Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jakby nikogo nie było - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
10 maja 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Jakby nikogo nie było - ebook

Kto w Srebrenicy chciał ocalić swą niewinność, musiał umrzeć.

Irina nie wiedziała, po co tutaj przyszliśmy – zresztą skąd miała wiedzieć. Koniec końców, zakochała się w długowłosym chłopaku z gitarą, a ten właśnie po raz trzeci miał wstąpić w szeregi. Właściwie to nie wiem, z kim mam iść na wojnę. Ja? Powinni uznać mnie za rzadki przypadek prawdziwego Jugosłowianina. Urodzony kilka kilometrów stąd, w części Bośni i Hercegowiny, gdzie Serbowie stanowili większość, w chorwackiej rodzinie. Nie, żeby robiło mi to jakąś różnicę. Moje pokolenie nie dociekało, czy dziewczyna, z którą się spotykam, jest Serbką czy Chorwatką, czy kolega, z którym gram w nogę, jest muzułmaninem.

W Srebrenicy, latem 1994, podczas czterech dni masakry z rąk Serbów straciło życie ponad osiem tysięcy bośniackich mężczyzn i chłopców. Masowe egzekucje trwały od rana do nocy, zaś ludobójstwo narodu bośniackiego zostało uznane w Europie za największą tragedię od czasów czystek etnicznych podczas drugiej wojny światowej.

Dražen Erdemović to jedyny członek 10. plutonu sabotażowego osądzony jako zbrodniarz wojenny – dwudziestoletni chłopak, pół Serb, pół Chorwat, który, przytłoczony ogromnym poczuciem winy, dobrowolnie złożył zeznania i poddał się procesowi. W powieści Maginiego jego opowieść splata się z historią Dirka – jednego z błękitnych beretów sił pokojowych ONZ-u, oraz z opowieścią Romeo Gonzalesa, sędziego uczestniczącego w procesach haskich, któremu w dwa lata po zakończeniu konfliktu przychodzi sądzić Erdemovicia, „chłopaczka w źle uszytej, taniej, zielonej koszuli”.

Choć od wydarzeń w Srebrenicy minęło ponad dwadzieścia lat, powieść Maginiego porusza niezwykle aktualne kwestie. To opowieść o potwornościach wojny etnicznej, sile nienawiści i kruchości człowieczeństwa – i o tak bardzo umownych granicach między złem a dobrem.


Marco Magini urodził się w Arezzo we Włoszech, w 1985 roku uzyskał dyplom inżyniera w London School of Economics. Pracował i studiował w Kanadzie, Stanach Zjednoczonych, Belgii, Turcji i Indiach. Obecnie mieszka w Zurychu. Jego debiutancka powieść, „Jakby nikogo nie było”, była wielokrotnie nagradzana i wyróżniania w prestiżowych konkursach literackich.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8097-593-4
Rozmiar pliku: 483 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DIRK

Wolałbym nie obudzić się znowu we własnym towarzystwie.

Wstaję i zaczynam się golić.

Jest już po jedenastej. Dzisiaj też nie pożegnałem się z dzieciakami, zanim wyszły do przedszkola. Kręci mi się w głowie, ruszam niepewnie w kierunku łazienki, w której unosi się chemiczny zapach lawendy.

Christine.

Rozpyliła dezodorant, żeby ukryć zapach wymiocin z wczorajszego wieczoru. Gdyby mogła, wypryskałaby tak pewnie całe nasze życie. Im dłużej się mu przyglądam, tym bardziej chce mi się rzygać. Kołysanki na dobranoc, które Christine śpiewa dzieciom, to jej „skarbie” i „kochanie” jak kropka na końcu każdego zdania, to wszystko sprawia, że cały ten teatrzyk jest coraz bardziej żałosny.

Kręci mi się w głowie. Siadam na klozecie, żeby się wysikać i nie stracić równowagi. Szczoteczka do zębów, płyn po goleniu, krem do twarzy – każdy najdrobniejszy przedmiot stoi na swoim miejscu, od zawsze i na zawsze. Dźwigam się na nogi. Jedyne, co zupełnie nie pasuje do tej kurewskiej łazienki, to widok mojej własnej gęby w lustrze.

Wychodzę, żeby uciec od natarczywych myśli.

Wyciągam z szafy pierwszą koszulkę, która wpada mi w ręce, i idę do kuchni. Na stole, jak zawsze, czeka na mnie odręcznie napisany liścik.

Dzień dobry, Skarbie,

w lodówce są owoce. Zjedz je sobie z jogurtem.

Na obiad jest pieczeń, specjalnie zrobiłam, bo wiem, jak lubisz.

Kocham cię

Cri

Otwieram zamrażalnik i wyciągam lód, żeby zrobić sobie gin z tonikiem.

Na zewnątrz sąsiad kosi trawnik. Zajmuje się tym, od kiedy się tu sprowadził, jakby nie miał nic lepszego do roboty. Na oko ma mniej więcej siedemdziesiątkę, jest gruby i pot ciemną strużką znaczy mu koszulkę na plecach i pod pachami. Przedstawienie szybko mnie nuży, robię sobie następny gin z tonikiem i nieco chwiejnym krokiem wchodzę do salonu.

I dopiero wtedy to widzę.

Co jej, kurwa, strzeliło do głowy?

Półki przy telewizorze, tam gdzie trzymaliśmy pamiątki z naszych podróży, teraz uginają się od zdjęć, zdjęć starannie oprawionych w srebrne ramki. Zdjęć z czasów, kiedy byliśmy narzeczeństwem, zdjęć z naszego ślubu, zdjęć dzieci, moich zdjęć w mundurze z dnia rozdania dyplomów w Akademii Wojskowej.

Zburzyła ład naszego pokoju dziennego.

Włączam telewizję i siadam na kanapie.

Poranne programy sprawiają, że czujesz się sam jak palec, wciśnięty gdzieś pomiędzy powtórki i seriale dla kur domowych. Popijam drinka małymi łykami, niespiesznie obracając lód w szklance. Zdjęcie gapi się na mnie nieruchomo sponad telewizora – młody ja, uśmiechnięty i w mundurze, pozuję na tle flagi.

Świetny pomysł, Christine.

Wracam do kuchni, napełniam lodem metalowe wiaderko i biorę butelkę ginu. Przełączam z kanału na kanał, tak jakbym naprawdę czegoś szukał. Wreszcie natrafiam na jakieś wyścigi kolarskie. Zawodnicy są wciąż zbyt daleko od mety, by móc wzbudzić jakiekolwiek zainteresowanie, ale i tak pogłaśniam na cały regulator w nadziei, że głos komentatora zagłuszy ciszę w mojej głowie.

Mylę się.

Ja sprzed lat, zastygły obok telewizora, patrzę się na siebie z uśmiechem.

Czego się, kurwa, cieszysz?

Wstaję, upijam łyk ze szklanki i wyglądam przez okno, licząc na to, że coś odciągnie moją uwagę. Sąsiad wrócił do domu, a na ulicy panuje spokój zwykłego poranka, wszyscy już pewnie dawno wyszli do pracy.

I chociaż go nie widzę, to i tak wiem, że się na mnie gapi.

I się śmieje.

Odwracam się i przyglądam fotografiom, jednej po drugiej.

Ja i Christine, dopiero się poznaliśmy, na biwaku nad jeziorem, ja i Christine w dniu naszego ślubu, dwójka odświętnie wystrojonych małolatów, i dalej dzieci, dzieci, coraz większe z każdą ramką.

Naprawdę, świetny miałaś pomysł, Christine…

No, wreszcie, jest i ono – zdjęcie z dnia rozdania dyplomów, o, proszę – ja w mundurze szczerzę się w idiotycznym uśmiechu. „Gotów, by służyć ojczyźnie”. Biorę je do ręki.

– Z czego się cieszysz? Z czego? Masz jakieś powody do radości? – szepcę mu z nienawiścią.

Mam ochotę ścisnąć je w dłoniach z całej siły. Upuszczam szklankę. Rozpryskuje się na kawałeczki, szkło wala się po wypolerowanym parkiecie. Nic mnie to nie obchodzi, muszę z nim porozmawiać, muszę zrozumieć.

– Czego ty się, kurwa, spodziewałeś? Jak ty to sobie wyobrażałeś, myślałeś, że co będziesz robił? – słyszę swój głos.

Patrzę mu prosto w oczy, ale zdaje się, że ma to gdzieś, wciąż mnie obserwuje. I się śmieje.

To nie jestem ja, to nigdy nie byłem ja. Trzymam kurczowo ramkę w dłoniach, wbijam palce w szkło, coraz mocniej i mocniej, aż w końcu zaczyna trzeszczeć i pęka pod naporem mojego uścisku. Wyrzucam ramkę. Krew ścieka mi po rękach, chwytam zdjęcie i rwę je na małe kawałeczki, które sypię za siebie jak garść konfetti.

– Taki miałaś plan, Christine? – mówię cicho, prawie szeptem, tak jakby ci z telewizji mogli mnie usłyszeć.

Kieruję się do kuchni, otwieram szuflady, nic nie mogę znaleźć, otwieram kredens, dalej nic. Obiema rękoma podnoszę krzesło za nogi i ciskam nim we włączony telewizor, uderzam raz po razie, coraz mocniej.

– Nie chcę ich widzieć, nie chcę ich widzieć. – Głos, który słyszę, nie należy do mnie, ale nie ma to znaczenia.

Łapię za nogę krzesła, chcę roztrzaskać na kawałki te wszystkie półki, jedną po drugiej, z całą wściekłością, która we mnie siedzi, tak żeby nikt nie pomyślał, że stało się to przypadkiem. Przesuwam się w róg pokoju i rozwalam szklaną witrynę i wszystkie te żałosne bibeloty, chwytam za ciężki przycisk do papieru i rzucam nim w okrągły stolik stojący na środku salonu. Odczuwam fizyczną wręcz przyjemność, widząc, jak rozpada się na kawałki. Nienawidziłem od zawsze tego stolika ze stosem kolorowych magazynów, których nikt nigdy nie czytał. Wczepiam palce w sofę i rozrywam tapicerkę.

Przystaję na chwilę na środku pomieszczenia i podziwiam efekty swojej furii, i krzyczę, wreszcie krzyczę, wreszcie robię coś, czego od tak dawna potrzebowałem.

Zgrzytam zębami, biegnę do łazienki i zrzucam wszystko na podłogę. Wszystko, wszystko, szczoteczki do zębów, kosmetyki, półki i stojące na nich drobiazgi, całkowicie uwalniam się od tego twojego przeklętego porządku, Christine! Walę pięścią w lustro, raz po raz, aż w końcu zostaje z niego tylko kilka odłamków.

Zatrzymuję się, dyszę ciężko i patrzę na swoje zakrwawione knykcie. Wreszcie coś czuję, wreszcie czuję chociaż ból.

– Świetny, kurwa, pomysł, Christine!

Usiłuję złapać oddech, uspokoić się, wyciągam szklane drzazgi wbite w dłonie. Rozglądam się dookoła i widzę siebie, patrzę na łazienkę, potrzaskane buteleczki, z których coś wycieka na podłogę, rozpoznaję się, to ja.

Wlekę się do salonu z pustką w głowie, niezmąconą przez ani jedną myśl.

Klękam, patrzę na swoje ręce pokryte krwią i zaczynam płakać.ROMEO

Dyskomfort to ubranie, które ktoś wybrał za nas, ubranie, które zdaje się należeć do kogoś innego.

Za długa, zdecydowanie za długa, ciągle plątała mu się pod nogami. Nigdy wcześniej nikt go jeszcze nie ubrał w taką togę. Aż do dzisiaj.

Czyżby to był jakiś nowy materiał?

Coś w tej tkaninie sprawiało, że z trudem powstrzymywał natrętną chęć podrapania się.

Plastik, cała masa plastiku, dziwne, że nie tryska iskrami w kontakcie z koszulą. Sztuczna tkanina, syntetyczne włókna zaprojektowane specjalnie po to, by podrażniać mu skórę. Uśmiechnął się. Może i tutaj importują wszystko z Chin, nawet togi – pomyślał.

Zerkając z ukosa na siedzących obok kolegów po fachu, Romeo González zastanawiał się, jakie może być ich zdanie na temat tych tóg i czy też skrycie przeklinają producenta za ich marną jakość.

Cóż, wymiar sprawiedliwości ma swoje przyzwyczajenia.

Niecierpliwie czekał, aż sędzia Lee zada rutynowe pytanie, świadek zapewni o swojej niewinności, a on będzie mógł wrócić do gabinetu i jak najszybciej to z siebie ściągnąć. Musiał się jak najprędzej dowiedzieć, czy właśnie w tej todze będzie musiał paradować przez cały proces, czy może to tylko prowizoryczny strój na odczyt aktów oskarżenia.

Ot, zwykłe niewygody w nowo ustanowionych instytucjach: być może togi z prawdziwego zdarzenia dotrą w najbliższych tygodniach.

Szczerze mówiąc, przyszło jeszcze mniej ludzi, niż się spodziewałem – myślał, rozglądając się dookoła. Sala świeciła pustkami. Pięciu dziennikarzy i jakaś dziewczyna siedząca z tyłu, razem sześć osób – taki był wymiar światowego zainteresowania sprawą, w której miał ruszyć proces.

Oskarżony wstał na widok wchodzących sędziów. Biała koszula i dżinsy, słuchawki na uszach, żeby móc wysłuchać tłumaczenia, twarz pełna napięcia i ręce skrzyżowane za plecami. Małolat, gładko ogolony prostaczek, przejęty jak w dniu własnego ślubu.

Romeo González po raz pierwszy widział go na żywo.

Uśmiechnął się sam do siebie, kiedy Lee odczytywała długą listę zarzutów. Sporo w tym było przesady, obrona będzie miała trochę zabawy z obaleniem wszystkich tych oskarżeń. W gruncie rzeczy wystarczyło tylko na niego spojrzeć, by zdać sobie sprawę, że siedząca przed nimi osoba nijak się ma do kryminalisty opisanego w akcie.

Wymiar sprawiedliwości nie potrafił sądzić na taką skalę. Wszystko zdawało się tak bardzo makabryczne, tak bardzo przerażające i tak bardzo skomplikowane.

Odczytawszy akt oskarżenia, sędzia Lee odczekała, aż tłumacze w kabinie dokończą przekład. W sektorze prasowym widać było wyraźne poruszenie: dziennikarze zamykali notesy i zbierali swoje rzeczy, przygotowując się do wyjścia z sali.

– Winny.

Sędzia Lee zawahała się przez chwilę, niepewna, czy dobrze zrozumiała.

– Oskarżony oświadcza, że popełnił wszystkie zarzucane mu czyny, i przyznaje się do winy? – zapytała, nie ukrywając zaskoczenia.

– Przyznaję się do popełnienia wszystkich zarzucanych mi czynów – odpowiedział neutralny głos tłumacza w słuchawce.

Spojrzeniem celował prosto w sędzię, ani cienia wahania. Gdyby ktoś z zewnątrz patrzył na ich twarze, pomyślałby, że to sędzia Lee właśnie przyznała się do winy.

Romeo González był równie zaskoczony. Czyżby miał przed sobą przypadek mitomana? A może to wojna sprawiła, że postradał zmysły? Czy zdawał sobie sprawę z tego, co mówi? Romeo zmarszczył brwi, konieczna była ekspertyza psychiatryczna, trzeba ocenić stan psychiczny oskarżonego.

– Przesłuchanie zakończone, sąd zarządza przerwę – oznajmiła sędzia Lee i zaczekała, aż tłumacz powtórzy jej słowa oskarżonemu.

Romeo González dyskretnie oparł dłonie na biodrach, tak by unieść nieco materiał togi i nie zaplątać się w nią na krótkim odcinku, który dzielił go od wyjścia.

Kiedy dotarł do gabinetu, poczuł ogromną ulgę. Całym sercem wciąż liczył, że nie będzie musiał nosić tego stroju przez resztę procesu.DRAŽEN

Ja nie zwariowałem. Oni nie mogą mnie zobaczyć w tym stanie. Nie mogą zobaczyć mojej złości. Wyjdź, wyjdź, zanim wybuchnie ci głowa. Powietrze w ogrodzie pachnie wilgotną trawą, zdaje mi się, że czuję zapach lasu. Muszę się czymś zająć, muszę przestać zadawać sobie wciąż te same pytania.

Drewno.

Dobrze, jedno polano, jedno uderzenie. Na dwie części. Rób to tak, jakby to była najzwyklejsza czynność na świecie, codzienna rutyna. Bądź niewidzialny. Jest już prawie zima, wszyscy potrzebują drewna. Skoncentruj się na drewnie. Musisz zagłuszyć hałas, który rozbrzmiewa ci w głowie, zapomnieć, jak brzmiał ten płacz. Jedno celne uderzenie. Rozwal je na pół jednym uderzeniem.

Jedno celne uderzenie. Zdecydowany ruch. Precyzyjny. Właśnie tak! Raz. Odważniej! Dwa. Mocniej! Trzy. Mocniej! Cztery. Jeszcze raz! Pięć, sześć, siedem, im bardziej się pospieszysz, tym szybciej skończysz. Myśl o czymś innym. Osiem! Dziewięć! Dziesięć! Nie pozwól, by hałas znów zagościł w twojej głowie. Mocniej, jeszcze mocniej!

Sanja. Nie słyszałem jej kroków. Dlaczego tak się na mnie patrzy? Muszę się uspokoić. Jestem spocony, z trudem łapię oddech.

– Chodź tu, skarbie – mówię jej.

Nie rusza się z miejsca, patrzy na mnie nieruchomo z odległości kilku metrów. Zdaje się, że się waha.

Moja mała Sanja. W jej oczach jestem potworem. Czasem mi się wydaje, że wszystko zrozumiała. O, i już, idzie do mnie. Moja porcelanowa laleczka, małymi krokami ostrożnie omija kałuże na trawie. Jeden. Dwa. Trzy. Skok w prawo. Cztery, pięć, sześć. Przystaje, patrzy na mnie i w tej chwili wszystko staje się dla mnie jasne.

To oczy mojej córki wpędzają mnie w szaleństwo. Nadszedł moment, by to zrobić, muszę to zrobić dla Sanji.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: