Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Honor mi nie pozwala - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 października 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
32,00

Honor mi nie pozwala - ebook

 W styczniu 1945 r. Stanisław Ostwind-Zuzga, major Narodowych Sił Zbrojnych, zostaje aresztowany. Urząd Bezpieczeństwa przewozi go do aresztu w Otwocku i tam torturami próbuje zmusić do współpracy z Sowietami. Major nie daje się złamać. Miesiąc później zostaje zamordowany.

Stanisław Ostwind to postać wyjątkowa na kartach polskiej historii. I dla wielu niewygodna. Żyd, legionista, policjant, żołnierz oskarżanych o faszyzm Narodowych Sił Zbrojnych. Patriota. Honor mi nie pozwala jest zapisem historii majora –  Żołnierza Wyklętego. Autor nadał jej formę listów, jakie bohater – Ostwind – pisze do ukochanej żony. Listy te są wyznaniem miłości, a zarazem spowiedzią człowieka, który spogląda wstecz na swoje życie, szukając odpowiedzi na dręczące go pytania. Czym jest polskość i patriotyzm? Co to znaczy być Żydem i Polakiem jednocześnie? Czym wreszcie jest honor?

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7785-814-1
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Mógłbym zacząć od tego, że Cię kocham. I wcale nie byłby to banał. Ale to przecież wiesz. Więc zobacz, Kochana, jak to się potoczyło. Udało się przetrwać całą wojnę. Wydawało się, że się udało. Ale może myśmy niczego nie wiedzieli? Kto wróg, a kto sojusznik? I który wróg gorszy, który będzie zabijał, a który także hańbił? Będę pisał. Każdego dnia. To nic, że nie mam papieru ani pióra, ani ołówka. Będę pisał w głowie. A potem odtworzę Ci te listy. Policjant musi mieć dobrą pamięć, cóż byłby bez niej wart. A ja przecież byłem nie tylko policjantem, także szachistą. Więc odtworzę Ci każdą minutę, dzień, miesiąc, a może rok. Każde słowo, każdy przecinek i wykrzyknik. Jeśli dobry Pan Bóg pozwoli. Jeśli pozwoli…

W każdym liście na górze powinna być data i miejscowość.

Więc zacznijmy tak:

3 stycznia 1945 roku, środa, Węgrów

Kochana moja! Źle spałem, męczyły mnie jakieś majaki. Tyle że nie miałem żadnych podejrzeń, nic nie wskazywało, aby ten dzień miał się różnić czymkolwiek od tych wcześniejszych. Choć z drugiej strony, jak konspirujesz, musisz wiedzieć, że przyjdą. I być na to przygotowanym.

Przed szóstą zapukała do mnie pani Maria. Uchyliła drzwi, zanim usłyszała odpowiedź. Zwykle zamykałem drzwi na klucz. Ale widocznie zapomniałem. Odruchowo wsunąłem rękę pod poduszkę. Była blada. Nie poduszka, pani Maria. Blada to zresztą mało powiedziane. Musiała być biała jak kreda, skoro dostrzegłem to w słabym świetle z korytarza.

— Sowieci — powiedziała i skierowała palec w kierunku szyby.

Zerwałem się na nogi, uchyliłem zasłonę. Było ciemno, jak to na początku stycznia o tej porze, ale jednak dostrzegłem, że cały dom otaczany jest przez sołdatów w jasnych kożuchach. Ich cienie odbijały się na śniegu. Każdy ściskał w dłoniach pepeszę. Na ulicy stały dwie ciężarówki i wciąż wyskakiwali z nich kolejni. Zapytałem, czy od strony ogrodu też ich widać. Pani Maria kiwnęła głową. Wiedziałem, że jeśli przyszli po mnie, to nic nie zrobię, to żaden opór nie ma sensu. I że zabiją nie tylko mnie, ale i tych ludzi, którzy niczemu nie są winni. Przez chwilę łudziłem się, że może jednak szukają kogoś innego, że otoczyli nie tylko ten, ale i inne domy na ulicy.

— Niech pan da broń. — Pani Maria patrzyła mi prosto w oczy. Pewnie była przerażona. Za wszelką cenę jednak starała się nie dać tego po sobie poznać. — Szybko, nie ma czasu. — Wyciągnęła w moim kierunku rękę.

Odchyliłem poduszkę i podałem jej parabellum. Wybiegła z pokoju i, zanim usłyszałem walenie do drzwi, zdążyłem zadać sobie pytanie, skąd ona wiedziała, że mam broń. Nigdy ani ona, ani Jan o nic nie pytali. Lokator jak lokator. Pewnie lepszy od innych, bo zawsze płacił na czas.

Wskoczyłem do łóżka. Nie dlatego, że było zimno i że byłem w samych kalesonach, ale… Wpadli do domu chyba razem z futryną. Parę sekund i byli też w moim pokoju. Ten pierwszy z latarką w prawej ręce i naganem w lewej. Pewnie był mańkutem, bo przecież jeśli miał strzelać, to zawsze tą lepszą, sprawniejszą ręką. No, zobacz, ciągle te policyjne obserwacje. Ci dwaj za nim z pepeszami. Runęli na mnie, przygnietli tak, że ledwiem mógł oddychać. Zepchnęli na podłogę. Potem kazali stanąć pod ścianą z rękami na karku. Któryś podszedł do okna, otworzył je i zaczął po rusku pokrzykiwać do tych na zewnątrz. Słyszałem, jak pod dom podjechała ciężarówka i, zdaje się, inne auto. Inny zapalił lampę naftową, potem przyniósł jeszcze jedną.

Ten od nagana kazał się ubierać. Mówił po polsku z jakimś dziwnym akcentem. Pewnie ten polski nie był jego pierwszym językiem. I pewnie do tej pory nie używał go zbyt często. Bo przecież dla mnie polski też nie był pierwszym językiem, a nikt, mam rację, prawda?, nie powie, że usłyszał jakikolwiek ślad jidysz w tym moim polskim.

Wyciągnął łapę po ausweis. Podałem mu dokument. Spojrzał na zdjęcie, kiwnął głową i się roześmiał. Popatrzyłem mu prosto w twarz. Nie miał przedniej jedynki. Może stąd ten akcent?

— No, tak, panie Zuzga. Trochi to trwało, no naszli tiebia.

Milczałem, bo co miałem mówić? Że to pomyłka? Że przyszli nie po tego, kogo chcieli aresztować? W głowie miałem tylko jedno — co wiedzą? Od kogo? Dlaczego tak szybko? Kilka miesięcy i już po wszystkim? Pół roku? Gdzie popełniłem błąd?

Jeszcze wczoraj Ruczaj twierdził, że tu jest bezpiecznie. I że o tym adresie wiedzą ledwie trzy osoby. Prócz niego moja łączniczka Kama, Łoziński i Kudłacz. Wszystkich znam od dawna, do wszystkich mam zaufanie prawie jak do Ciebie. Przecież, gdyby coś było nie tak, zauważyłbym. Tyle lat w konspiracji.

Do pokoju wciąż wchodzili nowi. Patrzyli na mnie, przerzucali rzeczy. Byłem ciekaw, czy odkryją schowek w nogach stołu. Wyrzucali wszystko na podłogę, badali szew każdej koszuli, każdych spodni, każdej marynarki.

— Czego wy chcecie? — zapytałem po godzinie, kiedy na zewnątrz zrobiło się już całkiem jasno.

Ten od nagana, dawno już schowanego do kabury, bez kożucha, który rzucił na łóżko, za to w wygniecionym mundurze z żółtymi pagonami przeciętymi niebieską lamówką i dwiema gwiazdkami, oderwał się na chwilę od modlitewnika wyjętego ze stosu książek.

— Angele Dei, qui custos es mei, me, tibi commissum pietate superna, illumina, custodi, rege et guberna. Amen. — Chwilę pomilczał, zanim znów się odezwał. — Broń mnie od wszystkiego złego i zaprowadź mnie do żywota wiecznego? Tak to będzie po polsku, prawda? Módl się, panie Zuzga, czy jak tam ci naprawdę. Gdzie u ciebie broń?

Przez chwilę nasz wzrok się skrzyżował. Pomyślałem, że jeśli niczego tu nie znajdą, trudno im będzie udowodnić mi cokolwiek. Opuściłem oczy, nie chciałem go drażnić.

— Nie mam broni, jestem uciekinierem z Warszawy, po powstaniu…

Przerwał mi machnięciem ręki. Podsunął mi pod nos podniesione z podłogi blankiety kenkart. Rzucił je na stos innych rzeczy i z zaciekawieniem zaczął się przyglądać okrągłej pieczęci z hitlerowską gapą.

— Opowiecie wszystko na miejscu. Ubierzcie się. Skarieje, skarieje.

Schyliłem się i wtedy musiał się rozwiązać troczek, zanim zdążyłem złapać, kalesony zsunęły mi się do kolan. Nie do uwierzenia, ale nagość wobec obcych, nawet chwilowa, zawsze jest upokarzająca. Niezależnie od okoliczności…

Kazał żołnierzom wynieść cały mój dobytek do samochodu. Kiwnął na stojącego przy drzwiach skośnookiego Azjatę, a ten z wprawą dobrze wyszkolonego w swym fachu bandyty skrępował mi ręce wyciągniętym z kieszeni sznurem. Zarzucili mi palto na ramiona.

— Pajechali — oznajmił lejtnant i popchnął mnie w stronę wyjścia.

Było zimno, pewnie ze dwadzieścia stopni poniżej zera. Twarz mi zesztywniała w ciągu paru sekund. Żałowałem, że nie wcisnęli mi na głowę choćby kapelusza. Z daleka zobaczyłem jakąś młodą dziewczynę, która na widok Sowietów zawróciła i skręciła w najbliższą przecznicę.

Stanęliśmy obok czarnego dwudrzwiowego chevroleta mastera. Luksusowe auto. Zacząłem się zastanawiać, komu go ukradli. Kierowca przez chwilę próbował uruchomić silnik, ale ten tylko charczał bezsilnie. Wysiadł, wyciągnął korbę i kilka razy mocno zakręcił. Motor zaczął stukotać, a z rury wydechowej poleciał kłąb czarnego dymu. Chyba musiał być jakiś problem z panewkami.

Odchylili przednie siedzenie i wskazali mi miejsce z tyłu. Z obu stron wsiedli sołdaci, a obok kierowcy mój porucznik. Spodziewałem się, że powiozą mnie do Bezpieczeństwa na 3 Maja. To byłoby najlepsze, byłaby jeszcze szansa na przesłanie jakiejś wiadomości. Mieliśmy tam swojego człowieka. „Józef” myślał o takich sprawach zawczasu i posłał kilku ludzi do milicji zaraz po wkroczeniu Ruskich do miasta. Ale zamiast w prawo z Piwnej odbiliśmy zaraz w lewo. Dostrzegłem, że ruszyła za nami jedna z ciężarówek. Tylu po mnie jednego? Aż trudno uwierzyć.

Liw, Wierzbno, Marysin, spalone zabudowania Jamrozika, kluczyli, najwyraźniej nie znali trasy. W Kałuszynie skręcili do miejscowego posterunku, chcieli nabrać benzyny. Kazali wysiąść, oprzeć ręce na masce auta. Kierowca odkręcił wlew paliwa, ale coś najwyraźniej poszło nie tak, bo ten, który zniknął w środku, wrócił i bezradnie rozłożył ręce.

— Ani gawariat, szto u nich niet benzina.

— Szliucha ich mat’ — zaklął porucznik i sam pofatygował się do budynku.

Widocznie jego siła perswazji była znacznie większa niż poprzednika, bo z budynku wyskoczył przeraźliwie chudy gówniarz z dużą metalową bańką. Ledwie ją dźwigał. Oficer wyszedł za nim, uśmiechnął się i schował pistolet do kabury. Zapalił papierosa i czekał, aż bak się wypełni.

Heniu moja najdroższa!

Czy Ty na pewno chcesz tego słuchać? Ale może tak trzeba, może trzeba zapamiętać każdy skrawek naszego życia? Może trzeba go przekazać? Dać świadectwo? Ile będzie tych dni? Wiesz, co mam teraz w oczach? To jak wróciłaś ze spaceru z małą. Jak ją położyliśmy w kołysce, jak stanęliśmy w oknie, jak Cię objąłem od tyłu i patrzyliśmy na kwitnące kasztany. Miałaś na sobie tę swoją jasną suknię, którą tak lubię, a ja byłem w mundurze. Byłaś tak piękna! I myślałem, że nie potrzebuję już nic więcej do szczęścia. Że życie niesie ze sobą wiele niespodzianek, a ja przecież nie miałem nawet prawa marzyć, że tyle od niego dostanę. Odwróciłaś się, wzięłaś moją dłoń i przytuliłaś do policzka.

Tym razem samochód zapalił bez problemu. Skręciliśmy na Mrozy. Nie miałem pojęcia, dokąd mnie wiozą. Mogli przecież wysadzić w polu i po prostu zastrzelić. Nie, nie, po co mieliby w ogóle gdziekolwiek wieźć. Mogli palnąć kulą w łeb od razu tam, w mieszkaniu, i tyle. Ale widocznie byłem im potrzebny. Z drugiej strony, cóż oni mogli mieć na mnie? Papiery przecież dobre. No, coś tam znaleźli. Ale to wszystko można jakoś wytłumaczyć. Byli Niemcy, konspiracja, wspólny wróg.

Na drodze przed nami pojawiła się furmanka wypełniona na metr w górę drzewem. Nie było jej jak wyminąć, śniegu nawiało tyle, że można się było poruszać tylko środkiem. Kierowca trąbił, ale chłop nie miał gdzie zjechać. Okładał konia batem, tyle że to nic nie dało. Dogoniła nas ciężarówka z sołdatami. Kilku wyskoczyło i pognało w kierunku furmanki. Chłop próbował im coś tłumaczyć, ale któryś odbezpieczył broń i puścił serię w niebo. Spłoszony koń ruszył, ciągnąc po drodze kurczowo trzymającego lejce chłopa. Skręcił gwałtownie i musiał wpaść w niewidoczny, zasypany śniegiem rów, bo i on, i wóz przechylili się i padli na prawo. Łańcuch, którym drzewo było umocowane, musiał pęknąć, bo z łoskotem zaczęło się zsuwać do rowu. Koń próbował się poderwać, stanąć na nogi. Pęknięty dyszel mu to uniemożliwiał, wbijając się w bok i wyrywając kawał mięsa. Śnieg dookoła błyskawicznie poczerwieniał.

Zanim ruszyliśmy, zobaczyłem jeszcze kompletnie bezradnego chłopa. Klęczał na śniegu i coś tam mówił sam do siebie.

Cegłów, Siennica, Kołbiel, tam odbiliśmy w prawo. Wciąż nie wiedziałem, dokąd mnie wiozą. Żaden z nich nie odezwał się do mnie w czasie drogi ani słowem, a i między sobą nie gadali zbyt często. Czasami tylko lejtnant dawał wskazówki kierowcy, a ten potakiwał skinieniem głowy.

Wjechaliśmy do Otwocka. Nikt mi tego nie musiał mówić. Bywałem tu przed wojną kilkadziesiąt razy. Ale chyba nigdy nie byłem w zimie. Jechaliśmy tuż obok wyludnionego bazaru. To tu w czasie wojny było getto. I stąd pognali chyba do Treblinki rabina z Aleksandrowa Izaaka Danzigera. A razem z nim z dziesięć albo i piętnaście tysięcy ludzi. Zobacz, że dziś nie robi różnicy dziesięć albo piętnaście tysięcy. Prawo wielkich liczb. Jak mordują miliony, przestajesz liczyć tysiące. Wszyscy staliśmy się odporni na śmierć, zbrodnie, gwałty. Przestały nas dziwić. Mamy skórę grubszą niż najgrubsze zwierzęta. Ale w domach na Świerkowej i Żeromskiego, którymi jechaliśmy, paliło się światło, najwyraźniej ktoś w nich mieszkał.

Zatrzymaliśmy się przed bramą dwupiętrowego domu na Legionów. Musiałem obok niego przechodzić przed wojną, ale zabij, nie pamiętam, co tu było. Porucznik odkręcił szybę i zagadał ze strażnikiem, który podszedł do auta z wyciągniętą w jego stronę pepeszą. Tamten zajrzał do środka, cofnął się i otworzył bramę.

— Dojechali — oznajmił porucznik, kiedy zatrzymaliśmy się przed wejściem.

Na willi nie było żadnych napisów, żadnej tablicy. W środku jednak od razu można było zauważyć, że ten dom nie służy do mieszkania. Sprowadzono mnie na dół, do piwnicy. W dużym pomieszczeniu strażnik odebrał moje dokumenty i kazał się rozbierać. Pokazałem mu skrępowane ręce.

Próbował rozplątywać węzeł. Miał z tym spory kłopot. Wyszedł i za chwilę wrócił, trzymając w ręku długi, chyba niemiecki, bagnet. Sprawnie przeciął sznur. Przez chwilę nie byłem w stanie ruszać palcami, kompletnie mi zesztywniały.

— No, zbierajcie się. Szkoda czasu. Gacie też — dodał, widząc, że nie bardzo wiem, o co mu chodzi.

Jak tamci zaczął obmacywać każdy skrawek ubrania, zajrzał do butów, wyciągnął sznurówki, zabrał pasek. Drugi, który siedział przy niedużym stole, zapytał o nazwisko, imię, datę urodzenia.

— Zuzga, Bolesław, syn Władysława i Reginy, urodzony w Warszawie dwudziestego szóstego kwietnia tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego dziewiątego — recytowałem. I prawie nie kłamałem. Wszystko, jak wiesz, się tu zgadzało. Wszystko prócz nazwiska i imienia. Choć i ten Zuzga od tylu już lat przyrośnięty do mnie…

— Zawód? — Ten przy stole miał na naszywkach dwie belki.

— Fryzjer — odpowiedziałem. I to też nie było kłamstwo. Ale kłamstwo od prawdy dzieli czasami cieniutka linia. Tak cienka, jak ta oddzielająca bohatera od samobójcy.

Kazali się ubierać. Ten zza stołu wstał i pchnął mnie w kierunku drzwi. Dom miał dwa poziomy piwnic. Sprowadził mnie na ten niższy i pochyliwszy moją głowę, wepchnął w wąziutkie drzwi. Trzecie po prawej stronie. Usłyszałem szczęk klucza, potem oddalający się stukot jego podkutych butów. Przez chwilę, mimo odrobiny światła z korytarza wlewającego się szparami w nieszczelnych drzwiach, musiałem oswajać wzrok z tym, co tam zastałem.

Cela była malutka. Dwa na półtora metra. Ale najgorsze było to, że stojąc, wciąż musiałem być pochylony. Przy moich stu siedemdziesięciu sześciu centymetrach, aby wyprostować głowę, musieliby dodać przynajmniej dwadzieścia. Potknąłem się o stojące tuż obok wejścia wiadro.

Śmierdziało moczem i jeszcze czymś. Przez chwilę nie mogłem sobie uświadomić, co to za zapach. A potem przypomniało mi się, że w kamienicy, gdzieś na rogu Długiej i Nalewek, przeprowadzaliśmy w trzydziestym pierwszym, może drugim, rewizję. To była jakaś straszna nędza. I też tam czułem taki fetor. I już wiedziałem, że to szczury i ich odchody. Złożyłem płaszcz w kostkę, położyłem na betonie i usiadłem. Musiała być już noc, ale nie mogłem tego sprawdzić, zegarek został w Węgrowie. Może zresztą nie został, może któryś z tych sołdatów wziął go sobie w ramach wojennych zdobyczy? Czy Ty wiesz, że oni potrafią nosić na każdej ręce po sześć zegarków? Sam to widziałem. Nie, skąd masz wiedzieć? Przecież tam u Was, pod Kielcami, ich jeszcze nie ma. Trafiejnych, tak mówią.

Uśmiechasz się, wiem, że się uśmiechasz. Ale wcale nie z tych zegarków. Uśmiechasz się do mnie. A ja się martwię i o Ciebie, i o Kruszynę. Wycierpiałyście się w Warszawie podczas powstania, a i teraz pewnie nie jest Wam lekko. Ale jeszcze będzie dobrze. Będzie słońce i pojedziemy nad Świder, pójdziemy brzegiem tam, gdzie nie będzie ludzi, położymy się na rozgrzanym piasku albo w wodzie, która nawet nas nie przykryje. I będę Ci się spowiadał nie z tych dni, które były, ale z tych, które przyjdą.

Wiesz, dopiero teraz zorientowałem się, że przez cały dzień niczego nie jadłem. Nie czułem głodu, tylko w gardle mi zaschło. Może trzeba było poprosić tych na górze o kubek wody? Ale dlaczego miałbym ich o cokolwiek prosić? Mówią po polsku, ale czy oni są Polakami? Czy ci wszyscy sługusi Moskwy są Polakami? A wcale ich nie tak mało.

Włożyłem palto, jest zbyt zimno, wsunąłem dłonie w jego rękawy. Tyś chyba miała taką futrzaną mufkę. Z czego ona była? Z królika? Mówiłaś, że najlepiej chroni przed zimnem.

Musiałem zasnąć, zobacz, jak szybko człowiek jest w stanie zaakceptować to, gdzie jest, jak go traktują. Obudziłem się, bo usłyszałem, najpierw usłyszałem przeraźliwy krzyk, a potem trwożliwe stukanie w ścianę. Obok najwyraźniej też kogoś trzymali. Przesunąłem dłonią po podłodze i znalazłem jakiś mały odprysk cegły.

— Jasiński z Warszawy, a ty?

— Zuzga, też z Warszawy — odstukałem alfabetem Morse’a. Pomyślałem, że trzeba się trzymać swojej wersji. Kto wie, kto tam siedzi.

— Za co? — to znów on.

— Nie wiem — odpowiedziałem.

Musieliśmy przerwać tę naszą rozmowę, bo na korytarzu usłyszałem kroki, a chwilę później do celi kogoś wepchnięto. Zobaczyłem przez moment w świetle korytarza potężną sylwetkę. Mężczyzna zawadził głową o niski sufit. Musiał być wyższy, znacznie wyższy ode mnie. Zaklął szpetnie. Jak ja przyzwyczajał wzrok do ciemności. Podszedł do mnie i usiadł bez słowa. Najwyraźniej krwawił, bo co chwila wycierał czoło. Podciągnął do góry kolana i oparł na nich głowę. Chyba nie dlatego, że chciał spać, ale właśnie po to, aby zatamować krew.

Odezwał się po dłuższym czasie.

— Bandyci. Pan już tu długo?

— Chyba nie — odpowiedziałem.

— Chyba? — nie zrozumiał.

— Dziś mnie przywieźli — poprawiłem się.

— To mów pan jak człowiek. — Wyczułem w jego głosie jakiś rodzaj irytacji. — Wie pan, co tu się dzieje?

— Skąd mam wiedzieć? Lepiej śpijmy, noc, jutro będziemy mieli czas — odpowiedziałem, choć przestało mi się chcieć spać. Znów czułem pragnienie i chłód.

Ale nie to było najgorsze, zobaczyłem oczy. Jak to możliwe, że w tych ciemnościach je dostrzegłem, nie mam pojęcia. A jednak je widziałem. A może tylko czułem. Trąciłem mojego sąsiada.

— Widzi pan? — zapytałem.

— Co? — odpowiedział zaspany, najwyraźniej rana mu już nie przeszkadzała i musiał się zdrzemnąć.

— Szczur. — Wyciągnąłem rękę w kierunku drzwi.

— I po to mnie pan budzi? Jak panu… — Najwyraźniej chodziło mu o moje nazwisko. Roześmiałem się, ale on nie zrozumiał powodu. — Z czego pan tak rechocze?

— Zuzga. Bolesław Zuzga — przedstawiłem się.

— Leon Zabużny. — W trakcie wymieniania swojego nazwiska zdjął but i na kolanach zaczął się przesuwać w kierunku szczura. Wziął zamach i uderzył o podłogę. Ale gryzoń był od niego szybszy. Musiał mieć tu poryte swoje korytarze. — Uciekł — oznajmił, ale dla pewności uderzył jeszcze raz w podłogę. — Zeżrą nas. Szczury to paskudztwo. Wiem, co mówię.

Wrócił na swoje miejsce i znów żeśmy zamilkli.4 stycznia 1945 roku, czwartek, Otwock

Kochana moja! Nie pospałem tej nocy zbyt długo. Co i raz słychać było kroki na korytarzu i jęki dochodzące z kilku cel. Oni chyba postanowili zamknąć, zaaresztować i zabić całą Polskę. Do tej naszej piwnicy wtłoczyli, prócz mnie, jeszcze dziewięciu mężczyzn. Możesz to sobie wyobrazić? Dziesięciu mężczyzn na tych trzech, no, góra czterech metrach kwadratowych. W tym dwóch, którzy nie byli w stanie się nawet podnieść. Młody chłopak miał rozoraną twarz. Tak jakby ktoś przeciągnął go po drucie kolczastym. Przytomniał, a potem zapadał w jakiś stan otępienia i ciągle wzywał matkę. Ten drugi twierdził, że ma połamaną prawą nogę. Był siny z bólu i prosił, by wezwać do niego lekarza. Strażnik tylko odburknął, że lekarz przyjedzie, jak będzie miał czas.

Potrącone przez kogoś wiadro przewróciło się i obryzgało uryną siedzącego najbliżej. Rano zapalili światło. Dali zbożowej kawy i po kawałku czarnego, kleistego chleba.

Zabużny szepnął mi do ucha, że ten obok drzwi to chyba ksiądz.

— Pan popatrzy, ma koloratkę — powiedział i zaczął się przepychać w jego stronę.

Faktycznie, dostrzegłem biały kołnierzyk na jego szyi. Ale nie byłem pewien. Równie dobrze mogła to być biała koszula przykryta kołnierzem płaszcza.

Bolał mnie brzuch. Może z nerwów, a może od tej kawy.

Pogrążyłem się we własnych myślach. Wiele razy strzelałem do ludzi, wiele razy biłem i mnie bito. Przypomniałem sobie, jak w trzydziestym czwartym goniliśmy Stawarczyka i Mejludę. Pamiętasz? Musisz pamiętać. To była głośna sprawa. To Stawarczyk był hersztem. I nie miał skrupułów. Wymuszał haracze od biedaków. Nigdy od tych, którzy mieli coś więcej, zawsze od tych, którym brakowało. Zastraszyli kawał miasta. Szklarz, krawiec, sklepikarz, handlarz starzyzną, dziewczynki na ulicy, każdy był dobry. I każda suma była dobra. Miałeś dwa złote, oddaj. Pięć, jeszcze lepiej. Bił i on, i jego ludzie. Chodził z dużym nożem, ale i spluwy często używał dla postrachu. Kiedyś postawił mu się jakiś młody czeladnik, dzieciak jeszcze, szesnaście lat. Jak on miał na nazwisko? Czebryda? No, zobacz, tyle lat, a ja pamiętam. Zastrzelił go z zimną krwią. Lekarz sądowy wyjął mu z ciała sześć kul, a na pogrzeb przyszedł tłum, może i z tysiąc osób. Długo żeśmy na niego polowali, a on wciąż się wymykał i wymykał. Ale to mnie wezwał komisarz.

— Masz tam kogoś? — zapytał.

Palił papierosa, a ja wiedziałem, że ktoś już tam na górze musiał na niego naciskać w tej sprawie. Sprawa była zbyt głośna. Pisali o tym wszyscy, od lewicy do prawicy. Od „Robotnika” i „Gazety Warszawskiej” po „Kurjera Polskiego” i „Tajnego Detektywa”. Wszyscy domagali się złapania bandytów.

Miałem wielu informatorów, każdy personalny w komendzie miasta musi mieć. Co tam gadać w komendzie miasta, każdy posterunkowy musi mieć. Obaj wiedzieliśmy, że ludzi można docisnąć. Jednego bardziej, innego mniej. Jeden szepnie słowo, inny całe zdanie. Ale w tej sprawie wszystko się waliło. Chyba ze dwadzieścia razy urządzaliśmy zasadzki. A on się sprytnie wywijał. Nie otoczysz całej Warszawy.

— Masz go znaleźć. — Komisarz sięgnął do szuflady, wyciągnął plik banknotów. Odliczył dziesięć setek i mi je wręczył. — Jak ci zabraknie, przyjdziesz. A jak zostanie, zwrócisz. Weź, kogo chcesz, i mi tych bandziorów przyprowadź.

Łatwo było powiedzieć — i mi ich przyprowadź.

— To ksiądz z Kobyłki. — Zabużny znów usiadł koło mnie. — Wyspowiadał kilku leśnych. Jak miał im odmówić? Przyszli, to wyspowiadał. Zaprowadzili do umierającego, to poszedł.

Przez chwilę nie wiedziałem, o kim mówi. Podniosłem do ust swoją pajdę chleba i wgryzłem się w miąższ. Potem uprzytomniłem sobie, że to o starszym, szpakowatym mężczyźnie z koloratką, który trzymał teraz za ręce jakiegoś młodego chłopaka nachylonego do jego ucha. Pewnie jego też spowiadał.

Zabużny miał długą, podziobaną ospą twarz, nieproporcjonalną nawet przy jego wzroście. Za długą. I mocny zarost. Pewnie musiał golić się dwa razy dziennie.

— Co pan nic nie mówi? — zapytał.

— A o czym tu gadać? — Wzruszyłem ramionami.

— Ja ich znam.

— Kogo? — Znów nie bardzo wiedziałem, o kim mówi.

Potarł rozcięte w nocy czoło. Miał sporą ranę.

— Bolszewików. Już nas stąd nie puszczą. Jak ktoś wpadł w ich łapy, to już nie wypuszczą. Powieszą — biadolił. — Albo na białe niedźwiedzie.

— Co pan opowiada? Na Trzech Króli pójdzie pan do domu — starałem się go pocieszyć, choć sam nie wierzyłem we własne słowa. — Najdalej na Wielkanoc.

Widziałem, że chciał coś powiedzieć, ale tylko machnął zniechęcony ręką.

Miałem takiego chłopaka w drugim komisariacie. Znał pół miasta. Ale coś tam przeskrobał i zamiast na ulicy wylądował za biurkiem. Nawet broń mu odebrali. Pogadałem z jego przełożonym, znaliśmy się ze szkoły oficerskiej, aby mi go oddał. Wzruszył ramionami.

— A bierz go. I niech nie wraca — oznajmił. — Tylko uważaj, bo ma lepkie ręce.

Kazałem mu się przebrać w cywilne łachy i wysłałem w miasto. Sam też poszedłem. Ludzie niechętnie mówili cokolwiek. Bali się. Pieniądze też nie działały. Jak nigdy. Krążyłem po mieście i wiesz, że co dom, to wydawało mi się, że znam jego historię, że w każdym byłem, że twarze mieszkańców przewijały mi się w moim filmie.

Policja rzadko kiedy ma zupełnie czyste ręce. Taka służba. Komuś odpuścisz, mniejsze zło za większe, komuś darujesz i masz nadzieję, że zrozumie. Czasami ci pomoże, czasami ty jemu. Ten mój chłopak, Prykiert, po tygodniu dał mi znać, że coś tam znalazł.

— Chodzi do takiej jednej na Woli — oznajmił.

— Dziewczynka?

— Raczej nie. Młoda wdowa po piaskarzu. Utopił się w Wiśle rok temu.

— Sam tam chodzi?

— Czasami sam, czasami z którymś ze swoich. Zostawia go na zewnątrz. Ale niezbyt często tam chodzi. Pewnie mają gdzieś w mieście swoje miejsce. Bo ta, spojrzał do kajetu, Bratecka Sabina często na noc do domu nie wraca.

Po trzech wyprowadzili nas piętro wyżej do kibla. Trzy dziury obok siebie. I smród. Pociekło ze mnie, ale poczułem się lepiej. Pięć minut, podetrzeć tyłek i do celi. Następni. Zapytałem strażnika o wodę.

— A na co ci woda? — odpowiedział pytaniem na pytanie.

— Umyć się chciałem.

Roześmiał się.

— Jeszcze będziesz miał tyle wody, że ci się odechce.

Wróciliśmy do celi, a tam już ksiądz zarządził, abyśmy się wszyscy o siebie poopierali. Miał rację, tak było odrobinę cieplej.

No więc staliśmy jeden dzień, drugi w okolicach tego domu na Woli, ale ani Stawarczyk do niej, ani Bratecka do niego nie poszła.

Pytałem ludzi i układały mi się pomału nitki w głowie. Przesłuchałem jakiegoś złodzieja, który z nimi czasami chodził. On też mało wiedział. Tyle że potwierdził rysopis. Wysoki brunet, lat dwadzieścia osiem, szybka ręka, bezwzględny. I że wódka go nie rusza. Łeb miał jak skała. Jeszcze to, co najważniejsze, że lubi hazard i boks.

Wziąłem tego złodzieja z aresztu. Całe szczęście, że ani prokurator, ani sędzia śledczy jeszcze go nie przesłuchali. To dlatego mówiłem, że policja nie zawsze ma czyste ręce.

Puściłem go całkiem wolno, ale wiedziałem, gdzie go znaleźć. Pewnie mógł tamtego namierzyć i powiedzieć, że go szukam. Wtedy kamień w wodę. Ale było jasne, że go wcześniej czy później dopadnę i że życia mu się wówczas odechce. Miał mieć darowane i uczciwie zarobił na swoją wolność. Znalazł mnie po trzech dniach.

— Pan przodownik zna się na boksie? — zapytał.

Jak wiesz, lubiłem boks, czasami, jeszcze w Legionach, próbowaliśmy się na pięści. Więc kiwnąłem głową.

— To pan zna Szapsela Rotholca?

Znów kiwnąłem głową. To była taka pchła. Pięćdziesiąt kilo. Miał piorunujący lewy prosty. Ktoś mi mówił, że w getcie był w żydowskiej policji. Ale wtedy to była sława. Przywiózł z Budapesztu brązowy medal. Niczego już nie musiał mówić. Wiedziałem, że Rotholc będzie walczył z jakimś Niemcem i że pewnie Stawarczyk też się tam pojawi. Ale jak go wyłowić w tłumie, a co więcej zatrzymać?

Udało się. Prykiert przyszedł za Bratecką. Weszła do Jutrzenki. Porozstawiałem ludzi tak, aby mieli ze sobą kontakt wzrokowy. Pewnie z tysiąc rozkrzyczanych ludzi. A może więcej? Stawarczyk był już w środku, w hali. Ale tam go nie można było aresztować. Gdyby zaczął strzelać, strach pomyśleć.

Rotholc dobrze walczył. Bił tego Niemca i odskakiwał, bił i odskakiwał. W trzeciej rundzie dopadł go całą serią i sędzia musiał przerwać walkę. Stawarczyk, nie wiedzieć dlaczego, nie był zadowolony, pewnie postawił duże pieniądze na przegranego. Widziałem, jak ze złością rzucił podłużnym papierem w siedzenie. I zaraz potem postanowił wyjść. Razem z nim ta jego panna i jakiś młody chłopak. Później okazało się, że to ten Mejluda.

Na obiad każdy dostał po trzy śledzie. Czegoś takiego pewnie w życiu nie widziałaś. Z głowami, pełne ości. Zawsze lubiłem śledzie. Dobrze przyprawione, z cebulką. I z kieliszkiem zimnej wódki. Ale te trudno było wziąć do ust. Zjadłem. Teraz pić się chce, a wody nie dali.

Do ostatniej chwili nie wiedziałem, którym wyjściem wyjdzie, stanąłem przy tym węższym. Rozpychał bezceremonialnie ludzi, coś tam wykrzykiwał do tych swoich. Szedłem za nim może ze trzy metry. Kątem oka widziałem Prykierta i jeszcze dwóch wywiadowców. W pewnej chwili Stawarczyk obejrzał się i przez chwilę nasz wzrok się skrzyżował. Powiedział coś do Mejludy i nagle obaj rzucili się do ucieczki. Byli młodsi ode mnie i chyba równie silni. Słyszałem gwizdki posterunkowych i stukot ich butów. Krzyczałem, aby się zatrzymali, ale wyrywali przed siebie. Od czasu do czasu widziałem, jak przystają i wyciągają w moją stronę spluwy. Robiłem nagły zwrot. Zatrzymałem się i ja, wyrównałem oddech i strzeliłem. Jak wiesz, nieźle strzelam. Ale za pierwszym razem chybiłem. Za drugim razem było lepiej. Stawarczyk dalej jednak uciekał. I pewnie, gdyby się nie potknął, już bym go nie złapał. Wystrzelał cały magazynek. Mogłem go tam zabić, był łatwym celem, kilkanaście metrów. Może bym i to zrobił, gdybym wiedział, że Prykiert już nie wróci do służby, że do końca życia będzie miał unieruchomioną prawą rękę. Tak, pewnie bym to zrobił. Przystawiłem mu mojego walthera do czoła. A on się roześmiał. Wiedział, że nie strzelę. Ale też wiedział, że go powieszą. Musiał wiedzieć.

Dlaczego ja Ci o tym opowiadam?

Pewnie dlatego, że jak dostałem nagrodę i medal, miałem poczucie, że to nic niewarte. Bo wziąłem za kogoś odpowiedzialność, całe życie za kogoś biorę, i nie dałem rady. Jak tu wymierzyć rację. Zobacz, jakie to wtedy było proste, bandyta, którego trzeba było złapać. I ten chłopak. Byłem u niego w szpitalu. Raz, drugi, piąty. Dostał rentę. Niewielką. Aż do wojny do niego chodziłem. Miał tylko matkę. Pamiętam jej oczy. Pełne żalu, wyrzutów. Rozpił się.

Ten chłopak z rozoraną twarzą strasznie krzyczy. Powinni do niego sprowadzić lekarza. Jest cały siny. Kto wie, czy przeżyje do rana.

Niektórzy coś tam do siebie szepczą. Zabużny też próbował ze mną porozmawiać, ale wolę milczeć, nie kusić losu. Kto wie, kogo tu podesłali.

Tak bardzo Ciebie i Kruszynę kocham. I tak mi Was brakuje. Chciałbym i ją, i Ciebie mocno przytulić. A najważniejsze to wiedzieć, że nic Wam nie jest, że jesteście bezpieczne, że nie chorujecie, że macie co jeść i dach nad głową. Człowiekowi przychodzą do głowy czarne myśli. Tyle się wycierpiałyście w tej Warszawie. Ale jakie mieliśmy wyjście? Bardzoście obie dzielne, moje panny.5 stycznia 1945 roku, piątek, Otwock

Obudzili nas w środku nocy. Zapalone światło. Zaczęli brać na przesłuchania. Nie wywołują po nazwisku. Tu chyba wszystko jest tajemnicą. Otwierają drzwi i wskazują palcem. Po mnie też przyszli. Wyszedłem bez strachu. Najśmieszniejsze, że teraz nie myślę o aresztowaniu, biciu, Stalinie, nawet nie o Polsce. Uwierzysz, że moim jedynym marzeniem było, żeby się obmyć? I napić. Zaprowadzili na pierwsze piętro. Strażnik kazał na korytarzu stanąć twarzą do ściany, a sam zapukał. Otworzył drzwi, ale nie słyszałem, aby cokolwiek powiedział. Chwilę potem wepchnął mnie do pokoju i próbował zamknąć drzwi. Chyba był z tym jakiś problem. Mężczyzna, który siedział przy biurku, wstał, palcem pokazał mi krzesło przy tym biurku z zapaloną na nim lampą, a sam dopchnął drzwi od środka.

— Wszystko to partactwo — powiedział nienaganną polszczyzną. — Zapalicie? — Podsunął mi paczkę amerykańskich papierosów.

Wziąłem jednego, a on mi przypalił zapalniczką zrobioną z karabinowej łuski, przesunął papiery i usiadł od mojej strony na biurku. Pierwszy papieros od trzech dni. Ale jakoś mi tego nie brakowało. Zresztą, jak pamiętasz, wcześniej też potrafiłem długo nie palić.

Miał nie więcej niż trzydzieści lat, dobrą, granatową marynarkę i elegancką koszulę. Trochę do tego stroju nie pasowały oficerki i wpuszczone w nie wojskowe, zielone spodnie.

— No i co tam, obywatelu Ostwind? Jak się czujecie?

Jakby mnie smagnął batem przez twarz. Wiedzą, jak się nazywam. A skoro to wiedzą, znaczy, nie ma żadnego przypadku w tym, że mnie aresztowali. Ale co wiedzą? Kogo zatrzymali prócz mnie? Jak do mnie dotarli? Kłamać? Zapierać się? Co mówić? Co mówić?

Popatrzyłem mu prosto w oczy. Miał przyjemną, sympatyczną twarz. Pewnie ojciec był przed wojną lekarzem, adwokatem, może bankowcem.

— Kim przed wojną był pański ojciec? — zapytałem i zaciągnąłem się dymem.

Roześmiał się, jakby usłyszał dobry dowcip.

— Dlaczego pan o to pyta?

— Bo się zastanawiam, dlaczego pan im służy?

— Komu im?

Zobaczyłem jakiś skurcz na jego twarzy.

— Komunistom.

Na chwilę zapadła krępująca cisza. Potem ujął klosz lampy i skierował światło w drugą stronę. Wyciągnął dłoń w kierunku wiszącego na ścianie orła bez korony.

— Polsce służę.

Ale ja zamiast tego orła widziałem kratę w oknie. I jakoś to ona bardziej mi do niego pasowała.

Przeszedł na drugą stronę biurka, wziął do ręki jakiś papier. Przez chwilę go czytał, potem mi go podsunął.

— Podpiszcie — powiedział.

To był protokół z rewizji. Najciekawsze, że z rewizji dzień po moim zatrzymaniu.

Ja, funkcjonariusz Tymczasowego Rządu Rzeczy Pospolitej Bezpieczeństwa Publicznego w Węgrowie Kresa Stefan, działając na mocy polecenia kierownika Bezpieczeństwa Publicznego w Węgrowie z dnia — przekreślona trójka — 4/I 1945 roku przy udziale jako protokulanta Apczyńskiego Bolesława, w obecności świadków Bodeckiego Kazimierza i Powskiego Edwarda przeprowadziłem rewizję w mieszkaniu Zuzgi Bolesława w Węgrowie przy ulicy Piwnej No. 24.

W wyniku której znalazłem u niego następujące przedmioty, które zakwestionowałem¹.

Sporo tego było: zaświadczenia o odroczeniu służby wojskowej, o rejestracji w RKU, blankiety kenkart, datowniki, różne pieczęcie — niemieckie i nasze, z NSZ, także ta Komendy Okręgu, szkic organizacyjny, wnioski nominacyjne, jakieś instrukcje, rozkazy. Dużo za dużo.

Przedmioty powyższe odebrałem w celu dołączenia do akt sprawy.

Oświadczenia osób obecnych przy rewizji.

Żadnym zastrzeżeń w przedmiocie rewizji nie mam.

— Przeczytaliście? — zapytał, a gdy kiwnąłem głową, podał mi pióro. — Podpiszcie — wskazał miejsce. — Z tymi błędami?

Znów się roześmiał, a mnie przyszło do głowy, że pewnie zaczął studia przed wojną, może nawet je skończył.

— Z błędami. Wiecie, jak jest, nie mamy jeszcze za wielu wykształconych.

— Ale mnie przecież przy tym nie było. Skąd to się u mnie wzięło? — Próbowałem przez chwilę grać, chyba jednak niezbyt dobrze wypadłem w tej roli.

— Nie podpiszecie? — Tym razem w jego głosie wyczułem groźbę.

Wziąłem pióro i podpisałem dwoma nazwiskami — Zuzga-Ostwind.

Zapytałem, czy mogę dostać kubek wody. Kiwnął głową i zaraz potem strażnik przyniósł dzbanek. Piłem i piłem.

Wróciłem do celi. Nie było już chłopaka, który tak jęczał. W ogóle w celi się przerzedziło. Został tylko Zabużny i jakiś starszy mężczyzna.

— No i co? Jak było? — zapytał Zabużny.

— Dali pić — odpowiedziałem tylko po to, aby coś powiedzieć.

— Już stąd nie wyjdziemy — zajęczał. — Ja to wiem.

Parę minut później zabrali go na przesłuchanie.

Próbowałem się znów zdrzemnąć, ale sen nie przychodził. Zobacz, Kochana, nigdy z tym nie miałem problemu. Mogłem spać w każdych okolicznościach, mogły wybuchać pociski, a ja spałem. Może to już starość? Jak myślisz?

Tak było pod Kostiuchnówką. Miałem szesnaście lat, szczeniak byłem. Nigdy Ci o tym nie mówiłem, prawda? „Legiony to żołnierska nuta, Legiony to straceńców los! Legiony to żołnierska buta, Legiony to ofiarny stos”. Ileż razy potem żeśmy to śpiewali? Co akademia, to ten stos i stos. Prześladuje mnie do dziś. Rzuciliśmy się. Ile w tym było odwagi, myślenia o Polsce, a ile brawury? Prawda była taka, że brodziliśmy po mokradłach, każdy szukał skrawka suchej ziemi. Stopy zapadały się w bagno, wszyscy śmierdzieliśmy zgnilizną i śmiercią. Raz my ich, raz oni nas. Do tyłu i do przodu, znów do tyłu, a potem podrywaliśmy się i apiać widziałem czyjeś przerażone oczy, poranione piersi, oderwane ręce. Wrzaskiem tłumiliśmy strach. Reduta Piłsudskiego, Polska Górka, Polski Mostek, Polski Lasek. Ładne nazwy, prawda? Trup na trupie. Dwa tysiące takich jak ja, prawie sami gówniarze.

Podszedł kiedyś do mnie major, marszałek Śmigły to był wtedy major, i zapytał, czy się boję.

— A czego, panie majorze? — odpowiedziałem.

— Śmierci, szeregowy — miał poszarzałą, zmęczoną twarz. — Śmierci.

— Śmierć każdemu pisana. — Czułem jego wzrok na szyi. — Będzie, to będzie. Nie uciekniesz.

Zrugał mnie wtedy na trzy pokolenia wstecz i dwa do przodu.

— Macie żyć — mówił nie tylko do mnie. Także do tych, którzy stali obok. — Polsce nie są potrzebne wasze truchła.

Tak powiedział — truchła.

Ktoś zapytał, a gdzie ta Polska będzie? I kiedy?

— Każdy z was nosi Polskę w sobie. Każdego dnia. I w każdym miejscu warto się o nią bić i troszczyć.

Jak poszedł, owinąłem się w płaszcz, w okopie były takie belkowania, w których Węgrzy trzymali amunicję. Wlazłem tam i usnąłem. Ruska artyleria waliła, a ja spałem. Nie do uwierzenia. Gdyby mnie Kostek Balicki nie znalazł i nie obudził, pewnie by mnie jakiś Kozak nadział na bagnet. Wycofywaliśmy się, od transzei do transzei. Ta Kostiuchnówka to nie była mała wieś, pewnie z pięciuset, może siedmiuset mieszkańców. Większość pouciekała z bydłem na bagna. Ale niektórzy zostali. Poszliśmy do chałupy pod lasem i we trzech gwałtownie wdarliśmy się do środka. Dwie baby, jedna starsza, druga młodsza, gromada dzieci na piecu, jedno jeszcze u cycka. Wszystkie patrzyły na nas ze strachem, pewnie niejeden tu już był przed nami i każdy z takim samym pytaniem.

Kapral poprosił o mleko, o coś do jedzenia. Pokręciły głową. Poszedłem z Plichtą do obory. Stała krowina chuda, żebra jej można było policzyć pod skórą. Plichta chciał ją wydoić, zaczął szukać jakiegoś garnka, rozgrzebywał resztki siana.

Przybiegła za nami starsza z tych kobiet. Miała popalone, czarne ręce. Zarzuciła na kark podziurawiony chałat, spod którego wyzierały duże piersi.

— Ne ma, ne ma, pany — krzyczała i zasłaniała bydlątko rozłożonymi rękoma.

Plichta zdjął karabin i podszedł do niej tak blisko, że lufę miała prawie przy skroni.

— Paszła won — krzyknął, ale baba się nie ruszyła z miejsca.

— Zostaw — poprosiłem. — Przecież to ich jedyna żywicielka.

Wtedy jeszcze nie mówiłem tak dobrze po polsku, wciąż gdzieś pałętał się ten mój żydowski akcent.

A on się na mnie wściekł, bo kiszki mu już do kręgosłupa przyrosły, bo trzeci dzień nie mieliśmy niczego poza zgniłymi jabłkami w ustach, bo zrobiliśmy w dwa dni kilkadziesiąt kilometrów rzucani z jednego skrzydła na drugie. I może by strzelił nie tylko do niej, ale i do mnie, gdyby nie wpadł do obory Bieniaszkiewicz. Wyrwał mu karabin i cisnął go na ziemię.

— Jebi twaju mat’! — Kapral, potężne chłopisko, ze sto kilo wagi, okładał pięściami po gębie Plichtę, aż ten poleciał na klepisko. — Takiś ty Polak? Co z ciebie za człowiek?

Przewrócił go na ziemię i wiesz, co się stało? Ta kobita rzuciła się ratować chłopaka. Podniosła i zaprowadziła do chałupy. A potem dali nam nawet jakiejś jagły. Jedliśmy wszyscy z jednej miski drewnianymi łyżkami. Szybko, byle brzuch napełnić, żeby już nie ssał, nie powodował mdłości. I stały te dzieci, cała gromada, przy stole i czekały, żeby też usiąść i złapać jakieś resztki, które po nas zostaną. W ich oczach zamiast strachu był teraz tylko głód.

Nie wytrzymałem tego, wyszedłem na zewnątrz, poszedłem za oborę, bo pęcherz mi nawalał i co jakiś czas, częściej niż inni, musiałem latać za potrzebą.

Zobaczyłem z daleka rosyjską kawalerię. Oni mnie chyba też wypatrzyli, bo trzech ruszyło galopem w moją stronę. Wpadłem do chałupy, złapałem karabin i nie musiałem niczego mówić. Gnaliśmy przez pole do lasu. Przedzieraliśmy się przez łopiany, całe mundury mieliśmy poobklejane rzepami. Zostawałem w tyle, byłem słabszy od innych. Serce mi łomotało tak, że jeszcze sto metrów, a musiałoby rozprysnąć się na drobne kawałki. Chciałem krzyknąć, że jednak śmierć to nie jest taka prosta sprawa i niejeden popuści w gacie na samą myśl o niej, ale kiedy czułem, że jest tuż-tuż, że przed nią nie umknę, zobaczyłem klęczącego kaprala, który ze swego manlichera strzela raz za razem. A potem dostrzegłem, że już tylko jeden z tych Rosjan zawraca i umyka do swoich. Rozszalały koń przebiegł obok nas, tratując jakieś jałowce, pousychane krzaki ałyczy, tarniny i wysokich jeżyn. Nie byłem w stanie się ruszyć. Bieniaszkiewicz z Plichtą złapali mnie za ramiona i dociągnęli do lasu.

I ta Polska się gdzieś w nas wtedy budziła i ogrzewała. Wcale nie na defiladach, ale raczej w tym gnoju obory, przy tych jagłach, przy nauce czytania tych, którzy tego nie umieli, w strachu, w cuchnących onucach, wśród tej brudnej gromady dzieci, których ojców pognali albo do jednej, albo do drugiej armii.

Martwię się o Was. Co Bożenka teraz czyta? Czy to już czas na Ogniem i mieczem, na Zagłobę, Skrzetuskiego i Wołodyjowskiego? Pewnie jeszcze nie. Te lata są, niestety, stracone. Nie ma szansy, aby mnie poznała, kiedy się zobaczymy. Będę dla niej obcym człowiekiem. Ogromna cena za ocalenie życia. Pięć lat to strasznie dużo. Za dużo. Ale jakie było wyjście? Tylu ludzi mnie znało w Warszawie. Kto by chciał zaryzykować głową? Zresztą, przecież nie tylko swoją. Pewnie prędzej czy później wpadłbym w ich łapy i podzielił los mamy i ojca. Wiesz, czasami sobie wyobrażam, jak ich ładują do tych bydlęcych wagonów. Stoją ściśnięci, ktoś płacze, jakieś walizki, tobołki. Dużo ich w tym wagonie, bo to już raczej szkielety niż ludzie. Ojciec w czterdziestym drugim miał siedemdziesiąt lat. Czemu on był winien? Komu przeszkadzał? A matka? Nie pamiętamy, jak się rodzimy, to naturalne, gorzej — gdy nie znamy grobów najbliższych. Jak jakiś upiorny sen przychodzi mi do głowy, że giną w męczarniach, że dusi ich gaz. A może szczęśliwie umarli już w tym wagonie, może nie dojechali?

A Wy? Przecież też nie byłybyście bezpieczne. Gdybym wykonał rozkaz Niemców, gdybym w trzydziestym dziewiątym zarejestrował się jako były policjant? Nie ma co myśleć. Może by mnie zrobili komendantem żydowskiej policji w getcie? Co wtedy? Jak spojrzeć w twarz komuś, kto sam napluł na siebie, na swoją przeszłość, na dorobek życia? Trudne pytania bez odpowiedzi.

1. Wszystkie dokumenty przytaczane są w pisowni oryginalnej.6 stycznia 1945 roku, sobota, Otwock

Kochana moja! Wciąż się zastanawiam, co oni chcą ze mną zrobić. Do czego jestem im potrzebny, na co liczą, co wiedzą. Więzienie, nawet takie jak to, nie jest najgorszą rzeczą w życiu. Najgorsza jest niepewność.

Nie pamiętam, kiedy wrzucili do celi Zabużnego. Nie obudziłem się. Mówi, że go bili, ale wygląda całkiem dobrze. Tylko trzęsie się jak galareta. Może to z zimna? Wrócił też ksiądz. Stara się innych pocieszać. Ze mną też porozmawiał. Zapytał, czy daję sobie radę.

Trochę jestem jak we śnie. Przychodzą obrazy z dzieciństwa, młodości. Nie powinnaś się o mnie martwić. Uśmiecham się.

Przypomniał mi się pierwszy dzień pracy u Mosze Goldwichta. Miałem czternaście lat. Pamiętasz, kiedyś Ci pokazałem to miejsce. Co tam dzisiaj jest? Pewnie tylko, jak cała Warszawa, jak w całej Warszawie — ruiny. Goldwicht był niewiele starszy niż ja dzisiaj, ale wtedy wydawał mi się strasznie wiekowy. Miał piękny fotel, na którym sadzał klientów. Podpórki na łokcie były półokrągłe, rzeźbione. Jak tam pachniało. Nie do uwierzenia. Matka nigdy nie używała perfum. Kogo zresztą z biednych Żydów stać na perfumy?

Pierwszego dnia nauczył mnie ostrzyć brzytwę. Nie na żadnym pasku, tylko na kamieniu. Polał kamień wodą.

— Przyłóż brzytwę grzbietem równolegle do końca kamienia. Nie, nie tak. — Przytrzymał moją rękę i sam ją ułożył. — Ostrzem w kierunku kamieni, o tak. Potem delikatnie dociskaj ostrze brzytwy do kamienia i pchnij je do przodu. Ost fasztajn?¹ — zapytał, a ja kiwnąłem głową, bo wydało mi się, że nic w tym trudnego.

Na kamieniu brzytwę szlifujesz odwrotnie niż na pasku. Miał trzy komplety. Zielony, brązowy i czerwony. Ten ostatni zarezerwowany dla najlepszych klientów, brązowy dla gorszych, a zielony dla tych, którzy przychodzili się golić tylko wtedy, gdy musieli.

Spróbowałem raz i drugi, ale nie był zadowolony. Do zakładu wszedł objeszczyk. Był znajomym Goldwichta, co więcej, takim od czerwonej brzytwy. Nie wiedzieć czemu, od roku, wciąż pozostając w służbie, mieszkał w Warszawie. Zlustrował mnie wzrokiem, zdjął palto i rzucił je w moją stronę. Całe szczęście chwyciłem, zanim spadło na podłogę.

Jak się później okazało, objeszczyk, wysoki, przystojny, może trzydziestoletni mężczyzna, zawsze rozpoczynał golenie od dowcipu. I zawsze o Żydach. Tym razem nie było inaczej.

— Cyberblat dawał do gazety nekrolog po swojej żonie i spytał o cenę. — Do pięciu wyrazów za darmo — odpowiedzieli w gazecie. — Nooo… to niech będzie: Zmarła Zelda Goldman. — Ma pan do dyspozycji jeszcze dwa wyrazy. — To niech będzie: Zmarła Zelda Goldman, sprzedam konia.

Wybuchnęli śmiechem. I trwało pewnie ze dwie minuty, zanim się uspokoili.

— A ten? — Borys Pietrowicz wyciągnął palec w moją stronę.

— Do przyuczenia. Pierwszy dzień.

— Jewriej?² — Było sporo niechęci w jego głosie.

Goldwicht przytaknął, posadził go w swoim królewskim fotelu, szczelnie opatulił mundur płócienną białą płachtą, przetarł mu twarz zmoczoną ścierką, a potem starannie namydlił.

Znów dali słone śledzie z głowami i kawałek chleba. Ale tym razem dali też wiadro z wodą. Jak dla konia. Dobre i to. Każdy unosił je do góry, przechylał i próbował ugasić pragnienie.

Jakże mi imponował ten jego mundur, jakże chciałem być do niego podobny, jakże chciałem nosić się tak, jak on. Zazdrościłem wtedy wielu ludziom. Ich bogactwa, pięknych kobiet, tego, jak mówią.

Zarost znikał z twarzy Borysa Pietrowicza razem z mydłem. W ruchach Goldwichta nie było pośpiechu, była za to precyzja i pewność siebie. Delikatnie odchylał uszy, nos, unosił brodę, czasami dla pewności przejechał dłonią po policzku objeszczyka. Gwałtownym ruchem strząsał pianę do pojemnika, który stał przy tronie. Na koniec starannie wytarł mu twarz ręcznikiem i skropił ją wodą kolońską. Kazał podstawić mu pod twarz lustro. Trzymałem je w wyciągniętych rękach, a on sprawdzał każdy centymetr. Potem kiwnął głową, sięgnął za pazuchę, wyciągnął pugilares i podał Goldwichtowi banknot rublowy. Ten starannie odliczył dziewięćdziesiąt kopiejek. I to też, jak się okazało, był ceremoniał, dostał jeszcze dwie kopiejki napiwku.

Czekałem z płaszczem, jak tylko się podniósł, ale przez nieuwagę, a może z nerwów jakoś tak stanąłem, że z kieszeni płaszcza wyleciało jakieś zawiniątko. Podniosłem, a on z uwagą popatrzył na mnie, potem chwycił mnie za nos i ścisnął z całej siły.

— Durak — oznajmił, wziął ode mnie zawiniątko, przerzucił płaszcz przez ramię i wyszedł bez pożegnania.

Goldwicht nie zamierzał mnie bronić, raczej odwrotnie. Naburmuszył się i potrząsnął pięścią.

— Powinieneś uważać. — Odwrócił się i stanął w oknie.

Posprzątałem i stanąłem obok niego. Było jeszcze wcześnie, ale na ulicy ruch pomału zamierał. Z daleka wypatrzyłem Esterę Bronfman, piękną córkę Moszego. Nosiła wysoko głowę i udawała, że nie widzi męskich spojrzeń, które odprowadzały ją z każdej strony.

— Zi ot a gityn tuchys³ — raczej odczytałem to z jego ust, niż usłyszałem.

To dziwne, ale zasnąłem nie wiedzieć kiedy. Czas w zamknięciu przestaje mieć znaczenie, inaczej wygląda. Zwłaszcza gdy mierzysz go tylko krokami strażników, czyimś krzykiem, jękiem, wspomnieniem. Zasypiam, budzę się, widzę kogoś nowego, przyglądam się, wiem, że to na chwilę, że mogę tej twarzy już nigdy nie zobaczyć. Powiedz, czy tak ma wyglądać ta nowa Polska? Przecież wszystkich nas nie zamkną. Sowiety to jest przekleństwo. Wcale nie mniejsze od Hitlera. I nawet jak ich władza potrwa tylko rok czy dwa, nie daj Boże pięć, będziemy płacić za to okrutną cenę. Bo wylezie na wierzch ta cała plwocina, zepsucie, zgnilizna, bo przestaną obowiązywać jakiekolwiek zasady, bo moralność zdepczą, zdeprawują młodych, dom odbiorą i z człowieka zrobią maskę.

Pamiętasz, jak przysłałaś mi w czterdziestym trzecim Wasze zdjęcie? Będę je miał przed oczyma do końca życia. Ty i Kruszyna. Miała pięć lat. Była poważnym dzieckiem. Ma takie myślące oczy. Może to ona najbardziej z nas się wycierpi, kto wie. Kto wie, ile jeszcze potrwa ta wojna, kto tu kogo wykiwa. Nie ma we mnie wielkich nadziei. Jaką Bożenna skończy szkołę, kim będzie, jakie życie dostanie? Często o tym myślę. I gdzie żyć będziemy? Zobacz, wciąż używam liczby mnogiej. To chyba dobry omen, prawda? Bo dopóki mogę pisać te listy do Ciebie, do Was, nawet jeśli one tylko w mojej głowie, wciąż jest nadzieja.

Dzisiaj święto Trzech Króli, a ja do tej pory nawet modlitwy nie zmówiłem.

1. Zrozumiałeś? (jidysz).

2. Żyd (ros.).

3. Ta dziewczyna ma dobrą dupę (jidysz).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: