Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Inwazja - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 października 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
30,90

Inwazja - ebook

Jest lato 1545 roku. Henryk VIII toczy wyniszczającą wojnę z Francją. Matthew Shardlake zostaje wysłany do zbadania sprawy Nicholasa Hobbeya, bogacza,  który został oskarżony o znęcanie się nad chłopcem o imieniu Hugh, którym miał się opiekować . Parę dni później oskarżyciel popełnia samobójstwo. Ta przykra sprawa, choć pozornie prosta, okaże się wstępem do wielowątkowej intrygi, która wrzuci Shardlake’a w sam wir wojennych wydarzeń.

Ta książka pokazuje, jak historia może bawić
The New York Times Book Review
Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7985-087-7
Rozmiar pliku: 8,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O książce

Seria powieści o XVI-wiecznym prawniku i detektywie pozwala czytelnikom przenieść się do Anglii rządzonej przez Henryka VIII Tudora, dla którego namiętność jest ważniejsza niż nakazy prawa i Kościoła. Inwazja to piąta powieść z Matthew Shardlakiem w roli głównej. Pozornie nieskomplikowana sprawa maltretowanego chłopca zaprowadzi błyskotliwego detektywa w sam środek działań wojennych między Anglią i Francją. Wydarzenia historyczne, morderstwo i polityczna tajemnica splatają się we wciągającą intrygę, która nie pozwoli odłożyć tej książki.

Anglia, rok 1545. Kosztowna wojna wyniszcza Królestwo Angielskie i sprowadza ku jego brzegom potężną flotę francuską. W kraju ogłoszono powszechną mobilizację, a oddziały wojsk maszerują do Portsmouth, gdzie można się spodziewać uderzenia. W tak niespokojnych czasach królowa – Katarzyna Parr – wzywa komisarza Shardlake’a, chcąc powierzyć mu dochodzenie, które rzuci go w strony, gdzie lada chwila rozpoczną się działania wojenne.

Sprawa dotyczy sieroty, Hugh Curteysa. Kuratelę nad nim i należącymi do niego ziemiami wykupił właściciel sąsiednich włości, Nicholas Hobbey. Były guwerner Hugh i jego zmarłej siostry złożył pozew przeciwko opiekunowi sieroty, oskarżając go o nieludzkie traktowanie, i zaraz potem popełnił samobójstwo.

Matthew Shardlake, londyński adwokat, obrońca biednych i uciśnionych, garbus wzbudzający zabobonny lęk, podejmuje śledztwo. Atmosfera w domu chłopca okazuje się napięta, ale Hugh, co prawda okradany przez opiekuna, wydaje się zdrowy i zadbany, nie zgłasza też żadnych skarg na Hobbeya. Dopiero tragedia podczas polowania zapoczątkuje ciąg zdarzeń, które pomogą wyjaśnić zagadkowe oskarżenia guwernera. Czy w całej tej sprawie rzeczywiście chodzi o maltretowanego chłopca?C.J. SANSOM

Współczesny brytyjski pisarz. Ukończył University of Birmingham, gdzie obronił pracę doktorską z historii. Do 2003 r. pracował jako adwokat, potem poświęcił się karierze literackiej. Napisał 8 powieści przełożonych na 20 języków – Dominium i 6 kryminałów historycznych, których akcja toczy się w okresie rządów dynastii Tudorów, m.in. Komisarz, Alchemik, Rebelia i Księga Objawienia. Wszystkie zdobyły popularność w wielu krajach. SANSOM był trzykrotnie nominowany do prestiżowej nagrody Ellis Peters Historical Dagger, przyznawanej przez Stowarzyszenie Autorów Powieści Kryminalnych CWA i otrzymał ją za Alchemika.

www.cjsansombooks.comRozdział pierwszy

Cmentarz był pogrążony w ciszy letniego popołudnia. Na żwirowej ścieżce wciąż poniewierały się gałęzie i konary strącone z drzew przez wichry, które szalały nad Anglią w pamiętnym burzowym czerwcu tysiąc pięćset czterdziestego piątego roku. My, londyńczycy, zostaliśmy potraktowani ulgowo, z paru kominów sfrunęły wywiewki i tyle, ale na północy żywioły szalały. Mówiono, że spadł grad wielkości pięści, a z gradzin wyzierały ludzkie twarze. Jednakże, jak wie każdy prawnik, im dłużej opowieść krąży, tym więcej w niej przesady.

Przedpołudnie spędziłem w mojej kancelarii w Lincoln’s Inn, pracując nad aktami nowych spraw, które wpłynęły do Sądu Próśb. Rozprawy miały się odbyć dopiero na jesieni; szykowała się wojna i król wydał rozkaz skrócenia wiosennej sesji obrad.

W ostatnich miesiącach zdarzało mi się przyłapać na tym, że nie mogę usiedzieć nad papierami. Skargi w kółko dotyczyły jednego: właściciele ziemscy starali się rugować dzierżawców, a na odzyskanych glebach hodować owce na wełnę, która jest w cenie, lub w tym samym celu zawłaszczyć grunta gminne, które żywią biedaków. Sprawy ważkie, ale jedna podobna do drugiej. W dodatku, gdy pracowałem, mój wzrok mimowiednie wędrował w stronę listu, który został dostarczony przez posłańca z Hampton Court. List spoczywał na rogu mojego biurka: biały prostokąt z lśniącą kroplą laku na środku. Niepokoił mnie zwłaszcza brakiem szczegółów. W końcu porzuciłem próby okiełznania błądzących myśli i zdecydowałem się pójść na spacer.

Przechodząc przez dziedziniec Gatehouse Court, zauważyłem młodą kwiaciarkę, którą wpuścił wartownik. Z twarzą okoloną białym czepcem, w szarej sukni i brudnym fartuchu, stała w rogu dziedzińca, wyciągając bukiety w stronę przechodzących prawników. Kiedy ją mijałem, krzyknęła, że jest wdową, a jej mąż poległ na wojnie. Dojrzałem w jej koszyku pszonak, który przypomniał mi, że od miesiąca prawie nie zaszedłem na grób mojej biednej gospodyni, a jak raz pszonak był ulubionym kwiatem Joan. Poprosiłem o pęk, który podała szorstką, spracowaną dłonią. Gdy dałem jej pół pensa, dygnęła i podziękowała wylewnie, ale z jej oczu bił chłód. Przez Great Gate wyszedłem na świeżo wybrukowaną Chancery Lane, która prowadziła pod górę, do małego kościoła.

Idąc, wyrzucałem sobie malkontenctwo w sytuacji, gdy niejeden kolega zazdrościł mi posady adwokata w Sądzie Próśb, a radca królowej niekiedy powierzał lukratywne sprawy. Ale niespokojne, zamyślone twarze przechodniów uprzytomniły mi, że czasy nie nastrajają optymizmem. Mówiono, że Francuzi skrzyknęli trzydzieści tysięcy chłopa w portach po swojej stronie Kanału i szykują się, by uderzyć na Anglię wielką flotą okrętów wojennych; niektóre miały na pokładzie nawet stajnie z końmi. Nikt nie wiedział, gdzie wylądują, więc w całym kraju zarządzono pobór, a rekrutów kierowano do obrony wybrzeża. Wszystkie okręty królewskie wypłynęły na otwarte morze, a potężne statki handlowe konfiskowano i uzdatniano do walki. Król w zeszłym roku nałożył nowe podatki, żeby sfinansować najazd na Francję. Poniósł sromotną klęskę i od zimy wojska angielskie oblegały Boulogne, a teraz wyglądało na to, że wojna dotrze i do nas.

Wszedłem na cmentarz przy kościele. Nawet u tych, którzy nie grzeszą pobożnością, nastrój tego miejsca budzi cichą zadumę. Przykląkłem i złożyłem kwiaty na grobie Joan. Prowadziła moje skromne gospodarstwo przez lat dwadzieścia bez mała; kiedy przyszła do mnie na służbę, była wdową koło czterdziestki, ja zaś świeżo upieczonym, początkującym adwokatem. Ponieważ straciła męża i nie miała krewnych, całe serce wkładała w dbanie o mnie; cicha, zręczna, uprzejma. Na wiosnę złapała influenzę i po tygodniu zmarła. Brakowało mi jej bardzo, zwłaszcza gdy zaczęło do mnie docierać, iż przez te wszystkie lata brałem jej poświęcenie i troskę za coś oczywistego. Przepaść między Joan a nygusem, który był teraz moim sługą, dobijała mnie.

Podniosłem się ze stęknięciem; w kolanach mi chrupnęło. Wizyta na grobie wyciszyła mnie, rozniecając wszakże nastrój melancholijny, do którego mam skłonność. Podjąłem wędrówkę między grobami, bo miałem na cmentarzu więcej znajomych. Przystanąłem przed nagrobkiem z przedniego marmuru:

ROGER ELLIARD
ADWOKAT LINCOLN’S INN
NAJDROŻSZY MĄŻ I OJCIEC
1502—1543

Z gorzkim uśmiechem wspomniałem rozmowę, jaką toczyliśmy z Rogerem tuż przed jego śmiercią, przed dwoma laty. Mówiliśmy o tym, że król roztrwonił majątek klasztorów na pałace i wystawne życie, nie poczuwając się przy tym nawet do skromnej jałmużny, jaką bracia zakonni świadczyli ubogim. Wsparłem dłoń na kamieniu nagrobnym.

— Ach, Rogerze, dobrze, że nie widzisz, w co nas wpędził teraz.

Staruszka porządkująca kwiaty na sąsiednim grobie obejrzała się za siebie. Na widok garbatego jurysty, który przemawia do zmarłych, jej pobrużdżoną twarz wykrzywił grymas strachu. Ruszyłem dalej.

Nieco z boku stał inny nagrobek, który, podobnie jak nagrobek Joan, kazałem wznieść, opatrując tylko zwięzłym napisem:

GILES WRENNE
ADWOKAT Z YORKU
1467—1541

Na tym grobie nie wsparłem się, przemawiając do starca, który w nim spoczywał, ale wspominając okoliczności śmierci Gilesa, czułem, jak na własne życzenie dopraszam się czarnej melancholii.

Coś zagrzmiało tak nagle, aż struchlałem. Staruszka zerwała się z kolan, tocząc wokół przerażonym wzrokiem. Domyślałem się, co się dzieje. Doszedłem do muru oddzielającego cmentarz od Pól Lincoln’s Inn i pchnąłem drewnianą furtkę. Moim oczom ukazał się niezwykły widok.

*

Pola Lincoln’s Inn to wielkie wrzosowisko, na którym studenci prawa zwykli polować na króliki na trawiastych zboczach wzgórza Coney Garth. W zwykłe wtorkowe popołudnie powinno się tu kręcić nie więcej niż kilka osób, ale tamtego dnia na Polach zastałem tłum, który przyglądał się pięćdziesiątce młodych mężczyzn ustawionych w pięciu koślawych szeregach. Młodzieńcy odziani byli na ogół w koszule i kamizelki, choć część nosiła niebieskie kaftany czeladników. Jedni mieli twarze ponure, inni wylęknione, jeszcze inni pełne zapału. Prawie każdy dzierżył długi łuk, który w myśl prawa powinni posiadać wszyscy mężczyźni w wieku poborowym, by ćwiczyć się w sztuce łucznictwa, choć wielu nad ćwiczenia przedkłada bule, kości i zakazane dla gminu karty. Łuki miały dwa jardy długości, będąc zwykle wyższe od swych właścicieli, zdarzały się jednak łuki krótsze, nie z cisu, tylko z pośledniego wiązu. Większość mężczyzn na jednej ręce nosiła skórzany mankiet, a na palcach drugiej skórzany naparstnik. Cięciwy łuków były naciągnięte, gotowe do strzału.

Łucznicy byli zaganiani do szeregów po dziesięciu przez wojskowego w sile wieku, z którego kwadratowej twarzy okolonej krótką, czarną brodą bił wyraz srogiej dezaprobaty. Oficer wyglądał imponująco w mundurze londyńskiego Korpusu Ochotników, składającym się z okrągłego, lśniącego hełmu i białego dubletu z nacięciami w rękawach i w pludrach, przez które przeświecała czerwona podszewka.

Co najmniej dwieście jardów dalej sterczały dwie sześciostopowe pryzmy obłożonej darnią ziemi, na których w każdą niedzielę wszyscy zdolni do służby wojskowej mieli obowiązek ćwiczyć celność. Wytężywszy wzrok, dostrzegłem na jednej z pryzm słomianego chochoła w zdezelowanym hełmie i podartych łachmanach, z francuską lilią wymalowaną niewprawnie na piersi. Pojąłem, że jestem świadkiem kolejnego sprawdzianu obronności, podczas którego badano umiejętności obywateli miasta, żeby wyłonić tych, którzy zostaną skierowani do gromadzących się na wybrzeżu wojsk albo na okręty królewskie. Sam na szczęście jako czterdziestotrzyletni garbus byłem zwolniony ze służby wojskowej.

Mały, pulchny jegomość z grzbietu rasowej siwej klaczy obserwował formowanie szeregów. Koń, przybrany w czaprak w barwach londyńskiego samorządu, nosił metalową przyłbicę z otworami na oczy, która upodobniała jego łeb do trupiej czaszki. Tułów i ramiona jeźdźca chroniła półzbroja z polerowanej stali, a nad szerokim, czarnym beretem drżało na słabym wietrze pawie pióro. Rozpoznałem Edmunda Carvera, jednego ze starszych radnych miejskich; wygrałem jego sprawę przed dwoma laty. Wiercił się niespokojnie na grzbiecie klaczy, jakby nie nawykł do zbroi. Był to dość przyzwoity osobnik, członek gildii kupieckiej; w mojej pamięci zapisał się przede wszystkim jako wielki smakosz. Przy nim stało dwóch żołnierzy w mundurach Korpusu Ochotników, jeden z długą spiżową trąbą, drugi z halabardą. Nieco dalej stał odziany w czarny dublet pisarz ze stertą akt na przenośnym pulpicie zawieszonym na szyi.

Żołnierz z halabardą odłożył swój oręż i dźwignął pęk kołczanów. Przebiegł przed pierwszym szeregiem rekrutów, usypując na ziemi rząd strzał. Dowódca nie przestawał taksować poborowych krytycznym spojrzeniem. Przypuszczalnie był zawodowym oficerem jak ci, których poznałem przed czterema laty, podczas wielkiej królewskiej wyprawy do Yorku. Teraz zapewne służył w powołanym przed kilkoma laty londyńskim Korpusie Ochotników, którego członkowie w wolne dni szkolili się w rzemiośle wojennym.

— Anglia potrzebuje mężczyzn, którzy będą jej służyć w godzinie ciężkiej próby! — przemówił donośnym głosem. — Francuz sposobi się, by ogniem i mieczem zabijać nasze kobiety i dzieci, ale my nie zapomnieliśmy Agincourt! — Gdy zawiesił głos dramatycznie, Carver krzyknął: „Pamiętamy!”, a jego okrzyk podjęli rekruci.

— Wiemy po Agincourt, że jeden Anglik jest wart trzech Francuzów — ciągnął oficer. — Wyślemy im więc naszych słynnych łuczników na powitanie! Każdy z tych, których dziś wybiorę, dostanie płaszcz i trzy pensy dziennie! Zaraz się przekonamy, kto z was, chłopcy, trenował co tydzień uczciwie, a kto się lenił — dodał ostrzejszym tonem. — Tych, którzy nie ćwiczyli, może spotkać taka niespodzianka — tu zawiesił głos dramatycznie — że zostaną skierowani do pikinierów, by walczyć z Francuzami wręcz! Tak więc nie łudźcie się, że pudłując, wykręcicie się od wojny. — Omiótł wzrokiem mężczyzn, którzy przestępowali z nogi na nogę z nietęgą miną. W ponurej twarzy czarnobrodego oficera tlił się gniew. — Teraz — zawołał — na kolejny sygnał trąby każdy z was, zaczynając od pierwszego szeregu od lewej, najszybciej jak potrafi pośle sześć strzał do celu. Specjalnie wyrychtowaliśmy dla was chochoła, by łatwiej wam przyszło wyobrazić sobie, że Francuzy przybędą chędożyć matki tych z was, którzy mają jeszcze matkę!

Spojrzałem na tłum gapiów, złożony z przejętych urwisów i dorosłych, raczej ubogiego stanu, jak również garstki zatroskanych młodych kobiet, pewnie żon lub wybranek serca poborowych.

Trębacz uniósł trąbę do ust i ponownie zadął. Pierwszy ze strzelców, przystojny rosły chłopak w skórzanej kamizeli, odważnie wystąpił z łukiem z szeregu. Podniósł strzałę i zatknął w cięciwę, po czym szybkim, płynnym ruchem odgiął się do tyłu i posłał strzałę szerokim łukiem nad murawą. Strzała wbiła się we francuską lilię z takim impetem, że chochoł zachybotał się, jakby ożył. W niespełna minutę młodzieniec pięciokrotnie jeszcze napiął cięciwę i wypuścił strzałę, za każdym razem trafiając w chochoła przy wrzaskliwym aplauzie małych uliczników. Strzelec uśmiechnął się, wypinając dumnie szeroką pierś.

— Nieźle! — skwitował nieprzyjaźnie oficer. — Idź się zarejestrować! — Świeżo upieczony rekrut pomaszerował do pisarza, machając łukiem w stronę gawiedzi.

Następny był ślamazarny młokos w białej koszuli, który nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat. Trzymał nędzny łuk z wiązu i wydawał się zdenerwowany. Zauważyłem, że nie ma ani mankietu, ani naparstnika. Oficer patrzył z niechęcią, jak odgarnia z oczu wiecheć brudnych, płowych włosów, podnosi z ziemi strzałę i wkłada w cięciwę, którą naciąga z wyraźnym wysiłkiem. Strzała nie uleciała daleko i z głuchym tąpnięciem upadła w trawę, a sam łucznik stracił równowagę i omal się nie wywrócił. Przez chwilę podskakiwał na jednej nodze ku uciesze dzieciarni.

Druga strzała poleciała w bok, padając obok pryzm; młodzian wrzasnął, zwijając się z bólu i chwytając za własną rękę. Spomiędzy palców ciekła mu krew. Oficer spojrzał na niego ponuro.

— Nie ćwiczyło się, co? Nawet strzały nie umiesz wypuścić jak należy. Marsz do pikinierów! Wysoki chłopak, jak ty, w sam raz nada się do walki wręcz. — Młodzian wyglądał na spietranego. — Rusz się! — huknął oficer. — Masz jeszcze cztery strzały do zmarnowania. Co tam krwawiące ręce. Widzowie chcieliby się jeszcze trochę pośmiać.

Odwróciłem się. Sam zostałem kiedyś upokorzony na oczach tłumu i nie miałem ochoty oglądać, jak inni muszą znosić podobne katusze.

*

Na podwórzu Gatehouse Court nie było już kwiaciarki. Udałem się do kancelarii. W przedpokoju mój młody sekretarz, Skelly, kopiował jakieś rozporządzenia. Nachylał się nad biurkiem, ślepiąc przez binokle w dokument.

— Na Polach odbywa się sprawdzian obronności — powiedziałem.

Podniósł wzrok na mnie.

— Słyszałem, że Korpus Ochotników potrzebuje jeszcze tysiąca mężczyzn na południowy brzeg Anglii. Czy sądzisz, panie, że Francuzi naprawdę nas napadną?

— Nie wiem, Skelly — odparłem, uśmiechając się uspokajająco. — Ciebie na pewno nie wezmą. Masz żonę, trójkę dzieci i nic nie widzisz bez szkieł.

— Modlę się, by mnie nie wzięli.

— Na pewno nie wezmą. — Ale też czy człowiek mógł być pewien czegokolwiek w tamtych dniach?

— Barak nie wrócił jeszcze z Westminsteru? — spytałem, patrząc na puste biurko mojego asystenta. Wysłałem go do Sądu Próśb, żeby przekazał zeznania dotyczące pewnej sprawy.

— Nie, panie.

Zaniepokoiłem się.

— Mam nadzieję, że z Tamasin wszystko w porządku.

— Najpewniej po prostu nie wcisnął się do wolnej łodzi na Tamizie — odparł Skelly z uśmiechem. — Wszystkie są teraz zajęte pod przewóz kontyngentów.

— Oby. Powiedz Barakowi, żeby przyszedł mi się pokazać po powrocie. Muszę już wracać do papierzysk. — Udałem się do mojego gabinetu, czując, że Skelly ma mnie za przesadnie bojaźliwego. Ale Barak i jego żona, Tamasin, byli moimi drogimi przyjaciółmi. Tamasin spodziewała się za dwa miesiące rozwiązania, a pierwsze jej dziecko urodziło się martwe. Opadłem na krzesło z westchnieniem i zagłębiłem się w szczegóły pozwu, który już wcześniej czytałem. Moje oczy znów powędrowały w stronę listu na rogu biurka. Zmusiłem się, żeby odwrócić wzrok, ale nie mogłem przestać myśleć o sprawdzianie obronności zwiastującym wojnę, podczas której wielu młodych ludzi zostanie rozszarpanych przez kule bądź zaszlachtowanych na polu bitwy.

Wyjrzałem przez okno. Uśmiechnąłem się pod nosem na widok sylwetki mojego ongisiejszego adwersarza, Stephena Bealknapa, który szedł przez zalane słońcem podwórze. W ostatnim czasie pochylił się mocno i w czarnej todze adwokata i białym czepku przypominał wielką srokę wypatrującą dżdżownic w ziemi.

Bealknap nagle wyprostował się, patrząc w dal. Ujrzałem idącego w jego stronę Baraka ze skórzaną sakwą przerzuconą przez ramię. Dopiero teraz zauważyłem, jak ciasno zielony dublet opina się na brzuchu mojego asystenta. Jego twarz nabrała zmiękczającej rysy pulchności, przez co wyglądał bardzo młodo. Bealknap okręcił się na pięcie i ruszył pośpiesznie w stronę kaplicy. Ten zdziwaczały skąpiec, który szczycił się tym, że nigdy się dobrowolnie nie rozstał z groszem, przed dwoma laty zadłużył się u mnie na drobną sumkę. Bezczelny na co dzień, na mój widok robił w tył zwrot, w pośpiechu rejterując w przeciwną stronę, co było powodem nieustannych żartów w Lincoln’s Inn. Najwyraźniej Baraka też unikał. Mój asystent przystanął, patrząc z wesołym uśmiechem na plecy oddalającego się truchtem Bealknapa. Poczułem ulgę: ewidentnie z Tamasin wszystko w porządku.

Po chwili Barak pojawił się w moim gabinecie.

— Dostarczyłeś zeznania?

— Tak, ale nie mogłem złapać żadnej łodzi ze stopni Westminster Stairs. Na Tamizie roi się od łodzi z zaopatrzeniem dla wojsk i wszystkie czółna musiały przybić do brzegu, żeby zrobić dla nich miejsce. Widziałem też wielki okręt wojenny. Myślę, że specjalnie płynął z Deptford w górę rzeki, żeby go ludzie widzieli. Ale nie słyszałem z nabrzeży żadnych okrzyków entuzjazmu.

— Lud oswoił się już z tym widokiem. Pamiętam, jak wypłynęły Mary Rose i Great Harry; setki ludzi stały na brzegach, wiwatując. — Wskazałem mu krzesło po drugiej stronie biurka. — Siadaj, proszę. Jak się dziś miewa Tamasin?

Usiadł z kwaśnym uśmiechem.

— W kółko zrzędzi. Upał jej dokucza, puchną nogi.

— Dalej jest pewna, że urodzi dziewczynkę?

— Tak. Była wczoraj u jakiejś wiedźmy na Cheapside, która wieszczy za pieniądze, a ta, jakżeby inaczej, powiedziała Tamasin to, co chciała usłyszeć.

— A ty nadal obstajesz przy tym, że urodzi się chłopak?

— Owszem. — Pokręcił głową zafrasowany. — Tammy upiera się, żeby zachowywać się, jakby nigdy nic. Powiedziałem jej, że dobrze urodzone niewiasty osiem tygodni przed połogiem nie wychodzą już z domu. Miałem nadzieję, że ją to zmityguje, ale gdzie tam.

— To już tylko osiem tygodni?

— Tak powiada Guy. Przyjdzie nas jutro odwiedzić. Zresztą dogląda jej położna Marris. Tammy była zadowolona, że idę do pracy. Uważa, że za bardzo się przejmuję.

Skinąłem w stronę okna.

— Widziałem, jak Bealknap rejteruje na twój widok.

Zaśmiał się.

— Ostatnio zawsze tak robi. Obawia się, że zażądam od niego tych trzech funtów, które jest ci dłużny. Stary pierdoła! — W oczach Baraka zatliły się chochliki. — Zważywszy na to, jak spada wartość pieniądza, powinieneś podsumować go na cztery funty.

— Wiesz dobrze, że podejrzewam Bealknapa o brak piątej klepki. Już dwa lata temu stał się pośmiewiskiem, unikając mnie, a teraz unika i ciebie.

— A tymczasem się bogaci. Powiadają, że część swojego złota oddał do mennicy, żeby przerobili je na monety, i teraz, odkąd jest to dozwolone, pożycza pieniądze na procent tym, których nie stać na spłatę podatków.

— Są tacy w Lincoln’s Inn, którzy musieli się zapożyczyć, by zapłacić daniny. Bogu dzięki, mam jeszcze dość złota. Jednak zachowanie Bealknapa wskazuje na rozchwianie umysłu.

Barak spojrzał na mnie przenikliwie.

— Zbyt łatwo dopatrujesz się w ludziach szaleństwa. To dlatego, że tyle czasu poświęcasz Ellen Fettiplace. Odpowiedziałeś na jej ostatnie wezwanie?

— Muszę udać się jutro do Bedlam.

— Może i jest obłąkana, ale robi z tobą, co zechce. — Spojrzał na mnie z ukosa. — Wiesz dobrze czemu.

— Byłem na przechadzce — powiedziałem, by zmienić temat. — Widziałem sprawdzian obronności na Polach Lincoln’s Inn. Oficer odgrażał się, że tych, którzy nie przykładali się do strzelania z łuku, wezmą do pikinierów.

— Król może sobie kazać, co zechce, ale wszyscy wiedzą, że tylko ci, którzy mają upodobanie do łucznictwa, oddają się regularnym ćwiczeniom — prychnął gniewnie. — To trudna dyscyplina i trzeba trenować wytrwale, żeby dojść do wprawy. Wydawanie praw, których nie sposób wyegzekwować, niczemu nie służy — stwierdził sentencjonalnie. — Lord Cromwell zawsze o tym pamiętał.

— Niestety, właśnie je egzekwują. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałem. A wczoraj byłem świadkiem, jak konstable na rozkaz króla czyścili ulice z żebraków i włóczęgów, by ich posadzić do wioseł galeasów. Słyszałeś ostatnie pogłoski? Francuskie oddziały wylądowały w Szkocji i teraz Szkoci też się szykują na nas.

— Ostatnie pogłoski — powtórzył kpiąco Barak. — Kto rozsiewa te historyjki o najeździe Francuzów i Szkotów? Sługusy króla, ot co. Pewnie po to, żeby nie dopuścić do rebelii takiej jak w trzydziestym szóstym. Znowu mamy nowe podatki i upadek pieniądza. Spójrz tylko na to. — Sięgnął do mieszka i wyjął małą srebrną monetę, którą rzucił na blat. Podniosłem pieniądz, z którego spojrzało na mnie królewskie oblicze z tłustym podgardlem.

— Kolejna odmiana szylinga. Teston — wyjaśnił Barak.

— Jeszcze takich nie widziałem.

— Tamasin poszła wczoraj z położną Marris po sprawunki na Cheapside, gdzie już było tego w bród. Zobacz, jaki jest zmatowiały. Srebro jest tak zanieczyszczone miedzią, że dadzą ci za to towar wart ośmiu pensów. Ceny chleba i mięsa podskoczyły zawrotnie. Co zresztą nie znaczy, że o chleb łatwo, bo wszystko rekwirują dla wojska. — W piwnych oczach Baraka zapłonął gniew. — A gdzie podziała się nadwyżka srebra? Poszła na spłatę niemieckich bankierów, u których król się zapożyczył na wojnę!

— Naprawdę uważasz, że francuska inwazja może być tylko wymysłem?

— Niewykluczone. Nie wiem. — Zamilkł na chwilę. — Zdaje mi się, że chcą mnie wziąć do wojska — dodał z wahaniem.

Aż podskoczyłem z wrażenia.

— Co?

— W zeszły piątek konstabl kręcił się wokół domów w naszej dzielnicy z żołnierzami, spisując wszystkich mężczyzn w wieku poborowym. Mówiłem, że mam żonę i dziecko w drodze, na co żołnierz, że na jego oko w sam raz się nadaję do służby. Rozeźliłem się i kazałem mu się wynosić. Sęk w tym, że wrócił wczoraj. Tamasin spostrzegła go przez okno, ale mu nie otworzyła.

Westchnąłem ciężko.

— Twoje zuchwalstwo źle się kiedyś skończy dla ciebie.

— To samo mówi Tamasin. Ale przecież nie biorą żonatych mężczyzn z dziećmi. Z reguły.

— Władze biorą się za nas nie na żarty. Obawiam się, że może dojść do ataku na Anglię, bo po cóż by inaczej zaciągano tysiące żołnierzy? Lepiej uważaj.

Barak odpowiedział hardym spojrzeniem.

— Nie byłoby tego wszystkiego, gdyby król w zeszłym roku nie najechał Francji. Czterdzieści tysięcy chłopa wysłano na drugą stronę Kanału i co z tego wynikło? Musieliśmy zmykać jak niepyszni, jeśli nie liczyć tych patałachów, którzy utknęli w Boulogne. Wszyscy mówią, że powinniśmy odejść z Boulogne i zawrzeć pokój, żeby ograniczyć straty do minimum, ale król obstaje przy swoim. Nasz Harry zawsze wszystko wie najlepiej.

— Zgadzam się z tobą.

— Pamiętasz, jak zeszłej jesieni na drogach do Londynu poniewierali się powracający z Francji obdarci, dziesiątkowani morem żołnierze? Nie mam zamiaru skończyć jak oni.

Przyjrzałem się uważnie mojemu asystentowi. Kiedyś wojaczka kojarzyła mu się z przygodą, ale te czasy należały raczej do przeszłości.

— Jak wygląda ten żołnierz?

— Wielki mężczyzna w twoim wieku z czarną brodą, odziany w mundur londyńskiego Korpusu Ochotników. Wygląda, jakby już powąchał prochu.

— Kierował dzisiejszym sprawdzianem obronności. Moim zdaniem to zawodowy żołnierz. Lepiej się takiemu nie narazić.

— Cóż, skoro ogląda wszystkich poborowych, to może nie będzie miał czasu się mną zająć.

— Oby. Gdyby cię znów nachodził, daj mi natychmiast znać.

— Dziękuję — odparł pokornie.

Sięgnąłem po list na rogu biurka.

— Ja z kolei chciałbym, żebyś rzucił okiem na to. — Podałem mu list.

— Mam nadzieję, że to nie kolejny bilecik od Ellen.

— Spójrz na pieczęć. Musiałeś już taką widzieć.

Przyjrzał się uważnie.

— Pieczęć królowej. To od radcy Warnera? Kolejna sprawa?

— Przeczytaj. Niepokoi mnie ten list — przyznałem opornie.

Barak rozłożył list i zaczął czytać na głos:

— Będę wdzięczna za prywatną konsultację w pewnej osobistej kwestii. Zapraszam na spotkanie u mnie, w Hampton Court, jutro po południu, o trzeciej.

— Podpisano…

— Wiem, królowa Katarzyna, a nie radca Warner. — Barak jeszcze raz przebiegł tekst wzrokiem. — Niezbyt długi list. Ale pisze, że w kwestii prywatnej. Nic nie wskazuje na to, by to była jakaś sprawa polityczna.

— Musi to być jednak coś, co dotyczy jej osobiście, skoro sama napisała list. Mimo woli nasuwa mi się wspomnienie, jak w zeszłym roku królowa zleciła Warnerowi obronę krewnego jej sługi, który był oskarżony o herezję.

— Obiecała, że będzie cię trzymać z dala od takich spraw, a ona nie należy do osób, które łamią raz dane słowo.

Skinąłem. Ponad dwa lata temu, kiedy królowa Katarzyna była jeszcze lady Latimer, uratowałem jej życie. Obiecała mi wtedy, że będzie moją stałą klientką i że nigdy nie będzie mieszać mnie do polityki.

— Kiedy ją widziałeś ostatni raz? — spytał Barak.

— Nie widziałem jej od wiosny. Udzieliła mi audiencji w Whitehall, żeby mi podziękować za rozwikłanie tamtej zagmatwanej sprawy dotyczącej jej włości w Midland. W zeszłym miesiącu przesłała mi swój modlitewnik. Pamiętasz, pokazywałem ci. Modlitwy i rozmyślania.

Skrzywił się.

— Straszne ponuractwo.

— Tak, to prawda. — Uśmiechnąłem się wyrozumiale. — Nie przypuszczałem nawet, że tyle w niej smutku. Dołączyła własnoręczny liścik, pisząc, że ma nadzieję zwrócić me myśli ku Bogu.

— Nigdy dotąd nie naraziła cię na żadne kłopoty. Zobaczysz, że to będzie kolejna sprawa dotycząca włości.

Poczułem ulgę. Barak od dziecka znał od kulis świat polityki, więc ceniłem sobie jego zdanie.

— Królowa i Ellen Fettiplace! Szykuje się pracowity dzień — zażartował.

— Tak. — Wziąłem od niego list. Na wspomnienie mojej ostatniej wizyty w Hampton Court poczułem, jak żołądek skręca mi się w supeł ze strachu.Rozdział piąty

Godzinę później zasiedliśmy z Guyem do wieczerzy. Coldiron, trzeba mu to przyznać, był dobrym kucharzem. Podał węgorza z wody w sosie maślanym. Obsługiwał nas czołobitnie i ani razu nie ośmielił się podnieść wzroku. Gdy wyszedł z pokoju, zrelacjonowałem Guyowi moje spotkanie z królową i sprawę Curteysa. Powiedziałem mu też, że jeśli udam się do Hamphsire, przy okazji spróbuję wywiedzieć się czegoś o przeszłości Ellen.

Spojrzał na mnie przenikliwie swoimi piwnymi oczami.

— Powinieneś jej powiedzieć, że domyślasz się, co do ciebie czuje, i żeby sobie nie robiła żadnych nadziei.

Zdecydowanie pokręciłem głową.

— Boję się, że mogłoby się to fatalnie odbić na niej. A jeśli przestanę ją odwiedzać, zostanie sama jak palec.

Guy spojrzał na mnie w milczeniu. Rzuciłem nóż i opadłem na oparcie krzesła.

— Gdybyż tylko miłość zawsze była wzajemna — powiedziałem cicho. — Kochałem Dorothy Elliard, ale ona nie odwzajemniała moich uczuć. Tymczasem dla Ellen czuję tylko… sympatię. No i litość.

— A poczucie winy? Dlatego że jej nie kochasz?

Zawahałem się.

— Też.

— Na twoim miejscu powiedziałbym jej to wszystko, żeby zmierzyć się z jej reakcją.

Żachnąłem się.

— Tu nie chodzi o mnie!

— Ani trochę? Jesteś pewien?

— Żeby jej pomóc, trzeba dogrzebać się do jej przeszłości! A wtedy…

— Wtedy całą sprawę będzie można przerzucić na kogoś innego?

— To nie jest moja sprawa. A wydobycie przeszłości na jaw może jej tylko pomóc.

Guy milczał.

*

Później poszedłem na górę poszperać w mojej podręcznej biblioteczce, zapiskach ze spraw sądowych i procedur prawnych datujących się jeszcze z czasów moich studiów. Chciałem odświeżyć w pamięci paragrafy dotyczące przepisów Sądu Opiekuńczego. Najpierw jednak musiałem przemyśleć sprawę Coldirona. Trochę żałowałem, że nie wymówiłem mu posady wtedy w ogrodzie, ale uświadomiłem sobie, że gdybym tak zrobił, a potem musiał udać się do Hampshire, do opieki nad domem i chłopcami pozostałby tylko Guy, a nie mogłem obarczać go taką odpowiedzialnością. Nim go zwolnię, żeby nie zostać bez pomocy domowej, mogłem nazajutrz rozpuścić wici w Lincoln’s Inn, że szukam kogoś do prowadzenia gospodarstwa. Jednak martwiłem się o Josephine; nie chciałem jej wyrzucać na bruk, skoro nie miała na świecie nikogo poza Coldironem. Przeklinałem dzień, w którym go przyjąłem.

Resztę wieczoru spędziłem, robiąc notatki. Kiedy świeca zaczęła dogasać, krzyknąłem na Coldirona, żeby przyniósł nową. Usłyszałem na schodach nerwowy trucht Josephine: przyniosła świecę, postawiła ją na biurku i dygnąwszy pośpiesznie, wyszła. Słyszałem jej kroki, gdy schodziła po schodach, drep, drep, drep, jak to ona.

W końcu odłożyłem pióro i usiadłem wygodnie, by przemyśleć wszystko. Hobbey zaczął od zakupienia części lasów i zabudowań klasztornych, które przerobił na dwór, po czym wykupił kuratelę nad dziećmi. W sumie wydatek spory, nawet jak na dobrze prosperującego kupca. Ciekawe, ile to wszystko kosztowało? Według Bess Calfhill, Emma nie lubiła młodego Davida Hobbeya; jednak z moich lektur wynikało, że tylko w wyjątkowych sytuacjach sąd zgadzał się rozpatrywać protest przeciwko małżeństwu aranżowanemu przez opiekunów. Przyszły małżonek Emmy musiałby być człowiekiem niskiego stanu, złoczyńcą, chorym lub kaleką — z przykrością odnotowałem, że w pojęciu tym mieści się również garbus — by Sąd Opiekuńczy mógł zakazać zamążpójścia z uwagi na „mezalians”.

Jednakże Emma zmarła i jeśli Hobbey snuł tego rodzaju plany, to spełzły na niczym. Jej spadek przechodził na Hugh, a choć na mocy paradoksów prawa dziewczynka, będąc niezamężna, mogła wystąpić o zdjęcie z niej kurateli w wieku lat czternastu, chłopiec nie mógł domagać się zwrotu swoich włości przed ukończeniem dwudziestego pierwszego roku życia. Bess wspomniała, że Hugh przed siedmiu laty był jedenastolatkiem, więc teraz musiał mieć lat osiemnaście — wciąż jeszcze trzy lata dzieliły go od przejęcia schedy.

Wstałem i zacząłem krążyć po pokoju. Do czasu osiągnięcia pełnoletniości przez Hugh Hobbey był tylko uprawniony do normalnych dochodów z jego włości, a w przypadku lasów odpadały dochody z dzierżawy gruntu. Mimo to, jak już wspomniałem Barakowi, właściciele praw opiekuńczych słynęli z degradowania ziem podopiecznych przez wyprzedaż i rabunkową eksploatację lasów, a także kopalń.

Mój wzrok zatrzymał się na jednej z ksiąg, odziedziczonej po mym przyjacielu Rogerze. Był to Lament chrześcijanina nad miastem Londyn Rodericka Morsa, paszkwil na politykę społeczną miasta. Otworzyłem to dzieło, pamiętając, że był tam fragment poświęcony kurateli: Bóg potępia ten nikczemny proceder, jako szczególnie odrażający; jego nieprawość cuchnie od ziemi do niebios.

Zamknąłem książkę i spojrzałem na mój ogród. Już prawie zapadła noc; przez otwarte okno sączył się aromat lawendy. Usłyszałem szczekanie lisa i łopot skrzydeł. Czułem się, jakbym znów się znalazł na wsi, w domu mojego dzieciństwa. Wierzyć się nie chciało, że nad naszym krajem zawisło nieszczęście; po ulicach krążyli uzbrojeni mężczyźni, formowały się oddziały wojskowe, na Kanale zbierała się flota…

*

Następnego ranka poszedłem w dół Chancery Lane złapać łódkę na stopniach Westminster Stairs. Idąc Fleet Street, zobaczyłem, że cała rogatka Temple Bar jest obklejona ręcznie pisanymi ulotkami, wzywającymi burmistrza do wystrzegania się „papistów i obcokrajowców, którzy chcą puścić Londyn z dymem”. Tego dnia powietrze było jeszcze bardziej lepkie niż poprzedniego; niebo miało żółty odcień siarki. Skręciłem w Middle Temple Lane, schodząc w dół ciasnym zaułkiem pośród wąskich kamieniczek. Przez jedną z przecznic zobaczyłem stary kościół Templariuszy. Vincent Dyrick był adwokatem w Temple. Jeszcze tylko cztery dni zostały do przesłuchania, uświadomiłem sobie. Mijałem teraz ogrody Temple, gdzie po ostatnich burzach pod krzewami róż słały się kręgi płatków, po czym zszedłem na Temple Stairs. Na rzece nadal panował tłok; na wschód płynęły łodzie dostawcze. Spostrzegłem wielką barkę wyładowaną arkebuzami, których długie lufy połyskiwały w słońcu. Właściciel łodzi powiedział mi, że wszystkie okręty króla wypłynęły z Deptford, kierując się w stronę Portsmouth.

— Zatopimy tych francuskich bękartów — odgrażał się.

Przy Westminster Stairs cumowały dwie barki, każda z dziesiątką mężczyzn u wioseł. Wspiąłem się po stopniach i ruszyłem dziedzińcem New Palace Yard pogrążonym w głębokim cieniu rzucanym przez Westminster Hall, siedzibę sądów. Przy wielkiej fontannie stał oddział liczący ze stu żołnierzy, strojnych w czerwono-białe uniformy londyńskiego Korpusu Ochotników. Wyglądem budzili respekt, co zresztą było ich celem. Broń Korpusu kontrastowała ostro z barwnym strojem; ciemne, ciężkie drewniane buzdygany z głowicą nabitą kolcami lub ćwiekami ułożonymi misternie w bojowe ornamenty.

Naprzeciw nich, na czarnym koniu, siedział krępy oficer odziany w biało-zielony surkot w królewskich barwach oraz kask przybrany piórami. Tłum gapiów cisnął się wokół: domokrążcy, handlarze obwoźni, prostytutki z Westminsteru i garść urzędników sądowych. Jedna z dziewek zsunęła stanik sukni, pokazując piersi rekrutom, na co pobliska gawiedź zareagowała śmiechem i wiwatami. Oficer uśmiechnął się blado.

Żołnierze z wyrazem napięcia i oczekiwania na twarzach patrzyli, jak oficer teatralnym gestem rozwija tasiemcowej długości pergamin.

— Wierny Bogu i królowi przyrzekam posłuszeństwo prawu wojennemu i regulaminowi — deklamował oficer, a żołnierze powtórzyli gromkim chórem jego słowa. Domyśliłem się, że jestem świadkiem przysięgi zobowiązującej do pełnej służby wojskowej, zacząłem więc przeciskać się przez tłum, pilnie bacząc na sakiewkę. Już po chwili znalazłem się w całkiem innym świecie: ciemnym, wąskim zaułku między opactwem a Westminster Hall, puściuteńkim, jeśli nie liczyć starego urzędnika z siwą głową, który człapał w moją stronę, uginając się pod stertą papierów.

Dotarłem do grupy starych, normańskich budynków przy Westminster Hall, których białe kamienne mury dawno poczerniały od sadzy. Zamiast skierować się, jak zwykle, do Sądu Próśb, pchnąłem masywne, drewniane drzwi w przyległym budynku, po czym po wąskich kamiennych schodkach wszedłem do szerokiego, sklepionego korytarza. Nad wejściem wyrzeźbiono pieczęć Sądu Opiekuńczego, herb królewski, a pod nim dwoje dziatek trzymających wstęgę z dewizą sądu, Pupillis Orphanis et Viduis Adiutor, co po łacinie znaczy: orędownik nieletnich, sierot i wdów.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: