczonym szpicem na górze i miękkim ciastem w środku. Takich już nie zobaczycie, bo wolicie kupować tanie bułkowe podróby, psując sobie żołądki i polski, piekarski rynek.

Umiał mój tatuś też bajgle żydowskie i obwarzanki chrześcijańskie kręcić, ciasto na buły krakowskie i strucle wigilijne gnieść, i przede wszystkim, robić chleb prawdziwy. Chleb „na zakwasie”, jak dziś uczeni celebryci w telewizjach śniadaniowych powiadają. Nie wiedząc, że chleb zawsze z kwasów poczęty jest, jak człowiek z plemniczka i jajeczka, że nie ma chleba bez fermentującego kwasu. Wszystko to bezkwasowe, co wciskają w sklepach, to tylko chlebopodobne wyroby są. O cywilizacyjnej roli procesów fermentacji, nie tylko chlebowej, mógłbym jeszcze wiele opowiadać.

Czerwony dywan był moim naturalnym środowiskiem.

Piekł tatuś chleby w piecu drewnem opalanym, świrą świrującym, pomietłem oczyszczanym. Do pieca na łopacie wsadzane, na pełnej garze jak pan Bóg przykazał, i strychówką po wysadzeniu studzone. Skórką miodową błyszczące i długo jeszcze prawdziwym chlebem pachnące.

Świeże przez tydzień nawet.

W 1979 roku za pierwszej pielgrzymki papieża Polaka do Częstochowy upiekł mój tatuś na prośbę kurii biskupiej chleb powitalny. Uroczyście papieżowi od miasta Częstochowy wręczony.

Rumiany bochen był trzykilogramowy. Niczym bębenek dudniący, tak dobrze wypieczony. Mąką od spodu posypany, a z wierzchu błyszczący, kłosami pszenicznymi otoczony. Z herbem Częstochowy i Watykanu w środku. I napisami stosownymi. Polskimi oraz łacińskimi. Cała ta dekoracja z ciasta chlebowego ulepiona została paluszkami mamusi mojej. Mamusia arcymistrzem cukiernictwa była, choć papierów mistrzowskich nie miała.

Zawsze potem powtarzałem: Kwaśniewski, Mazowiecki studiów nie skończyli, a w politycznej pierwszej lidze grali. Urban i Michnik magisterskich dyplomów nie mają, a znakomicie redagowali swoje gazety. Ja renomowane studia skończyłem i do pięt im nie dorastam.

Moja mamusia Marysia bez studiów i dyplomów piekła ciastka niebiańskie i pączki lepsze nawet niż te od Bliklego. Ale, jak mamusia powtarzała, te wypieki nie na sprzedaż były, tylko do jedzenia. Dla rodziny i przyjaciół.

Mieszkałem w domu pożydowskim, bo wcześniej mamusię i tatusia z ich polskich domów niemieccy naziści wygonili, o co dziś żalu do narodu niemieckiego nie mam. Bo dzięki tej tułaczce rodzice spiknęli się i sześcioro dzieci potem wypiekli. Dziś Niemcy, Ruscy nawet, z domów nas nie wypędzają, a dzieci w Polsce jak na lekarstwo.

Wychowałem się w rodzinie jak najbardziej katolickiej. Mój tatuś dotował skrycie codziennymi bochnami Niższe Seminarium Duchowne z sąsiedniej ulicy Piotrkowskiej, a mamusia dożywiała seminarzystów bułkami jagodziankami. Miała dwóch proboszczów w rodzinie i wiedziała jak krótki bywa stół pański w domach sług jego.

Dzieciństwo szczęśliwie upływało mi w trójkącie piekarnia – szkoła – katedra pod wezwaniem Świętej Rodziny wraz z kinem Bałtyk.

O domu rodzinnym, czyli piekarni, mógłbym wiele opowiadać. O szkole podstawowej nr 26 szkoda teraz gadać. Sąsiadowała z piekarnią i sklepem mieszczącym się na parterze domu naszego, gdzie moja mamusia codziennie produkty tatusia upłynniała. Szybko, bo żyliśmy wtedy w PRL-owskiej gospodarce niedoboru i ciągłego deficytu dobrego pieczywa.

Takie sąsiedztwo miało swoje plusy dodatnie i ujemne. Ciało pedagogiczne dwudziestki szóstki codziennie kupowało mamine pieczywo. Zwykle spod lady, odłożone im wcześniej przez mamusię, bo nasze półki sklepowe już w południe świeciły pustkami. Taki popyt był. Nic dziwnego, że podstawówkę skończyłem na samych piątkach, najwyższych wówczas ocenach. Ale już na wagary chodzić nie mogłem. Wpadłem po pierwszym dniu nieobecności, kiedy spragnione chleba ciało pedagogiczne zajrzało do sklepu mamusi i spytało przy okazji o zdrowie moje.

W katedrze Świętej Rodziny zostałem ochrzczony, czego nie pamiętam, przyjąłem pierwszą komunię – co pamiętam trochę, a nawet zostałem bierzmowany – to pamiętam najlepiej, co nie znaczy, że dobrze. Z tego sakramentu pozostało mi imię, jakie wówczas przyjąłem. Maksymilian.

Ku czci ojca Kolbego. Był wtedy trendy, bo kościelni i partyjni propagandziści przypominali na złość Niemcom śmierć zakonnika w Oświęcimiu. Bohaterską, bo oddał on życie za innego więźnia. Nie wiedziałem wtedy, że przed wojną ojciec Kolbe uprawiał też bliski mi potem dziennikarski zawód. Ani że był znanym żydożercą.

Katedra Świętej Rodziny, za czasów Polski Ludowej największy kościół w kraju, była naszą parafią. W początkach lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku w szeregu ławek kościelnych nasza rodzina miała tam swoją. Taki VIP-room. W czasie mszy siadali na niej rodzice, nasza gosposia, czasem babcia z Kłobucka, i czwórka rodzeństwa. Wystarczało nas, by zapełnić ławę.

Muszę wyjaśnić, bo często jestem o to pytany, że porządni, normalni częstochowianie w niedzielę na mszę na Jasną Górę nie chodzili. Z wyjątkiem tych przypisanych do jasnogórskiej parafii. Pozostali uczęszczali do parafialnych kościołów. Pod szczyt jasnogórski chodziło się na pasterkę i z przyjezdnymi. Rodziną, znajomymi. Tak jak w Krakowie na Wawel, w Warszawie na Zamek Królewski, a we Wrocławiu na Panoramę Racławicką.

Szło się na mszę, aby pokazać przyjezdnym wały, skarbiec i kaplicę z Najświętszą Panienką, bo w czasie mszy cudowny obraz odsłaniali. Uprzedzaliśmy lojalnie, aby bacznie pilnowali portfeli, bo kieszonkowcy zawsze na Jasnej Górze grasowali, zwłaszcza podczas podniesienia.

Kino Bałtyk mieściło się vis-à-vis katedry obok browaru częstochowskiego. Katedra pozostała, a kino i browar zlikwidowano, nad czym, przechadzając się tam, boleję. Browar warzył piwo marki Kmicic, nierozerwalnie związane z moją późniejszą nauką w IV Liceum Ogólnokształcącym, tym przez Muńka Staszczyka i T.Love wyśpiewanym.

W kinie Bałtyk traciłem łaskę wiary, którą podczas porannych mszy w katedrze jeszcze miałem. Traciłem na niedzielnych porankach filmowych. Grali wtedy repertuar radziecki. Pancernika Potiomkina i Aleksandra Newskiego Eisensteina i wyrabiającą moją przyszłą wrażliwość na krzywdę ludzką Burzę nad Azją Pudowkina. Minina i Pożarskiego tegoż reżysera w repertuarze nie było. Wyświetlali je na przemian z francuskimi filmami o losach zniewalanej przepięknej Angeliki. A to przez sułtana, a to króla, a czasem demokratycznie przez załogę piratów.

Wszystkie te arcydzieła chłonęło się na drewnianych, twardych krzesłach, uchylając się przed zrzucanymi z balkonu ogryzkami i wycyckanymi landrynkami. Utylizowały je szczury przebiegające pomiędzy nogami.

Niestety godziny porannych mszy i seansów filmowych zachodziły na siebie. Próby godzenia kościoła z kinem, czyli akcja zaczynam na mszy i spóźniam się na poranek, sprawiały, że traciłem wszystko, co najważniejsze. Transsubstancję i zawiązanie akcji filmu. Ponieważ w kinie repertuar zmieniano częściej niż w katedrze, z seansu na seans kino oddalało mnie od wiary w Boga. Świat się śmieje wygrywał z rezurekcją.

Po 1989 roku, po odzyskaniu przez Polskę pełnej suwerenności i wolności, upaństwowioną za Polski Ludowej kamienicę oddano właścicielom. Ale bez kina. Kino uwłaszczyła firma Silesia Film, która służalczo podarowała go katedralnej parafii Świętej Rodziny. Parafia najpierw przejąć kino chciała, ale kiedy przyszło je remontować, to odmówiła, doprowadzając kino do ruiny i rozbiórki. Może katedra bała się repertuarowej konkurencji i dalszej ateizacji młodzieży?

Zanim zostałem znanym ateistą, biegałem jak przykładny Polak i katolik na lekcje religii do salki katechetycznej na ulicę Katedralną. I przynajmniej raz w tygodniu do Kurii Biskupiej w III Alei NMP. Czyli Najświętszej Marii Panny. Byłem wtedy, nie uwierzycie, dzieckiem wątłej budowy i anemicznej postury. Miałem lat dziewięć, a wyglądałem na siedem, sześć nawet. Cóż, dopiero praca w sanktuarium demokracji, czyli Sejmie RP sprawiła, że nabrałem odpowiedniej wagi, a nawet nadwagi.

Wówczas, pomimo chudzieństwa mego, a może właśnie dlatego, porażałem otoczenie inteligencją i zdolnościami pamięciowymi. Jako uczniak potrafiłem wykuć na pamięć wiersze siedmio-, a nawet dziewięciozwrotkowe i wyrecytować je bezbłędnie. Bez tremy, bywało z uczuciem. Recytowałem na corocznych akademiach ku czci oswobodzicieli z Armii Czerwonej i jasełkach potępiających Heroda dzieciobójcę oraz Żydów Jezusa nam krzyżujących.

Dodatkowo – wiem, że nie uwierzycie – ale przysięgam, że prawdę mówię, miałem cytrę ośmiostrunową, chińskiej produkcji, na której Kiedy ranne wstają zorze sprawnie wygry­wałem.

Grałem z pamięci, przecież nie ze słuchu, którego nie mam, bo mi siostra Władysława przywiezionymi z Włoch markerami pokolorowała struny cytry i zapisane na papierze nuty. Grałem jak z nut. Patrząc na ich kolor i szarpiąc kostką odpowiednią, pokolorowaną strunę.

Uczestniczyłem w dziecięcym zespole parafialnym, ulubionym przez ówczesnego biskupa częstochowskiego, Stefana Barełę.

Występowałem absolutnie za darmo, ale biskup Stefan regularnie zapraszał nas do swojej rezydencji w kamienicy pod numerem 54, przez ruskich Żydów zbudowanej. Dawaliśmy tam prywatne, kameralne koncerty, a potem siadaliśmy do suto zastawionego biskupiego stołu. Było tam wszystko, czego ówcześnie w sklepach brakowało. Słodycze, cytrusy i fantastyczne wypieki cukiernicze. Zwłaszcza pączki czekoladą oblewane. Nie zajadałem się nimi, bo przecież mamusia lepsze piekła. Poza tym byłem w tamtym czasie typowym niejadkiem, który na widok zastawionego stołu tracił wszelką ochotę do jedzenia. A opcji take away na przyjęciach nie było.

Pożerałem za to wzrokiem misternie rzeźbione meble biskupiej rezydencji, liczne obrazy, rzeźby, ikony nawet. Wszystkie pochodziły z kolekcji przedwojennego biskupa częstochowskiego Teodora Kubiny, który przekazał je testamentem kurii dla przyszłego Muzeum Diecezjalnego.

Na Sali Plenarnej Sejmu RP zasiadałem w Loży Szyderców.

Kiedy wszyscy jedli, ja gapiłem się na obrazy Malczewskiego, Mehoffera, Tetmajera, Siemiradzkiego, Hofmana. Faworytą była Matka Boska Bolesna Józefa Mehoffera. Fascynowały mnie też meble, zwłaszcza kanapa esówka i rzeźbione smocze stoliki.

Wyżerka uwalniała mnie wtedy od prowadzących ów zespół dwóch sióstr zakonnych. Pełniącej rolę dobrego policjanta Władysławy i złego, czyli Stanisławy. Władysława podsuwała mi repertuar wielozwrotkowych wierszyków. Stanisława, uzbrojona w długą linijkę, trzaskając nią o najbliższy blat, niczym cyrkowy treser, egzekwowała potem poprawność recytacji.

Pamiętnej wiosny 1966 roku zostałem wezwany przed ich wspólne oblicze. Od razu poczułem, że to nie przelewki. Najpierw Władysława pokazała mi wiersz o małym Jezusku i Matce jego. Wiersz jedenastozwrotkowy! Zachęciła do nauki, bo tym razem miałem powiedzieć go w szczególnych okolicznościach. Szczególnym słuchaczom.

Potem Stanisława w krótkich żołnierskich słowach uświadomiła mi, że ta deklamacja będzie dla mnie jak Sąd Ostateczny. Żadnych zająknięć. Żadnych powtórek. A najdrobniejszy nawet błąd grozi mi przyszłą otchłanią piekielną. Na zakończenie przemowy energicznie trzasnęła linijką.

Kiedy już skończysz, rzekła swym niskim głosem, to rzucisz mu się na szyję i spontanicznie go pocałujesz! Kogo, spytałem stremowany, jakbym już na Sądzie Ostatecznym był.

To tajemnica. Zobaczysz na miejscu, zaśmiała się jak kapral Wiaderny z kultowego filmu Kroll, siostra Stanisława.

Był ciepły maj. W parku jasnogórskim zaczynały kwitnąć kasztany. Tłum pielgrzymów wymieszany z częstochowskimi gapiami gęsto otaczał klasztor. Maszerując w asyście obu sióstr, przemykając się od tyłu na jasnogórskie wały, usłyszałem przez lekko chrypiące głośniki:

„Bogurodzico Dziewico, Matko Kościoła i Królowo Polski!

W obliczu Boga w Trójcy Świętej Jedynego, w głębokim zjednoczeniu z Głową Kościoła rzymskokatolickiego, oddajemy dziś ufnym sercem w Twą wieczystą, Macierzyńską niewolę miłości wszystkie dzieci Boże ochrzczonego narodu i wszystko, co Polskę stanowi, za wolność Kościoła w świecie i w Ojczyźnie naszej.

Oddajemy Tobie w niewolę miłości za Kościół całą Polskę, umiłowaną Ojczyznę naszą, cały naród polski, żyjący w kraju i poza jego granicami.

Czyń z nami, co chcesz! Pragniemy wykonać wszystko, czego zażądasz”.

Dziś już nie pamiętam, jak to się stało, że stanąłem na wałach otoczony rzędem purpuratów, przed skrzynkami telewizyjnych kamer.

Mów, no mów, usłyszałem zdecydowaną komendę siostry Stanisławy.

Zebrałem się w sobie.

Gładko powiedziałem pierwszą, potem drugą, trzecią, i tak do końca. Zwrotkę po zwrotce. Nie przeszkadzał mi cichy terkot kamer włoskiej telewizji ani szmery rozmów w obcych językach.

Kiedy skończyłem jedenastą Najwyższy ze słuchających schylił się i pocałował mnie w czoło. Potem wyprostował się. Ja zaś dumny z perfekcyjnie wykonanego zadania spojrzałem na siostrę Stanisławę.

Wzrok miała jak sztylety.

Ich błysk przypomniał mi, że zaraz wpadnę w czeluść piekielną, bo przecież nie wykonałem zadania do końca. I wtedy spiąłem się w sobie. Skurczyłem. Potem wszystkimi siłami odbiłem się od poświęconej, jasnogórskiej ziemi. Skoczyłem temu Najwyższemu aż po szyję, łapiąc ją oburącz, i spontanicznie ucałowałem go w policzek.

Raz. I drugi raz, choć tego pocałunku nie miałem przykazanego.

I znów usłyszałem terkot telewizyjnych i filmowych kamer.

Powiem, że nie pamiętam, kiedy na ziemię wróciłem. Pamiętam późniejsze gratulacje od obu sióstr i poklepywanie od wszystkich wokoło. Gwary, śmiechy, błyski fleszy.

A kiedy już wyklepali mnie i zajęli się sobą, zostawiając mnie samego na chwilę, to niebo jasnogórskie rozchyliło się nade mną. I usłyszałem głos jakże znajomej mi Żydówki. Jasnogórską Panią zwanej.

Piotrusiu, mówiła mi, za tak wspaniałą deklamację masz od naszej Rodziny już od tej chwili odpust pełny. Na wieki wieków. Kiedy stałem jak malowane cielę, nawet pół zwrotki nie mogąc z siebie wydusić, to usłyszałem jeszcze:

No, nie stój jak kołek, Piotrusiu. Idź i grzesz jak najwięcej! Nie musisz już nawet w nas wierzyć. Twój talent sprawił, że tak czy siak zbawion będziesz.

Kiedy potem o tym opowiadałem, większość radośnie i od razu uwierzyła w ten mój odpust zupełny. Niejedni grzeszyć na moje konto chcieli.

Za to wiarę w pocałunki otrzymane od samego Stefana kardynała Wyszyńskiego, Prymasem Tysiąclecia potem zwanego, już trudniej niejednemu z tam obecnych było przełknąć.

Z kulturą zawsze za pan brat.Jak próbowałem zjeść kluseczki Oleksego u Truciciela Maliszewskiego

Urzędujący na Kremlu bolszewicy codziennie dostawali talerz solianki. Pożywnej ruskiej zupy. Zgodnie z zaleceniem towarzysza Lenina, aby nie zasłabli z głodu w rewolucyjnym zapale. Wraz z postępem budowy komunizmu w Rosji Radzieckiej kremlowskie menu reprezentantów narodu wzbogacało się o bliny, kawior, jesiotra pierwszej świeżości i wielogwiazdkowe koniaki.

Francuscy deputowani, też dzieci rewolucji, mają na VII piętrze gmachu Zgromadzenia Narodowego skromnie udekorowany bufet. Serwujący ślimaki morskie w majonezie, pulardy w galarecie, homary w sosie czosnkowym, zające po królewsku. Wszystko to zalewane winem przedniej jakości po cenach niezwykle pospolitych.

Polscy parlamentarzyści też sroce spod ogona nie wypadli. Mieliśmy swoją kultową knajpę sejmową. Prowadzoną przez Romana Maliszewskiego, zwanego też Trucicielem.

Każdy parlament, nawet w kraju nieortodoksyjnie demokratycznym, musi mieć dwa pomieszczenia. Knajpę parlamentarną i salę plenarną. Sala jest mniej ważna, bo zwykle powtarza się tam to, co ustalono w kuluarach, czyli w knajpie.

W każdej porządnej knajpie parlamentarnej serwuje się alkohole lekkie i ciężkie. Nawet w krajach uchodzących za religijnie abstynenckie. Jak choćby w Maroku.

Alkohol jest bowiem smarem demokracji. Smarując nim, unikasz zgrzytów, tarć personalnych w koalicjach rządzących. Regularne smarowanie łagodzi ideową oporność. Bez sejmowych bufetów nie byłoby zgodnego ucierania stanowisk i ustaw we wszystkich Rzeczpospolitych.

Pamiętacie zapewne świetnie skręcony przez Andrzeja Wajdę spektakl telewizyjny Bigda idzie! wedle prozy Juliusza Kadena-Bandrowskiego. Znakomity, syntetyczny obraz życia politycznego i parlamentaryzmu II Rzeczpospolitej. Pamiętacie też, że wtedy najważniejsze, najbardziej dramatyczne decyzje zapadały w sejmowym bufecie.

W PRL-u ciężar władzy przesunął się z Wiejskiej do gmachu KC PZPR. Zmarginalizowany Sejm zbierał się na sesjach dwa razy w roku, jak obecnie w Chinach. Ciała parlamentarne płci wszystkich mieszkały w Starym Domu Poselskim, dziś siedzibie biur komisji sejmowych, w pokojach wieloosobowych z łazienkami na korytarzach. W sejmowych stołówkach jadało się suto, acz niewyszukanie, jak to w gospodarce permanentnego niedoboru rynkowego. Za to chlało się ostro. Ale ukradkiem, w pokojach, bo towarzysze posłowie byli pruderyjni niczym dzisiejsi proboszczowie. Poza tym częsty widok przechadzających się po korytarzach wielokadencyjnych posłanek w papilotach i kolorowych szlafroczkach, zmuszał do alkoholowego odreagowania.

Kiedy po 1989 roku odrodziła nam się demokracja par­lamentarno-gabinetowa, ruszono odrobić parlamentarno-gastronomiczne zapóźnienia. Tym bardziej, że do pracującego nieustannie Sejmu doszedł stuosobowy, próżniaczy senat.

Sejm RP jest jedynym miejscem w Polsce, w którym stale i jawnie łamie się ustawę o wychowaniu w trzeźwości. Zakazującą sprzedaży alkoholu w pobliżu obiektów sakralnych. W gmachu Sejmu sklep z wódką sąsiaduje z kaplicą. W przeciwieństwie do kaplicy, sklep pracuje na okrągło i stale jest pełen.

W IV kadencji były zakusy, aby ten zgrzyt prawny rozwiązać. Proponowali to posłowie z dawnego ZChN-u. Czyli Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego, zwanego pieszczotliwie „partią pisaną przez »Ch«”. Szybko zostali przywołani do porządku przypomnieniem, że sklep był pierwszy na terenie Sejmu. Zatem rozwiązaniem konfliktu byłoby zamknięcie kaplicy. Potem prawicowi warszawscy radni pod wodzą Karola Karskiego straszyli parlamentarzystów, że zabronią wyszynku w gmachu parlamentu, bo kodeks zabrania tego w miejscu pracy. Oburzony tak ohydnym postulatem władzy niższej Sejm zareagował zdecydowanie i szybko. Ukarał radnych ustawą o ustroju miasta stołecznego Warszawy, wprowadzającą totalny mętlik kompetencyjny władz miasta. A kiedy Karol Karski został prominentnym posłem PiS-u, to sejmowa prohibicja od razu wywietrzała mu z głowy.

Dziś też pić w Sejmie można, bo to nie pustynia.

Po 1989 roku w Starym Domu Poselskim urządzono na pierwszym piętrze restaurację i barek dolny na poziomie sutereny. Wraz z umacnianiem się demokracji barek dolny ewoluował w kierunku narodowego fast food, a restauracja przekształciła się w restaurację właściwą, bar szybkiej samoobsługi i drink-bar z panią Moniką. Biust pani Moniki był obiektem fantazji erotycznych wielu parlamentarzystów i kilku parlamentarzystek.

W Nowym Domu Poselskim, czyli hotelu dla parlamentarzystów, urządzono knajpę, kultowy drink-bar Za Kratą i stoisko cukiernicze. Bo każdy smakosz wie, że rurką z kremem też zakąsić można. Na pierwszym piętrze hotelu znajdował się barek nocny, serwujący wódkę, zagrychę i napoje towarzyszące na użytek nocnych Polaków rozmów, po włosku zwie się to bunga-bunga, urządzanych w hotelowych pokojach posłów. Najbardziej oszczędne ciała parlamentarne wódkę i płyny do jej towarzystwa kupowały w sejmowym sklepiku spożywczym.

Całość zaplecza gastronomicznego polskiego parlamentu uzupełnia bufecik w siedzibie Senatu RP, skromny jak zakres władztwa tej Izby Du­mania, i Rządówka. Czyli specbufet oddany do wyłącznej dyspozycji marszałka Sejmu RP. Full wypas dla wybranych z wybrańców narodu.

O losach knajpy w Starym Domu Poselskim nie będę tu długo opowiadał. Z kronikarskiego obowiązku przypomnę, że od czasu II kadencji zagnieździła się tam krakowska firma Hawełka. Trzymająca restaurację i bar szybkiej obsługi. Pewnie dlatego żarcie w barze smakowało, jakby było, dla oszczędności, robione w tańszym wtedy Krakowie, i następnego dnia dowożone do stolicy. W restauracji najlepsze były nalewki, pozwalające strawić w miarę bezboleśnie kilka zjadliwych z licznie serwowanych tam dań. Ceny były wysokie, nawet jak na parlamentarną kieszeń, ale była to jadłodajnia położona najbliżej Sali Plenarnej. Obsługiwała parlamentarzystów i licznie odwiedzające nas delegacje zagraniczne, przygotowując im staropolskie lanczyki.

.jpg]

W Hawełce najbardziej smakowały nam nalewki.

Miała też Hawełka specjalny, osobny pokoik, zwany Salonikiem Tetmajerowskim, od obrazka Włodzimierza Tetmajera, jaki tam kiedyś wisiał. Salonik upodobały sobie najpierw parlamentarne krakusy z Janem Marią Rokitą, potem Roman Jagieliński i jego ludowcy, nawróceni na luksus działacze Solidarności i wreszcie klub wesołego Mirka Drzewie­ckiego. O którym mógłbym jeszcze wiele opowiadać, lecz prawdziwie burzliwe życie gastronomiczno-towarzyskie toczyło się u Truciciela Maliszewskiego.

Roman Maliszewski był knajpiarzem jeszcze za pierwszej komuny. Nie byle jakim, bo prowadził bufet w gmachu KC PZPR. Kiedy rewitalizowano nam demokrację, miał wystarczające kwalifikacje, by prowadzić gastronomię w Sejmie. Początkowo trzymał dwie sejmowe knajpy, barki i Rządówkę. Ale po reformie Balcerowicza w gastronomicznym kotle zamieszała niewidzialna ręka wolnego rynku.

W knajpie Nowego Domu Poselskiego na krótko zagościł ajent jugosłowiańskiego pochodzenia. Starzy posłowie do dziś pamiętają z jego menu jedynie długonogie lalunie, licznie przesiadujące w knajpie i facetów o karkach grubszych niż głowy. Potem nastąpił podział kulinarnych wpływów. Stary Dom Poselski przypadł krakowskiej Hawełce, a Roman Maliszewski okopał się w Nowym Domu, czyli tam, gdzie posłowie spali i śpią nadal. Miał tam królestwo swoje, składające się z drink-baru Za Kratą, barku nocnego, czyli pogotowia ratunkowego dla chlejących w pokojach, cukiernię, Rządówkę i knajpę. Przerobił ją na swoją firmową gospodę.

Stworzył ją na miarę marzeń ówczesnych parlamentarzystów. Siedział zwykle u drzwi i każdego gościa serdecznie witał. Kelnerki dobrał urodą z najwykwintniejszego GS-u końca lat siedemdziesiątych. Kelnerów z elegancją warszawskich Kamieniołomów.

Garmażerka była u niego jak za Gierka, a nawet lepsza. Było suto i tłusto. Dania obiadowe takie jak domowe, porcje też. Ani mowy o zupie w bulionówce, dostawałeś talerz aż po brzegi. I bez kantów. Jeśli w menu pisało 250 gramów, zawsze tyle było. Jak schabowy, to na pół talerza, z kostką rzecz jasna. Piure było z ziemniaków, a nie z torebki. Kapusta z beczki, z grochem twardym jak prawo wtedy stanowione. Skwarki tłuste, grubo krojone, zawsze świeżo przysmażone. Jak rosół, to z pływającymi okami i makaronem domowej roboty. Jak tatar, to z jajem świeżym, cebulką, ogóreczkiem i ociekającą oliwą sardynką. Do tego wódeczka krajowa, schłodzona jak się patrzy. Dla tych, którzy nie lubili, jak się im na stół spoziera, był zwyczajowy „tonik otwarty”. Na takie hasło kelner przynosił butelkę toniku z dżinem lubuskim albo coli z wyborową.

Najweselej było u Maliszewskiego w II kadencji Sejmu RP, kiedy rządziła koalicja PSL–SLD. Parlament odreagowywał wtedy traumę po niedawnym rozwiązaniu go przez prezydenta Wałęsę, a gospoda pana Romana idealnie się do tego nadawała. Zwłaszcza, że nie było wtedy podstępnego „Faktu” ani wścibskiego TVN24. Było za to wielu parlamentarzystów w wieku portfelowym, traktujących plenarne posiedzenia jak wyjazd z domu w delegację służbową.

Każdej nocy flaszki wręcz fruwały ponad stolikami i partyjnymi podziałami. Wiem coś o tym, bo sam flaszką wyborowej, niczym pałeczką od sztafety, rzucałem, a przyszły premier Włodzimierz Cimoszewicz zręcznie łapał ją i nalewał siedzącym po jego stronie dużego, okrągłego stołu. Kto dzisiaj uwierzy, że był on takim balangowiczem? Kto uwierzy, że wpadało tam ówczesnych trzech muszkieterów: Jan Łopuszański, Marek Jurek, Stefan Niesiołowski, a toniki już czekały otwarte?

Kto uwierzy, że bywał prawicowy poseł z warmińsko-mazurskiego, który między tonikowymi drinkami uwiódł najpiękniejszego kelnera z gospody? Ku zdumieniu restauratora Maliszewskiego, który gejem też był. Jawnym, ale nie eksponującym swojej orientacji seksualnej.

Kelnerzy Maliszewskiego byli dyskretni i powolni. Zawsze przy regulowaniu rachunku brakowało im monet, kiedy ciała parlamentarne zapominały o napiwkach. Panie kelnerki same sobie napiwki do rachunku doliczały, wedle zasady im dłuższy staż parlamentarny, tym większy tip. Poza tym miały swych ulubieńców, których podszczypywały albo gładziły po podchmielonych główkach. Dla grona wybranych, jak Józef Oleksy, oprócz masażu głowy, były dania niewystępujące w karcie. Choćby słynny rosołek Oleksego. Najpierw podawany z ryżem, potem ze specjalnymi kluseczkami kładzionymi.

Z Józkiem Oleksym – znanym trendsetterem polityczno-gastronomicznym – dyskusja o kluseczkach kładzionych.

Kiedyś chciałem zamówić właśnie taki rosołek, pokazując go kelnerce u konsumującego obok Józefa Oleksego. Wtedy marszałka Sejmu RP. Zamiast gorącego rosołku ze słynnymi kluseczkami otrzymałem zimną, czarną polewkę. Dumną odpowiedź: „Będzie marszałkiem, będzie miał kluseczki”.

Starzy parlamentarzyści twierdzą, że Sejm z kadencji na kadencję robi się coraz gorszy. Restaurator Maliszewski przyznawał im rację. Dodając, że gastronomicznie stan poselski też na psy schodzić począł. Kiedy elity władzy obrosły już sadłem, a zwłaszcza kiedy pojeździły sobie po świecie, zaczęły na sejmową gastronomię wybrzydzać. Że menu niewyszukane. Że wódka niezamrożona na maksa. Że tekili, porządnych łyskaczów, tabasków i innych wściekłych psów w bufecie nie ma. Że ta knajpa to istna wiocha, krzywili się młodzi parlamentarzyści, niepamiętający czaru dawnych geesowskich gospód. Że kelnerzy senni i nie wydają reszty, jak to w Europie.

Niektórzy parlamentarzyści przypomnieli sobie o kontrolnych funkcjach mandatu poselskiego i czynili to u Maliszewskiego. Słynną pogromczynią stanu kelnerskiego była posłanka Bronia Kowalska z SLD, wpadająca wprost z pokoju hotelowego na kontrolę jakości menu i usług kelnerskich. Jak tylko pojawiała się w knajpie, następowała pełna mobilizacja stanu kelnerskiego. Koniec z doliczaniem do rachunków, koniec z somnambulicznymi ruchami. Kuchnia włączała piąty bieg wydając dania, a niejednemu młodszemu kelnerowi talerze z rąk leciały. Na sam widok Broni kontrolerki.

Wraz z postępem budowy kapitalizmu w naszym kraju stan poselski też ulegał rozwarstwieniu. Podzielił się na paniska i gołodupców.

Paniska poczęły omijać Maliszewskiego. Wolały jadać na mieście, choć było tam drożej. Snobować się na intelektualistów w pobliskiej stołówce Czytelnika, nabijać cholesterol w Adlerze albo szpanować, niczym luksusowe ździry, w knajpach Sheratona. Młódź poselską ciągnęło ku Szparkom, Szpilkom, Szpulkom, ku mnożącym się punktom wydającym sushi. Zbigniew Ziobro i wierni mu posłowie z PiS-u upodobali sobie niedalekiego Ambasadora. Pili tak mało, że doprowadzili knajpę do zamknięcia.

Gołodupcy przestali chodzić na obiady i kolacje. Do gospody Maliszewskiego wpadali na śniadanie. Na szwedzki bufet, który szatan chyba Maliszewskiemu podpowiedział, bo za śniadaniowy abonament opychali się na cały dzień. Kanapki nawet na wynos robili. Kiedy ich żony przyjeżdżały, to z grzybami do Maliszewskiego przychodzili, udusić je w kuchni restauracyjnej kazali i wracali jeść je do hotelowych pokojów.

Zwyczaj totalnego gotowania i jedzenia w pokojach hotelu sejmowego wprowadzili parlamentarzyści Samoobrony. Bo tak wychodziło im taniej. Z drugiej strony andrzejki wyprawiane przez przewodniczącego Leppera przebijały wystawnością niejedne uczty radziwiłłowskie.

Najgorzej wspominał Maliszewski konsumentów z Ligi Polskich Rodzin. Oni na śniadanie przychodzili po mszy, zwykle w towarzystwie księży. A ksiądz, jak głodny, to zły. Zmiatali szwedzki stół jakby z lutrami walczyli. Wszystko za Bóg zapłać, na krzywy ryj, bo korzystali z zasobności śniadań towarzyszących im posłanek.

Porządnych parlamentarzystów, czyli przywiązanych do gospody Maliszewskiego, z roku na rok było mniej. A i oni też coraz częściej narzekali. Że dania niewyszukane, tylko same polskie. Niedietetyczne. Że brakuje fusion cousine, dań skreczowanych i frajstajlowych. Że tatar ostatnio szary był jakiś i gazy po ostatniej wieczerzy mieli. A przecież przychodzi człowiekowi taki wiek, posłowi nawet, że gazy mieć musi. Sorry, taki mamy klimat.

W V kadencji Sejmu RP nawet porządni Maliszewskiego zwać Trucicielem zaczęli. Wypominali mu własne gastryczne kłopoty. Pomimo tych trudności pan Roman walczył jak warszawscy powstańcy. Nastrój intymny w gospodzie zrobił. Świeczki eleganckie na stołach poustawiał, bo cóż to za władza bez kandelabrów. Obrazy wieszał, bo z postępem chciał kroczyć. Pilnował, do interesu nawet dokładał, kiedy przestano mu przyprowadzać delegacje zagraniczne. Gdy coraz bardziej surowe kontrole przy wejściu do hotelu sejmowego wypłaszały zapraszanych gości z miasta. Kiedy zabroniono pracownikom Sejmu wchodzić do restauracji bez towarzystwa parlamentarnego. Żeby nie mieszali się z jaśniepaństwem poselstwem.

Dobiły go skomercjalizowane media i władza PiS.

Od kiedy media rozpoczęły masowe polowania na polskich parlamentarzystów pijących alkohol, rozpoczął się czarny okres sejmowej gastronomii. Na nic zdały się tłumaczenia ustrojowe, informacje o światowych parlamentarnych standardach. Polski skomercjalizowany dziennikarz własną matkę za ekstra honorarium sprzedałby, a co dopiero parlamentarzystę. Nawet wcześniej zaprzyjaźnionego. Opublikowane w tabloidach zdjęcia posłów piwoszy sprawiły, że zamknięto jawny drink-bar pani Moniki. Straciła ona pracę, a posłowie obiekt fantazji. Dziennikarze zyskali nienawiść stanu poselskiego, a w pozostałych sejmowych obiektach gastronomicznych zapanował ostatecznie „tonik otwarty”.

Ale co to za przyjemność pić i bać się błysku flesza strzelającego zza węgła. Toteż z baru Za Kratą zniknął Donald Tusk smakujący tam polskie piwo w towarzystwie: Schetyna plus Dolny Śląsk. Zniknął Jarosław Kaczyński degustujący czer­wone wino z posłanką Elżbietą Krukówną. Zniknął chór SLD-owskich posłanek rewelersek: Ostrowska – Murynowicz – Szynalska, wzmac­niają­cych gardła przed kolejnym koncertem patriotycznych pieśni.

Kiedyś nad ranem nienagannie odśpiewały pod drzwiami pokoju posła profesora Bronisława Geremka wszystkie zwrotki Pierwszej Brygady. Nazajutrz tak wstrząśnięty profesor złożył u marszałka Sejmu oficjalną skargę na lidera Konfederacji Polski Niepodległej, posła Leszka Moczulskiego. Bo w profesorskiej głowie nie mieściło się, że ktoś jeszcze inny w Sejmie mógłby znać wszystkie zwrotki…

Dziennikarskie wścibstwo sprawiło, że co bardziej masowe imprezy poselskie przeniosły się z knajp do pokojów. Wtedy pojawił się klub Mirka Drzewieckiego Drewutnia, też Lasem Sherwood zwany. W efekcie najpierw padł barek nocny. Był niepotrzebny, bo imprezowicze sami robili duże przedimprezowe zakupy w pobliskich sklepach. Widok posłów objuczonych siatkami stał się normą sejmową.

Na początku V kadencji włodarze Sejmu RP zabrali Maliszewskiemu Rządówkę. Uczynił to marszałek Marek Jurek, podpuszczany ponoć przez Romana Giertycha. Nie chciał, by komuch i gej w jednej postaci Maliszewskiego karmił marszałka i jego gości. Choć Maliszewski komuchów tylko żywił, a gejem był wyjątkowo porządnym. Żył latami z tym samym partnerem, czego nie można mówić o posłach prawicy, zwłaszcza tych heteroseksualnych.

Potem jeden redaktor z RFM FM zapragnął zdobyć nagrodę Pulitzera. W dzień przymusowej abstynencji, wywołanej pielgrzymką papieża B-16 do Polski, zamówił w knajpie Maliszewskiego „tonik otwarty”. Kelner mu podał, bo młody był i myślał, że wszyscy dziennikarze to porządni ludzie. I zwyczajnie pić się redaktorowi chce. Reporter zachował się jak agent Tomek. Najpierw złamanie prawa sprowokował, potem zawył z moralnego oburzenia i kelnera dla wierszówki podkablował. Media miały przez dzień uciechę, następnego już o tak wspaniałej „prowokacji dziennikarskiej” zapomniały. Ale Maliszewskiemu tego nie zapomniano. Znalazł się wreszcie bat na jego nieheteroseksualny tyłek.

Za udowodnione złamanie prohibicji propapieskiej odebrano mu koncesję na alkohol. A to dla knajpy, nie tylko sejmowej, oznacza śmierć. Powolną i okrutną. W mękach strasznych. Bo nawet najporządniejszy poseł nie zje tatara pod soczek jabłkowy. Gorącej golonki nie strawi bez zimnego kufelka. I tak po piętnastu latach żywienia konstytucyjnego organu został Maliszewski z długami po gospodzie i emeryturą w wysokości 1700 złotych miesięcznie. Nikt z ówczesnych władz Sejmu na koniec mu za te sute dania nawet nie podziękował.

Pewnie dlatego gastronomia sejmowa przeklętą została i staczać się poczęła. Następni po Trucicielu nie zagrzewali w Nowym Domu Sejmowym długo miejsca. Hawełka ratowała się organizowaniem wesel, pokój dla palaczy w Saloniku Tetmajerowskim urządziła, ale też się w końcu ze Starego Domu Poselskiego wyniosła.

Kiedy następca Maliszewskiego ogłosił konkurs na nazwę otwieranej knajpy, zorganizowałem głosy ciał parlamentarnych. Aby wygrać ten plebiscyt. Aby nową knajpę ochrzcić dumnym, znanym z parlamentarnych tradycji, mianem Obstrukcja.

Chrzcin, tak jak kluseczek Oleksego, nie doczekałem. Nowy właściciel knajpy, po przeliczeniu głosów, wybory zwyczajnie unieważnił. A wolny, demokratyczny świat ten jawny gwałt na demokracji gastronomicznej w najwyższym sanktuarium polskiej demokracji, zbył wymownym milczeniem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: