Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jak rozmawiać ze ślimakiem - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2008
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Jak rozmawiać ze ślimakiem - ebook

 

Jak rozmawiać ze ślimakiem. Dziesięć przykazań, które pomogą Ci zrozumieć Francuzów.

Jak zostać dobrze obsłużonym (albo w ogóle obsłużonym) w paryskiej restauracji? Jak prowadzić negocjacje biznesowe i jak romansować z Francuzką? Jak radzić sobie z francuskim sąsiadem i do czego służy tamtejsza służba zdrowia?

„Mieszkanie we Francji to umiejętność, nad którą trzeba pracować. Spędziłem tu połowę swego dorosłego życia i wciąż się uczę. Ta książka jest podsumowaniem wszystkiego, czego nauczyłem się dotychczas” – pisze we wstępie Stephen Clarke, autor bestsellerowych powieści o francuskich przygodach Anglika Paula Westa, „Merde! Rok w Paryżu” i „Merde! W rzeczy samej”. W istocie Clarke podaje esencję wiedzy zgromadzonej podczas badań terenowych, które od dwunastu lat prowadzi nad Sekwaną. Z tego pełnego błyskotliwych anegdot, sarkastycznych komentarzy i bon motów na każdą okazję podręcznika survivalu dowiemy się, że Francuz zawsze ma rację (a w każdym razie nigdy nie przyzna, że się myli).

 

Clarke łączy gafy Bridget Jones z zuchwałością Jamesa Bonda…Baczne obserwacje i nieustanne dowcipkowanie sprawiają, że nawet proza życia staje się surrealistyczna.

„Publishers Weekly”

 

Zrobił więcej na rzecz Ententy niż którykolwiek z polityków.

„Daily Mail”

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-434-1
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­szę mnie źle nie zro­zu­mieć – Fran­cja to wspa­nia­łe miej­sce do ży­cia. To kraj wprost stwo­rzo­ny do przy­jem­no­ści. A przy­jem­no­ści to jed­no z mo­ich hob­by. Nie, to moje je­dy­ne hob­by.

Lecz uzy­ska­nie do­stę­pu do owych przy­jem­no­ści może być nie­kie­dy tak żmud­ne, bo­le­sne i osta­tecz­nie fru­stru­ją­ce, jak je­dze­nie ho­ma­ra. Bie­rzesz mło­tek, dziad­ka do orze­chów, chi­rur­gicz­ne son­dy i la­se­ro­wy wy­kry­wacz mię­sa, a mimo to koń­czysz z po­ra­nio­ny­mi pal­ca­mi i usta­mi peł­ny­mi sko­rup.

Wie­lu lu­dzi, któ­rzy od­wie­dza­ją Fran­cję albo przy­by­wa­ją, by tu za­miesz­kać, błą­ka się w stre­fie przed­przy­jem­no­ści albo nie­peł­nej przy­jem­no­ści. Do­cie­ra­ją co naj­wy­żej tuż poza hu­mo­rza­ste­go kel­ne­ra albo agen­ta nie­ru­cho­mo­ści, któ­ry zdzie­ra z nich skó­rę. Po­trze­bu­ją rady, jak prze­do­stać się do stre­fy peł­nej przy­jem­no­ści. Al­bo­wiem umie­jęt­ność ży­cia we Fran­cji nie jest wro­dzo­nym da­rem. Wie­lu Fran­cu­zów nig­dy nie zy­sku­je jej w peł­ni. Wła­śnie dla­te­go są zna­ni jako na­ród mal­kon­ten­tów.

Ży­cie we Fran­cji to umie­jęt­ność, do któ­rej trze­ba dojść cięż­ką pra­cą. Spę­dzi­łem tu po­ło­wę do­ro­słe­go ży­cia – i nadal się uczę.

Ni­niej­sza książ­ka pod­su­mo­wu­je wszyst­ko, cze­go się na­uczy­łem do­tych­czas.

Ste­phen Clar­ke, Pa­ryż 20061 Przykazanie

Tu au­ras tort

NIE BĘ­DZIESZ MIAŁ RA­CJI

(je­śli nie je­steś Fran­cu­zem)

Nie bę­dziesz miał ra­cji

(je­śli nie je­steś Fran­cu­zem)

Ma­jąc do czy­nie­nia z Fran­cu­zem, mu­sisz zda­wać so­bie spra­wę, że w jego gło­wie roz­brzmie­wa głos, któ­ry mówi: „Je­stem Fran­cu­zem, za­tem mam ra­cję”.

Na­wet kie­dy robi on coś, co już na pierw­szy rzut oka wy­da­je się nie­le­gal­ne, aspo­łecz­ne albo po pro­stu głu­pie, jest ab­so­lut­nie prze­ko­na­ny, że ra­cja jest po jego stro­nie.

Oczy­wi­ście, nie do­ty­czy to wy­łącz­nie Fran­cu­zów. My, Bry­tyj­czy­cy, są­dzi­my, że wy­na­leź­li­śmy za­chod­nią cy­wi­li­za­cję. Ame­ry­ka­nie z ko­lei uwa­ża­ją, że ich kraj to je­dy­ne miej­sce na zie­mi, gdzie lu­dzie są na­praw­dę wol­ni. Bel­go­wie mają pew­ność, że to oni wy­my­śli­li fryt­ki. Wszy­scy je­ste­śmy pew­ni, że mamy ra­cję co do cze­goś. Róż­ni­ca, je­śli cho­dzi o Fran­cu­zów, jest na­stę­pu­ją­ca: oni nie tyl­ko uwa­ża­ją, że mają ra­cję, są tak­że prze­ko­na­ni, że resz­ta świa­ta zmó­wi­ła się, aby do­wieść, że się mylą. Dla­cze­go, nie mogą się na­dzi­wić, wszy­scy na tej pla­ne­cie chcą mó­wić po an­giel­sku, za­miast par­ler fra­nça­is?¹ Dla­cze­go nikt poza nimi nie gra w péta­nque? Dla­cze­go cały świat woli hol­ly­wo­odz­kie hity od fran­cu­skich fil­mów o pa­ry­ża­nach, któ­rzy się roz­wo­dzą? Ce n’est pas nor­mal.

Stąd bie­rze się opi­nia o ich aro­gan­cji. Oni nie są po pro­stu pew­ni sie­bie. Oni mu­szą coś udo­wod­nić resz­cie świa­ta.

Przyj­rzyj się pa­ry­skie­mu kie­row­cy, któ­ry na­ty­ka się na czer­wo­ne świa­tło. „Jak ta ko­lo­ro­wa ża­rów­ka śmie są­dzić, że wie le­piej ode mnie, kie­dy moż­na bez­piecz­nie prze­je­chać przez skrzy­żo­wa­nie?” – my­śli kie­row­ca. „Prze­cież moż­na spo­koj­nie prze­je­chać, nie ma żad­nych prze­szkód oprócz kil­ku iry­tu­ją­cych prze­chod­niów”². Prze­dzie­ra się więc na­przód, pew­ny, że wszech­świat jest po jego stro­nie.

Sy­tu­acja wy­glą­da po­dob­nie w pra­wie ca­łym sek­to­rze usłu­go­wym. Ja­kim cu­dem klient może mieć ra­cję? Co on wie o usłu­gach?

Ta li­sta nie ma koń­ca.

Wci­ska­jąc ko­per­tę

Jed­nym z naj­lep­szych spo­so­bów, by uj­rzeć fran­cu­skie wro­dzo­ne po­czu­cie nie­omyl­no­ści w ak­cji, jest wi­zy­ta na za­tło­czo­nej po­czcie. Za­trud­nie­ni tam lu­dzie mają jesz­cze wię­cej po­wo­dów, by mieć ra­cję, niż resz­ta ich ziom­ków. Okry­wa­ją ich, ni­czym zbro­ja, dwie war­stwy nie­omyl­no­ści.

Po pierw­sze, oczy­wi­ście, są Fran­cu­za­mi.

Po dru­gie, są urzęd­ni­ka­mi pań­stwo­wy­mi, a za­tem nie moż­na ich zwol­nić. Na­wet gdy­by drze­ma­li cały dzień albo prze­pusz­cza­li wszyst­kie li­sty przez nisz­czar­kę, naj­gor­szą karą, ja­kiej mogą się spo­dzie­wać, jest prze­nie­sie­nie do ja­kiejś od­le­głej pla­ców­ki fran­cu­skie­go im­pe­rium, jak na przy­kład Ta­hi­ti albo Ca­la­is.

W gnu­śnym wiej­skim urzę­dzie pocz­to­wym może to być na­wet z ko­rzy­ścią dla spo­łe­czeń­stwa, po­nie­waż pra­cu­ją­cy tam lu­dzie będą mo­gli bez po­śpie­chu słu­żyć po­mo­cą swym klien­tom (do­wo­dząc tym sa­mym, jak bar­dzo mają ra­cję).

Ale je­śli wej­dzie się o dzie­wią­tej rano do peł­ne­go klien­tów urzę­du pocz­to­we­go w mie­ście, nie bę­dzie już tak ła­two.

Uj­rzy­my tam za­pew­ne dłu­gą ko­lej­kę lu­dzi pra­gną­cych wy­jąć pie­nią­dze z kon­ta w ban­ku pocz­to­wym, za­pła­cić go­tów­ką za prąd albo po pro­stu nadać list, po­nie­waż nie mają drob­nych do au­to­ma­tu sprze­da­ją­ce­go znacz­ki.

Urzęd­nik pocz­to­wy, któ­ry wła­śnie za­czy­na pra­cę, wej­dzie do po­miesz­cze­nia, oce­ni dłu­gość ko­lej­ki, stwier­dzi, że na­le­ża­ło­by jak naj­szyb­ciej otwo­rzyć do­dat­ko­we okien­ko, i uśmiech­nie się w du­chu. Albo nie­kie­dy jaw­nie. Na­stęp­nie zaj­mie się prze­ry­wa­niem pra­cy ko­le­gom, żeby wy­mie­nić po­wi­tal­ne ca­łu­sy i uści­ski dło­ni.

Wszel­kie ozna­ki znie­cier­pli­wie­nia ze stro­ny pe­ten­tów spo­tka­ją się ze spoj­rze­niem albo wręcz ko­men­ta­rzem ma­ją­cym dać do zro­zu­mie­nia, że owszem, my, urzęd­ni­cy pań­stwo­wi, je­ste­śmy isto­ta­mi ludz­ki­mi i mamy pra­wo przy­wi­tać się z ko­le­ga­mi tak jak wszy­scy inni, non?

Ra­cja jest po ich stro­nie, i dla­te­go są zu­peł­nie bez­wstyd­ni.

Na­stęp­nie nowo przy­by­ły usią­dzie przy swo­im sta­no­wi­sku, włą­czy kom­pu­ter, wy­cią­gnie po­jem­nik na go­tów­kę, spraw­dzi, czy se­gre­ga­to­ry ze znacz­ka­mi są na miej­scu.

Każ­dy klient, któ­ry na tym eta­pie od­wa­ży się za­pu­ścić poza ba­rie­rę ta­blicz­ki „pro­szę cze­kać przed li­nią” i po­dej­dzie do okien­ka, zo­sta­nie uprzej­mie upo­mnia­ny, że pra­cow­nik po­wi­nien się od­po­wied­nio przy­go­to­wać, za­nim za­cznie ob­słu­gi­wać klien­tów. To chy­ba nor­mal­ne, non? Czy w ja­kim­kol­wiek in­nym za­wo­dzie zmu­sza się pra­cow­ni­ka, by za­czął pra­co­wać, za­nim nie przy­go­tu­je so­bie do­brze sta­no­wi­ska?

Ra­cja jest po ich stro­nie, a za­tem ab­so­lut­nie się nie spie­szą. Po­zo­sta­je je­dy­nie za­cho­wać cier­pli­wość. Choć to może być trud­ne.

Pew­ne­go razu, na swo­jej lo­kal­nej po­czcie, mo­dli­łem się, żeby los nie skie­ro­wał mnie do okien­ka naj­bli­żej drzwi, po­nie­waż wła­śnie tam miał za­cząć pra­cę je­den z naj­gor­szych przy­pad­ków „To ja mam ra­cję, a nie ty”, jaki kie­dy­kol­wiek spo­tka­łem, na­wet we Fran­cji.

Pan Nie­omyl­ny wła­śnie za­czy­nał pra­cę i naj­wy­raź­niej spraw­dzał, czy jego krze­sło nie wy­ka­zu­je nie­do­stat­ku sprę­ży­sto­ści, co, gdy­by sie­dział na owym me­blu przez cały ra­nek, mo­gło­by zmu­sić go do pój­ścia na mie­sięcz­ne zwol­nie­nie cho­ro­bo­we. Oczy­wi­ście wi­dział wszyst­kich cze­ka­ją­cych i wy­da­wał się roz­ko­szo­wać ję­ka­mi fru­stra­cji do­bie­ga­ją­cy­mi od stro­ny klien­tów. By­łem pierw­szy w ko­lej­ce i roz­pacz­li­wie pra­gną­łem, by da­lej pod­ska­ki­wał na krze­śle, aż zwol­ni się któ­reś z po­zo­sta­łych okie­nek.

Ale nie, tego dnia los po­sta­no­wił być dla mnie okrut­ny.

– Bon­jo­ur – po­wie­dzia­łem gło­śno, jak na­le­ży.

– Bon­jo­ur – od­parł, nie­co zde­gu­sto­wa­ny moim dziar­skim to­nem.

Je­stem pe­wien, że poza pocz­to­wą stre­fą dzia­łań wo­jen­nych spo­koj­nie bym się z nim do­ga­dał, bo gość był na lu­zie, z ta­kich co no­szą dżin­sy i kol­czyk w uchu, i być może słu­chał tej sa­mej mu­zy­ki co ja. Ale sie­dząc na swo­im tro­nie, był naj­wy­raź­niej cał­ko­wi­tym ty­ra­nem, Kró­lem Słoń­ce, któ­ry ma na­dzie­ję przy­piec mi pal­ce.

Wy­ja­śni­łem, że li­sto­nosz­ka zo­sta­wi­ła awi­zo na pacz­kę, co jest zwy­kłą pro­ce­du­rą, je­śli prze­sył­ka jest zbyt duża, żeby wrzu­cić ją do skrzyn­ki.

– Czy ma pan do­wód toż­sa­mo­ści? – za­py­tał, co tak­że jest zwy­kłą pro­ce­du­rą.

– Tak, ale jest pe­wien pro­blem. Na awi­zie jest ad­res Red Ga­ra­ge Bo­oks, to zna­czy mo­jej fir­my. Ale nie mam żad­ne­go do­wo­du toż­sa­mo­ści z tą na­zwą, po­nie­waż nikt nie na­zy­wa się Red Ga­ra­ge Bo­oks. – Tu po­zwo­li­łem so­bie na krót­ki re­flek­syj­ny śmiech, nie­zbęd­ny we Fran­cji, kie­dy chcesz dać do zro­zu­mie­nia, że żar­tu­jesz.

– Ach – od­parł on, krzy­wiąc się, jak­bym wła­śnie prze­kłuł mu dru­gie ucho. – Je­śli nie ma pan do­wo­du toż­sa­mo­ści, nie mogę wy­dać panu pacz­ki.

– Ale ja wiem, że to dla mnie. Je­stem je­dy­nym pra­cow­ni­kiem. Pro­szę spoj­rzeć, przy­nio­słem pa­pier li­sto­wy z logo fir­my.

– To nie jest ofi­cjal­ny do­wód toż­sa­mo­ści. Nie mogę tego przy­jąć.

– Ro­zu­miem – po­wie­dzia­łem, dy­plo­ma­tycz­nie uzna­jąc, że ma ra­cję. – Ale nie wiem, co in­ne­go mógł­bym zro­bić. Poza tym wiem, co jest w pacz­ce. Książ­ki. Nie mógł­by pan po pro­stu spraw­dzić?

Fa­cet zgo­dził się pójść i spoj­rzeć. Ci urzęd­ni­cy nie są jed­nak po­zba­wie­ni ludz­kich uczuć. A je­śli czło­wiek da im – uprzej­mie – do zro­zu­mie­nia, że nie ma za­mia­ru so­bie pójść i zo­sta­wić ich w spo­ko­ju (tak, w „kto ma ra­cję” mogą grać dwie oso­by), da­dzą za wy­gra­ną.

Po­szedł z moim awi­zem na za­ple­cze. Kie­dy znik­nął, od­wró­ci­łem się do po­zo­sta­łych cze­ka­ją­cych z prze­pra­sza­ją­cym uśmie­chem. Ale nie za­nad­to prze­pra­sza­ją­cym. W koń­cu to on so­bie po­szedł. Ra­cja była po mo­jej stro­nie.

Wresz­cie wró­cił z pacz­ką. Była to, oczy­wi­ście, tak jak mu po­wie­dzia­łem, pacz­ka z książ­ka­mi. Sło­wo „li­vres” wid­nia­ło wy­raź­nie na for­mu­la­rzu cel­nym przy­le­pio­nym na gó­rze. Spoj­rzał na pacz­kę, na awi­zo, na mnie, i pod­jął de­cy­zję.

– Na­praw­dę nie po­wi­nie­nem wy­dać panu tej prze­sył­ki, ale zro­bię to – oświad­czył, kła­dąc pacz­kę na kon­tu­arze.

– Bar­dzo panu dzię­ku­ję – po­wie­dzia­łem.

– Pro­szę się tu pod­pi­sać. – Dał mi kwit.

Pod­pi­sa­łem się, i wte­dy zo­ba­czy­łem, że ad­res na pacz­ce jest w rze­czy­wi­sto­ści na­stę­pu­ją­cy: Ste­phen Clar­ke, c/o Red Ga­ra­ge Bo­oks, etc. A więc była jed­nak na moje na­zwi­sko. Li­sto­nosz­ka po­peł­ni­ła błąd na awi­zie. Spoj­rza­łem na urzęd­ni­ka, któ­ry oczy­wi­ście mu­siał też to wie­dzieć, i wy­da­wa­ło się, że chce mnie spro­wo­ko­wać, bym zro­bił z tego afe­rę.

Da­łem so­bie spo­kój. Li­sto­nosz­ka mia­ła te same dwie war­stwy nie­omyl­no­ści jak jej ko­le­ga w okien­ku, a więc su­ge­ro­wa­nie, że po­peł­ni­ła błąd, by­ło­by zu­peł­nie bez­ce­lo­we.

– Musi pan na przy­szłość mieć ja­kiś do­wód toż­sa­mo­ści na fir­mę, żeby unik­nąć ta­kich kło­po­tów – po­wie­dział.

– Ma pan ra­cję – przy­zna­łem. Z wdzięcz­no­ścią za­bra­łem pacz­kę, ży­czy­łem mu bon­ne jo­ur­née, i wy­sze­dłem.

We Fran­cji tak­tycz­ny od­wrót jest czę­sto naj­bliż­szy cał­ko­wi­te­go zwy­cię­stwa.

Słusz­na spra­wa

Nie­kie­dy cały świat po­peł­nia szcze­gól­nie spek­ta­ku­lar­ny błąd.

Je­den z naj­bar­dziej wstrzą­sa­ją­cych przy­kła­dów z ostat­nich lat to dzień, gdy Ko­mi­tet Olim­pij­ski ogło­sił, któ­re mia­sto bę­dzie go­spo­da­rzem igrzysk w 2012 roku. Lon­dyn? Non! Jak­że Ko­mi­tet mógł się aż tak po­my­lić? Igrzy­ska w 2012 roku na­le­ża­ły się Pa­ry­żo­wi, to było ja­sne dla wszyst­kich.

Tak, dla wszyst­kich we Fran­cji. Ale, na nie­szczę­ście dla Fran­cu­zów, nie obej­mo­wa­ło to Ko­mi­te­tu Olim­pij­skie­go.

Było to z per­spek­ty­wy Fran­cu­zów tym bar­dziej nie do znie­sie­nia, że prze­gra­li z bu­dzą­cy­mi po­strach ry­wa­la­mi, „An­glo­sa­sa­mi”, jak myl­nie na­zy­wa­ją wszyst­kich użyt­kow­ni­ków an­giel­skie­go. Po­nie­waż, o czym wie każ­dy Fran­cuz, ci zło­wro­dzy, roz­peł­za­ją­cy się po ca­łej pla­ne­cie An­glo­sa­si knu­ją już od stu­le­ci, by do­wieść, że Fran­cu­zi nie mają ra­cji.

W bre­toń­skiej wio­sce zwa­nej La Mas­se, na wzgó­rzu nie­da­le­ko Mont Sa­int-Mi­chel, znaj­du­je się coś, co wy­glą­da jak mi­nia­tu­ro­wy wia­trak, ze wszyst­ki­mi śmi­gła­mi splą­ta­ny­mi w gó­rze³. Ów wia­trak był czę­ścią fran­cu­skie­go sys­te­mu ko­mu­ni­ka­cji, któ­ry miał zre­wo­lu­cjo­ni­zo­wać świat pod ko­niec XVIII wie­ku. Na­le­żał do łań­cu­cha po­dob­nych kon­struk­cji umiesz­czo­nych na wzgó­rzach co pięt­na­ście lub dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów, mię­dzy Pa­ry­żem a Bre­stem na za­chod­nim wy­brze­żu. Śmi­gła na szczy­cie bu­dyn­ków były w isto­cie ra­mio­na­mi, któ­rych usta­wie­nie moż­na było zmie­niać, tak jak w se­ma­fo­rze, by prze­słać wia­do­mość z Brie­stu do Pa­ry­ża w cią­gu za­le­d­wie dwu­dzie­stu mi­nut. Naj­częst­szy te­le­gram brzmiał praw­do­po­dob­nie: „Tu w Bre­ta­nii jest bar­dzo po­chmur­no. Je­śli wy­sy­ła­li­ście do nas ostat­nio ja­kieś wia­do­mo­ści, nic do nas nie do­tar­ło”.

Sys­tem ten wy­na­lazł pe­wien fran­cu­ski in­ży­nier o na­zwi­sku Clau­de Chap­pe, któ­ry z roz­my­słem za­pro­jek­to­wał sta­cje po­śred­nie skła­da­ją­ce się z dwóch bu­dyn­ków – je­den do wy­sy­ła­nia wia­do­mo­ści, dru­gi zaś jako ja­dal­nię dla ob­słu­gi se­ma­fo­rów. Cu­dow­nie fran­cu­skie.

Po­mysł był pro­sty, a jed­nak ska­za­ny na za­po­mnie­nie na sku­tek zło­żo­ne­go splo­tu oko­licz­no­ści, któ­ry mogą ogar­nąć tyl­ko Fran­cu­zi. Po­cząt­ko­wo te­le­graf Chap­pe’a za­czął być uży­wa­ny poza Fran­cją, a jego li­nie się­ga­ły aż do Am­ster­da­mu i Me­dio­la­nu. Po­tem w 1836 roku pe­wien Bry­tyj­czyk, Char­les Whe­at­sto­ne, wy­my­ślił za­chwy­ca­ją­co pro­sty te­le­graf prze­wo­do­wy, któ­ry prze­ję­to i za­czę­to sto­so­wać na ca­łym świe­cie, i to był ko­niec te­le­gra­fu Chap­pe’a. Sam Chap­pe nie żył już od daw­na – bie­dak po­peł­nił sa­mo­bój­stwo jesz­cze w 1805 roku.

Tak, Fran­cu­zi mają prze­wrot­ny dar: two­rzą wy­na­laz­ki, któ­rych nikt poza nimi nie chce uży­wać, a po­tem przez lata to roz­pa­mię­tu­ją.

Naj­lep­szy przy­kład to Mi­ni­tel.

Wpro­wa­dzo­ny w 1983 roku, był pre­kur­so­rem in­ter­ne­tu. Przy­po­mi­nał Te­le­text albo Ce­efax, z tym że był bar­dziej in­te­rak­tyw­ny, ale za­miast umoż­li­wić lu­dziom do­stęp przez ekran te­le­wi­zo­ra, któ­ry był już w więk­szo­ści go­spo­darstw do­mo­wych, Fran­cu­zi skom­pli­ko­wa­li spra­wę, zmu­sza­jąc użyt­kow­ni­ków Mi­ni­te­la do wy­po­ży­cza­nia spe­cjal­nych nie­wiel­kich mo­ni­to­rów.

Mi­ni­tel był tak samo po­wol­ny jak wszyst­kie kom­pu­te­ry w la­tach osiem­dzie­sią­tych, ale Fran­ce Te­le­com oraz fran­cu­ska bran­ża re­kla­mo­wa zbi­ły na nim for­tu­nę, kie­dy fu­ro­rę zro­bi­ły stro­ny z cza­ta­mi ero­tycz­ny­mi. Na­gle na wszyst­kich bil­l­bo­ar­dach, ka­na­łach te­le­wi­zji i w cza­so­pi­smach we Fran­cji po­ja­wi­ły się wy­pię­te mo­del­ki to­pless oraz ad­re­sy ser­we­rów Mi­ni­te­la, w ro­dza­ju 3615 SEXY. Mi­lio­ny Fran­cu­zów spę­dza­ły całe noce, wpi­su­jąc wia­do­mo­ści dru­ko­wa­ny­mi li­te­ra­mi na ma­łych skła­da­nych kla­wia­tur­kach przy­cze­pio­nych do za­wod­nych be­żo­wych te­le­wi­zor­ków, po czym cze­ka­li dłu­gie mi­nu­ty, aż bia­ło-czar­ny ekran się od­świe­ży i do­sta­ną od­po­wiedź. Fran­cja, kraj, któ­ry ko­cha kon­wer­sa­cję po­nad wszyst­ko, wy­my­śli­ła po­ko­je do cza­tów on­li­ne pięt­na­ście lat przed ich wła­ści­wy­mi na­ro­dzi­na­mi.

Ale po­tem ja­kiś An­glik, nie­ja­ki Ti­mo­thy Ber­ners-Lee, wy­na­lazł World Wide Web, żeby ame­ry­kań­ski in­ter­net mógł dzia­łać na ca­łym świe­cie, i za­mor­do­wał Mi­ni­tel. Uli­ce we Fran­cji za­śmie­ca­ły mi­nia­tu­ro­we be­żo­we mo­ni­to­ry, i po raz ko­lej­ny ci pod­stęp­ni An­glo­sa­si na­rzu­ci­li ca­łe­mu świa­tu ja­kiś nie­fran­cu­ski po­mysł.

Inne przy­kła­dy owej po­wszech­nie od­rzu­co­nej fran­cu­skiej wy­na­laz­czo­ści to:

- Péta­nque, je­dy­ny sport upra­wia­ny na te­re­nie wy­chod­ka dla psów.

- Ci­tro­en DS – po­jazd ów, o kształ­cie roz­dep­ta­nej żaby, to je­dy­ny sa­mo­chód na świe­cie gwa­ran­tu­ją­cy wszyst­kim pa­sa­że­rom na­tych­mia­sto­wy atak cho­ro­by lo­ko­mo­cyj­nej.

- Dźwi­gnia skrzy­ni bie­gów w re­nault 4L – po­tra­fią­ca do­sko­na­le zmie­niać bie­gi, ale tyl­ko wte­dy, kie­dy ma ocho­tę.

- Pry­mi­tyw­ne po­daj­ni­ki do my­dła, umiesz­cza­ne zwy­kle w to­a­le­tach fran­cu­skich ka­wiar­ni. Owal­ny ka­wa­łek my­dła osa­dza­no na za­gię­tym me­ta­lo­wym prę­cie przy­śru­bo­wa­nym do ścia­ny nad umy­wal­ką. Teo­re­tycz­nie był to do­bry po­mysł, po­nie­waż dzię­ki temu my­dło nie spa­da­ło na pod­ło­gę ani też nie roz­pusz­cza­ło się w umy­wal­ce. W prak­ty­ce było to obrzy­dli­we, po­nie­waż ten (zwy­kle ja­skra­wo­żół­ty) ka­wa­łek my­dła słu­żył naj­czę­ściej do pre­zen­ta­cji bru­du, któ­ry roz­sma­ro­wał na nim po­przed­ni użyt­kow­nik to­a­le­ty. Świat ma na­praw­dę dużo szczę­ścia, że wy­na­le­zio­no po­daj­nik z płyn­nym my­dłem, któ­ry wy­parł fran­cu­ski pro­to­typ⁴.

Oczy­wi­ście, Fran­cu­zi mają wie­le po­wo­dów, by szczy­cić się swą kre­atyw­no­ścią, po­nie­waż świat za­wdzię­cza im kil­ka wspa­nia­łych wy­na­laz­ków – ko­stium bi­ki­ni, nur­ko­wa­nie z akwa­lun­giem, al­fa­bet Bra­il­le’a, pa­ste­ry­za­cję, ba­lon na ogrza­ne po­wie­trze (bar­dzo spryt­ne, moż­na by rzec), ba­te­rie, spa­do­chron oraz fo­to­gra­fię, by wy­li­czyć tyl­ko nie­któ­re.

Poza tym kil­ka fran­cu­skich wer­sji ist­nie­ją­cych tech­no­lo­gii od­nio­sło suk­ces na ca­łym świe­cie. Nie­wie­lu Ame­ry­ka­nów na przy­kład zda­je so­bie spra­wę, że kie­dy po­dró­żu­ją szyb­kim po­cią­giem z No­we­go Jor­ku do Bo­sto­nu, ko­rzy­sta­ją w isto­cie ze spryt­nie za­ka­mu­flo­wa­ne­go TGV⁵.

Fran­cja zro­dzi­ła tak­że parę ty­po­wo fran­cu­skich, i bar­dzo uda­nych, wa­ria­cji na ist­nie­ją­cy już te­mat:

- Châte­au – bu­dy­nek, któ­ry uda­je, że ma funk­cję obron­ną, a w isto­cie jest wy­łącz­nie ozdob­ny. Zu­peł­nie jak fran­cu­ska ar­mia w 1940 roku.

- Le­gia Cu­dzo­ziem­ska – gru­pa spi­sa­nych na stra­ty by­łych ska­zań­ców i bez­ro­bot­nych, któ­rych moż­na bez­piecz­nie wy­słać do stre­fy za­gro­że­nia, żeby wy­ko­ny­wa­li czar­ną ro­bo­tę. Je­śli nie wró­cą, nikt wpły­wo­wy nie bę­dzie wsz­czy­nał afe­ry z po­wo­du za­gi­nio­ne­go syna.

- Nie na­le­ży za­po­mi­nać o cam­ping mu­ni­ci­pal, tych śmiesz­nie ta­nich (a nie­kie­dy dar­mo­wych) kem­pin­gach w nie­zli­czo­nych mia­stecz­kach w ca­łej Fran­cji, któ­re za­chę­ca­ją tu­ry­stów, by za­trzy­ma­li się na noc i wy­da­li tro­chę pie­nię­dzy w miej­sco­wym ba­rze. Fran­cu­ska go­ścin­ność w peł­nej kra­sie.

Ale na szczy­cie tej li­sty wy­na­laz­ków, z któ­rych Fran­cja może słusz­nie być dum­na, po­wi­nien zna­leźć się ja­kiś ja­dal­ny sma­ko­łyk.

Wie­śniak, któ­ry wy­na­lazł foie gras, mu­siał być na­praw­dę bar­dzo kre­atyw­nym Mon­sieur. Moż­na go so­bie wy­obra­zić, jak tłu­ma­czy po­mysł na nowe pâté swo­im kum­plom:

„Nie mie­le się po pro­stu resz­tek mię­sa, tak jak do in­nych pâté. Trze­ba wziąć gęś albo kacz­kę, wsa­dzić jej rurę do gar­dła, i co dzień wpy­chać jej tyle su­szo­nej ku­ku­ry­dzy, ile tyl­ko się da, aż zro­bi się tak tłu­sta, że bę­dzie le­d­wo się ru­szać. Wte­dy trze­ba jej wy­ciąć bar­dzo prze­ro­śnię­tą wą­tro­bę i roz­sma­ro­wać na to­ście”.

„Chy­ba znów pi­łeś ab­synt, Jean-Pier­re” – po­wie­dzie­li pew­nie jego kum­ple. „Chodź, to się tro­chę prze­wie­trzysz w to­a­le­cie dla psów”.

Ale sta­ry Jean-Pier­re miał ra­cję, a foie gras mo­gli wy­my­ślić tyl­ko Fran­cu­zi. Gdy­by to był po­mysł an­glo­sa­ski i na­zy­wał się „tłu­sta wą­tro­ba”, nikt nie wziął­by tego do ust.

Mam ra­cję czy też mam ra­cję?

Ulu­bio­nym na­rzę­dziem Fran­cu­za, któ­ry chce po­ka­zać, jak bar­dzo ma ra­cję, jest py­ta­nie re­to­rycz­ne. Dla­cze­go to jego ulu­bio­ne na­rzę­dzie? Po­nie­waż pod­kre­śla, jak bar­dzo ma ra­cję. Dla­cze­go uży­wa go tak czę­sto? Po­nie­waż dzię­ki temu jego po­glą­dy wy­da­ją się tak waż­ne, że musi sam sie­bie bła­gać, by je ob­ja­wił. Czy py­ta­nia re­to­rycz­ne nie są iry­tu­ją­ce, kie­dy się ich nad­uży­wa? Jak cho­le­ra.

Je­śli przy­jeż­dżasz do Fran­cji i nie je­steś przy­zwy­cza­jo­ny do py­tań re­to­rycz­nych, mogą one zmie­nić w far­sę każ­dą po­waż­ną roz­mo­wę. Pró­bu­jesz, na przy­kład, roz­ma­wiać o tym, dla­cze­go naj­now­szy fran­cu­ski film to jak zwy­kle za­pa­trzo­ny we wła­sny pę­pek gniot o bied­nym, nie­zro­zu­mia­nym ar­ti­ste, któ­ry musi mnó­stwo pa­lić i sy­piać z su­per­la­ska­mi w osza­ła­mia­ją­cych re­zy­den­cjach. Na po­cząt­ku masz wra­że­nie, że twój fran­cu­ski roz­mów­ca jest szcze­rze za­in­te­re­so­wa­ny tym, co my­ślisz na te­mat fil­mu.

– Dla­cze­go ten jego film jest do­kład­nie taki sam jak po­przed­ni? – za­py­ta Fran­cuz.

– Być może dla­te­go, że... – chcesz od­po­wie­dzieć, ale na­gle Fran­cuz za­głu­sza cię swo­imi wła­sny­mi po­glą­da­mi. I aku­rat gdy otrzą­śniesz się z za­sko­cze­nia, sły­szysz ko­lej­ne py­ta­nie, skie­ro­wa­ne naj­wy­raź­niej do cie­bie.

– A dla­cze­go mło­de fran­cu­skie ak­tor­ki spra­wia­ją wra­że­nie, jak­by mia­ły w umo­wie po­ka­zy­wa­nie cyc­ków?

– Po­nie­waż... – za­czy­nasz, ale znów dzie­je się to samo. W koń­cu zda­jesz so­bie spra­wę, że Fran­cuz w ogó­le nie za­da­je ci py­ta­nia. Roz­ma­wia sam ze sobą. I oczy­wi­ście nikt nie bę­dzie mógł wtrą­cić się do tej roz­mo­wy i po­wie­dzieć mu, że nie ma ra­cji.

Naj­za­baw­niej­szym tego przy­kła­dem jest, jak się wy­da­je, pierw­szy dzień za­jęć w eli­tar­nej pa­ry­skiej szko­le Scien­ces-Po⁶. Przyj­mu­ją tam wie­lu stu­den­tów za­gra­nicz­nych, któ­rzy ze­stre­so­wa­ni przy­cho­dzą na pierw­szy wy­kład, ma­jąc na­dzie­ję na udział w dys­ku­sji z jed­nym z naj­bar­dziej sza­no­wa­nych fran­cu­skich in­te­lek­tu­ali­stów. Kie­dy wy­bit­ny pro­fe­sor wsta­je, by za­cząć mó­wić, nie­uchron­nie za­czy­na pe­ro­rę w ty­po­wo fran­cu­ski spo­sób.

– Kie­dyż to Fran­cja zda­ła so­bie spra­wę, że woj­ny ko­lo­nial­nej w Wiet­na­mie nie moż­na wy­grać? – za­py­ta zgro­ma­dzo­ne mło­de umy­sły.

Ręce nie-Fran­cu­zów wy­strze­lą w górę, bo ich wła­ści­cie­le chęt­nie wzię­li­by udział w wy­mia­nie idei, któ­ra jest siłą na­pę­do­wą fran­cu­skiej kul­tu­ry.

I zo­sta­ną zi­gno­ro­wa­ni, po­nie­waż pro­fe­sor sam od­po­wie so­bie na py­ta­nie i przej­dzie do ko­lej­ne­go, na któ­re znów tyl­ko on bę­dzie miał pra­wo od­po­wie­dzieć.

Za­gra­nicz­ni stu­den­ci będą skrę­cać się z za­że­no­wa­nia z po­wo­du swe­go in­te­lek­tu­al­ne­go faux pas. Tym­cza­sem stu­den­ci fran­cu­scy, któ­rzy wie­dzą, cze­go się od nich ocze­ku­je (albo nie ocze­ku­je), pod­czas tych wy­kła­dów – roz­ło­żą się na ty­łach sali, po czym zaj­mą się zwi­ja­niem pa­pie­ro­sów i wy­sy­ła­niem so­bie SMS-ów w ro­dza­ju: „My­ślisz, że je­stem sexy? Ja­sne, że tak”.

Ostrze praw­dy

Naj­waż­niej­sze py­ta­nie to, oczy­wi­ście, skąd się wzię­ło owo pa­ra­no­icz­ne fran­cu­skie po­czu­cie nie­omyl­no­ści?⁷ Cóż, nie je­stem an­tro­po­lo­giem ani hi­sto­ry­kiem, ale my­ślę, że jego hi­sto­ria się­ga roku 1789 oraz Wiel­kiej Re­wo­lu­cji Fran­cu­skiej. W ję­zy­ku fran­cu­skim jest cza­sow­nik, któ­ry ozna­cza stwier­dze­nie, kto ma ra­cję, a kto nie, pod­ję­cie osta­tecz­nej de­cy­zji. To tran­cher. Nie­przy­pad­ko­wo zna­czy to tak­że od­kra­wać lub od­ci­nać, tak jak tran­cher la tête de qu­elqu’un – uciąć ko­muś gło­wę.

W 1789 roku Fran­cu­zi po­zwo­li­li, by to gi­lo­ty­na zde­cy­do­wa­ła, kto ma ra­cję. Ów­cze­sny król, Lu­dwik XVI, był pra­wnu­kiem Lu­dwi­ka XIV, czło­wie­ka, któ­ry bar­dzo skrom­nie ogło­sił się Kró­lem Słoń­ce i wy­zna­wał teo­rię, że mo­nar­cho­wie mają dane od Boga pra­wo do rzą­dze­nia swym na­ro­dem. W cza­sach Lu­dwi­ka XVI sta­ło się to bo­skim pra­wem do mar­no­wa­nia bu­dże­tu pań­stwa na pe­ru­ki i przy­ję­cia w ogro­dach.

Część pa­ry­skich in­te­lek­tu­ali­stów stwier­dzi­ła, że dość już tego, a więc pod­bu­rzy­li lud i gi­lo­ty­na za­czę­ła de­cy­do­wać, naj­pierw po­zby­wa­jąc się ari­stos, a po­tem li­kwi­du­jąc każ­de­go, kto ośmie­lał się pod­wa­żać kon­cep­cje kli­ki in­te­lek­tu­ali­stów, któ­rzy aku­rat da­ne­go dnia byli u wła­dzy.

W re­wo­lu­cji fran­cu­skiej nie cho­dzi­ło jed­nak tyl­ko o to, żeby za­stą­pić kró­la par­la­men­tem. Wpro­wa­dzi­ła ona w ży­cie pew­ne ra­dy­kal­ne – by nie po­wie­dzieć trau­ma­tycz­ne – dla spo­łe­czeń­stwa idee.

Na po­czą­tek ję­zy­kiem ofi­cjal­nym znie­nac­ka stał się fran­cu­ski, gdy tym­cza­sem do 1789 roku ogrom­na więk­szość spo­łe­czeń­stwa pa­pla­ła we­so­ło w roz­ma­itych pa­to­is i zu­peł­nie nie była w sta­nie zro­zu­mieć ję­zy­ka uży­wa­ne­go przez pa­ry­żan. Kie­dy Mo­li­ère, fran­cu­ski Szek­spir od ko­me­dii, w XVII wie­ku urzą­dził so­bie to­ur­née po kra­ju, jego tru­pa czę­sto mu­sia­ła ucie­kać się do po­ka­zów slap­stic­ko­wych ga­gów, po­nie­waż nikt nie ro­zu­miał dia­lo­gów⁸. A wte­dy, ni stąd, ni zo­wąd, pa­to­is zo­stał ofi­cjal­nie za­ka­za­ny, i wszy­scy mu­sie­li na­uczyć się no­we­go „słusz­ne­go” ję­zy­ka. Każ­de­mu, kto się temu sprze­ci­wiał, od­dzie­la­no krnąbr­ny umysł od resz­ty cia­ła.

W tym sa­mym cza­sie, aby zmniej­szyć ry­zy­ko lo­kal­nych bun­tów, wła­dze cen­tral­ne za­czę­ły prze­miesz­czać lu­dzi po ca­łym kra­ju. Za­miast re­gio­nal­ny­mi si­ła­mi zbroj­ny­mi, woj­sko sta­ło się ar­mią na­ro­do­wą, zło­żo­ną z lu­dzi z róż­nych re­jo­nów, któ­ry oczy­wi­ście byli zmu­sze­ni po­ro­zu­mie­wać się po fran­cu­sku. Trwa to do dzi­siaj, dla­te­go ktoś z Pro­wan­sji, kto ukoń­czy stu­dia pe­da­go­gicz­ne na uni­wer­sy­te­cie w Ni­cei, i chęt­nie za­miesz­kał­by w swo­jej oko­li­cy, zo­sta­nie z du­żym praw­do­po­do­bień­stwem skie­ro­wa­ny do szko­ły w Bre­ta­nii.

Re­pu­bli­ka wpro­wa­dzi­ła tak­że nowy ka­len­darz, w któ­rym rok za­czy­nał się we wrze­śniu, a mie­sią­ce mia­ły zna­czą­ce na­zwy, ta­kie jak bru­ma­ire („mgli­sty”), plu­vi­ôse („dżdży­sty”) oraz ther­mi­dor (praw­do­po­dob­nie: „mie­siąc, w któ­rym go­tu­je się ho­ma­ry”). Za­miast na ty­go­dnie, mie­sią­ce dzie­li­ły się na trzy dzie­się­cio­dnio­we okre­sy, a ko­lej­ne dni na­zy­wa­ły się pri­mi­di, du­odi, tri­di i tak da­lej, aż do de­ca­di. Tak, re­wo­lu­cjo­ni­ści wy­na­leź­li ty­dzień me­trycz­ny⁹.

W każ­dym ra­zie, w cią­gu kil­ku lat po 1789 roku ca­łe­mu spo­łe­czeń­stwu od­cię­to sys­tem war­to­ści, ni­czym gło­wę ska­zań­co­wi. Wszyst­ko, co lu­dzie do­tąd uzna­wa­li za słusz­ne, na­gle oka­za­ło się nie­słusz­ne. Je­śli zo­sta­wa­li w swo­im re­gio­nie, mó­wio­no im, że mó­wią w nie­wła­ści­wym ję­zy­ku. Je­śli prze­rzu­ca­no ich do in­ne­go re­gio­nu, na­gle żyli jak cu­dzo­ziem­cy we wła­snym kra­ju, je­dli nie to co trze­ba i mó­wi­li z błęd­nym ak­cen­tem. Pod wie­lo­ma wzglę­da­mi jest to do­świad­cze­nie po­dob­ne do do­świad­czeń an­giel­skie­go imi­gran­ta we współ­cze­snej Fran­cji, a ja – mo­że­cie mi wie­rzyć – wiem, jak bar­dzo może to być uciąż­li­we. Po­czu­cie alie­na­cji po­py­cha lu­dzi ku dwóm prze­ciw­staw­nym bie­gu­nom. My imi­gran­ci albo ca­łym ser­cem przyj­mu­je­my fran­cu­ską kul­tu­rę, uda­je­my, że kry­kiet i Mar­mi­te nig­dy nie ist­nia­ły i idzie­my oglą­dać John­ny’ego Hal­ly­daya na żywo na Sta­de de Fran­ce. Albo też trzy­ma­jąc się kur­czo­wo sta­rych prawd, czu­je­my na­gły przy­mus pi­sa­nia do an­giel­skich ga­zet o za­ni­ku nie­któ­rych form cza­sow­ni­ko­wych i ka­na­pek z ogór­kiem. Więk­szość imi­gran­tów pró­bu­je przez pe­wien czas obu eks­tre­mów, po czym znaj­du­je so­bie miej­sce gdzieś po­środ­ku.

Jak już po­wie­dzia­łem, ża­den ze mnie hi­sto­ryk, ale wy­da­je mi się, że w cią­gu po­nad dwu­stu lat po re­wo­lu­cji Fran­cu­zi w pe­wien spo­sób po­łą­czy­li te dwie prze­ciw­staw­ne re­ak­cje na od­cię­cie ich od tego, co nie­gdyś wy­zna­wa­li. Wy­da­je się, że przy­ję­li nowe idee (albo wtło­czył je im do głów fran­cu­ski sys­tem edu­ka­cji), po czym stwier­dzi­li, że ich nowy ide­al­ny styl ży­cia jest za­gro­żo­ny, co do­da­ło ich spo­so­bo­wi my­śle­nia słyn­ne­go po­sma­ku pa­ra­noi.

A więk­szość winy za to wszyst­ko po­no­szą An­go­le. Gdy tyl­ko Fran­cu­zi za­czę­li skra­cać ro­ja­li­stów o gło­wę, do­da­li jesz­cze je­den po­wód do kon­flik­tu z tra­dy­cyj­nym wro­giem zza ka­na­łu. Na po­cząt­ku re­wo­lu­cjo­ni­stom było ła­two drwić z Bry­tyj­czy­ków. Ci ko­micz­ni ro­ja­li­stycz­ni an­giel­scy dan­dy­si z ich sza­lo­ny­mi nie­miec­ki­mi mo­nar­cha­mi – ja­kim cu­dem mo­gli­by mieć ra­cję w ja­kiej­kol­wiek kwe­stii? Osta­tecz­nie, wła­śnie stra­ci­li swo­ją naj­więk­szą ko­lo­nię, Ame­ry­kę, na rzecz bun­tow­ni­ków wspo­ma­ga­nych przez Fran­cu­zów. Ha! Ale spra­wy szyb­ko przy­ję­ły zły ob­rót. Na­po­le­on zo­stał po­ko­na­ny pod Wa­ter­loo i ze­sła­ny na Wy­spę Świę­tej He­le­ny – do ko­lo­nii, któ­rej Wiel­ka Bry­ta­nia nie stra­ci­ła – gdzie umarł. Tym­cza­sem za­le­d­wie kil­ka­dzie­siąt lat po re­wo­lu­cji fran­cu­skiej ci An­gla­is ośmie­li­li się mieć swo­ją wła­sną re­wo­lu­cję – prze­my­sło­wą – i wy­my­ślać ma­szy­ny, któ­re spra­wi­ły, że fran­cu­ska tech­no­lo­gia sta­ła się prze­sta­rza­ła. I jesz­cze mie­li czel­ność na­zwać jed­ną ze swo­ich no­wych sta­cji ko­le­jo­wych Wa­ter­loo! To chy­ba wy­star­czy, żeby wpę­dzić na­ród w pa­ra­no­ję, non?

Rze­czy, co do któ­rych Fran­cu­zi mają ra­cję

- Po­li­tyk, któ­ry zdra­dza żonę, nie­ko­niecz­nie jest bar­dziej sko­rum­po­wa­ny niż ten, któ­ry nie zdra­dza.

- Kie­dy męż­czy­zna mówi ko­bie­cie kom­ple­ment, nie ozna­cza to, że ma za­miar ją zgwał­cić.

- Od­wrót z Wiet­na­mu w 1954 był cał­kiem do­brym po­my­słem.

- In­wa­zja na Irak ra­czej nie.

- Je­śli w pod­sta­wów­kach w da­nym kra­ju uczy się ma­te­ma­ty­ki na do­brym po­zio­mie, prze­my­sło­wi nig­dy nie za­brak­nie wy­kwa­li­fi­ko­wa­nych in­ży­nie­rów.

- Dzie­ci nie umie­ra­ją, je­śli nie je­dzą fry­tek przez ty­dzień.

- Wa­ka­cje w uzdro­wi­sku po­win­ny być do­stęp­ne jako ku­ra­cja do­to­wa­na przez pań­stwo.

- Je­śli masz etat w fir­mie, nie ma sen­su pra­co­wać w piąt­ko­we po­po­łu­dnia.

- Obce sło­wa w menu nie po­pra­wia­ją sma­ku po­traw.

- Je­śli in­we­stu­je się w ko­le­je, za­czy­na­ją le­piej funk­cjo­no­wać.

- Do przy­pra­wie­nia sa­ła­ty w zu­peł­no­ści wy­star­czą oli­wa, ocet, musz­tar­da i sól. Wszyst­ko inne to fa­na­be­rie.

- Kie­dy Fran­cuz za­cznie igno­ro­wać pra­wo eu­ro­pej­skie, nikt nie bę­dzie w sta­nie zmu­sić go do jego prze­strze­ga­nia.

Rze­czy, co do któ­rych Fran­cu­zi się mylą

(choć le­piej im o tym nie mó­wić)

- Im wię­cej prze­chwa­lasz się na te­mat sek­su, tym lep­szym je­steś ko­chan­kiem.

- Wszy­scy po pro­stu uwiel­bia­ją być bier­ny­mi pa­la­cza­mi.

- Péta­nque to sport.

- Es­ta­ka­dy są tak pięk­ne, że trze­ba je uwiecz­niać na pocz­tów­kach.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: