Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Hrabina Cosel - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Hrabina Cosel - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 538 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Na kró­lew­skim zam­ku w sto­li­cy sa­skiej jak­by wszyst­ko wy­mar­ło: ci­cho było, po­nu­ro i smut­no. Noc była je­sien­na, ale w koń­cu sierp­nia za­le­d­wie gdzie­nieg­dzie liść żółk­nie na drze­wach i rzad­ko wie­ją wia­try chłod­ne, dni by­wa­ją we­sel­sze jesz­cze, a nocy ja­sne i cie­płe. Tego wie­czo­ra jed­nak dęło z pół­no­cy i chmu­ry czar­ne, po­szar­pa­ne, dłu­gie wlo­kły się jed­na za dru­gą, a na oło­wia­nym tle, je­śli mi­gnę­ła gdzie gwiazd­ka na chwi­lę, ga­sła wnet w gę­stych ob­ło­kach. U Geo­r­gen­thor, w bra­mach zam­ko­wych, na dzie­dziń­cach prze­cha­dza­ły się stra­że mil­czą­ce. Zwy­kle ja­sne okna kró­lew­skich miesz­kań, z któ­rych świa­tła i mu­zy­ka bu­cha­ły ocho­czo, sta­ły czar­ne i za­mknię­te. A była to rzecz nie­zwy­kła za pa­no­wa­nia Au­gu­sta, zwa­ne­go Moc­nym, bo pan to był mo­cen do wszyst­kie­go: ła­mał pod­ko­wy i lu­dzi, smu­tek i złą for­tu­nę, a jego nic zła­mać nie mo­gło. W ca­łych Niem­czech, ba, w ca­łej Eu­ro­pie sły­nął świet­ny dwór kró­lew­ski, przy któ­rym ga­sły wszyst­kie inne: nikt go wspa­nia­ło­ścią, sma­kiem wy­twor­nym i roz­rzut­no­ścią pań­ską nie prze­szedł, nikt mu na­wet nie do­rów­nał.

W tym roku wszak­że Au­gust do­znał klę­ski. Szwed mu wy­darł elek­cyj­ną pol­ską ko­ro­nę. Król, zrzu­co­ny nie­mal z tro­nu, wy­gna­ny z kró­le­stwa, wró­cił na kur­fir­stow­skie gniaz­do opła­ki­wać swe stra­ty, wy­sy­pa­ne próż­no mi­lio­ny i sro­gą nie­wdzięcz­ność Po­la­ków. Sasi nie mo­gli po­jąć, by tak szla­chet­ne­go i mi­łe­go pana moż­na było nie uwiel­biać i nie dać się zań za­bi­jać.

Au­gust mniej to jesz­cze od nich ro­zu­miał. Wy­raz „nie­wdzięcz­ność” nie­od­stęp­nie to­wa­rzy­szył każ­de­mu Pol­ski wspo­mnie­niu. Wresz­cie uni­ka­no już na­wet mowy o niej, o kró­lu Szwe­cji i o tych wy­pad­kach, któ­re Au­gust Moc­ny po­pra­wić kie­dyś obie­cy­wał so­bie. Dre­zno po po­wro­cie Au­gu­sta już się na­wet ba­wić za­czy­na­ło, aże­by swe­go pana roz­we­se­lić; tyl­ko tego wie­czo­ra tak dziw­na ci­sza za­pa­no­wa­ła w zam­ku. Dla­cze­go, nikt nie wie­dział. Król prze­cież do żad­ne­go ze swych zam­ków nie od­je­chał, w Lip­sku jesz­cze się jar­mark nie roz­po­czął. Mó­wio­no na­wet w mie­ście i na dwo­rze, że na prze­kór Szwe­do­wi Au­gust na­ka­że bale, ka­ru­ze­le i ma­ska­ra­dy, aby mu do­wieść, że swej chwi­lo­wej prze­gra­nej nie brał tak bar­dzo do ser­ca.

Rzad­cy prze­chod­nie, prze­su­wa­ją­cy się oko­ło zam­ku uli­ca­mi, spo­glą­da­li na okna i dzi­wi­li się, iż tak wcze­śnie ci­sza i ciem­ność za­pa­no­wa­ły u kró­la. Kto by wszak­że, mi­nąw­szy bra­mę wiel­ką i pierw­sze po­dwó­rze, mógł się wci­snąć na dru­gie, prze­ko­nał­by się, iż za­mek spał tyl­ko jed­nym bo­kiem, a we wnę­trzu jego wrza­ło jesz­cze ży­cie. Stra­że tu nie wpusz­cza­ły ni­ko­go.

Na pierw­szym pię­trze, mimo wi­chru, okna były sze­ro­ko po­od­my­ka­ne. Zza ob­słon, któ­ry­mi na pół tyl­ko były okry­te, rzę­si­ste świa­tło ja­rzą­ce mi­ga­ło, od­bi­te mnó­stwem zwier­cia­deł, a chwi­la­mi do­by­wał się śmiech ho­me­rycz­ny z wnę­trza sali, le­ciał w dzie­dzi­niec, prze­stra­sza­jąc cho­dzą­cą war­tę, któ­ra słu­chać go sta­wa­ła, i obiw­szy się o sza­re mury po­wo­li sła­bym ob­umie­rał echem.

Śmie­chom tym to­wa­rzy­szy­ły gwa­ry to słab­sze to sil­niej­sze, ro­sną­ce, prze­cho­dzą­ce w mru­cze­nie i mil­cze­nie. Na­gle, jak­by po prze­brzmia­łej mo­wie, zry­wa­ły się zno­wu okla­ski i zno­wu hu­czał śmiech ho­me­rycz­ny, kró­lew­ski, roz­ło­ży­sty, pur­pu­ro­wy, śmiech isto­ty, któ­ra się nie lęka, by ją kto po­sły­szał i dru­gim, szy­der­czym od­po­wie­dział śmie­chem. Za każ­dym wy­bu­chem straż, któ­ra z ha­la­bar­dą cho­dzi­ła pod okna­mi, sta­wa­ła, żoł­nierz pod­no­sił oczy do góry, wzdy­chał i spusz­czał je na zie­mię.

Strasz­ne­go coś było w tej uczcie noc­nej wśród zam­ku śpią­ce­go, wśród burz­li­we­go wi­chru i mil­czą­cej sto­li­cy.

Tam król się we­se­lił.

Od po­wro­tu z Pol­ski ta­kie uczty wie­czor­ne, nie­tłum­ne, w gro­nie kil­ku po­ufa­łych lu­dzi – na­zwij­my ich przy­ja­ciół­mi – by­wa­ły częst­sze niż daw­niej. Au­gust Moc­ny, zwy­cię­żo­ny przez dzi­wacz­ne­go, pół­głów­kiem zwa­ne­go, Ka­ro­la XII, wsty­dził się oczu po­ka­zy­wać w licz­nych ze­bra­niach: za­ba­wy i roz­tar­gnie­nia po­trze­bo­wał, zbie­rał więc oko­ło sie­bie ulu­bień­ców kil­ku. Na­ów­czas przy­no­szo­no wę­grzy­na zło­ci­ste­go, po któ­re­go umyśl­nie sła­no na Wę­gry co roku, usta­wia­no pu­cha­ry i pili tak aż do dnia, aż do snu, aż do chwi­li, gdy wszy­scy z krze­seł po­spa­da­li, a kró­la Hof­f­mann pod rękę, śmie­ją­ce­go się, do łoża od­pro­wa­dzał.

Do tego gro­na wy­bra­nych ka­pła­nów Ba­chu­sa ma­giar­skie­go nie­wie­le osób było przy­pusz­czo­nych: po­ufa­li tyl­ko i za­ufa­ni a ulu­bie­ni Au­gu­sto­wi, gdyż król po kil­ku pu­cha­rach dla tych, któ­rych nie cier­piał, mó­wio­no, był nie­bez­piecz­nym. Siłę miał her­ku­le­so­wą, gniew – olim­pij­ski, a wła­dzę – nie­ogra­ni­czo­ną. W dnie po­wsze­dnie, z rana, gdy się po­gnie­wał, ob­li­cze mu tyl­ko za­szło jak­by krwa­wą łuną na chwi­lę i oczy bły­sły, i war­gi za­drża­ły, i od­wra­cał się nie pa­trząc na tego, co go tak roz­pło­mie­nił, ale po kie­li­chu nie­je­den wy­le­ciał oknem i na ka­mie­niach dzie­dziń­ca padł, by nie wstać.

Tak lu­dzie mó­wi­li. Gniew jego był rzad­ki, ale jak pio­run strasz­ny. W zwy­kłym ży­ciu nie było ła­god­niej­sze­go pana ani słod­sze­go, ani ła­skaw­sze­go dla wszyst­kich. Uwa­ża­no na­wet, że im kogo mniej zno­sił, tym dlań uśmiech miał mil­szy, a w przeded­niu za­pro­wa­dze­nia na König­ste­in, gdzie czę­sto dzie­siąt­ka­mi lat fa­wo­ry­ci sia­dy­wa­li, Au­gust ści­skał ich jesz­cze jak naj­lep­szych przy­ja­ciół. Tak szla­chet­na to była na­tu­ra, pra­gną­ca lu­dziom los ich osło­dzić. A ba­wić się toć prze­cie panu po­trze­ba było ko­niecz­nie. Cóż dziw­ne­go, że cza­sem do za­baw spro­wa­dza­no dwa głod­ne niedź­wie­dzie, żeby się ja­dły, lub pod­pi­ja­no dwóch za­wzię­tych nie­przy­ja­ciół, żeby się z sobą gryź­li?! Ten ro­dzaj roz­ryw­ki naj­mil­szym był panu, a gdy się dwóch Vitz­thu­mów, Frie­se­nów lub Hoy­mów za­wzię­ło jeść z sobą po kie­li­chach, śmiał się do roz­pu­ku. Nie­win­neć to było roz­tar­gnie­nie.

Kró­lo­wi po­róż­nić ich z sobą przy­cho­dzi­ło bar­dzo ła­two, bo wie­dział wszyst­ko: kto się w kim ko­chał, kto kogo nie­na­wi­dził, ile mu z kasy wzię­to nie­do­zwo­lo­nym spo­so­bem, na­wet co za­my­ślał któ­ry z dwo­ra­ków; je­śli nie wie­dział, to od­gadł. Kto mu to szep­tał, do­no­sił, kto zdra­dzał, próż­no so­bie ła­ma­no gło­wy. Koń­czy­ło się na tym, że nikt tu już ni­ko­mu nie wie­rzył, że się brat oba­wiał bra­ta, że mąż się krył przed żoną, że oj­ciec lę­kał się syna, a król Au­gust Moc­ny śmiał się z tego mo­tło­chu!

Pa­trzał z góry na ko­me­dię ży­cia, nie gar­dząc w niej olim­pij­ską rolą Jo­wi­sza, Her­ku­le­sa i Apol­li­na, wie­czo­ra­mi zaś Ba­chu­sa.

Tego wie­czo­ra wła­śnie król się czuł tak smut­nym i znu­dzo­nym, iż wszyst­kich mi­ni­strów, ulu­bień­ców i dwo­rzan po­sta­no­wił poić i spo­wia­dać, aby się choć tro­chę roz­ch­mu­rzyć.

W po­środ­ku oświe­co­nej sali, któ­rej jed­nę ścia­nę zaj­mo­wał sre­brem i pu­cha­ra­mi ja­śnie­ją­cy bu­fet, z kró­lu­ją­cą, srebr­ną, o zło­tych ob­rę­czach, ba­ry­łą, dłu­gi stół ob­sie­dli to­wa­rzy­sze wy­bra­ni kró­lew­skich za­baw: przy­by­li wła­śnie z Rzy­mu hra­bia Ta­pa­rel La­gna­sco, z Wied­nia – Wac­ker­barth, wresz­cie do­mo­wi, Watz­dorf, któ­re­go zwa­no chło­pem z Mans­fel­du, Für­sten­berg, Im­hoff, Frie­sen. Vitz­thum, i Hoym, i nie­zrów­na­ny w żar­tach, nie­wy­czer­pa­ne­go dow­ci­pu, za­wsze su­ro­wy i po­waż­ny, a umie­ją­cy roz­śmie­szyć, choć­by się na płacz zbie­ra­ło, Fry­de­ryk Wil­helm ba­ron Kyan.

Król sie­dział z roz­pię­tą na pier­siach suk­nią i ka­mi­ze­lą, pod­par­ty na łok­ciu i smut­ny. Pięk­ną jego twarz, zwy­kle ja­sną, ob­le­ka­ła jak­by mgła nad­cho­dzą­ce­go smut­ku. Wy­próż­nio­ny kie­lich stał przed nim. Kil­ka flasz próż­nych świad­czy­ły, że bie­sia­do­wać nie te­raz do­pie­ro po­czę­to, prze­cież na twa­rzy kró­la nie wi­dać było skut­ku bo­skie­go na­po­ju. Bursz­ty­no­wy płyn nie roz­zło­cił mu po­nu­rych my­śli.

Dwo­rza­nie ba­rasz­ko­wa­li mię­dzy sobą, har­cu­jąc sło­wy, aby pana roz­ba­wić; nic to nie po­ma­ga­ło: Au­gust sie­dział za­my­ślo­ny, jak­by nie słu­chał. A był to stan rzad­ki u nie­go, bo chciał roz­tar­gnie­nia i szu­kał roz­ryw­ki. Z uko­sa spo­glą­da­li nań nie­spo­koj­ni to­wa­rzy­sze.

W dru­gim koń­cu sie­dział nie­po­zor­ny, po­sęp­ny Kyan i jak­by kró­la prze­śla­do­wać chciał, tak­że się na łok­ciu sparł, nogi wy­cią­gnął i w su­fit pa­trząc, wzdy­chał. Był tak smut­ny, że się wy­da­wał śmiesz­nym.

– Słu­chaj – szep­nął Für­sten­berg, trą­ca­jąc łok­ciem Wac­ker­bar­tha (obaj już byli do­brze pod­chmie­le­ni) – wi­dzisz ty Naj­ja­śniej­sze­go Pana? Źle jest, nie może go dziś nic roz­we­se­lić, je­de­na­sta go­dzi­na, do tej pory po­wi­nien by już być w ró­żo­wym hu­mo­rze. Na­sza wina.

– Jam tu gość – od­parł Wac­ker­barth ru­sza­jąc ra­mio­na­mi – to nie moja rzecz. Wy­ście, zna­jąc go le­piej, środ­ki sku­tecz­niej­sze ob­my­ślić po­win­ni.

– Znu­dził się Lu­bo­mir­ską, oczy­wi­sta rzecz – do­dał z boku Ta­pa­rel.

– Nie, bo przy­znam ci się, że i tych Szwe­dów stra­wić trud­no – szep­nął po ci­chu­teń­ku Wac­ker­barth. – Ja mu się nie dzi­wię.

– Eh, eh! Szwe­dów! Za­po­mnie­li­śmy tym­cza­sem; po­bi­je ich tam za nas kto inny, mamy pew­ność, my przyj­dziem tyl­ko zbie­rać owo­ce – po­czął, trą­ca­jąc w kie­lich, Für­sten­berg. – Nie zwe­dy go gry­zą, ale już Lu­bo­mir­skiej ma do­syć. Trze­ba mu inną zna­leźć.

– Czyż o to trud­no? – szep­nął, ra­mio­na­mi ru­sza­jąc, Wac­ker­barth.

– Ano, trze­ba wam było zno­wu w Wied­niu dru­gą Es­ter­lę wy­szu­kać! – roz­śmiał się La­gna­sco. I po­czę­li szep­tać tak ci­cho, że ich już sły­chać nie było, bo król zda­wał się prze­bu­dzać jak­by ze snu i wo­dził oczy­ma po swych to­wa­rzy­szach, aż wzrok jego padł na tra­gicz­nie roz­par­te­go ba­ro­na Kyan i król par­sk­nął ho­me­rycz­nym śmie­chem. Nie po­trze­ba było wię­cej, aże­by cała sala za nim po­wtó­rzy­ła śmiech echem, choć po­ło­wa współ­bie­siad­ni­ków wca­le nie wie­dzia­ła, z cze­go naj­ja­śniej­szy pan roz­śmiać się ra­czył.

Je­den Kyan się nie ru­szył, nie drgnął.

– Kyan! – krzyk­nął król. – Co ci jest? Czy cię ko­chan­ka zdra­dzi­ła? Czyś goły? Czy ci nie­przy­ja­ciel wpił się do boku? Wy­glą­dasz jak Pro­me­te­usz, któ­re­mu nie­wi­dzial­ny sęp szar­pie wą­tro­bę!

Kyan od­wró­cił się jak drew­nia­na lal­ka i wes­tchnął strasz­li­wie. Sto­ją­cy koło nie­go kan­de­labr o sze­ściu świe­cach do po­ło­wy zgasł od tego wes­tchnie­nia i dym świec roz­szedł się po sali.

– Kyan, co ci jest? – za­py­tał król.

– Naj­ja­śniej­szy Pa­nie – od­parł ba­ron – oso­bi­ście nie jest mi nic. Nie je­stem ani głod­ny, ani za­ko­cha­ny, ani dłuż­ny, ani za­zdro­sny, ale roz­pacz mnie mor­du­je.

– Cóż się sta­ło? Mów! – po­czął król.

– Nad nie­szczę­śli­wym lo­sem naj­uko­chań­sze­go na­sze­go mo­nar­chy bo­le­ję! – od­parł po­waż­nie Kyan. – Tak jest! Uro­dzo­ny do szczę­ścia, z bo­żym ob­li­czem, z her­ku­le­so­wą siłą, z ser­cem wspa­nia­łym, z mę­stwem nie­złom­nym, stwo­rzo­ny, aby świat ci, u stóp le­żąc, słu­żył, nie masz nic.

– Tak, to praw­da – rzekł Au­gust chmu­rząc brew.

– Pięt­na­stu nas tu sie­dzi i roz­ba­wić cię nie umie­my. Ko­chan­ki cię zdra­dza­ją i sta­rze­ją się, wino kwa­śnie­je, pie­nią­dze ci krad­ną, a gdy wie­czo­rem rad byś ode­tchnąć w we­so­łym kół­ku, przy­no­szą ci wier­ni pod­da­ni twa­rze gro­bo­we. Nie po­win­naż mnie, co cię ko­cham, roz­pacz po­ry­wać?!

SAu­gust się uśmiech­nął, ręką drżą­cą po­chwy­cił pu­char i stuk­nął nim o stół. Zza kre­den­su wy­bie­gły dwa kar­ły jak je­den i sta­nę­ły przed kró­lem.

– Słu­chaj, Tramm – za­wo­łał Au­gust – każ po­dać gą­sior am­bro­zji! Ky­ana ro­bię pod­cza­szym.

Wino, któ­re­śmy pili, pod­pra­wio­ne było wodą.

Am­bro­zją zwał się wę­grzyn kró­lew­ski, któ­ry Zi­chy sam dla Au­gu­sta z naj­lep­szych wi­no­gron nie wy­ci­ska­nych ro­bić ka­zał. Było to wino nad wina, niby sy­rop cią­gną­ce się, zdra­dziec­ko słod­kie i ła­god­ne, a mo­gą­ce po­wa­lić ol­brzy­ma.

Tramm z to­wa­rzy­szem zni­kli, a po chwi­li uka­zał się czar­ny Mu­rzyn we wschod­niej odzie­ży, na srebr­nej tacy nio­są­cy gą­sior ogrom­ny. Wszy­scy wsta­li i wi­ta­li go po­kło­nem, król spo­glą­dał.

– Kyan, go­spo­da­ruj! – za­wo­łał.

Kyan wstał. Kar­ły nio­sły na dru­giej tacy kie­lisz­ki, ale te się nie po­do­ba­ły pod­cza­sze­mu: szep­nął im coś i ma­ły­mi krocz­ka­mi za bu­fet po­bie­gli, a po chwil­ce zja­wi­li się z no­wym szkłem róż­ne­go ka­li­bru.

Z po­wa­gą urzęd­ni­ka, któ­ry zna waż­ność zle­co­nych so­bie obo­wiąz­ków, Kyan jął się usta­wiać kie­li­chy.

W środ­ku stał pięk­ny, smu­kły, przy­zwo­itej ob­ję­to­ści, kró­lew­ski; do­ko­ła wień­cem ota­cza­ły go nie­co mniej­sze, mi­ni­ste­rial­ne kie­li­chy, poza nimi drob­niej­szych roz­mia­rów, jak na żart, niby na­parst­ki w znacz­nej licz­bie ci­snę­ły się kie­li­szecz­ki śmiesz­ne. Wszy­scy pa­trze­li cie­ka­wie.

Kyan po­wo­li ujął gą­sior ogrom­ny, aby w nim nie po­ru­szyć osa­dów, i ostroż­nie na­le­wać za­czął. Na­peł­nił naj­przód wszyst­kie drob­ne. Nie­wie­le one na po­zór bra­ły, ale ich był lik tak znacz­ny, że nim wszyst­kie po­na­le­wał, gą­sior się bar­dzo opróż­nił. Ko­lej szła na mi­ni­ste­rial­ne. Wśród po­wszech­ne­go mil­cze­nia pod­cza­szy su­mien­nie i te wszyst­kie na­lał speł­na. W gą­sio­rze uby­wa­ło, uby­wa­ło i gdy przy­szło na­lać kie­lich kró­lew­ski, wina za­bra­kło. Kil­ka kro­pel z mę­ta­mi wlał Kyan do nie­go, sta­nął i spoj­rzał na Au­gu­sta.

– A, do­bry z wać­pa­na pod­cza­szy! – roz­śmiał się król. – Dla cie­bie ja je­stem ostat­nim. Cóż to ma zna­czyć?

Śmie­li się ota­cza­ją­cy.

– Naj­ja­śniej­szy Pa­nie – ode­zwał się, sta­wia­jąc opróż­nio­ny gą­sior na sto­le Kyan, któ­ry wca­le nie stra­cił przy­tom­no­ści i hu­mo­ru – jest to prze­cie nie no­wi­na, ale rzecz po­wsze­dnia: com ja tu zro­bił z wi­nem, twoi mi­ni­stro­wie ro­bią co dzień z do­cho­da­mi pań­stwa. Naj­przód so­bie każ­dy mały urzęd­ni­czek swo­ję kie­szeń na­le­wa, po­tem star­szy­zna o so­bie pa­mię­ta, a gdy przyj­dzie kró­lew­ski pu­char, tyl­ko męty po­zo­sta­ły.

Król ude­rzył w dło­nie, pa­trząc szy­der­sko po przy­tom­nych.

– Kyan! Two­je zdro­wie! Przy­po­wieść Ezo­pa god­na. Ale nie­chże dla mnie dru­gi gą­sior po­da­dzą! Mu­rzyn niósł już na tacy am­bro­zję. Śmie­li się wszy­scy, bo król się śmiał, ale ja­koś kwa­śno: z uko­sa spo­glą­da­no na Ky­ana, któ­ry naj­mniej­szy kie­li­sze­czek wziął i zdro­wie Her­ku­le­sa sa­skie­go okrzyk­nął.

Pa­dli wszy­scy pod­chmie­le­ni na ko­la­na, ha­łas po­wstał ogrom­ny, kie­li­chy pod­nio­sły się do góry.

Król swój kie­lich ku ba­ro­no­wi wy­pił i po­sta­wił.

– Mów­my o czym in­nym! – za­wo­łał.

Für­sten­berg wstał.

– Naj­ja­śniej­szy Pa­nie – rzekł – go­dzi­na nad­cho­dzi, w któ­rej o ni­czym in­nym mó­wić się nie go­dzi, tyl­ko o tym, co dnio­wi i nocy kró­lu­je – o ko­bie­tach.

– Do­sko­na­le – po­parł król – każ­dy niech swo­ją ko­chan­kę opi­sze. Für­sten­berg za­czy­na. Szy­der­sko uśmie­cha­jąc się, wy­mó­wił król te sło­wa. Po twa­rzy Für­sten­ber­ga prze­biegł gry­mas.

– Dane mi pierw­szeń­stwo – ode­zwał się mło­dy to­wa­rzysz kró­la i ulu­bie­niec – do­wo­dzi tyl­ko, że przed okiem ar­gu­so­wym na­sze­go Naj­ja­śniej­sze­go Pana nic się ukryć nie zdo­ła. Zna mnie, kła­mać mu nie po­tra­fię, i wy­sta­wia na upo­ko­rze­nie. Naj­ja­śniej­szy Pa­nie – do­dał, ręce skła­da­jąc, Für­sten­berg – pro­szę o uwol­nie­nie mnie od wi­ze­run­ku ko­chan­ki.

– Nie, nie! – po­czę­to do­ko­ła. – Por­tret być może bez pod­pi­su, je­śli oso­ba ukry­tą być musi, ale roz­kaz Pana świę­ty i nie­odwo­łal­ny. Ma­luj, Für­sten­berg!

Wszy­scy po tro­sze wie­dzie­li, dla­cze­go tak nie­ocho­czo brał się do opi­su mło­dzie­niec. Była to chwi­la kry­tycz­na w jego ży­ciu, uda­wał bo­wiem wiel­ką mi­łość dla prze­szło czter­dzie­sto­let­niej wdo­wy po jed­nym z Frie­se­nów, któ­ra sły­nę­ła z tego, że spod różu i bie­li­dła twa­rzy jej wi­dać nie było. Wdo­wa była bo­ga­ta, Für­sten­berg wła­śnie gro­sza po­trzeb­ny. Wszy­scy wie­dzie­li, że się z nią nie oże­ni, a jed­nak na ba­lach dwor­skich, na ma­ska­ra­dach, w prze­jażdż­kach cią­gnę­ła go za swym wo­zem.

Gdy się Für­sten­berg ocią­gał, na­glić tak i tu­pać po­czę­to, iż król na­ka­zać mu­siał mil­cze­nie i wska­zu­jąc na Für­sten­ber­ga, po­wtó­rzył:

– Nie ma li­to­ści, ma­luj tę ma­lo­wa­ną ko­chan­kę, któ­rej pa­lisz ofia­ry.

Dla na­bra­nia od­wa­gi mło­dy roz­trze­pa­niec wy­chy­lił swój kie­lich do dna.

– Ko­chan­ka moja jest naj­pięk­niej­szą w świe­cie – za­wo­łał – mo­żeż mi kto za­prze­czyć, znaż kto, co się ukry­wa pod tą ma­ską, któ­rą dla śmier­tel­ni­ków oczu na­kła­da?! Moja ko­chan­ka na­le­ży do bó­stwa, bo jej jed­nej nie za­gra­ża to, co wszyst­kim in­nym! Pięk­ność jej doj­rza­ła, jaką jest, po­zo­sta­nie na za­wsze. Ząb cza­su skru­szy się o mar­mu­ro­we jej kształ­ty.

Śmiech mu prze­rwał.

Obok nie­go sie­dział Adolf Hoym. Męż­czy­zna był pięk­nie zbu­do­wa­ny, ale twa­rzy nie­mi­łe­go wy­ra­zu. Małe jego oczki, świ­dru­ją­ce, gdy się w czło­wie­ka wpa­try­wał, ce­cho­wa­ła prze­ni­kli­wość ja­kaś trwoż­na. Zbla­dły i wy­żół­kły, w tej chwi­li do­pie­ro po am­bro­zji nie­co ru­mień­ca na­bie­rał. Hoym sły­nął z don­żu­ań­stwa, ale jego mi­łost­ki od lat kil­ku były tak ta­jem­ni­cze i skry­te, że już my­śla­no, że się ustat­ko­wał.

Cho­dzi­ły wie­ści, iż się oże­nił, ale żona jego nie po­ka­zy­wa­ła się nig­dzie, nie wi­dział jej nikt: sie­dzia­ła po­dob­no na wsi.

Hoym, któ­ry miał słab­szą od in­nych gło­wę, a był już zmę­czo­ny, przez dni kil­ka do­trzy­mu­jąc kró­lo­wi w noc­nych jego bie­sia­dach, wi­docz­nie był moc­no na­pi­ty. Po­znać to było ła­two po mi­mo­wol­nych gło­wy jego ru­chach, po wy­si­le­niach, z ja­ki­mi dźwi­gał ręce ocię­ża­łe, po uśmie­chu ust krzy­wym, po przy­my­ka­ją­cych się po­wie­kach i ca­łej po­sta­wie zdra­dza­ją­cej, że sobą wła­dać prze­stał.

Była to naj­mil­sza grat­ka dla kró­la i jego to­wa­rzy­szów mi­ni­stra od ak­cy­zy schwy­tać w ta­kim sta­nie ubło­go­sła­wio­nym, gdy ro­zum ję­zy­ka po­wstrzy­mać nie może.

– Ko­lej na Hoy­ma – rzekł król. – Hoym – do­dał – znasz mnie, nie ma wy­mów­ki. Wie­my wszy­scy, żeś wiel­kim znaw­cą i wiel­bi­cie­lem wdzię­ków nie­wie­ścich, że bez mi­ło­ści żyć nie mo­żesz. Poza te ścia­ny nie wy­cho­dzi nic. Spo­wia­daj się!

Hoym gło­wą na wszyst­kie stro­ny wy­krę­cał, a ręką z próż­nym ba­wił się kie­li­chem.

– Hę, hę! – za­śmiał się.

Z ci­cha na­lał mu wina Kyan.

Mi­ni­ster ma­chi­nal­nie pod­niósł kie­lich do ust i wy­pił z tą bez­ro­zum­ną chci­wo­ścią, wła­ści­wą już na­pi­tym, któ­rych sza­tań­skie pali pra­gnie­nie.

Lice mu za­szło pur­pu­rą.

– Hę, hę! – po­czął beł­ko­cząc. – Chce­cie wie­dzieć, jak wy­glą­da moja ko­chan­ka, ale ja, mili pa­no­wie, nie mam i nie po­trze­bu­ję mieć ko­chan­ki, bo mam za żonę bo­gi­nią!

Roz­śmie­li się wszy­scy chó­rem, król tyl­ko cie­ka­wie, po­waż­nie wpa­tru­jąc się w nie­go, słu­chał.

– Śmiej­cie się – mó­wił Hoym – kto jej nie wi­dział, ten nie wi­dział We­ne­ry, a my­ślę, że i We­nus obok niej wy­da­ła­by się pracz­ką z przed­mie­ścia. Mo­gęż ja ją opi­sać? W jed­nym jej oku czar­nym jest tyle po­tę­gi i wdzię­ku, iż ża­den śmier­tel­ny oprzeć mu się nie po­tra­fi. Po­stać jej

Prak­sy­te­le­sa dłu­to by za­wsty­dzi­ła, na jej uśmiech nie ma wy­ra­zu, ale to bó­stwo su­ro­we i strasz­ne i ten uśmiech nie roz­kwi­ta co dzień.

Ki­wa­li gło­wa­mi przy­tom­ni nie­do­wie­rza­ją­co, Hoym chciał prze­rwać, król ude­rzył o stół.

– Opi­szże ją le­piej: to są wes­tchnie­nia, nie ob­ra­zy.

– Któż opi­sze do­sko­na­łość! – do­dał Hoym z pod­nie­sio­ny­mi w su­fit oczy­ma. – Wszyst­kie pięk­no­ści ma, a żad­nej wady.

– Go­tó­wem uwie­rzyć, że pięk­na – za­wo­łał La­gna­sco – je­śli nie­sta­ły Hoym od trzech lat się w niej ko­cha i po cu­dzych knie­jach nie po­lu­je.

– Prze­sa­dza! Pi­ja­ny jest! – prze­rwał Für­sten­berg.

– Jak to, pięk­niej­sza od księż­nej Te­schen?

Hoym ru­szył ra­mio­na­mi, trwoż­li­wym okiem mie­rząc kró­la, ale król rzekł spo­koj­nie:

– Tu nie ma in­nych wzglę­dów nad praw­dę. Pięk­niej­sza od Lu­bo­mir­skiej?

– Naj­ja­śniej­szy Pa­nie – krzyk­nął, uno­sząc się, Hoym – księż­na jest ko­bie­tą pięk­ną, a moja żona jest bo­gi­nią! Na ca­łym dwo­rze, w ca­łym mie­ście, w ca­łej Sak­so­nii, w Eu­ro­pie – dru­giej ta­kiej nie ma!

Śmie­chem ogrom­nym, ol­brzy­mim, sza­lo­nym za­brzmia­ła sala.

– Jaki za­baw­ny Hoym pi­ja­ny!

– Jaka po­ciesz­na ak­cy­za pi­ja­na!

– Co za nie­osza­co­wa­ny czło­wiek!

Król się nie śmiał, Hoym wi­docz­nie był pod wpły­wem am­bro­zji i za­po­mi­nał się, gdzie był i przed kim to mó­wił.

– Śmiej­cie się! – za­wo­łał. – Zna­cie mnie prze­cie wszy­scy, sami mnie don­żu­anem na­zy­wa­cie.

Od­da­je­cie mi tę spra­wie­dli­wość, że na pięk­no­ści nie­wie­ściej nikt się le­piej nie zna nade mnie. Dla­cze­góż bym miał kła­mać? To bó­stwo, nie ko­bie­ta! Dość jed­ne­go jej oka, aby w naj­zim­niej­szym ło­nie po­żar za­pa­li­ło; jej uśmiech…

To mó­wiąc, spoj­rzał mi­mo­wol­nie na kró­la. Wy­raz twa­rzy Au­gu­sta, chci­wie słu­cha­ją­ce­go wy­krzyk­ni­ków i śle­dzą­ce­go każ­de jego sło­wo, prze­ra­ził go tak, że nie­mal się z trwo­gi wy­trzeź­wił.

Rad by był się cof­nął, lecz nie mógł so­bie za­dać kła­mu i jak stę­ża­ły za­milkł po­bladł­szy.

Próż­no śmie­cha­mi i wy­wo­ły­wa­nia­mi sta­ra­no się go zmu­sić, by szedł da­lej. Hoym ze stra­chu oprzy­tom­niał, ręka jego ma­chi­nal­nie obej­mo­wa­ła kie­lich, ale oczy trzy­mał wle­pio­ne w zie­mię i za­my­ślił się dziw­nie.

Na znak kró­la Kyan na­lał mu am­bro­zji, stuk­nię­to w kie­li­chy.

– Pi­li­śmy bo­skie­go na­sze­go Her­ku­le­sa zdro­wie!– za­wo­łał Für­sten­berg. – Te­raz zdro­wie Naj­ja­śniej­sze­go Apo­li­na na­sze­go.

Nie­któ­rzy pili na klęcz­kach, inni sto­jąc. Hoym wstał chwie­jąc się i mu­siał oprzeć się o stół. Sku­tek wina, któ­ry na chwi­lę trwo­ga za­wie­si­ła, po­wra­cał. W gło­wie mu się krę­ci­ło, wy­pił dusz­kiem.

Poza krze­słem kró­lew­skim stał Für­sten­berg, któ­re­go król „Für­st­chen” przez piesz­czo­tę na­zy­wał i w swych mi­ło­snych wy­ciecz­kach zwy­kle za to­wa­rzy­sza mie­wał. Apol­lo od­wró­cił się ku nie­mu:

– Für­st­chen – rzekł ci­cho – ak­cy­za nie kła­mie, od lat kil­ku za­my­ka i tai się ze swym skar­bem.

Trze­ba go zmu­sić, aby nam ją po­ka­zał. Użyj ta­kich środ­ków, ja­kich chcesz; niech kosz­tu­je naj­dro­żej, ale ją trze­ba wi­dzieć Fürst się uśmiech­nął, szło to bar­dzo i jemu, i in­nym na rękę. Pa­nu­ją­ca do­tąd kró­lew­ska ko­chan­ka, en ti­tre, księż­na Te­schen, mia­ła prze­ciw­ko so­bie wszyst­kich przy­ja­ciół oba­lo­ne­go przez nią wiel­kie­go kanc­le­rza Be­ichlin­ga, po któ­re­go upad­ku pa­łac na Pir­naj­skiej uli­cy odzie­dzi­czy­ła, a Für­sten­berg, choć w swo­im cza­sie słu­żył Lu­bo­mir­skiej prze­ciw­ko in­nym pa­niom, do­bi­ja­ją­cym się ser­ca kró­la, go­tów był Au­gu­sto­wi słu­żyć prze­ciw wszyst­kim w świe­cie.

Pięk­ność Lu­bo­mir­skiej nie­zbyt świet­na, nie­co prze­kwi­ta­ją­ca, jej pań­skie obej­ście i ton za­czy­na­ły nu­dzić kró­la, któ­ry wo­lał re­zo­lut­niej­sze, śmiel­sze, żyw­sze cha­rak­te­ry w ko­chan­kach.

Für­sten­berg od­gadł to wszyst­ko z wej­rze­nia i mowy kró­la. W jed­nej chwi­li od­sko­czył od jego krze­sła i zna­lazł się po­ufa­le wspar­ty o po­ręcz Hoy­ma, na­chy­lo­ny do jego ucha.

– Ko­cha­na ak­cy­zo! – za­wo­łał gło­śno. – Wstyd mi za cie­bie, kła­ma­łeś bez­wstyd­nie, i to wo­bec Kró­la Je­go­mo­ści; żar­to­wa­łeś so­bie z nas i z nie­go. Przy­pusz­czam chęt­nie, że żona ta­kie­go ło­tra, jak ty, i ko­bie­cia­rza nie może być kocz­ko­da­nem, ale do We­ne­ry i bo­gi­ni, a na­wet do księż­nej Te­schen ją po­rów­ny­wać – to były żar­ty!

Hoy­mo­wi zno­wu wino gra­ło w gło­wie.

– Com mó­wił – rzekł z gnie­wem – to była praw­da! Tau­send Don­ner­wet­ter! Potz und Blitz!

Śmia­no się z ru­basz­ne­go wy­krzy­ku, ale przy bie­sia­dzie po­ufa­łej król wszyst­ko prze­ba­czał. Po pi­ja­ne­mu pro­ści śmier­tel­ni­cy chwy­ta­li go za szy­ję i ca­ło­wa­li, nie lę­ka­jąc się, by ich Go­liat zdu­sił w ob­ję­ciach.

– Sta­wię ty­siąc du­ka­tów w za­kład, o – krzyk­nął Für­sten­berg – że żona two­ja od in­nych dam dwo­ru pięk­niej­szą być nie może!

Hoy­mo­wi do­le­wa­no wina, ak­cy­za piła z roz­pa­czy.

– Trzy­mam za­kład! – zgrzyt­nął zę­ba­mi bla­dy i pi­ja­ny. – Trzy­mam.

– Sę­dzią… ja będę sę­dzią! A sądu zwle­kać się nie go­dzi – wy­cią­ga­jąc rękę do­dał Au­gust. – Hoym na­tych­miast spro­wa­dzi tu żonę i na pierw­szym balu u kró­lo­wej ją przed­sta­wi.

– Hoym, pisz! Ku­rier kró­lew­ski po­wie­zie list do Lau­be­gast – do­dał ktoś z boku.

– Pisz list na­tych­miast! – za­czę­to zno­wu wo­łać ze wszyst­kich stron.

W jed­nej chwi­li pod­su­nię­to mu pa­pier, Für­sten­berg gwał­tem wci­snął pió­ro, król wzro­kiem na­glił do wy­ko­na­nia. Nie­szczę­śli­wy Hoym, w któ­rym chwi­la­mi od­zy­wa­ła się trwo­ga mę­żow­ska i pa­mięć za­lot­no­ści kró­lew­skiej, sam nie wie­dział, jak dyk­to­wa­ny mu roz­kaz przy­by­cia do Dre­zna żo­nie na­pi­sał, i w mgnie­niu oka wy­rwa­no mu go z rąk. Ktoś po scho­dach zbiegł w dzie­dziń­ce, aby kró­lew­ski po­sła­niec na­tych­miast z nim do Lau­be­gast wy­ru­szył.

– Für­sten­berg – szep­nął Au­gust – ja wi­dzę po Hoy­mie, że je­śli się wy­trzeź­wi dziś, roz­kaz od­wo­ła. Trze­ba go spo­ić na śmierć, by nogą ani ręką nie ru­szył.

– Jest już tak pi­ja­ny, że się o ży­cie jego lę­kam – do­dał ksią­żę.

– A ja nie – spo­koj­nie rzekł król – czyż­by już Hoy­ma nikt w świe­cie za­stą­pić nie był w sta­nie? A taki by­śmy mu pysz­ny z mnó­stwem palm i wień­ców po­grzeb spra­wi­li! Uśmie­szek kró­la tak po­dzia­łał, iż koło Hoy­ma kół­ko się sku­pi­ło z kie­li­cha­mi. Wy­zy­wa­no go, wy­my­śla­no to­a­sty, do­le­wa­no am­bro­zję róż­ny­mi, z fla­szek pod­sta­wia­nych kry­jo­mo do­by­wa­ny­mi, pły­na­mi i w pół go­dzi­ny Hoym bla­dy jak trup, z gło­wą zwie­szo­ną, z usty okrop­nie otwar­ty­mi spał le­żąc na sto­le. Haj­du­cy kró­lew­scy na dany znak po­nie­śli go do łóż­ka. Dla ostroż­no­ści wszak­że ra­czej niż z tro­skli­wo­ści o zdro­wie, za­miast w lek­ty­ce od­nieść go do domu na Pir­naj­ską uli­cę, po­ło­żo­no go w jed­nym z ga­bi­ne­tów kró­lew­skich i do­da­no na war­tę Co­ja­nu­sa ol­brzy­ma, któ­ry miał roz­kaz nie pusz­czać go do domu, gdy­by się obu­dził. Hoym jed­nak, wca­le się nie prze­bu­dziw­szy i stę­ka­jąc tyl­ko przez sen cięż­ko, bez­przy­tom­ny prze­le­żał do rana. Na sali po wy­nie­sie­niu tego tru­pa roz­po­czę­ła się do­pie­ro ba­cha­na­lia, przy za­mknię­tych drzwiach, w cia­śniej­szym kół­ku, któ­rej świad­ka­mi były tyl­ko zwier­cia­dła sali.

Król był w naj­pięk­niej­szym hu­mo­rze, a pro­mie­ni­stość tego ob­li­cza od­bi­ja­ła się na twa­rzach dwo­rzan jego. Już się mia­ło do­brze na brzask, gdy dwaj haj­du­cy na­resz­cie ostat­nie­go ze wszyst­kich i Au­gu­sta Moc­ne­go jak dzie­cię do łóż­ka za­nie­śli.

Za­rzu­ci­cie mi prze­sa­dę w ob­ra­zie! Nie­ste­ty! Wszyst­kie jego rysy aż do naj­drob­niej­szych są praw­dzi­we!

Für­sten­berg zo­stał sam na ru­inach, pra­wie zu­peł­nie trzeź­wy, zdjął pe­ru­kę tyl­ko, aby ochło­dzić gło­wę, i za­my­ślił się głę­bo­ko, mó­wiąc do sie­bie:

– Bę­dzie­my tedy mie­li nowe pa­no­wa­nie. Lu­bo­mir­ska nad­to się też wda­wa­ła w po­li­ty­kę, mo­gła opa­no­wać kró­la… Na co mu ro­zum­na ko­chan­ka? Niech go tyl­ko bawi i ko­cha! To jej po­wo­ła­nie. Zo­ba­czy­my Hoy­mo­wę…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: