Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

IRENEUSZ IREDYŃSKI. Listy z więzienia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 kwietnia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

IRENEUSZ IREDYŃSKI. Listy z więzienia - ebook

Ireneusz Iredyński, człowiek, którego metryka się nie zachowała, głośny pisarz, wielki dramaturg, poeta, scenarzysta, autor tekstów piosenek oraz twórca licznych słuchowisk radiowych był alkoholikiem - a diagnozował trzeźwiej niż stu abstynentów. Napisał setki utworów. Tworzył do końca. Zmarł w 1985 roku.

Masza Iredyńska, artystka malarka, pierwsza żona Ireneusza, powierzyła na wyłączność jego przyjacielowi, Markowi Sołtysikowi, listy od męża, więźnia z wyrokiem trzech lat więzienia za rzekome usiłowanie gwałtu - z więzienia w Sztumie i ze szpitala więziennego w Gdańsku. Skazany Iredyński był już wtedy autorem głośnej short-story Dzień oszusta i opublikowanego dramatu Żegnaj, Judaszu, który wystawiony przez Konrada Swinarskiego okaże się jednym z arcydzieł polskiej dramaturgii. W więzieniu się nie załamał - dzięki pomocy żony, kilku przyjaciół, którzy się nie bali, a także pisarza-dygnitarza, do którego dotarła Masza.

Marek Sołtysik, powieściopisarz, poeta, artysta grafik i malarz, krytyk sztuki, redaktor, wykładowca akademicki, autor kilkudziesięciu książek i słuchowisk, rzeczy i sprawy z listów Ireneusza Iredyńskiego ustawił na tle odchodzącej wraz ze świadkami epoki lat 50. i 60. XX w. Pokazał fajerwerkowo barwne akcenty życia artystycznego w tamtym Krakowie i w tamtej Warszawie, miejsca, których szarość przełamywali twórcy, dziś zaliczani do wielkich. I w centrum opowieści, wokół sceny Teatru Cricot-2 – toczy się burzliwa historia uczuciowego związku siedemnastoletniego, wybitnie inteligentnego Ireneusza i Maszy, utalentowanej studentki dyplomowego roku krakowskiej ASP, wówczas aktorki teatru Tadeusza Kantora.

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8031-150-3
Rozmiar pliku: 6,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Tylko kobieta

16 I 1969

Spotkanie Iredyńskiego. Ma wszystkie grzechy główne wypisane na twarzy, a wzięcie pana, bo talent to arystokratyzm. Pogratulowaliśmy sobie nawzajem.

Andrzej Kijowski

Mijał szok, wyszły na jaw – jak zwidy – bardzo nieprzyjemne realia. Skończył się stały przypływ gotówki, wszystko wskazywało na postępującą ruinę; sztuk nie grał żaden teatr, zrealizowane filmy schodziły z ekranów w zatrważająco błyskawicznym tempie, nikt nic nie chciał, nie podpisywano umów, udawano, że przedłuża się decyzja w sprawie wydania lub niewydania książek.

Wszyscy ci, w których gestii było podejmowanie decyzji, obawiali się ewentualnych skutków ujawnienia kontaktu ze skazanym i osadzonym lub – rozsądnie – próby interwencji uważali za skazane z góry na niepowodzenie. Mieli w pamięci lub przypomnieli sobie, albo im przypomniano, niepohamowany gniew pierwszej osoby w państwie, I sekretarza partii rządzącej, Władysława Gomułki, który nie tak znowu niedawno, bo w lipcu 1963 roku – kiedy Ireneusz Iredyński, zauważony przez znawców jako zjawisko, drukowany i recenzowany, stawał się gwiazdą medialną – zaatakował pisarza, zarzucając mu szerzenie, nie tylko w literaturze, nihilizmu, cynizmu, i z krzykiem wytykał prowokacje obyczajowe idące w ślad za estetycznymi. Stało się to podczas oficjalnych wystąpień: w trakcie XIII Plenum KC PZPR oraz na wspólnym zebraniu zespołów redakcyjnych „Przeglądu Kulturalnego” i „Nowej Kultury”. Do tej pory najwyżsi partyjni dygnitarze publicznie nie omawiali dzieł literackich. Nie oceniali ich ze specyficznych pozycji.

Słowa Gomułki nie były dla pisarza wyrokiem, jak dziś chcieliby to widzieć dziennikarze żądni sensacji. Mogły być ostrzeżeniem. Iredyński żył i funkcjonował po swojemu jako ceniony prozaik, poeta i dramaturg, i jako birbant, jeszcze przez dwa i pół roku – aż do oskarżenia go o „próbę gwałtu”. Jeśli więc jednak wyrok – to w zawieszeniu. Strach padł na ludzi ze środowiska, gdy ktoś nagle przypomniał tamte przebrzmiałe słowa Gomułki. Pasowały. Ten ktoś odetchnął. Co jest w człowieku? O, to pozostanie zagadką… Ireneusz Iredyński nie po raz pierwszy został sam. I nie po raz pierwszy w biedzie nie opuściły go kobiety.

Jedyną osobą, której mógł ufać, jak się okazało, była żona. Maria, Masza. Znał ją, pamiętał, że ona, choć przed laty go opuściła, zostawiła go nie w nieszczęściu, lecz w jego rozszalałej rozpuście, na co nic nie mogła poradzić. To była ta jedna rzecz, której nie mógł od niej ani wymagać, ani oczekiwać. Krystyna Brzechwa, koleżanka Maszy, także artystka malarka, pomocna w całej tej biedzie, słała wici, ale większość dotychczasowych przyjaciół miała Iredyńskiego gdzieś. Poza Grochowiakiem, który, sam niegdyś doświadczony pozbawieniem wolności, bał się sytuacji więziennych, ale zorganizował pomoc, czyli przywołał Maszę. Bo poeta – to miał nosa. Miał intuicję. A Ireneusz miał w nim niezawodnego kolegę.

Kolegę, który wiedział, że liczą się nie tylko sprawy materialne, choć bez nich tak trudno żyć. Moralny wymiar sytuacji człowieka odtrąconego, nagle wyrzuconego ze społeczności sytych, ważnych, wiele mogących nie tylko dla siebie i najbliższych, to jest nieszczęście. O włos od katastrofy. Tylko kobieta mogła mu pomóc. Taka, nie inna. Kto mógł o tym wiedzieć lepiej niż – niebędący wprawdzie herosem – prawdziwy i w dodatku znakomity poeta?

------------------------------------------------------------------------

1 Andrzej Kijowski, Dziennik 1955–1969. Wybór i opracowanie tekstu Kazimiera Kijowska i Jan Błoński, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1998. Najprawdopodobniej pierwsza opublikowana relacja ze spotkania z Iredyńskim zaraz po jego wyjściu z więzienia.Polowanie par force na pisarza

Listy Iredyńskiego z więzienia ukazują się po raz pierwszy. Pisane z początku przez mężczyznę dwudziestosześcioletniego – już sławnego pisarza, o popularności utrwalonej od dziesięciu lat w środowisku, a od pięciu wśród tuzów literatury i teatru – pod koniec zaś przez dobiegającego trzydziestki, znękanego, schorowanego więźnia, trochę pomagają wypełnić białe plamy w biografii buntownika na peerelowskich salonach, tak głośną ongiś postać otrzepać z piachu zapomnienia, otrząsnąć z mgły niedomówień, z paprochów fałszu. Jednym słowem, odsłonić tropy. Wędrówki obserwatora nihilistycznych gestów, superinteligentnego stratega, wykorzystującego nieprzechodnie z pozoru ścieżki w drodze na szczyty literatury – i dosłownie, i w sensie metaforycznym – odbywały się tak niepostrzeżenie, bez świadków, że ani odkryta korespondencja, ani komentarze przybliżające realia minionej epoki, ani refleksje na marginesie zapamiętanych zdarzeń nie mogą sobie rościć pretensji do wyjaśnienia prawdy o człowieku, który pod maską okrucieństwa był nie tylko, by tak rzec, niezawodnym lirykiem, lecz również kimś, kto niezależnie od uprawianych gatunków twórczości, zależnie natomiast od codzienności, dochodzi do rozpoznawania świata poprzez rodzaj sztuki czystej: malarstwa i muzyki. Z których korzysta – biorąc na warsztat słowo, literaturę – żeby stworzyć „sytuacje teatralne”. Teatr, życie Iredyńskiego.

Nienapisana, niespodziewana scena. Z zapadnią.

Zdecydowanie nie. Nie mógł się spodziewać takiego obrotu rzeczy, sytuacji, kiedy wygrzmoci się na pysk, wraz z pięknym modelem zaistnienia, który sobie sporządzał od szesnastego roku życia.

Sam był mistrzem prowokacji, a teraz, sprowokowany, nie wyczuł prowokacji. Stał się ofiarą rozgrywek. Trudno powiedzieć, jakiego rodzaju to były rozgrywki. Zapewne nie czysto polityczne. Bardziej ambicjonalne. Mścić się mógł partyjny dziennikarz, gwiazda telewizji, bardzo zdolny, ruchliwy, upokorzony przez Iredyńskiego, człowieka, który podobno zadał mu też dotkliwy fizyczny ból. Mogła się mścić młoda kobieta o dużych zdolnościach organizacyjnych, ściśle związana z filmem, której artystycznych wysiłków Ireneusz zdawał się nie zauważać. Mógł się za byle co zemścić wesoły przyjaciel, twórca, tajny współpracownik Służby Bezpieczeństwa. I nie tylko oni. Mógł każdy spośród tych, którzy nie byli już w stanie Ireneusza znieść. Wybór z listów znakomitego prozaika i znakomitego dramaturga, Lema i Mrożka, to dokumentalny zapis jakiejś nieposkromionej nienawiści połączonej z zawiścią. Epistolarnych wybuchów tłumionej na co dzień niechęci, a raczej chęci wyrzucenia Iredyńskiego-konkurenta, Iredyńskiego-intruza poza nawias życia. Czy tylko literackiego?

Jerzy Jarzębski, badacz, który Iredyńskiego nie znał, i nie musi, pisze we wstępie do tej księgi o głównych kłopotach dwóch panów: „Poszukiwanie partnerów rozmowy jest zresztą jednym z ważniejszych tematów korespondencji. Z początku obaj rozmówcy mają kłopot z postacią robiącego właśnie karierę młodego pisarza Ireneusza Iredyńskiego, który – ze swą skłonnością do pijackich awantur, krzywdzenia kobiet i zarazem mistyfikacji na własny temat – staje się dla nich nieledwie głównym antagonistą”.

Czy postać kolegi, choć ten już opuścił Kraków, rzeczywiście musi ich aż tak obchodzić? Dlaczego im doskwiera? Maria Iredyńska, która mieszkała z Ireneuszem, najpierw narzeczonym, potem mężem, w Domu Literatów – lokal nr 24, balkon z widokiem na podwórze; na dole Kisielewscy, Bruno Miecugow, obok, na tym samym piętrze, krajan Ireneusza, z Bursztyna koło Stanisławowa, prozaik Ryszard Kłyś, którego, od lat chorego po skatowaniu przez ubowców, pielęgnowała, a na górze Tadeusz Nowak, przyjaciel dedykujący Iredyńskim wiersz Mały poeta, i Sławomir Mrożek – dziś twierdzi, że na co dzień nie było żadnych animozji. Żale i niechęci Mrożka musiały być więc skrywane. Panią Marię (Maszę) Sławomir Mrożek lubił, sam miał przecież zamiłowania plastyczne, rysował, niegdyś starał się o przyjęcie na malarstwo, a Masza ukończyła Akademię Sztuk Pięknych, wówczas elitarną uczelnię dla najbardziej utalentowanych. Przychodziła niekiedy, żeby w imieniu Ireneusza pożyczyć pieniędzy. Mrożek pożyczał. Ale pytał: „Na gorzałkę?”. Masza: „Nie. Na chlebek”.

Lem do Mrożka u schyłku roku 1959: „Słyszałem, że Ireneusz, którego razem nie ukochaliśmy, jakiegoś dziennikarza niezbyt dawno obustronnie skopał i go milicja szukała. Podobno b. silnie kopał”. A niebawem, 8 stycznia 1960: „W sprawie Iredyńskiego miałem takie wieści: na balu sylwestrowym spotkałem mojego przyjaciela, jednego z młodych poetów, ale prosto z ludu. Ostatnio pływał jako marynarz na «Bajce» – po Wiśle. Miał prawą rączkę obrzękłą i czerwoną, więc zapytałem, co się stało. «Przypierdoliłem Iredyńskiemu» – powiedział łagodnie. – «Dla jego dobra» – dodał smutnie. Potem rozdzielił nas tłum”.

To były listy Lema z Krakowa. Myśli o Iredyńskim nawet w Sztokholmie nie dają mu spokoju. Pisze stamtąd do Mrożka 1 marca 1962: „Tutaj mam ochotę jakby litanię jakąś ułożyć czy antyfonę: «Boże, stworzyłeś mnie Polakiem, więc dlaczego nie stworzyłeś mnie Iredyńskim? Za co? Za co dałeś mi zdolność wstydzenia się, za co pozwoliłeś mi wiedzieć więcej niż umiem napisać (…)?». A tu jeszcze, na boku Ci powiem, ta zbytnia wstydliwość moja, a może nieświadome asekuranctwo. Bo Iredyński stanowczo Ci powie w wierszu, prozie czy sztuce teatralnej, zależnie od tego, jak mu się będzie chciało, czy jest Bóg, czy nie ma, potem zaniesie do PIW-u, o ile go ręka nie będzie bolała. A ja nie tylko Ci tego nie powiem, ale nie porwę się nawet na rzeczy znacznie łatwiejsze. Zawsze, jak było dotąd, wybiorę sobie coś, co jest jeszcze słabsze ode mnie, co jest łatwiejsze ode mnie, i nie dziwota, że napiszę to z sukcesem, nie sztuka bić słabszego, ale robię to tak zręcznie, że wszyscy myślą, że biję giganta, kiedy tymczasem kopię pod płotem w pokrzywach tylko słabszą ode mnie dziecinę. (…) Cisza, a w ciszy, jak kroki Komandora na kamiennej posadzce, słychać kroki Iredyńskiego, który zanosi (ewentualnie) coś do PIW-u”.

Żarty żartami, ale z upływem czasu sytuacja staje się groźna. Uwaga na konkurencję!

Ślad pracy nad wierszem Erotyk z gąbką, Kraków ok. 1957.

Praca nad wierszem, Kraków ok. 1957.

Już w 1961 młody poeta Stanisław Czycz, zainstalowany w krakowskim środowisku literackim, w opowiadaniu And zamieszczonym w 3 numerze „Twórczości”, nie szczędząc epitetów młodszemu koledze, którego ukrył pod oznakowaną dla wtajemniczonych literacką maską Hok’n Hol (Iredyński nie wymawiał „r”), niby szlachetniejszy, a wygaduje się: „Ten gówniarz miał przecież przewagę nad nami: bo nie było powodów, żeby tam być, a był”. A, miało go nie być!

Z listu Lema do Mrożka, 12 grudnia 1962: „Zwracam uwagę na Kolegę i Somsiada Waszego w «Dyalogu», Szalenie Zdolnego Kurwipołcia, Jebura Ontologicznego, Super-Maciornika I.I., którego Jasełka takie Moderne przeczytałem wczora. Zwaracam Woma uwagę, gdyż:

1) Jest w tym coś, nie tyle nawet w sensie gotowej realizacji (o kt. zaraz), ile w sensie Bigla. Gdyż on pisze z jajami – z Biglem – fakt! Ostrzegamy Was! Popędzajcie Waszą Klaczkę Skrzydlatą, bo w przeciwnym razie Ireneo dopadnie ją z tyłu i szybko wyjebie.

2) «Moderność» polega na tym, że Strażnik zdejmuje i nakłada okulary lub hełm na przemian, z czego wynika dla mnie jedno tylko, a mianowicie, że pisał chucpowaty Gówniarz, który ma w Dupie. Jednakże są tam partie doskonałe w sensie przechodzenia tonacji (formalnie przede wszystkim) z «Próby» w «Obóz» i na odwrót”.

Wskazówki Iredyńskiego dla ilustratora jego prozy lub planowanego komiksu, Kraków ok. 1958.

Po wnikliwej i wyczerpującej analizie sztuki Iredyńskiego Jasełka-moderne Stanisław Lem w dalszej części listu do Sławomira Mrożka konkluduje: „Widzę doraźną potrzebę objebania I.I. za tę sztukę, ale pewno będzie akurat na odwrót: zaraz cmokiery mu Zadek Genialny Obliżą, Mu wlezą, że taki Zdolny (zdolny to on jest, ale rogowy, tj. szybciej daje na rogu niż może), poza tym zaś kto się odważy krytykować, gdy on Mordę Nabije, Chuja Wyrwie, roześmieje się i zaraz poleci do panienek, zakochanych w jego Mocy Eudajmonicznej!?

Plan utworu (komiksu?) science fiction, Kraków 1958.

Napisz, co o tym sądzisz, duszo szlachetna. Nie gniewaj się o te chujoploty, ale to Ireneusz winien, nie ja, ja jestem z natury delikatny i wstydliwy, jak ta lilia (Ireneusz powiedziałby zapewne lilia w kroku lub coś w tym rodzaju). (…)

Mimo Wszystko on to napisał z pewnym żarem; jest bowiem w jego ohydliwościach autentyzm duszy, która te rzeczy lubi naprawdę, inaczej: Jako Zwyrodnialca Urodzony on się w tym dobrze czuje! A zatem CAVE IRENEUM jeszcze raz!!!!!”.

A dlaczego to Mrożek ma się strzec Iredyńskiego?

Z listu Lema do Mrożka, 15 grudnia 1962: „Jeszcze o I.I. Najbardziej na świecie ryzykowną rzeczą jest prorokowanie przyszłości zaczynających. Takiego np. Mrożka przewidzieć w Mrożku z lat 50-tych to wielka była rzecz. (…)

Zdaje mi się tedy, że Ireneo może siebie jeszcze wielkim urobi i głębinowości nastojaszcze odnajdzie, ale na razie nie ma strachu, ponieważ Myśli Nowe w marnym opakowaniu. (…) On nie burza, a przynajmniej nie tylko burza, on aptekarskie dziecko, miglanc drogeryjny, który wyważa, doważa i dozuje, i dobrze wie, jak maksymalizować efekt, i on go zawsze wydobędzie. Taki perfekcjonizm u literackiego karalucha jest podejrzany. (…)

Wszelako co jemu grozi? Wczesna profesjonalizacja. On o laniu, naparzaniu, wpychaniu, wyciąganiu, cycek szczypaniu, biciu i per inductionem logicam stąd prosto O OBOZACH może i napisze coś nawet. Ale otchłanności te są krótkie. Tak krótkie jak wiedza 14-letniej panienki, którą z dobrego domu pohańcy od razu do lupanaru dla syfilitycznych marynarzy, oniż trędowaci, zawlekli. (…)

Bądź zdrów i pisz czasem sztuki bardzo olbrzymie. Irenaty zaś się nie bój. Są jeszcze jady mocne”.

Jakie to jady?

Nie wiadomo. Póki tkwią w korespondencji dwojga pisarzy, póki wstrzykują się jedynie we wnętrza liter, nie przedostając się z papieru… No tak, ale listy znanych pisarzy, ludzi z paszportami, ze stosunkami w różnych sferach, mogły być otwierane, czytane, sprawdzane, jednym słowem: kontrolowane w drodze między nadawcą a adresatem. Autorzy listów nie byli naiwni, wręcz przeciwnie… Lem do Mrożka dwa dni później, 17 grudnia 1962: „I nie ma sensu się spierać, że I.I. napisał cokolwiek, co byłoby porównywalne z lodowatością intelektualnych szczytów i kominów lodowca Twego mózgu, gdzie czarne myślowe tęcze prowadzą nas ku Wiecznej Prawdzie i Pięknu. I.I. jest młodym ekshibicjonistą. Oczywiście, prima facie, kiedy widzisz go jak nadchodzi wrzeszcząc, z wielkim członkiem wystającym z portek, kiedy onanizując się jedną ręką, drugą zabiega o reklamę tego rodzaju twórczości, kiedy verba serenitatis strzelają z jego otworu gębowego – przez chwilę możesz dać się zbić z tropu i pomyśleć, że to rzeczywiście ktoś, kto ma coś do powiedzenia. Ale to zwykły szantaż”.

Nazajutrz: „(…) zaopatrzyłem się w Dzień Uszusta I.I., którą książeczkę (132 stron malutkiego formatu) jużem opchnął. (…)

Na czym polega perfidia I.I. jako autora tej książki? Na tym polega, Dzieci, że I.I. opisał jeden dzień życia mniej więcej ze środowiska doskonale sobie znanego, wyposażywszy bohatera-narratora, który dla nowoczesności raz przemawia w 1., a raz w 2. osobie (wszedłeś…, zapaliłeś światło…), w duży kawałek siebie. Zarazem jednak, przedstawiwszy dzień takiego kompletnego bydlaka minimalnego kalibru, którego rozsmarowanie po powierzchni życia osiąga jakieś hiperboliczne kulminacje (gdyż on jest jak deszcz – on nie pada, lecz jego pada, on nie chodzi, jego coś chodzi, i w ogóle właściwie on jest głównie w tym, że jego aktywność determinowana jest ułamkowymi przypadkami, mrugnięciami) I.I. uczynił to w sposób na tyle przebiegły, że się od tego portreciku wydystansował. Jak on to zrobił? Zrobił to, Dzieci, w ten sposób, że doprowadził wszystko do absurdu. (…) Bohater I.I. właściwie w jakiś doskonały sposób osiąga nieistnienie poza ludźmi, nieistnienie to jest tak silne, że aż hipnotyczne, a tak wstrętne, że zastanawiające – jest w tym, naturalnie, metoda. Jest to generalne wymiganie się z życia w ogóle przez to, że w samym zarodku złamane zostają wszelkie możliwe do wyobrażenia konsekwencje. (…) Społecznie wytworzony język służy mu do rozjadania, psucia wszelkich szans na porozumienie; społeczne normy, mikro normy, czego się nie robi, leżąc z kobietą w łóżku, służą mu do bycia używanymi jako podcierka; poza defektem zaś moralnym (moral insanity) jest defekt emocjonalny, ponieważ jemu nic właściwie nie sprawia przyjemności, nawet bicie w mordę, kłamstwa, jebanie; wygląda na to, że służebność tego faceta względem czytelnika jest tylko jedna. On służy do tego, aby się nim zachłysnąć i szybko wyrzygać go. Mogę sobie wyobrazić tylko jedno nieszczęście, większe od spotkania faszysty-mordercy-dozorcy-Kuby-rozpruwacza: to jest spotkanie tego faceta i ocieranie się o niego. A przy tym cały, jaki jest, został serwowany przez I.I. z nonszalancją i spokojem, jakby ktoś udawał, że gra w tenisa, serwując nam schludnie rakietą gnijące krwawe szmaty. Największym oszustwem tej książki jest jej tytuł. Nazwanie tego mikrognoja oszustem, to właśnie summa bezwstydu, ponieważ to jest miejsce odseparowania, tu I.I. odtrąca wszelkie pretensje i oburzenie moralne, jakie udało mu się wywołać w starych zasłużonych kapach obozowych, wyjaśniając semantyką tytułu, że chodziło mu o «zdemaskowanie» tego typa, wicie – o wykazanie jego roli obiektywnej – ale czyż wrzody są oszustami? Czy stare gówno oszukuje? (…)

Jest to, oczywiście, bunt przeciwko światu, istnieniu, przeciw wszystkiemu w ogóle. Wszelako jest jeszcze i tytuł. Tytuł, który podaje treść w rękawiczkach uspokojonego psychologiczną wiedzą Literata, w cudzysłowie odżegnywania się od identyczności; i w postawieniu tego tytułu na czele książeczki, o której mowa, Dzieci, jest nie tylko Ireneuszowata perfidia, ale przede wszystkim, nie wiem, czy już świadomy, czy dla niego samego pojmowalny, chwyt, który dotychczas stosowany był tylko w obrębie książki, pomiędzy jej bohaterem a jego nieszczęsnymi partnerami z woli autora – – – ale teraz, w chwili, gdy skończyliśmy czytać, pojmujemy nagle, że on ten chwyt zastosował wobec nas. Oszust napisał bowiem książeczkę Dzień oszusta, i nazwał ją dniem oszusta, żeby oszukać nas takim tytułem, teraz on już nas wali spokojnie tą książeczką w mordę, a my jesteśmy bezradni, ponieważ nie można rozszczepić tego, co jest w nazwaniu Dzieła oszustwem (właśnie tego samego typu, powtarzam, jaki praktykuje bohater), od tego, co jest «konwencją», «warsztatowym sposobem»…

Co za łajdactwo, co za biegłość w wyślizgiwaniu się, co za zagwożdżenie naszych wszelkich pretensji!

W takim jak powyższe rozumieniu rzecz jest majstersztykiem. Można bowiem nawet i oszustwo, do potęgi podniesione (na planie akcji, raz, na planie stosunku akcja książki – tytuł – czytelnik, dwa), uczynić dziełem sztuki… przez konsekwencję.

O przyszłości I.I. nic nie wiem. Wiem tylko, że nie tylko jest on Łaydakiem, ale umie nim być, dla celów wyższych od doraźnego cycek przypalania; i po oszukaniu jakiś nieszczęsnych dziw i Leszków postanowił analogicznie zabawić się z czytaczami beletrystyki…

Kto wie, czy nie byłoby lepiej, jeśli by on jednak poprzestał na samym tylko gwałceniu i mordobijaniu”.

Trwa – na razie literackie, odbywające się, rzecz jasna, pod powierzchnią – polowanie na Iredyńskiego.

Mrożek 19 grudnia 1962: „Aby kontynuować i zakończyć z I.I. (…) – jakże to pocieszające widzieć kogoś równie głęboko rozdrażnionego faktem, że łobuz może zrobić coś naprawdę dobrego. (…) Rzec można: sam Bóg i miliony świeckich męczenników pracują na rzecz tego obiecującego młodzieńca, jakimś sposobem zdołał ich zatrudnić, zaprzągł do swego nędznego wózka i zmusił do ciągnięcia agresywnym pokrzykiwaniem. (…) jedną z jego głównych cech charakterystycznych jest zdumiewająca umiejętność manewrowania innymi, manipulowania, sztuka osiągania najwyższych zysków z zasobów nagromadzonych przez innych. (Czuję się uprawniony do ostrych osądów w dziedzinie pasożytnictwa kulturalnego z powodu moich własnych grzechów. Ja także wiem, jak żyć na cudzy koszt. Mam na myśli subtelne parodie, które nie są niczym innym jak częstowaniem moich gości kradzionym ciastem).

Nawiasem mówiąc, muszę Cię rozczarować. On się nie zapije i nie zniknie, a w każdym razie nie teraz. Kiedy go widziałem ostatnio, prezentował się jak dobrze ubrany dżentelmen, ze spokojem i godnością stołujący się w Literatce. Nie licz na to. Inną wskazówkę w tej dziedzinie, o ile dobrze pamiętam, zasłyszałem bardzo dawno temu od jego niegdysiejszego kompana gdzieś w środku krakowskiego okresu I., kiedy oznaki jego młodzieńczego upadku wydawały się spektakularne i nieodwracalne. (…) Podpowiedź brzmiała: «On pije i robi mniej, niż nam się wydaje. Jest w tych sprawach znacznie ostrożniejszy». Oznacza to: «w upadku nigdy nie odrzuca swej rzeczywistej siły – skądś wie, kiedy przestać»”.

Po dalszych dywagacjach Mrożkowi robi się jeszcze smutniej: „(…) Najbardziej jednak przygnębia fakt, że dwie dorosłe osoby, takie jak my, tracą na niego tyle czasu. Najwyraźniej zakorzenił się w naszym życiu. Chwile poświęcone myśleniu o tym wszystkim nigdy nie zostaną nam zwrócone. Podejrzewam, że to dlatego, że jesteśmy samcami. (…) Bogactwu jego życia seksualnego nie sposób zaprzeczyć. Jednak, jak wynika z obserwacji, dotyczy to głównie albo bardzo młodych, albo starszych już kobiet, kobiet szczególnego rodzaju. Zbyt dużo czasu i miejsca zajęłoby wyliczanie cech charakteru i umysłowości kobiet, które czynią je bezbronnymi wobec jego uroku (…). Skuteczny opór polega na przejrzeniu tego podszytego agresją uroku. Domyślasz się zapewne, że informacje dotyczące natury fenomenu mam (…) od kobiety, którą akurat znam. Nigdy tego nie zrozumiemy. To Stendhal powiedział kiedyś: «Najbardziej zdumiewającą i irytującą rzeczą jest to, co kobieta może widzieć w mężczyźnie, który innym mężczyznom wydaje się nudny i tępawy, sztuczny i odrażający». Osobiście obserwuję jego poczynania, aby przekonać się, czy to rzeczywiście prawda, że za wszystko się czymś płaci”.

Stanisław Lem jednak zajął się serio prozą Iredyńskiego. Recenzje poszczególnych książek z zakresu polskiej prozy współczesnej, publikowane wówczas w rozlicznych czasopismach kulturalnych, liczyły od dwóch do sześciu stron maszynopisu, Lem natomiast posłał do „Twórczości” analizę krytyczną liczącą ponad dwadzieścia stron! W jednym z listów do Mrożka, tłumacząc się półgębkiem z decyzji tak gruntownego zajęcia się wspólnym nieprzyjacielem („jednak w mym eseju nie dałem wyrazu memu quasi-wstrętowi wobec I.I.”) , wyraża obawę, że po publikacji tekstu w „Twórczości” trafi do szpitala, bo go Ireneusz zmasakruje. Dosyć to jednak prymitywne domniemania, aż trudno uwierzyć, że są odbiciem myśli wielkiego Lema. Zwłaszcza że panowie coś już musieli wiedzieć na temat wielkoduszności Iredyńskiego. A jeżeli nie, to się niebawem dowiedzą, bo pewnie im opowie Andrzej Kijowski, jak to kiedyś, po ogłoszeniu swojej odważnie krytycznej recenzji poświęconej książce Iredyńskiego, na trasie z redakcji do domu znalazł się z autorem książki sam na sam, a ten człowiek, o opinii ordynarnego chuligana, skłonił się i powiedział: „Dziękuję panu za piękną recenzję!”.

Lem i Mrożek, wreszcie każdy inaczej, ale obaj niecierpliwie czekali na ukazanie się recenzji-eseju Lema; już mieli obawy, że się nie ukaże, a tu proszę, jest… 6 zeszyt „Twórczości” z czerwca 1963: „Miniatura nihilisty”, tak, to Lem pisze o Iredyńskim, w sumie aprobująco, wnikliwie, w głębi numeru, wiadomo, w dziale eseju. Głównym tekstem czerwcowego numeru jest jednak – zupełna niespodzianka – poprzedzony notą Iwaszkiewicza obszerny fragment nowego utworu Ireneusza Iredyńskiego Ukryty w słońcu. (Jarosław Iwaszkiewicz stoczył boje z cenzurą i tylko dzięki jego cierpliwym interwencjom nowa proza Iredyńskiego mogła się ukazać w tym nobilitującym autorów miesięczniku).

W liście do Lema z 29 marca 1963, z Paryża, nie przestając myśleć o Ukrytym w słońcu, Mrożek labidzi. Lem jeszcze nie ma dla niego kojących wiadomości. 6 maja 1963 donosi: „Jeśli czytujesz «Tygodnik Powszechny» i «Dialog», wiesz, że:

1) dyskusja o Iredyńskim staje się czymś w rodzaju dyskusji ogólnonarodowej, jak o Dziadach, o Wielkiej Emigracji itd.

2) że przyłączają się Ryby, jak Kisiel, jak Błoński. Kisiel uczciwie przekręcił wszystko, objebał mnie, z błotem zmieszał w «Tygodniku» i na idiotę urobił, żem niby apologetą (!!!) I.I.”.

Cóż, recenzja dobrze napisana. I przez mądrego człowieka. Niełatwo się teraz jej autorowi wywikłać. Samo życie – z dodatkiem literatury.

Tymczasem na forum partyjnym, związkowym, ogólnopolskim Władysław Gomułka, powtarzając, że „powstała literatura czarna, głosząca rozpacz i bezwstyd człowieka, utwory, które oczerniają socjalizm i idealizują jego wrogów”, na co dzień niepijący, pije do Jarosława Iwaszkiewicza: „Niepokoi naszą partię fakt, że pewna część czołowych działaczy Związku Literatów Polskich pod szyldem obrony wolności twórczości walczy o wolność publikacji tych dzieł”.

Szybko, bo wiosną 1964, wybitny pisarz emigracyjny Jerzy Stempowski zareagował obszerną recenzją Dnia oszusta na łamach londyńskich „Wiadomości” (nr 13/14). Przekazując swemu środowisku wieść o reakcji Gomułki, pisał: „Gromy urzędowe i konfiskaty za wszystkich czasów uchodziły za wyróżnienie i najlepszą reklamę książki. (…) Bohater powieści wyłudza od pijaka sto złotych za opowiedzenie mu dwóch wymyślonych na poczekaniu historii. Potem sprzedaje za pięćset złotych rzekome rękawiczki marszałka Focha, kupione niedawno na starzyźnie. (…) Naiwni katoni i cenzorzy partii wzięli być może najnowszą powieść Iredyńskiego za poradnik dla osób poszukujących nowych zarobków. W istocie w książce chodzi o coś zupełnie innego. Oszustwo, pisane jak gdyby przez wielkie O, podniesione w niej jest do godności systemu. Bohater jej metodycznie i bezinteresownie oszukuje wszystkich, przede wszystkim zaś samego siebie”. Powieść tę ogłosił Stempowski „grą z czytelnikiem, ostatnią i najwyższą próbą mistyfikacji”. No, skoro tak… to panowie pisarze dali Iredyńskiemu spokój. Na ponad pół roku. Mrożek wyjechał za granicę, przed kolejnymi podróżami będzie jeszcze całe lata bawił w Italii. 29 października 1964 Lem o wrażeniach z pobytu w Warszawie pisze do Mrożka bawiącego w Paryżu: „Z osób nikogo nie widziałem, ino Ireneusz I., przysiadłszy się do nas u Literatów w kawiarni (…), jął mnie kąplemęta nieludzkie prawić czas dłuższy, jakom jest poeta z filozofem w osobie jednej Dwójca, jakom zapoznany totalnie, bom się na Zachodzie nie rodził, gdzie bym w mercedesach był wożony, hurysami obsypywany, jachtami pocierany, a mnie bardzo, bardzo hadko było słuchać. Ireneo jest z twarzy obleśny, porządnie alkoholicznie obrzmiały, wydań mnóstwem zagranicznych się chlubi, programowo dłoń ukazał prawą, nadkrojoną butelkowym szkłem onegdaj, Lisieckimi Alicjami był on u Lit. obsiadły, w ogóle nic się nie zmieniło w bezgranicznej, niesmak budzącej, żałosności egzystencji takowych. (…) Ireneusz zresztą twierdzi, że TRZY mu teraz filmy u nas kręcą, że pisze PROSTO dla zagranicy Utwory Prozą, które migiem tam tłumaczą, portkami trzęsąc z uciechy. Nabarłożywszy tak plugawie, odpłynął, z dłońmi jakąś gentianą zdezynfekowanymi”.

Skąd tyle złości? Nie wiem, jak się czuje człowiek, który wcześniej dla zabawy, albo żeby się przymilić przyjacielowi, wbijał zapaskudzone szpile w tors i członki laleczki wyobrażającej Iredyńskiego, ale myślę, że powinno mu się co najmniej zrobić głupio na wiadomość, którą 21 grudnia 1965 Lem przekazał Mrożkowi: „Otrzymałem w postaci plotki wieść z Wwy, że przyjaciel nasz i druh duchowy Ireneusz został posadzony w związku z pewnym gwałtem, dokonanym czy też tylko usiłowanym, na jakiejś pani lub panience. Niestety szczegółów nie znam”.

Doczekali się. Czyżby istotnie zatriumfowali?

Na podstawie obfitej korespondencji dwóch twórców na interesujący nas temat (pokazuję tu nikłe urywki) można wyrazić obawę, że ich intencje, jasne, acz wywodzące się z sił ciemności, prowadzą do potężnej myśli o wykluczeniu niewygodnego kolegi z grona doskonale jak na tamte czasy ustawionych literatów, którym, oprócz sławy w kraju i za granicą, słusznie utalentowanych wieńczącej, należały się dobra materialne, niedostępne szaraczkom oraz pisarzom niezdolnym lub niezaradnym, a żeby status takiego literata otrzymać, trzeba było wobec władz wyższych robić gębę. I nie przestawać jej robić, żeby, broń Boże, nie sprzątnięto sprzed nosa paszportu, rzeczy niedostępnej dla niepokornych. (Niepokorni się jeszcze wtedy nie zrzeszyli). A Iredyński im bruździł. Wstydzili się siebie wobec niego.

Czy wiedział o tym, kiedy po pierwszych tygodniach za kratami stracił złudzenia, że zostanie ułaskawiony? Wyrok. To nie „dwa lata jak dla brata”, to nie „rok, nie wyrok” – to trzy lata! Miał Mrożek rację: okazał się Iredyński człowiekiem, którego nie można złamać. Czy był na to zbyt silny psychicznie, czy może zbyt dumny, bez sensu chyba dociekać. W każdym razie: psychicznie nie do złapania żywcem. Jedno natomiast jest pewne: tylko on sam miał sposoby, żeby siebie złamać. Tymczasem jednak siłował się sam ze sobą. Tam – w Sztumie – postanowił, że przetrwa. I że wróci – niekoniecznie z doświadczeniem. Ale na pewno z dziełami. Na papierze, w głowie, w sobie – nieważne. Z ładunkiem ekspresji, jakiego nie będą mieli okazji zdobyć koledzy z Krakowa, dopieszczając swoje nowiutkie samochody, rarytasy w przaśnych realiach, kopniakiem wyrzucając z willi krnąbrną sługę, nie bez lęku stłamszeni w paryskich hotelikach.

Jak zauważa Jadwiga Staniszkis: „Irek nie miał żadnych złudzeń, on pamiętał jeszcze Stanisławów, był tam z ciotkami, trafił pod okupację sowiecką, widział rzeczy straszne. Nie miał żadnych złudzeń co do tego, co się działo w środowisku literatów, czuł, że w większości z nich jest coś dwuznacznego. Pamiętał, choćby z Krakowa, te wszystkie przeorientowania ze stalinowców na demokratów. I wiedział, że to się nie skończy… Ale Irek – dodaje – nawet mając taką świadomość, miał w sobie ogromną intensywność. Inaczej nie zwróciłby mojej uwagi”.

A może to właśnie ta „intensywność” rozsierdzała Mrożka, Lema i tak zwanych innych?

Nawiązując do gwałtownej reakcji najwyżej postawionej osoby w państwie, I sekretarza Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, w którego „ciemniackich” rękach jakimś najdziwniejszym z trafów znalazła się proza awangardowa, proza artystyczna, Dzień oszusta, należy zauważyć, że przecież Iredyński odpuszczał sobie politykę. Wypytywana, czemu tak było, Staniszkis odpowiada: „Nie był zniechęcony, po prostu nie było żadnych zaangażowań. Większość tych inteligenckich czy pisarskich wystąpień robili ludzie, którzy okazywali się później donosicielami, w rodzaju Kuśniewicza… Irek po prostu zdawał sobie z tego sprawę, on ich wszystkich znał, trzymał się ze Stanisławem Grochowiakiem, z Andrzejem Brychtem, którzy też sporo wiedzieli i się specjalnie nie entuzjazmowali”.

Cezary Michalski o Iredyńskim: „Był jednym z najlepszych pisarzy w PRL-u, lepszym od wielu później politycznie napompowanych”.

Staniszkis: „Ale ci «napompowani pisarze», jak ich pan nazywa, to byli ludzie, którzy bardzo często wybrali politykę później, z czystej kalkulacji. Ja o tym pisałam w Poland’s Self-Limiting Revolution, że już w latach siedemdziesiątych znalezienie się w tej opozycyjnej puli dawało więcej korzyści i więcej bezpieczeństwa niż pozostanie na zewnątrz”.

„Pani ich trochę krzywdzi – stwierdza, krzywdząc ich jeszcze bardziej, Michalski. – Oni nie mogli mieć tej świadomości już w latach siedemdziesiątych, polscy pisarze nie są aż tak inteligentni”.

„Ale mają intuicję, instynkt przystosowawczy – odpowiada Staniszkis. – A zmiany strukturalne odwołują się do zbiorowego instynktu. Myślę, że ten moment represyjnej tolerancji lat siedemdziesiątych przyciągał taką dwuznaczność, wydobywał ją z ludzi i Irek zdawał sobie z tego sprawę. Miał obrzydzenie do nich wszystkich, nawet jak z nimi pił. Rozmawiając dużo z Irkiem o jego więzieniu i pamiętając własne, widziałam, że w środowisku pisarskim dzieje się trochę to samo, co za murami. Kwitnie grypsera, widoczna dla wszystkich hierarchia, jedni to «ludzie», drudzy to «frajerzy». Do jednych stolików wolno się przysiadać, do innych nie, bo to będzie obciach. Tyle, że w więzieniu ludzie sobie wymyślali te własne światy, żeby mieć poczucie wolności, której byli pozbawieni. A w tych kawiarniach, spatifach, barkach kawowych… teoretycznie oni byli wolni, przynajmniej trochę bardziej wolni, a też urządzali sobie taką więzienną hierarchię”.

Z tym swoim uczuleniem na najdrobniejszy objaw fałszu, najpierw nie mogąc znieść obłudy głównych przedstawicieli tzw. środowiska, panów pisarzy z urzędu, opuścił Kraków, zostawiwszy przydzielony mu wspaniałomyślnie pokój w Domu Literatów i „kolegów” z rozdziawionymi gębami (jeszcze nie wtedy, ale już niedługo potem będą poszeptywać mantry w intencji, by szedł na zatracenie).

Następnie – na przekór, a może także po to, żeby im pokazać, że nie ma dlań rzeczy i spraw nieosiągalnych wyżej, niż oni mogą sięgnąć – dotarł do osoby wówczas może nawet nie tylko w oficjalnej polskiej literaturze najważniejszej, do Jarosława Iwaszkiewicza, a z młodych sławnych i głośnych, do Stanisława Grochowiaka, zyskując sobie uznanie jednego i przyjaźń drugiego. To dzięki pewnym, trudnym do jednoznacznego określenia, zaletom ducha, ciała i czegoś, co pośredniczy, stał się najpierw gościem wyczekiwanym i sowicie podejmowanym w domach rówieśników – dzieci prominentów, to mało powiedziane, dzieci wysoko postawionych osób w państwie, a niebawem ich domownikiem.

W celu zachowania równowagi można nie tyle chcieć, ile spróbować zrozumieć racje drugiej strony straszliwego, jak się okazuje, konfliktu, konfrontacji postaw, czy ja wiem zresztą, jak to nazwać. Faktem jest, że inteligentny Mrożek wpadł w sidła intelektualnej prowokacji, zastawione przez Iredyńskiego. Kogoś, kogo jeszcze tak niedawno wygodnie mu było uważać za nieszkodliwego dzikusa.

Maszynopis wiersza, ok. 1959.

Zanim się zorientował, że wpadł, stało się i już się miotał. Pomocy psychologicznej, 1 kwietnia 1963, udzielił mu Lem: „I.I. (o którym powiedział mi wczoraj Rylski, że podobno nazywa się naprawdę Kapustko) jest Twoim prawdziwym kłopotem. (…) W gruncie rzeczy chodzi o to, że jemu wszystko tak szalenie łatwo przychodzi, a już specjalnie być świnią ostatnią. Jest on przy tym na tyle rozsądny jako pisarz, że nie rezygnuje ze swej autentyczności (nb. mam wrażenie, że on wcale nie taki młody: chyba do trzydziestki mu niedaleko), ale przeciwnie, autentyczność tę, łajdacką, wyraża, i tylko dlatego w ogóle można to, co pisze, czytać. Ukrytego w słońcu czytać nie zamierzałem, ale przeczytałem (…). …zarówno jako jebur i łajdak w życiu, jak i jako literat I.I. doskonale będzie sobie dalej żył, i sama ilość słów, jakie – między innymi – my obaj zużyliśmy, Ty w liście, a ja w eseju, sama ilość, same rozmiary poświęconej mu uwagi powiększają drania. Jestem przekonany, że będzie z mojego eseju zadowolony, ponieważ napisałem o nim dużo i to przecież jest wyjątkowe u nas, gdzie się pisze po kilka zdań krytyki o rzeczach nieraz daleko cenniejszych. Substancji psychicznej, obawiam się, zazdrościsz I.I., zarazem takową pogardzając; przecież jasne jest, że jego powodzenia, łóżkowe i wszystkie inne, jego śliskość, jego zwykła szubrawość, że to wszystko jeszcze przyspiesza u masy panienek proces ściągania majtek, a także gloryfikuje go to w oczach mnóstwa młodych i starszych osób (czytałeś, jak Iwaszkiewicz uznał za wskazane bronić I.I. przed moimi zarzutami!). Nie o to chodzi, żebyś go czytał albo nie czytał, ale o to, żeby on dla Ciebie nie istniał jako wzór czy antywzór, jako szczyt lub jako yama. Dziwne jest to życie, nie pomyślałbym nigdy, że komuś takiemu możesz zazdrościć (a to jest zazdrość, inaczej Twojej impetyczności, Twego gniewu nie da się wytłumaczyć). (…) Zapewne, możesz o nim zamilczeć, w listach i gdzie indziej, ale nie chodzi znów o nałożenie sobie milczenia, lecz o uwolnienie się od I.I. W dobrym czy w złym każdy musi być sobą i na to nie ma rady. (…) bardzo bym sobie życzył, abyś nie musiał używać wysiłku dla nie-myślenia o nim. Nie jesteśmy idealistami w filozofii, nie przypuszczamy przecież, że I.I. przestanie istnieć i odnosić sukcesy, w rodzaju poświęcanych sobie numerów «Twórczości», kiedy przestaniemy zwracać na niego uwagę. Ale to, co się będzie z nim działo, i jego notowania giełdowe, to wszystko nie powinno nas w ogóle interesować, nie z przymusu, nie z zaciekłości, ale z rozsądku, jeśli nie z serca. Okrutnie on Ci zalazł za skórę, i wiem, że żadnym listem ani żadnymi artykułami (…) nie odskórzy się go łatwo. (…) Słyszałem też, że w Oborach rozbił po pijanemu naczynie, a gdy go wezwał do Zarządu Głównego Gisges i przedstawił rachunek za szkło rozbite, sporządzony przez kierowniczkę Obór, I.I. wykłócał się jak Szajlok, przy czym okazało się, że doskonale mimo rzekomego zalania pamiętał, ILE kieliszków stało na obrusie, który ściągnął (kierowniczka dopisała tam parę kieliszków, stłuczonych w trakcie ogólnej orgii, dla uproszczenia).

Dopiero gdy będziemy mogli dalej takie anegdotki dobrotliwie rozważać, sine ira et studio, dopiero wtedy sytuacja znormalnieje. Zresztą już dość mam tego całego kutasa i Bóg z nim. Chodzi mi o Ciebie, nie o niego”.

Iredyński stawał się w oczach dwóch panów coraz groźniejszym przeciwnikiem.

Miał to, czego oni, układni i rodzinni, nie mogli mieć. I miał oparcie w możnych tego świata. I czyżby tylko udawał, że tyle pije? Raczej nie udaje. Jest bodajże alkoholikiem. Takim, który się nie upija. Albo się nie upija, ponieważ z jakichś powodów skupia się na obserwacji?…

Na razie puścili głupią, bezpodstawną plotkę, że Iredyński to nom de guerre; że kolega nazywa się Kapusto, Kapusta, Kapustka, jakoś tak. Smakowitą plotkę kolportowali wszyscy choć trochę zainteresowani. Żeby dogryźć. Jest komu. Już po śmierci Iredyńskiego sprawa odbiła się echem w wymianie listów między poetą Ryszardem Daneckim a mną. Potem będzie jeszcze coś o tym.

Woleli, żeby go w ogóle nie było. No, niestety, takie się wrażenie odnosi po lekturze listów Lema i Mrożka. Jeżeli chodzi o Iredyńskiego, to od momentu, kiedy dwudziestotrzyletni pisarz opublikował Dzień oszusta, nie ma w związku z nim już ani śladu lekkopiórego żartu, zazwyczaj obecnego w epistolografii panów z ustalonymi pozycjami na, nazwijmy to trywialnie, peerelowskim parnasie. Pojawia się natomiast ciężki dowcip, jest i wysiłek w próbach zohydzenia przeciwnika, wychodzą na jaw gorsze instynkty.

A może w przypadku Mrożka masło na głowie? Choćby w kwestii tego listu, który Mrożek, owszem, w przednim towarzystwie, ale bez Lema, podpisał, i gdyby sprawy nie przybrały lżejszych obrotów, trudno by mu było wybaczyć sobie uczestnictwo w literackim plutonie egzekucyjnym (chodzi o wystosowaną 8 lutego 1953 Rezolucję Związku Literatów Polskich w Krakowie w sprawie procesu krakowskiego, będącą wyrazem poparcia dla wyroku kary śmierci przedstawionego trzem księżom z kurii krakowskiej, w sfingowanym pokazowym procesie oskarżonych o nieprawomyślność, paserstwo, babranie się w przemycie i nie wiadomo co jeszcze). Iredyński wszak się przyjaźnił z Karolem Wojtyłą.

Święty pod ramię z zabijaką? Różnie na tym świecie bywa. Według świadectw z epoki ksiądz Karol Wojtyła w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych XX wieku – wikary kościoła św. Floriana w Krakowie i wykładowca w Seminarium Duchownym – nie wyglądał na natchnionego kaznodzieję, na szanującego się kapłana. Piękno zamknięte miał w duszy, otwierał je w rozmowach i w codziennych kontaktach; na mądrej głowie pilotka, na nogach jakieś tam buty, chodził okryty szarym płaszczem z grubego koca. Iredyński, niebawem po ucieczce ze Stanisławowa ochrzczony przez księdza Wojtyłę, dziesięć lat później mieszkał przy ulicy św. Filipa, kilka kroków od kościoła św. Floriana, gdzie prałat Wojtyła prowadził ożywioną działalność duszpasterską i gdzie pracę wykonywał niezwykłą. W czasie okupacji aktor konspiracyjnego Teatru Rapsodycznego Mieczysława Kotlarczyka, zaprzyjaźniony z aktorką Haliną Królikiewiczówną, późniejszą Kwiatkowską, Karol Wojtyła po wojnie, już w sutannie, podtrzymywał kontakty z nią, z jej mężem, pisarzem Tadeuszem Kwiatkowskim, z częścią środowiska literackiego, po domowemu zaglądał do mieszkań i pojedynczych pokojów, zwanych pracowniami, w Domu Literatów przy Krupniczej. Wojtyła – czy miał wpływ na młodziutkiego, zbuntowanego Ireneusza? Na pewno tak, choć nie były to doraźne działania duchowe i widocznego rezultatu próżno by szukać. Iredyński pozostał, czy może pozostawał, agnostykiem. Uczulony mniej na kwestie społeczne, bardziej na indywidualne sprawy ludzkie, humanista w skórze łotrzyka, z przerażeniem patrzył na ludzi, trochę starszych kolegów, pisarzy, jak ci bez żenady zdejmowali znoszone maski i odkładali je starannie na wszelki wypadek, na później. Powinien być dumny i dziękować im za to, że przed dwudziestką został najmłodszym w historii członkiem ZLP i że otrzymał osobny pokój w Domu Literatów, jak Mrożek, jak koleżanka Szymborska. Jak wdowa po Witkacym. W tym samym domu, w którym mieszkali Gałczyński, wcześniej Andrzejewski, Otwinowski, a teraz Stefan Kisielewski, Tadeusz Nowak… No dobrze, dobrze. On, bez matury (już nigdy jej nie zrobi), z tomami Historii filozofii Tatarkiewicza, wypożyczonymi i nieoddanymi w terminie do Pedagogicznej Biblioteki Wojewódzkiej przy placu Na Groblach, pochłaniający tygodniowo po kilka książek z kanonu dzieł wyborowych, nie czuł się wyróżniony, mieszkając z literatami, którzy jeszcze całkiem niedawno, choć już w minionej epoce, podpisywali się pod wyrokami śmierci.

Upomnienie i prośba o zwrot książek, które były, obok Dzieł wszystkich Szekspira, podręczną lekturą Iredyńskiego.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

------------------------------------------------------------------------

2 Stanisław Lem, Sławomir Mrożek, Listy 1956–1978, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011.

3 Stołówka i kawiarnia w Domu Literatury w Warszawie.

4 Stefan Kisielewski.

5 Pisał scenariusze spaghetti westernów.

6 Staniszkis. Życie umysłowe i uczuciowe. Z Jadwigą Staniszkis rozmawia Cezary Michalski, Czerwone i Czarne,Warszawa 2010.

7 W przypadku Brychta sytuacja nie była tak jasna.

8 Pod rezolucją podpisało się pięćdziesięciu trzech pisarzy krakowskich. Zrobili to albo z własnej woli, albo pod przymusem. Ale nikt nie musiał. Co nie znaczyło, że nie groziły sankcje. (Wyroki nie zostały wykonane, podpisy pozostały). Nie podpisali się: Stefan Kisielewski, Stanisław Lem, Hanna Malewska, Gabriela Mycielska, Jan Bolesław Ożóg, Andrzej Rybicki, Jan Józef Szczepański, Jan Zych.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: