Indie. Miliony zbuntowanych - ebook
Indie. Miliony zbuntowanych - ebook
Podróżując przez kolejne indyjskie metropolie - Bombaj, Madras, Kalkutę i Delhi - Naipaul tworzy mieniący się niczym w kalejdoskopie, wielopłaszczyznowy obraz tego niezwykłego kraju, pędzącego ku zmianom, a jednocześnie zatrzymanego w czasie. Oddaje w ręce czytelników swój dziennik z podróży pełen refleksji i spostrzeżeń dotyczących religii, kast i klas w momencie, gdy idee wolnościowe wstrząsają dotychczasowym ładem. Genialność tej książki polega na decyzji Naipaula, by pokazać zachodzące zmiany z perspektywy ludzi - autor oddaje im głos, by z wielu indywidualnych opowieści na naszych oczach wyłoniły się współczesne Indie.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7536-671-6 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Indie. Miliony zbuntowanych to długa książka, jedna z moich najdłuższych. Trzeba powiedzieć, że długie książki pisze się trudniej niż krótkie, a dla tej mam coś więcej niż respekt. Dwadzieścia lat po jej napisaniu nadal dobrze pamiętam, jaka to była praca i jaka ambicja.
Kiedy zaczynałem pisać, myślałem, że będę się zajmował wyłącznie literaturą piękną. Pisanie z wyobraźni wydawało mi się czymś najszlachetniejszym. Ale po napisaniu kilku książek zdałem sobie sprawę, że mój materiał – to, co mam w głowie, to, co w końcu dała mi moja przeszłość – tej ambicji nie udźwignie.
Sama ambicja wzięła się z tego, co wiedziałem o wielkiej dziewiętnastowiecznej powieści europejskiej albo wydawało mi się, że o niej wiem. Wyrażam się ostrożnie, ponieważ zanim zacząłem pisać, niewiele w gruncie rzeczy czytałem. No i zdałem sobie sprawę z czegoś, co, jak przypuszczam, zawsze czułem, ale czego nigdy nie przemyślałem, a mianowicie – że te powieści były wytworem społeczeństw bardziej zorganizowanych, bardziej intelektualnie uporządkowanych i pewnych swoich przekonań niż społeczność, w której się urodziłem. Gdybym udawał, że pochodzę z równie pełnego i uporządkowanego społeczeństwa, pisanie byłoby w jakiś sposób łatwiejsze. Porządek, o którym mówię, to – ujmując najprościej – pewna wyodrębniona, ogrodzona sceneria, w jakiej się rozgrywa telewizyjna komedia sytuacyjna. W świecie ogrodzonym obowiązuje niewiele zasad i łatwo je zrozumieć; chaotyczny świat zewnętrzny nie wciska się do środka, by rozwiać magię. Mógłbym spróbować tak pisać. Ale nie zaszedłbym daleko. Musiałbym za bardzo upraszczać, zbyt wiele rzeczy pomijać. Byłoby to zaprzeczeniem mojego zadania jako pisarza, tak jak je rozumiem.
Chciałem wiernie oddać własny świat, który był płynny, trudny do uchwycenia i zaprezentowania czytelnikowi w jakiś przyjęty dziewiętnastowieczny sposób. Każdą swoją wypowiedź na temat własnej osoby, rodziny czy przeszłości powinienem właściwie obwarować zastrzeżeniami.
Urodziłem się w 1932 roku po drugiej stronie Atlantyku, w Trynidadzie, brytyjskiej kolonii. Trynidad, odprysk Wenezueli i Ameryki Południowej, był wtedy małą, głównie rolniczą wyspą (Trynidad tak jak Wenezuela ma złoża ropy, które zaczynano eksploatować). Miał może pół miliona rasowo mieszanych mieszkańców, w tym mniej więcej stupięćdziesięciotysięczną indyjską wspólnotę imigrantów z Azji, subtelnie podzieloną przez religię, edukację, pieniądz i kastową przeszłość. (Opowiedziałem o tym szczegółowo gdzie indziej, ale czuję, że trzeba to tutaj powtórzyć).
Nie przepadałem za tym miejscem ani za jego kolonialną małością. Uważałem się za człowieka wyrzuconego poza nawias starych światowych cywilizacji i pragnąłem możliwie jak najszybciej stać się częścią tego większego świata. Stypendium akademickie, które dostałem w 1950 roku, kiedy miałem osiemnaście lat, pozwoliło mi wyjechać. Pojechałem do Anglii na studia uniwersyteckie, z ambicją, że w przyszłości zostanę pisarzem. Nigdy nie wróciłem – w żadnym prawdziwym sensie tego słowa.
Mój świat pisarski był zatem światem ucieczki i niedokończonego eksperymentu, pełnym rupieci rozmaitych kultur i migracji – z Indii do Nowego Świata w latach 1880–1900, z Nowego Świata do Europy w 1950 roku – rzeczy nieskładających się w jedną całość. Nie miał nic wspólnego ze stabilnością zakorzenionych społeczeństw, których wytworem były wielkie dziewiętnastowieczne powieści; na przykład choćby tylko jeden akapit bajki czy przypowieści Tołstoja przywołuje cały rzeczywisty świat. Toteż niebawem zorientowałem się – jak już mówiłem – że jedyne, czym dysponuję, to rozsypany wyspiarski materiał, który noszę w sobie.
Ale pisanie było moim powołaniem; zawsze chciałem być tylko pisarzem, nikim innym. Praktyka pisarska pogłębiła moją fascynację ludźmi i opowieściami; ta fascynacja, odczuwana od zawsze, a jeszcze bardziej teraz, w szerszym świecie, do jakiego chciałem wkroczyć, przemieniła się w pragnienie zrozumienia prądów historii, tworzących ową płynność, której byłem częścią. Dla mnie jako pisarza wejście w kontakt z szerszym światem było koniecznością. Nie wiedziałem, jak się do tego zabrać, nie było żadnego przykładu, za którym mógłbym pójść.
Uprawianie literatury pięknej nie mogło mi pomóc. Literaturę piękną najlepiej się tworzy od wewnątrz i trzeba dużo wiedzieć. W szerszym świecie byłem outsiderem; za mało wiedziałem i nigdy nie będę dość wiedział. Po długim okresie wahania i niepewności uzmysłowiłem sobie, że muszę obcować ze światem w sposób jak najbardziej bezpośredni. Muszę przestać uprawiać literaturę piękną. Muszę używać wypracowanych przez siebie narzędzi, żeby oddać swoje doświadczenie najwierniej, jak to możliwe. I wtedy w moim pisarstwie nastąpił podział na swobodną twórczość powieściową i skrupulatną twórczość dokumentalną; komplementarne aspekty pragnienia, żeby zmierzyć się z moim światem, wzajemnie się wspierały i karmiły. I o ile na początku dawałem pierwszeństwo pisaniu z wyobraźni, o tyle teraz obie drogi wydają mi się równie szlachetne.
Idąc tą nową drogą, musiałem przede wszystkim zająć się krajem moich przodków – Indiami. Nawet po wielu miesiącach podróżowania nie byłem tam kimś z wewnątrz, ale też nie mogłem się uważać za outsidera – Indie i myślenie o Indiach zawsze były dla mnie ważne. Toteż zawsze byłem w tej sprawie rozdarty i ciężko mi było powiedzieć ostatnie słowo. Napisałem w sumie trzy książki o Indiach. Należą do literatury faktu, tak jak postanowiłem, ale są to książki tak osobiste, tak różne i tak głęboko przeżyte, jakby były powieściami. Indie. Miliony zbuntowanych to trzecia z tych poświęconych Indiom książek. Została napisana dwadzieścia sześć lat po pierwszej. Pisarz potrzebował całego tego czasu, żeby wznieść się ponad osobiste odkrycie i ból, i analizę, i dojść do prostego i przemożnego przekonania, że najważniejsza rzecz, jeśli chodzi o Indie, rzecz, w którą trzeba wniknąć i ją zrozumieć, a nie patrzeć z zewnątrz, to ludzie.
Książce przyświecała jeszcze jedna idea – że Indie są w ruchu w najbardziej dosłownym sensie tego słowa, że wszędzie w tym ogromnym kraju mężczyźni i kobiety wyszli poza ciasne sposoby życia, poza oczekiwania swoich rodziców i dziadków, że spodziewają się czegoś więcej. To są te tytułowe „miliony zbuntowanych”; nie chodzi o guerillę. Niemal każdy człowiek wychowany w kulturze anglojęzycznej ma jakieś pojęcie o krótkim buncie Indusów w 1857 roku, kiedy najemni indyjscy żołnierze British East India Company, zdezorientowani i źli, ale niemający przed sobą jasnego celu, powstali przeciwko Brytyjczykom. „Miliony zbuntowanych” w moim tytule sugerują, że to, co się dzisiaj dzieje, jest prawdziwszą i powszechniejszą drogą naprzód.
Teraz, w 2010 roku, w czasach uznanego przez wszystkich indyjskiego boomu, to, co mówię, wydaje się rozsądne. Inaczej było w 1988 roku, kiedy zaczynałem tę książkę. Indie pławiły się wtenczas w nabożnym gandhyjskim przygnębieniu, zadowolonym z siebie i raczej szczęśliwym, jak to się często dzieje z przygnębieniem w Indiach. W miastach mówiło się o degeneracji i odejściu od dawnych obyczajów: politycy naruszają prawo, wszędzie panuje korupcja. Ta standardowa gadka, choć niegłęboka, nieoparta na żadnej prawdziwej wiedzy o kraju, mogła człowieka podłamać. Takiej wizji przeszłości sprzeciwia się moja idea zbuntowanych.
Nie spadła ona z nieba. Przez minione dwadzieścia sześć lat podróżowałem po Indiach wzdłuż i wszerz. Jako pisarz, człowiek wolny, zgromadziłem bogatszą wiedzę o tym kraju niż większość Indusów, związanych rodziną i pracą. Wiele tygodni spędziłem na prowincji, z dala od wielkich miast. Dzięki pomocy i gościnności indyjskich przyjaciół i lokalnych władz w wielu miejscach mogłem wkroczyć, choćby na tydzień lub dwa, w życie nagiej i czasem odpychającej wsi. Zdobyłem pewną wiedzę o małomiasteczkowym życiu. Nie zawsze pisałem o tym, co widziałem. Toteż nagromadziłem pewne doświadczenia i przyszło mi do głowy, że mógłbym je wykorzystać i stworzyć panoramę Indii, grubą, pełną ludzi książkę, która zawierałaby i obszernie wyjaśniała większość rzeczy mogących się wydarzyć w tym kraju w najbliższych dwudziestu lub trzydziestu latach (bo wierzę, że trafnie uchwycona teraźniejszość przepowiada przyszłość). Powiedziałem to moim angielskim wydawcom. Pomysł im się spodobał, kupili go po dziesięciu minutach, dosłownie, i kilka dni później znalazłem się w hotelu Taj Mahal w Bombaju, zdumiony własną ambicją i nie całkiem pewien, czy uda mi się po ludzku zrozumieć to olbrzymie miasto (bo tak nieprzenikniony wydawał się na oko popołudniowy tłum ludzi krążących wokół Wrót Indii nad zmatowiałym Morzem Arabskim). A oprócz miasta była oczywiście wieś: dla mnie wspomnienie, dziś zatrważające, niekończących się, grożących udarem słonecznym podróży samochodem i pociągiem.
Spędziłem cztery puste, straszne dni w luksusowym hotelu, robiąc rzecz, która podcina człowiekowi skrzydła – niepewny siebie prowadziłem dziennik, nie mając nic do powiedzenia. Nie podobała mi się ta forma, dziennik mącił wizję. Wolałem dystans i selekcję pamięci. Teraz przychodzi mi do głowy porównanie z Ibsenem, który – wtedy jeszcze bardziej poeta niż dramaturg – walczył z sobą, prowadząc dziennik swojej podróży na otwarcie Kanału Sueskiego w 1869 roku. Doniosłe dni, wspaniałe widoki, można powiedzieć stworzone dla dziennika, ale Ibsena musiało męczyć, że pozostaje na zewnątrz, że widzi jedynie to, co na wierzchu, i po prostu rzucił pisanie. Tak samo ja w Bombaju załamałem się, odłożyłem swój zimny dziennik i rozejrzałem się, jak by tu inaczej wystartować.
W recepcji hotelu wisiała wielka tablica reklamująca usługi rezydującego lub „domowego” wróża; w ciągu tych czterech dni wiele razy kusiło mnie, żeby do niego pójść i dać sobie powróżyć, czy napiszę tę książkę, czy nie. Nie musiałem tego robić. Człowiek lęka się bardziej, niż można podejrzewać. Książka się rozpoczęła, napisałem pierwszą linijkę: „Bombaj to tłum” – i od tego momentu samo poleciało.
Idee są abstrakcyjne. Stają się książkami dopiero wówczas, gdy je ubrać w ludzi i narrację. Czytelnik, który zacznie czytać tę książkę i wyjdzie poza jej pierwsze stronice, znajdzie się w podwójnej opowieści. Mamy tu bezpośrednią narrację osoby, z którą się zapoznajemy, oraz szerszą zewnętrzną narrację, ogarniającą wszystkie rozmaite części książki. Niczego nie pozostawiłem przypadkowi. Poważna podróż jest sztuką, nawet jeśli się nie myśli o pisaniu, a specjalną sztuką przy pisaniu tej książki było odgadywanie, kto spośród wielu ludzi, których spotykam, najlepiej i najlogiczniej popchnie moją opowieść naprzód, ponieważ niczego nie wolno robić na siłę.
Byłem uzależniony od miejscowych, którzy mnie wprowadzali, i nie zawsze było łatwo im wytłumaczyć, czego szukam. Wiele osób, nawykłych do dziennikarskiego podejścia, sądziło, że szukam „rzeczników” rozmaitych interesów. Tymczasem ja szukałem czegoś głębszego i mniej natrętnego: cudzego żywego doświadczenia (jeśli wolno się tak wyrazić), które oświetliłoby jakiś aspekt, jakiś nowy zwrot w nieustającym dostosowywaniu się starego kraju do nowych myśli, nowej polityki, nowego wyobrażenia o biznesie. Toteż w tej książce jedno doświadczenie wyrasta z drugiego, tematy wynikają z siebie nawzajem.
Szczęśliwa okazała się również decyzja podjęta przeze mnie z niejasnych powodów pewnego dnia w Taj Mahal Hotel w Bombaju, że zrobię coś, co dla religijnych hindusów jest niepomyślne, mianowicie ruszę w podróż po Indiach w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Gdybym wybrał inną drogę, na północ, do Delhi, Kalkuty i Pendżabu, zbyt szybko doszedłbym do mięsa książki, pozostawiając resztę kraju w zawieszeniu, w stanie swego rodzaju wyciszenia. To, że pojechałem najpierw na południe, pozwoliło mi w niebanalny sposób zmierzyć się z takimi ważnymi sprawami jak wpływ warny i kasty na rozwój indyjskiej nauki, mało znana stuletnia wojna kast na południu, wywłaszczenie braminów. Mogłem o tym opowiedzieć, żeby przygotować czytelnika (i pisarza) na wstrząsy na północy kraju: Brytyjczyków w Kalkucie, Lakhnau i Delhi – całą historię ubiegłego wieku, leżącą tuż pod obecną.
Często pytano mnie o moją metodę robienia notatek w czasie podróży. Nie używam dyktafonu, posługuję się wyłącznie piórem i notesem. Ponieważ nigdy nie byłem pewien, czy osoba, którą spotykam, okaże się użyteczna, na początku bardzo często wiele zależało od zwykłej rozmowy. Nigdy nikogo nie przestraszyłem, wyciągając notes. Jeśli uważałem, że słucham czegoś, co mi jest potrzebne, mówiłem tej osobie, że chciałbym kiedyś później zapisać jej słowa. I kiedyś później prosiłem tę osobę, żeby powtórzyła, co powiedziała, a co już mniej więcej wiedziałem. Zapisywałem to wszystko ręcznie, dodając uwagi o miejscu, rozmówcy i moich pytaniach. Nieodmiennie było tak, że rozmówca, widząc, że wszystko notuję, za drugim razem mówił wolniej i z namysłem, a mimo to jego słowa miały rytm normalnej wypowiedzi. Przez godzinę można było zrobić nieprawdopodobnie dużo. Niczego nie zmieniałem, nie wygładzałem.
Ambitne i trudne książki nie zawsze odnoszą sukces. Muszę jednak powiedzieć, że ta miała w Anglii trzydzieści pięć wydań. Nie mogę się nadziwić, że tak mi się poszczęściło.