Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Indie. Miliony zbuntowanych - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
23 października 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Indie. Miliony zbuntowanych - ebook

Podróżując przez kolejne indyjskie metropolie - Bombaj, Madras, Kalkutę i Delhi - Naipaul tworzy mieniący się niczym w kalejdoskopie, wielopłaszczyznowy obraz tego niezwykłego kraju, pędzącego ku zmianom, a jednocześnie zatrzymanego w czasie. Oddaje w ręce czytelników swój dziennik z podróży pełen refleksji i spostrzeżeń dotyczących religii, kast i klas w momencie, gdy idee wolnościowe wstrząsają dotychczasowym ładem. Genialność tej książki polega na decyzji Naipaula, by pokazać zachodzące zmiany z perspektywy ludzi - autor oddaje im głos, by z wielu indywidualnych opowieści na naszych oczach wyłoniły się współczesne Indie.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7536-671-6
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przedmowa Literatura piękna i literatura faktu – kilka słów o książce Indie. Miliony zbuntowanych

In­die. Mi­lio­ny zbun­to­wa­nych to dłu­ga książ­ka, jed­na z mo­ich naj­dłuż­szych. Trze­ba po­wie­dzieć, że dłu­gie książ­ki pi­sze się trud­niej niż krót­kie, a dla tej mam coś wię­cej niż re­spekt. Dwa­dzie­ścia lat po jej na­pi­sa­niu nadal do­brze pa­mię­tam, jaka to była pra­ca i jaka am­bi­cja.

Kie­dy za­czy­na­łem pi­sać, my­śla­łem, że będę się zaj­mo­wał wy­łącz­nie li­te­ra­tu­rą pięk­ną. Pi­sa­nie z wy­obraź­ni wy­da­wa­ło mi się czymś naj­szla­chet­niej­szym. Ale po na­pi­sa­niu kil­ku ksią­żek zda­łem so­bie spra­wę, że mój ma­te­riał – to, co mam w gło­wie, to, co w koń­cu dała mi moja prze­szłość – tej am­bi­cji nie udźwi­gnie.

Sama am­bi­cja wzię­ła się z tego, co wie­dzia­łem o wiel­kiej dzie­więt­na­sto­wiecz­nej po­wie­ści eu­ro­pej­skiej albo wy­da­wa­ło mi się, że o niej wiem. Wy­ra­żam się ostroż­nie, po­nie­waż za­nim za­czą­łem pi­sać, nie­wie­le w grun­cie rze­czy czy­ta­łem. No i zda­łem so­bie spra­wę z cze­goś, co, jak przy­pusz­czam, za­wsze czu­łem, ale cze­go nig­dy nie prze­my­śla­łem, a mia­no­wi­cie – że te po­wie­ści były wy­two­rem spo­łe­czeństw bar­dziej zor­ga­ni­zo­wa­nych, bar­dziej in­te­lek­tu­al­nie upo­rząd­ko­wa­nych i pew­nych swo­ich prze­ko­nań niż spo­łecz­ność, w któ­rej się uro­dzi­łem. Gdy­bym uda­wał, że po­cho­dzę z rów­nie peł­ne­go i upo­rząd­ko­wa­ne­go spo­łe­czeń­stwa, pi­sa­nie by­ło­by w ja­kiś spo­sób ła­twiej­sze. Po­rzą­dek, o któ­rym mó­wię, to – uj­mu­jąc naj­pro­ściej – pew­na wy­od­ręb­nio­na, ogro­dzo­na sce­ne­ria, w ja­kiej się roz­gry­wa te­le­wi­zyj­na ko­me­dia sy­tu­acyj­na. W świe­cie ogro­dzo­nym obo­wią­zu­je nie­wie­le za­sad i ła­two je zro­zu­mieć; cha­otycz­ny świat ze­wnętrz­ny nie wci­ska się do środ­ka, by roz­wiać ma­gię. Mógł­bym spró­bo­wać tak pi­sać. Ale nie za­szedł­bym da­le­ko. Mu­siał­bym za bar­dzo uprasz­czać, zbyt wie­le rze­czy po­mi­jać. By­ło­by to za­prze­cze­niem mo­je­go za­da­nia jako pi­sa­rza, tak jak je ro­zu­miem.

Chcia­łem wier­nie od­dać wła­sny świat, któ­ry był płyn­ny, trud­ny do uchwy­ce­nia i za­pre­zen­to­wa­nia czy­tel­ni­ko­wi w ja­kiś przy­ję­ty dzie­więt­na­sto­wiecz­ny spo­sób. Każ­dą swo­ją wy­po­wiedź na te­mat wła­snej oso­by, ro­dzi­ny czy prze­szło­ści po­wi­nie­nem wła­ści­wie ob­wa­ro­wać za­strze­że­nia­mi.

Uro­dzi­łem się w 1932 roku po dru­giej stro­nie Atlan­ty­ku, w Try­ni­da­dzie, bry­tyj­skiej ko­lo­nii. Try­ni­dad, od­prysk We­ne­zu­eli i Ame­ry­ki Po­łu­dnio­wej, był wte­dy małą, głów­nie rol­ni­czą wy­spą (Try­ni­dad tak jak We­ne­zu­ela ma zło­ża ropy, któ­re za­czy­na­no eks­plo­ato­wać). Miał może pół mi­lio­na ra­so­wo mie­sza­nych miesz­kań­ców, w tym mniej wię­cej stu­pięć­dzie­się­cio­ty­sięcz­ną in­dyj­ską wspól­no­tę imi­gran­tów z Azji, sub­tel­nie po­dzie­lo­ną przez re­li­gię, edu­ka­cję, pie­niądz i ka­sto­wą prze­szłość. (Opo­wie­dzia­łem o tym szcze­gó­ło­wo gdzie in­dziej, ale czu­ję, że trze­ba to tu­taj po­wtó­rzyć).

Nie prze­pa­da­łem za tym miej­scem ani za jego ko­lo­nial­ną ma­ło­ścią. Uwa­ża­łem się za czło­wie­ka wy­rzu­co­ne­go poza na­wias sta­rych świa­to­wych cy­wi­li­za­cji i pra­gną­łem moż­li­wie jak naj­szyb­ciej stać się czę­ścią tego więk­sze­go świa­ta. Sty­pen­dium aka­de­mic­kie, któ­re do­sta­łem w 1950 roku, kie­dy mia­łem osiem­na­ście lat, po­zwo­li­ło mi wy­je­chać. Po­je­cha­łem do An­glii na stu­dia uni­wer­sy­tec­kie, z am­bi­cją, że w przy­szło­ści zo­sta­nę pi­sa­rzem. Nig­dy nie wró­ci­łem – w żad­nym praw­dzi­wym sen­sie tego sło­wa.

Mój świat pi­sar­ski był za­tem świa­tem uciecz­ki i nie­do­koń­czo­ne­go eks­pe­ry­men­tu, peł­nym ru­pie­ci roz­ma­itych kul­tur i mi­gra­cji – z In­dii do No­we­go Świa­ta w la­tach 1880–1900, z No­we­go Świa­ta do Eu­ro­py w 1950 roku – rze­czy nie­skła­da­ją­cych się w jed­ną ca­łość. Nie miał nic wspól­ne­go ze sta­bil­no­ścią za­ko­rze­nio­nych spo­łe­czeństw, któ­rych wy­two­rem były wiel­kie dzie­więt­na­sto­wiecz­ne po­wie­ści; na przy­kład choć­by tyl­ko je­den aka­pit baj­ki czy przy­po­wie­ści Toł­sto­ja przy­wo­łu­je cały rze­czy­wi­sty świat. To­też nie­ba­wem zo­rien­to­wa­łem się – jak już mó­wi­łem – że je­dy­ne, czym dys­po­nu­ję, to roz­sy­pa­ny wy­spiar­ski ma­te­riał, któ­ry no­szę w so­bie.

Ale pi­sa­nie było moim po­wo­ła­niem; za­wsze chcia­łem być tyl­ko pi­sa­rzem, ni­kim in­nym. Prak­ty­ka pi­sar­ska po­głę­bi­ła moją fa­scy­na­cję ludź­mi i opo­wie­ścia­mi; ta fa­scy­na­cja, od­czu­wa­na od za­wsze, a jesz­cze bar­dziej te­raz, w szer­szym świe­cie, do ja­kie­go chcia­łem wkro­czyć, prze­mie­ni­ła się w pra­gnie­nie zro­zu­mie­nia prą­dów hi­sto­rii, two­rzą­cych ową płyn­ność, któ­rej by­łem czę­ścią. Dla mnie jako pi­sa­rza wej­ście w kon­takt z szer­szym świa­tem było ko­niecz­no­ścią. Nie wie­dzia­łem, jak się do tego za­brać, nie było żad­ne­go przy­kła­du, za któ­rym mógł­bym pójść.

Upra­wia­nie li­te­ra­tu­ry pięk­nej nie mo­gło mi po­móc. Li­te­ra­tu­rę pięk­ną naj­le­piej się two­rzy od we­wnątrz i trze­ba dużo wie­dzieć. W szer­szym świe­cie by­łem out­si­de­rem; za mało wie­dzia­łem i nig­dy nie będę dość wie­dział. Po dłu­gim okre­sie wa­ha­nia i nie­pew­no­ści uzmy­sło­wi­łem so­bie, że mu­szę ob­co­wać ze świa­tem w spo­sób jak naj­bar­dziej bez­po­śred­ni. Mu­szę prze­stać upra­wiać li­te­ra­tu­rę pięk­ną. Mu­szę uży­wać wy­pra­co­wa­nych przez sie­bie na­rzę­dzi, żeby od­dać swo­je do­świad­cze­nie naj­wier­niej, jak to moż­li­we. I wte­dy w moim pi­sar­stwie na­stą­pił po­dział na swo­bod­ną twór­czość po­wie­ścio­wą i skru­pu­lat­ną twór­czość do­ku­men­tal­ną; kom­ple­men­tar­ne aspek­ty pra­gnie­nia, żeby zmie­rzyć się z moim świa­tem, wza­jem­nie się wspie­ra­ły i kar­mi­ły. I o ile na po­cząt­ku da­wa­łem pierw­szeń­stwo pi­sa­niu z wy­obraź­ni, o tyle te­raz obie dro­gi wy­da­ją mi się rów­nie szla­chet­ne.

Idąc tą nową dro­gą, mu­sia­łem przede wszyst­kim za­jąć się kra­jem mo­ich przod­ków – In­dia­mi. Na­wet po wie­lu mie­sią­cach po­dró­żo­wa­nia nie by­łem tam kimś z we­wnątrz, ale też nie mo­głem się uwa­żać za out­si­de­ra – In­die i my­śle­nie o In­diach za­wsze były dla mnie waż­ne. To­też za­wsze by­łem w tej spra­wie roz­dar­ty i cięż­ko mi było po­wie­dzieć ostat­nie sło­wo. Na­pi­sa­łem w su­mie trzy książ­ki o In­diach. Na­le­żą do li­te­ra­tu­ry fak­tu, tak jak po­sta­no­wi­łem, ale są to książ­ki tak oso­bi­ste, tak róż­ne i tak głę­bo­ko prze­ży­te, jak­by były po­wie­ścia­mi. In­die. Mi­lio­ny zbun­to­wa­nych to trze­cia z tych po­świę­co­nych In­diom ksią­żek. Zo­sta­ła na­pi­sa­na dwa­dzie­ścia sześć lat po pierw­szej. Pi­sarz po­trze­bo­wał ca­łe­go tego cza­su, żeby wznieść się po­nad oso­bi­ste od­kry­cie i ból, i ana­li­zę, i dojść do pro­ste­go i prze­moż­ne­go prze­ko­na­nia, że naj­waż­niej­sza rzecz, je­śli cho­dzi o In­die, rzecz, w któ­rą trze­ba wnik­nąć i ją zro­zu­mieć, a nie pa­trzeć z ze­wnątrz, to lu­dzie.

Książ­ce przy­świe­ca­ła jesz­cze jed­na idea – że In­die są w ru­chu w naj­bar­dziej do­słow­nym sen­sie tego sło­wa, że wszę­dzie w tym ogrom­nym kra­ju męż­czyź­ni i ko­bie­ty wy­szli poza cia­sne spo­so­by ży­cia, poza ocze­ki­wa­nia swo­ich ro­dzi­ców i dziad­ków, że spo­dzie­wa­ją się cze­goś wię­cej. To są te ty­tu­ło­we „mi­lio­ny zbun­to­wa­nych”; nie cho­dzi o gu­eril­lę. Nie­mal każ­dy czło­wiek wy­cho­wa­ny w kul­tu­rze an­glo­ję­zycz­nej ma ja­kieś po­ję­cie o krót­kim bun­cie In­du­sów w 1857 roku, kie­dy na­jem­ni in­dyj­scy żoł­nie­rze Bri­tish East In­dia Com­pa­ny, zdez­o­rien­to­wa­ni i źli, ale nie­ma­ją­cy przed sobą ja­sne­go celu, po­wsta­li prze­ciw­ko Bry­tyj­czy­kom. „Mi­lio­ny zbun­to­wa­nych” w moim ty­tu­le su­ge­ru­ją, że to, co się dzi­siaj dzie­je, jest praw­dziw­szą i po­wszech­niej­szą dro­gą na­przód.

Te­raz, w 2010 roku, w cza­sach uzna­ne­go przez wszyst­kich in­dyj­skie­go bo­omu, to, co mó­wię, wy­da­je się roz­sąd­ne. In­a­czej było w 1988 roku, kie­dy za­czy­na­łem tę książ­kę. In­die pła­wi­ły się wten­czas w na­boż­nym gan­dhyj­skim przy­gnę­bie­niu, za­do­wo­lo­nym z sie­bie i ra­czej szczę­śli­wym, jak to się czę­sto dzie­je z przy­gnę­bie­niem w In­diach. W mia­stach mó­wi­ło się o de­ge­ne­ra­cji i odej­ściu od daw­nych oby­cza­jów: po­li­ty­cy na­ru­sza­ją pra­wo, wszę­dzie pa­nu­je ko­rup­cja. Ta stan­dar­do­wa gad­ka, choć nie­głę­bo­ka, nie­opar­ta na żad­nej praw­dzi­wej wie­dzy o kra­ju, mo­gła czło­wie­ka pod­ła­mać. Ta­kiej wi­zji prze­szło­ści sprze­ci­wia się moja idea zbun­to­wa­nych.

Nie spa­dła ona z nie­ba. Przez mi­nio­ne dwa­dzie­ścia sześć lat po­dró­żo­wa­łem po In­diach wzdłuż i wszerz. Jako pi­sarz, czło­wiek wol­ny, zgro­ma­dzi­łem bo­gat­szą wie­dzę o tym kra­ju niż więk­szość In­du­sów, zwią­za­nych ro­dzi­ną i pra­cą. Wie­le ty­go­dni spę­dzi­łem na pro­win­cji, z dala od wiel­kich miast. Dzię­ki po­mo­cy i go­ścin­no­ści in­dyj­skich przy­ja­ciół i lo­kal­nych władz w wie­lu miej­scach mo­głem wkro­czyć, choć­by na ty­dzień lub dwa, w ży­cie na­giej i cza­sem od­py­cha­ją­cej wsi. Zdo­by­łem pew­ną wie­dzę o ma­ło­mia­stecz­ko­wym ży­ciu. Nie za­wsze pi­sa­łem o tym, co wi­dzia­łem. To­też na­gro­ma­dzi­łem pew­ne do­świad­cze­nia i przy­szło mi do gło­wy, że mógł­bym je wy­ko­rzy­stać i stwo­rzyć pa­no­ra­mę In­dii, gru­bą, peł­ną lu­dzi książ­kę, któ­ra za­wie­ra­ła­by i ob­szer­nie wy­ja­śnia­ła więk­szość rze­czy mo­gą­cych się wy­da­rzyć w tym kra­ju w naj­bliż­szych dwu­dzie­stu lub trzy­dzie­stu la­tach (bo wie­rzę, że traf­nie uchwy­co­na te­raź­niej­szość prze­po­wia­da przy­szłość). Po­wie­dzia­łem to moim an­giel­skim wy­daw­com. Po­mysł im się spodo­bał, ku­pi­li go po dzie­się­ciu mi­nu­tach, do­słow­nie, i kil­ka dni póź­niej zna­la­złem się w ho­te­lu Taj Ma­hal w Bom­ba­ju, zdu­mio­ny wła­sną am­bi­cją i nie cał­kiem pe­wien, czy uda mi się po ludz­ku zro­zu­mieć to ol­brzy­mie mia­sto (bo tak nie­prze­nik­nio­ny wy­da­wał się na oko po­po­łu­dnio­wy tłum lu­dzi krą­żą­cych wo­kół Wrót In­dii nad zma­to­wia­łym Mo­rzem Arab­skim). A oprócz mia­sta była oczy­wi­ście wieś: dla mnie wspo­mnie­nie, dziś za­trwa­ża­ją­ce, nie­koń­czą­cych się, gro­żą­cych uda­rem sło­necz­nym po­dró­ży sa­mo­cho­dem i po­cią­giem.

Spę­dzi­łem czte­ry pu­ste, strasz­ne dni w luk­su­so­wym ho­te­lu, ro­biąc rzecz, któ­ra pod­ci­na czło­wie­ko­wi skrzy­dła – nie­pew­ny sie­bie pro­wa­dzi­łem dzien­nik, nie ma­jąc nic do po­wie­dze­nia. Nie po­do­ba­ła mi się ta for­ma, dzien­nik mą­cił wi­zję. Wo­la­łem dy­stans i se­lek­cję pa­mię­ci. Te­raz przy­cho­dzi mi do gło­wy po­rów­na­nie z Ib­se­nem, któ­ry – wte­dy jesz­cze bar­dziej po­eta niż dra­ma­turg – wal­czył z sobą, pro­wa­dząc dzien­nik swo­jej po­dró­ży na otwar­cie Ka­na­łu Su­eskie­go w 1869 roku. Do­nio­słe dni, wspa­nia­łe wi­do­ki, moż­na po­wie­dzieć stwo­rzo­ne dla dzien­ni­ka, ale Ib­se­na mu­sia­ło mę­czyć, że po­zo­sta­je na ze­wnątrz, że wi­dzi je­dy­nie to, co na wierz­chu, i po pro­stu rzu­cił pi­sa­nie. Tak samo ja w Bom­ba­ju za­ła­ma­łem się, odło­ży­łem swój zim­ny dzien­nik i ro­zej­rza­łem się, jak by tu in­a­czej wy­star­to­wać.

W re­cep­cji ho­te­lu wi­sia­ła wiel­ka ta­bli­ca re­kla­mu­ją­ca usłu­gi re­zy­du­ją­ce­go lub „do­mo­we­go” wró­ża; w cią­gu tych czte­rech dni wie­le razy ku­si­ło mnie, żeby do nie­go pójść i dać so­bie po­wró­żyć, czy na­pi­szę tę książ­kę, czy nie. Nie mu­sia­łem tego ro­bić. Czło­wiek lęka się bar­dziej, niż moż­na po­dej­rze­wać. Książ­ka się roz­po­czę­ła, na­pi­sa­łem pierw­szą li­nij­kę: „Bom­baj to tłum” – i od tego mo­men­tu samo po­le­cia­ło.

Idee są abs­trak­cyj­ne. Sta­ją się książ­ka­mi do­pie­ro wów­czas, gdy je ubrać w lu­dzi i nar­ra­cję. Czy­tel­nik, któ­ry za­cznie czy­tać tę książ­kę i wyj­dzie poza jej pierw­sze stro­ni­ce, znaj­dzie się w po­dwój­nej opo­wie­ści. Mamy tu bez­po­śred­nią nar­ra­cję oso­by, z któ­rą się za­po­zna­je­my, oraz szer­szą ze­wnętrz­ną nar­ra­cję, ogar­nia­ją­cą wszyst­kie roz­ma­ite czę­ści książ­ki. Ni­cze­go nie po­zo­sta­wi­łem przy­pad­ko­wi. Po­waż­na po­dróż jest sztu­ką, na­wet je­śli się nie my­śli o pi­sa­niu, a spe­cjal­ną sztu­ką przy pi­sa­niu tej książ­ki było od­ga­dy­wa­nie, kto spo­śród wie­lu lu­dzi, któ­rych spo­ty­kam, naj­le­piej i naj­lo­gicz­niej po­pchnie moją opo­wieść na­przód, po­nie­waż ni­cze­go nie wol­no ro­bić na siłę.

By­łem uza­leż­nio­ny od miej­sco­wych, któ­rzy mnie wpro­wa­dza­li, i nie za­wsze było ła­two im wy­tłu­ma­czyć, cze­go szu­kam. Wie­le osób, na­wy­kłych do dzien­ni­kar­skie­go po­dej­ścia, są­dzi­ło, że szu­kam „rzecz­ni­ków” roz­ma­itych in­te­re­sów. Tym­cza­sem ja szu­ka­łem cze­goś głęb­sze­go i mniej na­tręt­ne­go: cu­dze­go ży­we­go do­świad­cze­nia (je­śli wol­no się tak wy­ra­zić), któ­re oświe­tli­ło­by ja­kiś aspekt, ja­kiś nowy zwrot w nie­usta­ją­cym do­sto­so­wy­wa­niu się sta­re­go kra­ju do no­wych my­śli, no­wej po­li­ty­ki, no­we­go wy­obra­że­nia o biz­ne­sie. To­też w tej książ­ce jed­no do­świad­cze­nie wy­ra­sta z dru­gie­go, te­ma­ty wy­ni­ka­ją z sie­bie na­wza­jem.

Szczę­śli­wa oka­za­ła się rów­nież de­cy­zja pod­ję­ta prze­ze mnie z nie­ja­snych po­wo­dów pew­ne­go dnia w Taj Ma­hal Ho­tel w Bom­ba­ju, że zro­bię coś, co dla re­li­gij­nych hin­du­sów jest nie­po­myśl­ne, mia­no­wi­cie ru­szę w po­dróż po In­diach w kie­run­ku prze­ciw­nym do ru­chu wska­zó­wek ze­ga­ra. Gdy­bym wy­brał inną dro­gę, na pół­noc, do Del­hi, Kal­ku­ty i Pen­dża­bu, zbyt szyb­ko do­szedł­bym do mię­sa książ­ki, po­zo­sta­wia­jąc resz­tę kra­ju w za­wie­sze­niu, w sta­nie swe­go ro­dza­ju wy­ci­sze­nia. To, że po­je­cha­łem naj­pierw na po­łu­dnie, po­zwo­li­ło mi w nie­ba­nal­ny spo­sób zmie­rzyć się z ta­ki­mi waż­ny­mi spra­wa­mi jak wpływ war­ny i ka­sty na roz­wój in­dyj­skiej na­uki, mało zna­na stu­let­nia woj­na kast na po­łu­dniu, wy­własz­cze­nie bra­mi­nów. Mo­głem o tym opo­wie­dzieć, żeby przy­go­to­wać czy­tel­ni­ka (i pi­sa­rza) na wstrzą­sy na pół­no­cy kra­ju: Bry­tyj­czy­ków w Kal­ku­cie, La­kh­nau i Del­hi – całą hi­sto­rię ubie­głe­go wie­ku, le­żą­cą tuż pod obec­ną.

Czę­sto py­ta­no mnie o moją me­to­dę ro­bie­nia no­ta­tek w cza­sie po­dró­ży. Nie uży­wam dyk­ta­fo­nu, po­słu­gu­ję się wy­łącz­nie pió­rem i no­te­sem. Po­nie­waż nig­dy nie by­łem pe­wien, czy oso­ba, któ­rą spo­ty­kam, oka­że się uży­tecz­na, na po­cząt­ku bar­dzo czę­sto wie­le za­le­ża­ło od zwy­kłej roz­mo­wy. Nig­dy ni­ko­go nie prze­stra­szy­łem, wy­cią­ga­jąc no­tes. Je­śli uwa­ża­łem, że słu­cham cze­goś, co mi jest po­trzeb­ne, mó­wi­łem tej oso­bie, że chciał­bym kie­dyś póź­niej za­pi­sać jej sło­wa. I kie­dyś póź­niej pro­si­łem tę oso­bę, żeby po­wtó­rzy­ła, co po­wie­dzia­ła, a co już mniej wię­cej wie­dzia­łem. Za­pi­sy­wa­łem to wszyst­ko ręcz­nie, do­da­jąc uwa­gi o miej­scu, roz­mów­cy i mo­ich py­ta­niach. Nie­odmien­nie było tak, że roz­mów­ca, wi­dząc, że wszyst­ko no­tu­ję, za dru­gim ra­zem mó­wił wol­niej i z na­my­słem, a mimo to jego sło­wa mia­ły rytm nor­mal­nej wy­po­wie­dzi. Przez go­dzi­nę moż­na było zro­bić nie­praw­do­po­dob­nie dużo. Ni­cze­go nie zmie­nia­łem, nie wy­gła­dza­łem.

Am­bit­ne i trud­ne książ­ki nie za­wsze od­no­szą suk­ces. Mu­szę jed­nak po­wie­dzieć, że ta mia­ła w An­glii trzy­dzie­ści pięć wy­dań. Nie mogę się na­dzi­wić, że tak mi się po­szczę­ści­ło.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: