Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Jakobini. Tom 1: powieść historyczna z czasów rewolucyi francuskiej. - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jakobini. Tom 1: powieść historyczna z czasów rewolucyi francuskiej. - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 387 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Pan­na Ire­na Le­grand sta­ła przed du­żem, okrą­głem zwier­cia­dłem, uję­tem w srebr­ne ramy, ro­biąc ostat­ni prze­gląd to­a­le­ty. Ka­bry­olet, za­przę­żo­ny w dwa ro­słe, tłu­ste ko­nie, cze­kał już przed do­mem od go­dzi­ny, woź­ni­ca mam­ro­tał coś pod no­sem, nie­cier­pli­wił się wi­docz­nie, –na­le­ża­ło się po­śpie­szyć.

– W tej chwi­li na­tych­miast, za­raz po­je­dzie­my – wo­ła­ła pan­na Le­grand przez otwar­te okno.

To „w tej chwi­li, na­tych­miast” po­wtó­rzy­ło się już kil­ka razy, cią­gle bo­wiem trze­ba było jesz­cze coś po­pra­wić: ja­kąś wstąż­kę, ja­kąś fał­dę, ja­kiś kwiat.

Wstą­żek i kwia­tów wło­ży­ła pan­na Le­grand na sie­bie bar­dzo dużo, a wszyst­kie spla­ta­ły się w ko­kar­dę pa­try­otycz­ną, na­ro­do­wą, wszyst­kie były czer­wo­ne, bia­łe, i nie­bie­skie.

Nie mo­gła in­a­czej. W Per­pi­gnan ob­cho­dzo­no dziś uro­czy­stość pa­try­otycz­ną, sa­dzo­no "drze­wo wol­no­ści", a ona była cór­ką żar­li­we­go pa­try­oty, nie­prze­jed­na­ne­go, po zdo­by­ciu pa­ry­skiej Ba­sty­lii, wro­ga „czar­nych”, „ary­sto­kra­tów”. Oj­ciec przy­ka­zał jej su­ro­wo, żeby się ubra­ła na uro­czy­stość pa­try­otycz­ną w strój à la con­sti­tu­tion.

Więc wło­ży­ła na buj­ne, nie­upu­dro­wa­ne, ko­lo­ru spa­lo­ne­go zło­ta wło­sy, niz­ki, czar­ny, ga­zo­wy ka­pe­lusz, przy­po­mi­na­ją­cy kask dra­goń­ski, koń­ce błę­kit­ne­go ko­ron­ko­we­go fi­chu, pod któ­rem fa­lo­wa­ła peł­na pierś mło­dej, zdro­wej dziew­czy­ny o biu­ście wy­dat­nym, wsu­nę­ła pod pą­so­wy pa­sek, pod­trzy­mu­ją­cy ja­sną, ba­ty­sto­wą spód­ni­cę, dzier­ga­ną w bia­łe, nie­bie­skie i czer­wo­ne bu­kie­ci­ki.

Peł­no było tych barw pa­try­otycz­nych w jej stro­ju. Ka­pe­lusz zdo­bi­ła ko­kar­da na­ro­do­wa, błę­kit­ne fi­chu oży­wiał duży bu­kiet na­ro­do­wy, przy­pię­ty do le­we­go boku na ser­cu, z pa­ska zwie­sza­ły się frendz­le na­ro­do­we, na­wet z pod spód­ni­cy wy­zie­ra­ła czer­wo­no­bia­ło-nie­bie­ska ko­kar­da, sple­cio­na z wstą­żek, przy­pię­ta do trze­wi­ka.

I o pier­ścion­ku z na­pi­sem la pa­trie, o gład­kiej, zło­tej ob­rącz­ce, w któ­rej ju­bi­ler, za­miast bry­lan­tu, osa­dził ka­wa­łek oszli­fo­wa­ne­go ka­mie­nia, po­cho­dzą­ce­go z gru­zów Ba­sty­lii, nie za­po­mi­na­ła cór­ka pa­try­oty.

Zlu­stro­waw­szy się jesz­cze raz od góry do dołu, uśmiech­nę­ła się pan­na Le­grand do sie­bie. Była za­do­wo­lo­na z ko­sty­umu pa­try­otycz­ne­go.

– Naj­żar­liw­szy pa­try­ota nie może mo­je­mu stro­jo­wi nic za­rzu­cić – ode­zwa­ła się, bio­rąc sza­ry, je­dwab­ny płaszcz od ku­rzu. – Praw­da, mat­ko Ge­no­we­fo?

Mat­ka Ge­no­we­fa, nie­gdyś nia­nia pan­ny Le­grand, obec­nie jej po­ko­jo­wa i po­wier­ni­ca, nie sta­ra jesz­cze, czer­stwa chłop­ka, wpa­try­wa­ła się w swo­ją wy­cho­wan­kę wzro­kiem roz­pro­mie­nio­nym.

– Pan Ar­mand Gran­dje­an roz­ko­cha się na śmierć w mo­jej ślicz­nej pa­nien­ce. Oczy zgu­bi, gło­wę stra­ci, o po­li­ty­ce, o wol­no­ści za­po­mni – mó­wi­ła mat­ka Ge­no­we­fa.

Pan­na Le­grand rzu­ci­ła szyb­kie, ukrad­ko­we spoj­rze­nie w zwier­cia­dło.

Była w isto­cie ład­ną dziew­czy­ną, świe­żym kwia­tem wsi. Z jej du­żych, sza­fi­ro­wych oczu, try­ska­ła ra­dość ży­cia, zdro­wie za­bar­wi­ło jej bia­łą płeć blon­dyn­ki od­bla­skiem kwit­ną­cych róż. Rysy jej nie skła­da­ły się wpraw­dzie na rzeź­bio­ny, wy­kwint­ny pro­fil ko­biet sta­rej kul­tu­ry, ru­chy jej nie two­rzy­ły mięk­kiej, okrą­głej li­nii tre­su­ry świa­to­wej sze­re­gu po­ko­leń, ko­ści jej były tro­chę za gru­be, ręce i sto­py za duże, ca­łość jed­nak ro­bi­ła bar­dzo przy­jem­ne wra­że­nie.

– Mó­wi­cie, mat­ko Ge­no­we­fo, że pan Gran­dje­an zgu­bi oczy, stra­ci gło­wę? – rze­kła pan­na Le­grand, przy­pa­tru­jąc się so­bie z pod czo­ła – ko­muż­by się mo­gła po­do­bać taka czer­wo­na, tęga dziew­czy­na wiej­ska, jak ja?

– Pa­nien­ko, co też to pa­nien­ka wy­ga­du­je – za­wo­ła­ła mat­ka Ge­no­we­fa obu­rzo­na. Na całą oko­li­cę nie­ma ta­kiej ślicz­no­ści, jak moja Iren­ka. Czy pa­nien­ka jaka zde­chlacz­ka z zam­ku, żeby mia­ła mieć gębę uma­lo­wa­ną na bia­ło niby te lal­ki por­ce­la­no­we, i ko­stecz­ki, jak pie­ski po­ko­jo­we? Fe, z taką uro­dą piw­nicz­ną, z taką…

We­so­ły, dźwięcz­ny śmiech lat ośm­na­stu, prze­rwał dal­szą kry­ty­kę pięk­no­ści ary­sto­kra­tycz­nej.

Na dwo­rze, za okna­mi nie­cier­pli­wił się tym­cza­sem woź­ni­ca co­raz wię­cej. Było sły­chać, jak klął:

– Sa­cré! I to ma być wol­ność. Niby je­ste­śmy te­raz wszy­scy wol­ni, a ja sma­żę się już od go­dzi­ny na skwa­rze, jak ten pies, uwią­za­ny w bu­dzie na łań­cu­chu. Pod­łe ary­sto­kra­ty!

– Ja­kób klnie już pa­try­otycz­nie – śmia­ła się pan­na Le­grand – do wi­dze­nia, mat­ko Ge­no­we­fo, bo mnie ten niedź­wiedź go­tów jesz­cze za­de­nun­cy­ować do klu­bu Ja­ko­bi­nów o prze­ko­na­nia ary­sto­kra­tycz­ne.

Za­rzu­ciw­szy na sie­bie płaszcz, we­szła do ka­bry­ole­tu.

Z nie­ba lał się po­to­kiem żar, nie­usta­ją­cy ani na chwi­lę. Słoń­ce sierp­nia wy­pi­ło z ro­wów, stru­my­ków, rze­czek na­wet ostat­nią kro­plę, roz­pa­lo­ne po­wie­trze drża­ło, bia­ły pył po­krył bu­kie­ty po­lnych róż, wień­czą­cych dro­gę z obu stron, przy­pró­szył roz­ło­ży­ste pla­ta­ny i ogrom­ne ole­an­dry, kwit­ną­ce w ogro­dach.

– Go­rą­co, Ja­kó­bie – ode­zwa­ła się pan­na Le­grand.

– Hm! – mruk­nął woź­ni­ca, msz­cząc się za dłu­gie cze­ka­nie na grzbie­tach koni.

Kla­cze, ubra­ne w sło­mia­ne ka­pe­lu­sze, ozdo­bio­ne ko­kar­da­mi pa­try­otycz­ne­mi, ob­wie­szo­ne dzwon­ka­mi, szły wy­cią­gnię­tym kłu­sem, wa­chlu­jąc się ogo­na­mi.

– Zły – po­my­śla­ła pan­na Le­grand – trze­ba go udo­bru­chać.

– Ja­kie to wino lu­bi­cie, Ja­kó­bie, bo za­po­mnia­łam? – za­py­ta­ła.

– Wszyst­ko jed­no, byle do­bre, pa­nien­ko – od­po­wie­dział woź­ni­ca gło­sem ła­skaw­szym.

– Nie oszczę­dzaj­cie bata, a nie po­ża­łu­je­cie.

– Pa­nien­ce za­wsze spiesz­no, zwy­czaj­nie mło­de­mu, a po­tem pan Le­grand py­sku­je: Ja­kób zma­chał ko­nie, Ja­kób pę­dzi jak wa­ry­at, Ja­kób kat, nie woź­ni­ca.

– Dziś nie bę­dzie się papa gnie­wał, bo jest od sa­me­go rana w do­sko­na­łym hu­mo­rze.

– Wiem. Ary­sto­kra­ty per­pi­niań­skie sa­dzą dziś drze­wo wol­no­ści. Będą nud­ne mowy, a po­tem we­so­ły obiad w klu­bie „Przy­ja­ciół oj­czy­zny”.

– Jacy znów ary­sto­kra­ci, Ja­kó­bie? Kon­sty­tu­cya znio­sła wszyst­kie róż­ni­ce sta­nów, ska­so­wa­ła ty­tu­ły, na­wet na­zwi­ska szla­chec­kie. Je­ste­śmy dziś wszy­scy rów­ni i wol­ni.

– Aha, rów­ni i wol­ni. Rów­ni bę­dzie­my wszy­scy na cmen­ta­rzu, wol­nym zaś jest wszę­dzie i za­wsze, czy pod kró­lem czy pod kon­sty­tu­cyą, każ­dy, kto ma kie­sę na­bi­tą, bo może ro­bić, co mu się po­do­ba. Re­wo­lu­cya zmio­tła jed­ną ary­sto­kra­cyę, tę sta­rą, tyl­ko dla­te­go, żeby nas bie­da­ków dru­ga ary­sto­kra­cya, ta nowa z na­bi­tą kie­są, jesz­cze moc­niej za kark trzy­ma­ła.

– Ja­kób uczy się swo­jej fi­lo­zo­fii i po­li­ty­ki za­pew­ne w klu­bie Ja­ko­bi­nów? – za­uwa­ży­ła pan­na Le­grand.

– Ro­zu­mie się, że uczę się praw­dzi­we­go pa­try­oty­zmu w klu­bie Ja­ko­bi­nów. Bo prze­cież do „Przy­ja­ciół oj­czy­zny”, albo do „Przy­ja­ciół re­li­gii, kró­la i pra­wa”, czy jak tam in­a­czej prze­zwa­no te nory ary­sto­kra­tycz­ne, te gniaz­da spi­sków prze­ciw na­ro­do­wi, nie pój­dę po wia­rę oby­wa­tel­ską. Tyl­ko Ja­co­bi­ni są praw­dzi­wy­mi, cno­tli­wy­mi pa­try­ota­mi, oni jed­ni ko­cha­ją na­ród, ży­czą mu do­brze, pra­cu­ją dla jego szczę­ścia. Resz­ta to ob­łud­ni­cy, któ­rzy pie­ką swo­ją wła­sną pie­czeń przy ogniu re­wo­lu­cyj­nym.

Ja­kób, prze­su­nąw­szy na lewe ucho czer­wo­ną czap­kę fry­gij­ską, pal­nął ba­tem ko­nia, wo­ła­jąc:

– Zbie­raj ta nogi sa­crés ary­sto­kra­ty. Chłop­ska szka­pi­na to może się ba­brać w ku­rzu po brzuch, a wy, to­by­ście tyl­ko owies żar­ły i wy­le­gi­wa­ły się w sta­iniach na czy­stej sło­mie. Ny­gu­sy!

A od­wró­ciw­szy się na koź­le do pan­ny Le­grand, spoj­rzał na nią okiem zło­śli­wem i rzekł:

– Pa­nien­ka po­wia­da, że je­ste­śmy te­raz wszy­scy rów­ni i wol­ni?

– Tak przy­ka­zu­ją „pra­wa czło­wie­ka” i kon­sty­tu­cya.

– Je­śli je­ste­śmy te­raz wszy­scy rów­ni i wol­ni, to mo­że­by się pa­nien­ka prze­spa­ce­ro­wa­ła ze mną do mera, albo do za­przy­się­żo­ne­go pro­bosz­cza?

– A to po co, Ja­kó­bie?

– Po co? (woź­ni­ca za­śmiał się urą­gli­wie). Po co idzie ka­wa­ler z pan­ną do mera, albo do pro­bosz­cza? – Żeby za­wrzeć mał­żeń­stwo.

– Mał­żeń­stwo… z wami… Ja­kó­bie?

Tak była pan­na Le­grand zdu­mio­na po­my­słem woź­ni­cy, że cof­nę­ła się na sie­dze­niu, jak gdy­by uj­rza­ła na­gle coś bar­dzo dziw­ne­go.

A Ja­kób roz­śmiał się gru­bym gło­sem wołu.

– He, he, he! dla­cze­góż­by nie ze­mną? – mó­wił. – Prze­cież je­ste­śmy te­raz wszy­scy rów­ni. Ja­każ róż­ni­ca mię­dzy oby­wa­tel­ką, Ire­ną Le­grand, a oby­wa­te­lem Ja­kó­bem Bon­jon? Żad­na. I czy to ze mnie nie chłop, jak się pa­trzy? Siły mam w ko­ściach za dzie­się­ciu ary­sto­kra­tów, wszel­ką ro­bo­tę wiej­ską znam i na win­ni­cy się ro­zu­miem nie go­rzej od pana Le­grand, i ga­dać po­tra­fię o wol­no­ści, jak sami Ja­co­bi­ni pa­ry­scy. Kie­dy ryk­nę w na­szym klu­bie: na la­tar­nię wszyst­kich ary­sto­kra­tów i kle­chów, niech żyje wol­ność i na­ród! to się szy­by trzę­są, a praw­dzi­wi pa­try­oci biją bra­wo, jak opę­ta­ni. Może pa­nien­ce idzie o ho­no­ry, o god­no­ci? Żeby o wszyst­ko było dziś tak ła­two, jak o to. Mój kum, szewc Co­chon z Ca­be­sta­ingh, pa­ra­du­je od mie­sią­ca w mun­du­rze po­rucz­ni­ka gwar­dyi na­ro­do­wej, a cóż on lep­sze­go ode­mnie? Gdy­bym wziął z pa­nien­ką w po­sa­gu tę win­nicz­kę z Ca­stel­lo Ros­sel­lo i mógł tro­chę po­sma­ro­wać łapy pa­try­otów, wy­kie­ro­wał­bym się może i na mera. Dziś wszyst­ko moż­li­we. Niech się pa­nien­ka na­my­śli, he, he, he!… Nie wia­do­mo, kto bę­dzie ju­tro na gó­rze, wy, czy my? Re­wo­lu­cya jesz­cze nie skoń­czo­na. Okrut­nie mi się pa­nien­ka po­do­ba.

Ja­kób Bon­jon cmo­kał usta­mi, ob­li­zy­wał się, ob­rzu­ca­jąc peł­ne kształ­ty pan­ny Le­grand spoj­rze­niem po­żą­dli­wem, a ona ob­la­ła się cała krwią pod tem spoj­rze­niem zu­chwa­łem, któ­re ją sma­ga­ło bi­czem znie­wa­gi.

– Pro­szę uwa­żać na ko­nie! – za­wo­ła­ła z gnie­wem mogą się roz­bie­gać.

– Ob­ra­zi­ła się, pysz­na ary­sto­krat­ka – mru­czał woź­ni­ca – zo­ba­czy­my jesz­cze, kto komu bę­dzie roz­ka­zy­wał.

Czy ten krę­py, przy­sa­dzi­sty chłop z kar­kiem, bar­ka­mi i grzbie­tem byka, z dużą gło­wą, po­kry­tą gę­ste­mi… czar­ne­mi wło­sa­mi, któ­re spa­da­ły na ra­mio­na sztyw­ne, jak roz­strzę­pio­ny wie­cheć sło­mia­ny, z zu – chwa­lą twa­rzą wy­zwo­lo­ne­go wczo­raj nie­wol­ni­ka, żar­to­wał, albo oświad­czał się jej na­praw­dę?

Je­śli żar­to­wał, to jak­że śmiał ba­wić się tak nie­przy­zwo­icie za­kło­po­ta­niem cór­ki swo­je­go pra­co­daw­cy, naj­bo­gat­sze­go wła­ści­cie­la win­nic w po­wie­cie per­pin­jań­skim? A je­że­li oświad­czał się jej na­praw­dę, to cóż upo­waż­nia­ło go do ta­kie­go zu­chwal­stwa?

Pan­na Le­grand, acz­kol­wiek była cór­ką pa­try­oty, dzia­ła­cza re­wo­lu­cyj­ne­go, nie zaj­mo­wa­ła się po­li­ty­ką. Sły­sza­ła wpraw­dzie w ostat­nich dwóch la­tach od ojca i jego przy­ja­ciół tyle o wol­no­ści, o kon­sty­tu­cyi i pra­wach czło­wie­ka, o zgni­liź­nie szlach­ty i ciem­no­cie księ­ży, iż wie­dzia­ła mniej wię­cej, cze­go się re­wo­lu­cya do­ma­ga­ła od kró­la i rzą­du, do­kąd dą­ży­ła.

Z ca­łe­go tego rej­wa­chu po­li­tycz­ne­go cie­szy­ło ją tyl­ko to, że ona, dziec­ko miesz­czań­skie, jest te­raz rów­na każ­dej księż­nicz­ce i mar­gra­bi­nie, każ­dej szlach­cian­ce. Re­wo­lu­cya po­do­ba­ła jej się o tyle, o ile dru­zgo­ta­ła szczy­ty spo­łecz­ne, sto­ją­ce pod nią; nie przy­szło jej nig­dy na myśl, że i ona, za­moż­na miesz­czan­ka, może bu­dzić za­zdrość w ni­zi­nach ubó­stwa, sto­ją­cych pod nią, może ob­ra­żać ich am­bi­cye i pod­nie­cać ich ape­ty­ty.

Ja­kób Bon­jon na­zy­wał ją ary­sto­krat­ką. By­łaż­by nią? Pra­wnucz­ka wy­zwo­lo­ne­go z ła­ski pa­nów de Ca­be­sta­ingh chło­pa, wnucz­ka kup­ca per­pin­jań­skie­go, cór­ka zbo­ga­co­ne­go wła­ści­cie­la win­nic, nie mo­gła mieć po­jęć cór­ki rodu, pa­nu­ją­ce­go od wie­ków z wy­żyn zam­ku nad do­li­na­mi, była fi­lo­zof­ką i pa­try­ot­ką w ro­zu­mie­niu sta­nu trze­cie­go, któ­ry zbu­rzył pod wo­dzą Mi­ra­be­au'a po­wa­gę sta­nów uprzy­wi­le­jo­wa­nych, mu­sia­ła po­wi­tać z ra­do­ścią rów­ność po­li­tycz­ną, oby­wa­tel­ską.

Dla­cze­góż więc ob­ra­zi­ło ją, obu­rzy­ło zu­chwal­stwo woź­ni­cy? Był jej prze­cież rów­nym, mię­dzy nią a nim nie sta­ła żad­na róż­ni­ca, na­wet po­cho­dze­nie, na­wet tra­dy­cya ro­do­wa. Całą róż­ni­cę sta­no­wił ma­ją­tek, inne, lep­sze wy­cho­wa­nie i wy­twor­niej­sze na­wyk­nie­nia za­le­d­wie dwóch po­ko­leń.

Po raz pierw­szy w ży­ciu za­dzi­wił pan­nę Le­grand roz­dź­więk mię­dzy teo­ryą a ży­ciem. Jej mło­da ośm­na­sto­let­nia głów­ka dziew­czy­ny we­so­łe­go uspo­so­bie­nia, prze­no­szą­cej za­ba­wę, ta­niec nad wszel­kie fi­lo­zo­fie i po­li­ty­ki, nie zda­wa­ła so­bie jesz­cze spra­wy z tego roz­dź­wię­ku, ale czu­ło go jej ser­ce ko­bie­ce… Ochło­nąw­szy po pierw­szem zdu­mie­niu i obu­rze­nin, przy­pa­try­wa­ła się z boku woź­ni­cy, py­ta­jąc się w du­szy, czy mo­gła­by żyć z ta­kim oby­wa­te­lem. Pan­nie, wy­cho­wa­nej w mod­nym klasz­to­rze pa­ry­skim, u pań de Sa­in­te Ma­rie przy uli­cy św. Ja­kó­ba, gdzie przyj­mo­wa­no tyl­ko cór­ki wyż­szych urzęd­ni­ków i bo­ga­tych miesz­czan, wy­da­wał się zwią­zek z pro­stym chło­pem, taką ka­ry­ka­tu­rą, iż wy­buch­nę­ła gło­śnym śmie­chem.

– Cóż tak pa­nien­kę na­gle roz­we­se­li­ło? – za­py­tał Ja­kób Bon­jon.

– Po­my­śla­łam so­bie, jak­by to do­brze było, gdy­by się Ja­kób oże­nił z gru­bą Jo­an­ną. Wa­ży­li­by­ście ra­zem ośm­set fun­tów.

Woź­ni­ca spon­so­wiał ze zło­ści. Gru­ba, brzyd­ka Jo­an­na, była oprzą­tar­ką nie­ro­ga­ci­zny – ta ary­sto­kra­tycz­na sro­ka drwi so­bie z nie­go, z wol­ne­go oby­wa­te­la, rów­ne­go ksią­że­tom, kró­lom, jak go uczy­li Ja­ko­bi­ni.

– Zo­ba­czy­my jesz­cze, kto bę­dzie górą – mam­ro­tał.

I chcąc po­ka­zać cór­ce swo­je­go chle­bo­daw­cy, że jemu, wol­ne­mu oby­wa­te­lo­wi, wszyst­ko wol­no, że nie ma po­trze­by oszczę­dzać ni­czy­ich uszu, za­czął ry­czeć na cały głos; Ca ira, ca ira… Aż się ko­nie prze­stra­szy­ły i prze­szły z kłu­sa w ga­lop. Tu­man ku­rzu ob­jął ka­bry­olet.

– Niech Ja­kób tak nie pę­dzi, bo się udu­szę – za­wo­ła­ła pan­na Le­grand – ka­pe­lusz się znisz­czy, kwia­ty zwięd­ną.

Ale Ja­kób był głu­chy na jej wo­ła­nie. Le­ciał, jak sza­lo­ny, ry­cząc co­raz groź­niej, co­raz na­mięt­niej: ca ira, ca ira…

Za­trzy­mał go do­pie­ro wi­dok mia­sta Per­pi­gnan, wy­glą­da­ją­ce­go zda­le­ka, jak ogrom­ny bu­kiet. Sta­ro­daw­na re­zy­den­cya kró­lów ara­goń­skich, wsła­wio­na przez tru­ba­du­rów pro­wan­sal­skich… sie­dzia­ła so­bie, jak w cie­płem gniazd­ku, w uro­czej do­li­nie, w klom­bach pla­ta­nów, cy­pry­sów, ole­an­drów, za­kry­ta od wi­chrów pół­noc­nych po­sęp­ne­mi Kor­bie­ra­mi, owia­na od wscho­du szu­mem mo­rza Śród­ziem­ne­go.

Ale­ją pla­ta­no­wą od stro­ny mia­sta szedł ja­kiś mło­dy czło­wiek, ubra­ny w czar­ne suk­nie, po­wie­wa­ją­cy z da­le­ka ka­pe­lu­szem.

– Ar­mand! – szep­nę­ła pan­na Le­grand i jej oczy roz­bły­sły ra­do­ścią.

– Pan Le­grand wy­słał mnie na­prze­ciw pani – ode­zwał się mło­dy czło­wiek, zrów­naw­szy się z ka­bry­ole­tem – bo uro­czy­stość już się za­czę­ła.

– Jaka szko­da, że się spóź­ni­łam; tak się cie­szy­łam na tę uro­czy­stość – mó­wi­ła pan­na Le­grand, wy­sia­da­jąc z ka­bry­ole­tu.

– Nic pani na­tem nie stra­ci­ła – po­cie­szał ją mło­dy czło­wiek. – Wy­słu­cha­nie dzie­się­ciu dłu­gich, nud­nych mów, bo każ­dy z oj­ców mia­sta chce się na­tu­ral­nie po­pi­sać ta­len­tem ora­tor­skim, któ­re­go nie po­sia­da, nie na­le­ży do roz­ko­szy w tak skwar­nym dniu, jak dzi­siej­szy. Zdą­ży­my na sam ko­niec, na ostat­nią mów­kę i na po­świę­ce­nie drze­wa.

– A będą po­tem tań­ce? – za­py­ta­ła pan­na Le­grand skwa­pli­wie. – Tak daw­no nie tań­czy­łam.

– Zda­je się, że mło­dzież per­pi­gnań­ska urzą­dza wie­czo­rem ja­kąś ska­ka­ni­nę. Pani lubi ta­niec?

– O, bar­dzo. A pan?

– Nie tań­ce mi dziś w gło­wie, pan­no Ire­no. Jest we Fran­cyi tyle do zro­bie­nia, za­nim bę­dzie­my mo­gli wy­po­cząć po pra­cy her­ku­le­so­wej, iż nie wol­no nam my­śleć o za­ba­wie.

Szli obok sie­bie, obo­je do­rod­ni, zdro­wi, nie­zu­ży­tej jesz­cze rasy dzie­ci. I on nie miał rzeź­bio­ne­go pro­fi­lu, har­mo­nij­nych ru­chów i wy­kwint­nych kształ­tów sta­rej kul­tu­ry, i jego ko­ści były tro­chę za gru­be, ręce i nogi tro­chę za duże, tak samo, jak u pan­ny Le­grand, ale tak samo, jak od niej, biły i od nie­go bla­ski świe­żo­ści. Słusz­ne­go wzro­stu, bru­net, mu­sku­lar­ny, po­su­wał się nie­co ocię­ża­le, bez ela­stycz­no­ści, bez wdzię­ku ele­gan­tów sa­lo­no­wych. Nie no­sił upu­dro­wa­nej pe­ru­ki. Jego przy­strzy­żo­ne wło­sy były ufry­zo­wa­ne po­dług mo­de­lu głów rzym­skich z cza­sów rze­czy po­spo­li­tej. Nie miał na so­bie bły­sko­tek, ani szpil­ki bry­lan­to­wej w bia­łym ba­ty­sto­wym kra­wa­cie, ani ze­gar­ka, zwie­sza­ją­ce­go się z kie­sze­ni ka­mi­zel­ki, ani srebr­nych spi­nek u trze­wi­ków, ale jego skrom­ny, czar­ny strój od­zna­czał się czy­sto­ścią i sma­kiem. Wi­dać było, że ubie­ra się u do­bre­go kraw­ca i dba o przy­zwo­ity wy­gląd ze­wnętrz­ny.

– Dla­cze­go pan za­wsze taki po­waż­ny, pa­nie Ar­man­dzie? – mó­wi­ła pan­na Le­grand.

– Po­wa­ga chwi­li przy­da­ła mi lat.

– Wie pan, że ja się pana tro­chę boję.

– Dla­cze­go, pan­no Ire­no?

– Jest pan za­wsze taki po­waż­ny, mówi pan za­wsze tak mą­drze, iż czu­ję się obok pana okrop­nie na­iw­ną i głu­pią, i nie śmiem panu spoj­rzeć w oczy.

Do­bry uśmiech okwie­cił jego usta. Ob­rzu­ciw­szy pan­nę Le­grand spoj­rze­niem du­żych, czar­nych roz­ma­rzo­nych oczu, rzekł:

– Niech pani zo­sta­nie za­wsze tak słod­ką, miłą, czy­stą, jak te kwiat­ki po­lne, po­śród któ­rych się pani wy­cho­wa­ła, niech so­bie pani nie ła­mie głów­ki nad teo­ry­ami fi­lo­zo­ficz­ne­mi i nie pla­mi bia­łych skrzy­deł, bia­łej du­szy bru­dem wal­ki o byt i krwią wal­ki o wol­ność. Do­brze pani z tą nie­opatrz­no­ścią i z tym we­so­łym śmie­chem.

– Po­do­ba się mą­dre­mu panu po­li­ty­ko­wi głu­piut­ka, pu­ściut­ka Ire­na Le­grand? – mó­wi­ła pan­na gło­sem mięk­kim, przy­mil­nym, spoj­rzaw­szy na nie­go z ko­kie­te­ryą z pod zmru­żo­nych po­wiek.

– Ani tro­chę nie lu­bię pan­ny Ire­ny Le­grand, nie mogę znieść jej wi­do­ku.

Ro­ze­śmie­li się obo­je tak ser­decz­nie, iż psot­ny amo­rek, któ­ry ło­po­tał nad nie­mi zło­te­mi skrzy­deł­ka­mi, kla­snął w ró­żo­we rą­czę­ta z ra­do­ści: „mam ich, strza­ły moje były cel­ne, nie je­stem już po­trzeb­ny, mogę po­fru­nąć do in­nej pary”…

Z ko­zła ka­bry­ole­tu, nie spusz­cza­jąc z nich oka, śle­dził Ja­kób Bon­jon pan­nę Ire­nę i pana Ar­man­da Gran­dje­an wzro­kiem żbi­ka, cza­tu­ją­ce­go na ofia­rę.

– Aha – po­my­ślał – więc to dla­te­go od­sy­ła mnie ta sro­ka do gru­bej, gno­jem śmier­dzą­cej Jo­an­ny? Te­raz wiem, gdzie raki zi­mu­ją. Te­raz on moc­niej­szy ode­mnie, bo go bra­cia Ja­ko­bi­ni ko­cha­ją, ale nie­wia­do­mo, co ju­tro bę­dzie. Hra­bia de Bar był jesz­cze moc­niej­szy od nie­go, a wy­ku­rzy­li­śmy go z pod­pa­lo­ne­go zam­ku, jak lisa z jamy, i po­gru­cho­ta­li­śmy mu ko­stecz­ki. Ca ira…

Byli już w mie­ście.

Ogród miej­ski ro­bił z góry wra­że­nie ru­chli­we­go, fa­lu­ją­ce­go cią­gle ko­bier­ca, zszy­te­go z sa­mych bia­łych, czer­wo­nych i nie­bie­skich wstą­że­czek. Ty­sią­ce głów sta­rych, mło­dych, męz­kich, ko­bie­cych, dzie­cin­nych, upstrzo­nych trój­ko­lo­ro­wą ko­kar­dą, trój­barw­ne­mi bu­kie­ta­mi, utwo­rzy­ły tak zwar­tą tamę, iż nie było spo­so­bu prze­do­stać się przez nią do wy­so­kiej, ko­bier­ca­mi i gir­lan­da­mi stroj­nej mów­ni­cy, ani do ota­cza­ją­cych ją try­bun, w któ­rych za­ję­ła miej­sce ary­sto­kra­cya mia­sta. Pan Ar­mand Gran­dje­an nie pró­bo­wał na­wet wy­orać łok­cia­mi w zbi­tej ma­sie ciał ludz­kich wy­god­nej bruz­dy dla pan­ny Le­grand, wie­dział bo­wiem, że mógł­by się spo­tkać z jaką pię­ścią ja­ko­biń­ską, któ­ra­by mu przy­po­mnia­ła po­glą­do­wo rów­ność i wol­ność wszyst­kich oby­wa­te­li fran­cu­skich.

Na mów­ni­cy stał wła­śnie mer per­pi­gnań­ski, wy­so­ki, bar­czy­sty pan w czer­wo­nym sur­du­cie, w bia­łej ka­mi­zel­ce, w pu­dro­wa­nej pe­ru­ce z har­ca­pem z tyłu. Wi­dać go było z da­le­ka i sły­chać było jego głos po­tęż­ny.

– Pa­no­wie, oby­wa­te­le! – mó­wił, ra­czej krzy­czał. O czem temu dwa lata nie śmie­li­śmy ma­rzyć, sta­ło się rze­czy­wi­sto­ścią. Fi­lo­zo­fia od­nio­sła wal­ne zwy­cię­stwo nad prze­są­dem, ja­sne bla­ski świa­tła na­sze­go oświe­co­ne­go stu­le­cia roz­pro­szy­ły mro­ki prze­szło­ści. De­spo­tyzm ko­ro­ny ru­nął w proch, pra­wo za­ję­ło miej­sce swa­wo­li, na­ród zmie­nił się z pod­da­ne­go w wol­ne­go oby­wa­te­la. Mo­że­my być dum­ni z tego, że nam los po­zwo­lił być fran­cu­za­mi dru­giej po­ło­wy ośm­na­ste­go stu­le­cia, al­bo­wiem do­ko­na­li­śmy wiel­kie­go dzie­ła. Niech żyje na­ród, niech żyje kon­sty­tu­cya, niech żyje król!

Rze­kł­szy to, pod­niósł wy­so­ko do góry drzew­ko pla­ta­no­we, ob­sy­pa­ne wstę­ga­mi trój­ko­lo­ro­we­mi.

– Niech żyje na­ród! – od­po­wie­dzia­ła mu bu­rza okrzy­ków. Niech żyje kon­sty­tu­cya! Niech żyje wol­ność!

Kla­ska­ły rąk ty­sią­ce, po­wie­wa­ły ka­pe­lu­sze, chust­ki, gra­ła ka­pe­la gwar­dyi na­ro­do­wej, obej­mo­wa­li się, ca­ło­wa­li oby­wa­te­le.

Ale nie wszyst­kich no­wych wol­nych oby­wa­te­li no­wej, wol­nej Fran­cyi owiał, ogar­nął pło­mień za­pa­łu. Byli w tłu­mie, któ­rzy słu­cha­li prze­mó­wie­nia mera z uśmie­chem iro­nicz­nym i spo­glą­da­li na drze­wo wol­no­ści wzro­kiem po­gar­dli­wym. Czer­wo­ne czap­ki fry­gij­skie mie­li na gło­wach, a pod nie­mi czar­ne, nie­po­rząd­nie utrzy­ma­ne pe­ru­ki.

Tuż obok pan­ny Le­grand stał ja­kiś brud­ny, ob­dar­ty drab z bez­czel­ną gębą zbó­ja.

– Niech żyje wol­ność, ale dla kogo? – mru­czał – dla nich, dla bo­ga­czów, któ­rym było i bez tej wol­no­ści do­brze na świe­ce. Ubo­gie­mu jest na­wet wol­ność krzy­wa.

A kie­dy się pan­na Le­grand od­su­nę­ła od nie­go, nie mo­gąc znieść za­pa­chu gry­zą­ce­go, cuch­ną­ce­go dymu, któ­ry wy­do­by­wał się z jego krót­kiej, gli­nia­nej fa­jecz­ki, rzekł, łyp­nąw­szy na nią złem okiem roz­gnie­wa­ne­go kun­dla:

– Śmier­dzi ary­sto­krat­ce li­chy ty­toń praw­dzi­we­go pa­try­oty? Pie­sek po­ko­jo­wy. Wi­dzisz ją… daj­cie, pod­łe ary­sto­kra­ty, na lep­szy. Tfu!

Splu­nął przez zęby. Gdy­by pan­na Le­grand nie była szyb­ko od­sko­czy­ła, był­by zbru­kał jej bia­łą suk­nię.

Prze­ra­żo­na, ze łza­mi w oczach, przy­tu­li­ła się dziew­czy­na do ra­mie­nia pana Gran­dje­an, mó­wiąc: – Cze­go ten czło­wiek chce ode­mnie?

– Niech pani nie ma żalu do bru­tal­no­ści lu­dzi tego ro­dza­ju. Nę­dza uczy ich nie­na­wi­ści do wszyst­kich po­sia­da­ją­cych, a po­wo­dze­nie re­wo­lu­cyi roz­pę­ta­ło ich spę­ta­ne przez an­cien re­gi­me am­bi­cye. Ale chodź­my już, uro­czy­stość skoń­czo­na, po­cze­ka­my na ojca przed bra­mą.

Z ogro­du wy­le­wa­ła się na uli­cę fala ludz­ka, po­pstrzo­na od góry do dołu trój­ko­lo­ro­we­mi wstę­ga­mi.

Do­syć dłu­go cze­ka­ła pan­na Le­grand, za­nim się jej oj­ciec zdo­łał prze­ci­snąć przez stło­czo­ny tłum.

– Spóź­ni­łaś się, jak zwy­kle – mó­wił pan Le­grand, wy­glą­da­ją­cy jesz­cze mło­do, mimo lat pięć­dzie­siąt. Po­wi­nie­nem się wła­ści­wie na cie­bie gnie­wać, ale że się sam znu­dzi­łem okrop­nie dłu­gie­mi mo­wa­mi, któ­rych było aż pięt­na­ście, a wszyst­kie na ten sam te­mat, prze­to po­gnie­wam się in­nym ra­zem za co inne – go. Dzię­ku­ję panu, pa­nie ad­wo­ka­cie (po­dał rękę panu Gran­dje­an) za uprzej­mość dla mo­jej cór­ki. Mamy dziś w klu­bie „Przy­ja­ciół oj­czy­zny” małe ze­bra­nie przed­wy­bor­cze, wła­ści­wie przy­go­to­waw­cze. Chce­my się na­ra­dzić, kogo wy­brać. Może pan ze­chce być na­szym go­ściem, pro­szę, bar­dzo pro­szę. Rada do­sko­na­łe­go znaw­cy sto­sun­ków pa­ry­skich, może nam być bar­dzo uży­tecz­ną. Czy mogę pana pro­sić?

– Słu­żę z przy­jem­no­ścią–od­po­wie­dział ad­wo­kat Gran­dje­an.

– Je­że­li pan po­zwo­li, to od­pro­wa­dzi­my ra­zem Iren­kę do pani de Gru­is­san, gdzie jej nóż­ki, drga­ją­ce do tań­ca, po­cze­ka­ją na nas. Bę­dzie wie­czo­rem w na­szym klu­bie mały ba­lik.

– Jaki papa do­bry! – za­wo­ła­ła pan­na Ire­na, za­po­mniaw­szy o drze­wie wol­no­ści i o szpet­nym ty­to­niu praw­dzi­we­go pa­try­oty. Po­waż­ne­go pana ad­wo­ka­ta z Pa­ry­ża za­ma­wiam so­bie do pierw­sze­go ga­wo­ta.

Dy­gnę­ła przed pa­nem Gran­dje­an, unió­sł­szy lek­ko spód­ni­cy.

– Je­że­li musi być ko­niecz­nie? – rzekł po­waż­ny pan ad­wo­kat z Pa­ry­ża.

– Ależ ko­niecz­nie, ko­niecz­nie, nie uwol­nię pana od pierw­sze­go ga­wo­ta.

Pan Gran­dje­an po­chy­lił gło­wę na znak pod­da­nia.

Kie­dy pan Le­grand od­pro­wa­dzał cór­kę do pani de Gru­is­san, w klu­bie „Przy­ja­ciół oj­czy­zny” zbie­ra­li się oj­co­wie mia­sta Per­pi­gnan. Sta­wi­li się tym ra­zem wszy­scy człon­ko­wie: mer z ofi­ce­ra­mi mu­ni­cy­pal­ny­mi, star­si urzęd­ni­cy, wy­żsi ofi­ce­ro­wie gwar­dyi na­ro­do­wej, fa­bry­kan­ci, za­moż­niej­si kup­cy, za­przy­się­że­ni księ­ża i szlach­ta wiej­ska, któ­ra schro­ni­ła się przed swa­wo­lą Ja­ko­bi­nów i na­pa­da­mi ban­dy­tów pod opie­kuń­cze skrzy­dła wła­dzy, sil­niej­szej w mie­ście, niż na wsi.

Ze­bra­li się, aby się po­ro­zu­mieć, kogo wy­słać do Pa­ry­ża, do Zgro­ma­dze­nia Pra­wo­daw­cze­go, zwo­ła­ne­go na paź­dzier­nik 1791 roku. Czas na­glił, trze­ba się było za­brać na­tych­miast do wy­bo­rów.

W du­żej sali, ude­ko­ro­wa­nej trój­ko­lo­ro­we­mi cho­rą­giew­ka­mi, za­ję­li „les amis de la pa­trie” miej­sca do­ko­ła dłu­gie­go sto­łu, chło­dząc się li­mo­nia­dą i wi­nem, zmie­sza­nem z wodą. Usłu­gi­wa­li im lo­ka­je w zwy­kłych sur­du­tach miesz­czań­skich, bez li­be­ryi, któ­rą znio­sła kon­sty­tu­cya jako strój, uwła­cza­ją­cy god­no­ści wol­ne­go oby­wa­te­la.

Kie­dy się wszy­scy „przy­ja­cie­le oj­czy­zny” ze­szli, prze­mó­wił pan de Gru­is­san, pre­zes klu­bu, były ofi­cer dra­go­nów jego kró­lew­skiej mo­ści, w te sło­wa:

– Pa­no­wie! Sta­nę­li­śmy szczę­śli­wie u mety re­wo­lu­cyi. Kon­sty­tu­cya wcie­li­ła na­sze naj­śmiel­sze ma­rze­nia. Taką Kon­sty­tu­cyą, prze­siąk­nię­tą na­wskroś fi­lo­zo­fią, jak na­sza, nie może się po­szczy­cić na­wet pysz­na An­glia, któ­rej się zda­je, że ona jed­na po­sia­da ro­zum po­li­tycz­ny. Prze­mą­dry Pitt pęka nie­wąt­pli­wie z za­zdro­ści, spo­glą­da­jąc na na­sze wie­ko­pom­ne dzie­ło. Ale te­raz, kie­dy osią­gnę­li­śmy da­le­ko wię­cej, ani­że­li naj­śmiel­si z po­mię­dzy nas ma­rzy­li temu dwa łata, kie­dy ko­ro­na pa­dła po­ko­na­na do stóp na­ro­du, kie­dy… re­wo­lu­cya oczy­ści­ła Fran­cyę z próź­nia­czych dwo­ra­ków, któ­rzy ucie­kli sro­mot­nie za gra­ni­cę i z wszyst­kich wstecz­ni­ków, wro­gich świa­tłu fi­lo­zo­fii, na­le­ży po­my­śleć o uspo­ko­je­niu kra­ju, przy­wró­ce­niu po­rząd­ku i po­sza­no­wa­niu wła­dzy. Jak każ­da re­wo­lu­cya, wy­rzu­ci­ła i na­sza na wierzch, na po­wierzch­nię wszyst­kie śmie­cie, wszyst­kie szu­mo­wi­ny, pod­nie­ci­ła, roz­zu­chwa­li­ła wszyst­kie niz­kie am­bi­cye i na­mięt­no­ści. Chci­wość, dra­pież­ność, kra­dzież, za­bój­stwo, wsze­la­ki grzech i wsze­la­ka zbrod­nia, ustro­iw­szy się w pur­pu­ro­wy płaszcz wol­no­ści, go­spo­da­ru­ją we Fran­cyi w ja­sny dzień, w peł­nem słoń­cu, jak gdy­by się bez­pra­wie sta­ło pra­wem. Ta anar­chia po­win­na się te­raz skoń­czyć. Prze­to po­win­ni­śmy wy­słać do Zgro­ma­dze­nia Pra­wo­daw­cze­go mę­żów wy­traw­nych, mę­żów po­rząd­ku, któ­rzy­by, opar­ci na przy­ję­tej przez na­ród i kró­la Kon­sty­tu­cyi, umie­li przy­wró­cić wła­dzy wy­ko­naw­czej po­wa­gę i na­ło­żyć ka­ga­niec na roz­zu­chwa­lo­ną bez­kar­no­ścią swa­wo­lę niz­kich am­bi­cyj i grzesz­nych na­mięt­no­ści. Wy­bór bę­dzie trud­ny, Zgro­ma­dze­nie Na­ro­do­we bo­wiem usu­nę­ło od dal­szej pra­cy pra­wo­daw­czej by­łych człon­ków Sta­nów Ge­ne­ral­nych, już do­świad­czo­nych w ro­bo­cie po­li­tycz­nej, za­bro­ni­ło ich, ze szko­dą dla rze­czy pu­blicz­nej, wy­brać po raz wtó­ry i dla­te­go mu­si­my się roz­pa­trzeć z wiel­ką uwa­gą w mie­ście i po­wie­cie, by­śmy zna­leź­li ro­zum­nych przed­sta­wi­cie­li.

Z ży­wo­ścią po­łu­dnio­we­go tem­pe­ra­men­tu okla­ski­wa­li „przy­ja­cie­le oj­czy­zny” mowę swo­je­go pre­ze­sa. Okla­ski­wa­li pana de Gru­is­san szcze­rze, nie ską­pi­li mu słów po­chleb­nych, bo mową i my­śla­mi był wy­ra­zem ich wła­snych ży­czeń.

Na­le­że­li oni wszy­scy do „fi­lo­zo­fów”, byli wszy­scy w roku 1789 żar­li­wy­mi zwo­len­ni­ka­mi re­wo­lu­cyi, za­chwy­ca­li się każ­dą wy­wro­to­wą mową Mi­ra­be­au'a, Siey­es'a, La­me­thów, Du­por­ta i Bar­na­ve'a, ob­cho­dzi­li uro­czy­ście zdo­by­cie Ba­sty­lii, za­mach ludu pa­ry­skie­go na Wer­sal, bunt gwar­dyi fran­cu­skiej, od­wra­ca­li się z po­gar­dą od umiar­ko­wa­nych po­słów Zgro­ma­dze­nia Na­ro­do­we­go, na­zy­wa­jąc ich „czar­ny­mi”, „zdraj­ca­mi oj­czy­zny”.

Ale dwa lata re­wo­lu­cyi, swa­wo­la tłu­mów, we­zwa­nych do po­mo­cy przez pierw­szych wy­wro­tow­ców, nie zna­ją­cych jesz­cze z oso­bi­ste­go do­świad­cze­nia dzi­kiej bez­względ­no­ści wiel­kich mas, krwa­we roz­ru­chy ulicz­ne, na­pa­dy na zam­ki, ple­ba­nie, fa­bry­ki, na skle­py ku­piec­kie, ma­ga­zy­ny zbo­żo­we, gra­bie­że bez­myśl­ne, okrut­ne za­bój­stwa, po­łą­czo­ne z by­dlę­cem znę­ca­niem się nad ofia­ra­mi – na­uczy­ły ich roz­wa­gi, zdję­ły z ich oczu łu­skę dok­try­ner­skich złu­dzeń. Każ­dy z nich był wła­ści­cie­lem cze­goś, po­sia­dał ja­kiś za­mek, ka­wa­łek zie­mi, win­ni­cę, fa­bry­kę, dom, sklep ku­piec­ki, chle­bo­daj­ny urząd. Za­gro­żo­na ze­wsząd przez mil­jo­ny wy­dzie­dzi­czo­nych i przez anar­chię wła­sność otrzeź­wi­ła ich, wró­ci­ła im przy­tom­ność, na­uczy­ła ich ro­zu­mieć zna­cze­nie po­rząd­ku i sza­no­wać sil­ną, na pra­wie opar­tą, wła­dzę wy­ko­naw­czą. Któ­rzy byli na po­cząt­ku re­wo­lu­cyi żar­li­wy­mi wy­wro­tow­ca­mi: więk­sza po­ło­wa niż­sze­go kle­ru, pod­upa­dła szlach­ta wiej­ska, wy­żsi urzęd­ni­cy i całe za­moż­niej­sze, od dwóch, trzech po­ko­leń cy­wi­li­zo­wa­ne miesz­czań­stwo, cały oświe­co­ny tiers etat, sta­li się po dwóch la­tach gwał­tow­nych wzru­szeń i do­świad­czeń, umiar­ko­wa­ny­mi, „mo­de­ran­ta­mi”. Któ­rzy przyj­mo­wa­li każ­dą wia­do­mość o no­wej klę­sce, za­da­nej ko­ro­nie, wła­dzy le­gal­nej, jed­no­li­tej przez Zgro­ma­dze­nie Na­ro­do­we, okrzy­ka­mi try­um­fu, wie­rząc w nie­omyl­ność „fi­lo­zo­fów” przed­re­wo­lu­cyj­nych, pod­no­si­li te­raz do ko­ro­ny wzrok życz­li­wy, przy­ja­zny – sta­li się mo­nar­chi­sta­mi, żą­da­jąc tyl­ko od kró­la i rzą­du usza­no­wa­nia za­przy­się­żo­nej Kon­sty­tu­cyi.

– Anar­chia po­win­na się skoń­czyć, nowe Zgro­ma­dze­nie Na­ro­do­we po­win­no przy­wró­cić wła­dzy wy­ko­naw­czej po­wa­gę i na­ło­żyć ka­ga­niec na roz­zu­chwa­lo­ną bez­kar­no­ścią swa­wo­lę niz­kich am­bi­cyj i grzesz­nych na­mięt­no­ści – wtó­ro­wa­li „przy­ja­cie­le oj­czy­zny” swo­je­mu pre­ze­so­wi.

Gdy­by byli uwa­ża­li za po­trzeb­ne zwra­cać uwa­gę na służ­bę, by­li­by do­strze­gli nie­na­wist­ne spoj­rze­nia i szy­der­cze uśmie­chy. Je­den na­wet z lo­ka­jów po­gro­ził panu de Gru­is­san pię­ścią za jego ple­ca­mi.

I ad­wo­kat Gran­dje­an, któ­ry przy­był z pa­nem Le­grand do klu­bu, nie brał udzia­łu w ser­decz­nem uzna­niu, ja­kiem „przy­ja­cie­le oj­czy­zny” dzię­ko­wa­li swo­je­mu pre­ze­so­wi za jego prze­mó­wie­nie. Nie kla­skał, nie pod­niósł się z krze­sła. Sie­dząc roz­par­ty wy­god­nie, wy­gry­wał pal­ca­mi na sto­le ja­kąś pio­sen­kę bru­ko­wą i spo­glą­dał na star­szy­znę per­pi­gnań­ską z pod zmru­żo­nych lek­ko po­wiek po­błaż­li­wym wzro­kiem mi­strza, któ­re­go ba­wią po­ciesz­ne sko­ki uczniów.

– Nie wąt­pię, że pan po­dzie­la na­sze prze­ko­na­nia–ode­zwał się do nie­go pan Le­grand.

– Nie miał­bym nic prze­ciw­ko przy­wró­ce­niu po­rząd­ku, gdy­by ten tak zwa­ny po­rzą­dek był w obec­nej chwi­li moż­li­wy i po­żą­da­ny – od­po­wie­dział ad­wo­kat.

Sło­wa, kłó­cą­ce się z na­stro­jem ze­bra­nia, prze­le­cia­ły z brzę­kiem szer­sze­nia nad „przy­ja­ciół­mi oj­czy­zny”. Zdzi­wi­ły ich i ob­ra­zi­ły. Byli oni już wszy­scy mę­ża­mi doj­rza­ły­mi, mo­gli byli być oj­ca­mi pana Gran­dje­an, któ­ry li­czył do­pie­ro lat dwa­dzie­ścia kil­ka.

– Bę­dzie­my panu bar­dzo wdzięcz­ni, je­śli się pan ra­czy po­dzie­lić z nami swo­je­mi po­glą­da­mi na obec­ne po­ło­że­nie dro­giej nam wszyst­kim oj­czy­zny – rzekł uprzej­mie pan Gru­is­san.

– Przy­wró­ce­nie po­rząd­ku jest w obec­nej chwi­li nie­moż­li­we z winy pa­nów, a nie­po­żą­da­ne ze wzglę­du na wła­ści­wy na­ród, na pro­le­ta­ry­at wiej­ski i miej­ski – mó­wił ad­wo­kat.

– Z na­szej winy?– za­wo­łał pre­zes klu­bu.

– Tak, pa­nie pre­ze­sie.

– Może nas pan ze­chce ob­ja­śnić, w czem za­wi­ni­li­śmy – rzekł pan de Gu­is­san, lek­ko po­draż­nio­nym to­nem.

– Słu­żę z przy­jem­no­ścią. Nie­po­koi pa­nów, prze­ra­ża anar­chia, jaka ob­ję­ła nisz­czą­cym po­ża­rem całą Fran­cyę? A któż roz­pę­tał spę­ta­ne daw­nym po­rząd­kiem na­mięt­no­ści i ape­ty­ty tłu­mów? Wasi to Mi­ra­be­au'owie, Siey­es'y, La­meth'owie, Du­por­ty, Bar­na­vy'y, wasz tiers etat z roku 1789 we­zwał do po­mo­cy ze stra­chu przed ko­ro­ną, przed po­tę­gą kró­la, lud miej­ski, wy­pro­wa­dził go na uli­cę, uzbro­ił go, po­zwo­lił mu się ty­ra­ni­zo­wać z try­bun Zgro­ma­dze­nia Na­ro­do­we­go. Wasi to przed­sta­wi­cie­le i agi­ta­to­ro­wie zde­mo­ra­li­zo­wa­li woj­sko, spo­glą­da­li przez szpa­ry na gwał­ty ludu wiej­skie­go, ko­kie­to­wa­li pro­le­ta­ry­at, pod­nie­ca­li go do roz­ru­chów, ro­bi­li, sło­wem, wszyst­ko, aby zbu­rzyć po­wa­gę wła­dzy wy­ko­naw­czej, zga­sić blask ko­ro­ny Bur­bo­nów. Wiem, że czy­ni­li­ście to z mi­ło­ści do wol­no­ści, za co wam cześć, że przy­świe­ca­ły wam szczyt­ne ha­sła fi­lo­zo­fii, za co wam hi­sto­rya po­dzię­ku­je, że ro­bo­tę wa­szą opro­mie­nia­ły ja­sne bla­ski oświe­ce­nia na­szej wiel­kiej epo­ki; ale jak­że chce­cie te­raz na­wró­cić z dro­gi pło­mien­nej, na któ­rą we­szli­ście, pro­wa­dząc za sobą tłu­my? Wy, lu­dzie oświe­ce­ni, do­brze wy­cho­wa­ni, mo­że­cie na­wró­cić, prze­ko­naw­szy się, iż na­mięt­ność go­rą­cej chwi­li po­nio­sła was da­lej, ani­że­li za­mie­rza­li­ście, wy, uzy­skaw­szy wszyst­ko, cze­go­ście pra­gnę­li, wię­cej na­wet niż pra­gnę­li­ście, na­wró­ci­cie z pew­no­ścią, na­wra­ca­cie już, prze­ra­że­ni anar­chią, ale tłu­my? Któż, ja­każ siła po­wstrzy­ma te ciem­ne, wraż­li­we, głod­ne tłu­my, nie przy­wy­kłe do lo­gicz­ne­go my­śle­nia, nie­zdol­ne do wy­snu­wa­nia otrzeź­wia­ją­cych wnio­sków z prze­sła­nek, prze­po­jo­nych krwią i ogniem?

– Po­wstrzy­ma je wła­dza wy­ko­naw­cza – ode­zwał się pan Le­grand.

– Wła­dza wy­ko­naw­cza? Jaka? – mó­wił Gran­dje­an. Kon­sty­tu­cya, sfa­bry­ko­wa­na przez wa­szych mi­strzów, ze­pchnę­ła kró­la do roli ma­ne­ki­na, spę­ta­ła rzą­do­wi ręce, ośmie­szy­ła wła­dzę, któ­rej na­ród przy­wykł być po­słusz­nym od sze­re­gu wie­ków? Ja­kąż wła­dzę chce­cie, pa­no­wie, po­sta­wić na miej­scu daw­nej, uświę­co­nej czcią kil­ku­dzie­się­ciu po­ko­leń?

– Kon­sty­tu­cya, strze­żo­na przez kró­la i siłę zbroj­ną, za­stą­pi rząd de­spo­tycz­ny – wtrą­cił pan de Gru­is­san.

– Kon­sty­tu­cya mo­gła­by w isto­cie przy­wró­cić kra­jo­wi spo­kój, gdy­by za­spa­ka­ja­ła po­trze­by i am­bi­cye ca­łe­go na­ro­du.

– Star­ła ona z wszyst­kich fran­cu­zów ob­ra­ża­ją­ce po­ję­cia wie­ku oświe­co­ne­go – pięt­no pod­dań­stwa, zrów­na­ła wszyst­kich przed pra­wem, otwar­ła dla wszyst­kich na oścież bra­mę świą­ty­ni sła­wy.

Do­tąd mó­wił mło­dy ad­wo­kat spo­koj­nie, jak gdy­by od­po­wia­dał na py­ta­nia obo­jęt­ne, te­raz, pod­nió­sł­szy się z krze­sła, za­wo­łał gło­sem try­bu­na, sto­ją­ce­go na mów­ni­cy:

– Ale nie dała wszyst­kim chle­ba i środ­ków do na­sy­ce­nia słusz­nych am­bi­cyj.

A kie­dy „przy­ja­cie­le oj­czy­zny”, w po­śród któ­rych nie było ani jed­ne­go pro­le­ta­ry­usza, z któ­rych każ­dy po­sia­dał ja­kąś wła­sność pry­wat­ną, mniej­szą lub więk­szą, spo­glą­da­li po so­bie bez­rad­ni, nie wie­dząc, co po­wie­dzieć na za­rzu­ty ad­wo­ka­ta, mó­wił on da­lej:

– Tak, nie dała wszyst­kim chle­ba i środ­ków do na­sy­ce­nia słusz­nych am­bi­cyj. Warn, pa­no­wie szlach­ta wiej­ska, pa­no­wie fi­lo­zo­fo­wie sa­lo­no­wi, któ­rzy za­zdro­ści­li­ście szlach­cie dwor­skiej za­szczy­tów, be­ne­fi­cy­ów, pen­syi, róż­nych łask kró­lew­skich, i wam, pa­no­wie niż­szy kler, któ­rzy spo­glą­da­li­ście ko­sem okiem na ogrom­ne do­cho­dy bi­sku­pów, pra­ła­tów, i wam pa­no­wie za­moż­ne miesz­czań­stwo, któ­rych am­bi­cyę ob­ra­ża­ły przy­wi­le­je, ty­tu­ły, tra­dy­cye ro­do­we i sta­no­wi­sko to­wa­rzy­skie szlach­ty, wam wszyst­kim, któ­rzy szli­ście pod sztan­da­rem sta­nu trze­cie­go, zda­je się, że sfa­bry­ko­wa­na przez was Kon­sty­tu­cya za­mknę­ła re­wo­lu­cyę, za­spo­ko­iła wszyst­kie po­trze­by na­sze­go wie­ku oświe­co­ne­go. Dla was za­my­ka Kon­sty­tu­cya w isto­cie re­wo­lu­cyę, bo daje wam to, o czem ma­rzy­li­ście. Ale ja­kież dary spa­da­ją z wa­szej Kon­sty­tu­cyi na mi­lio­ny wy­dzie­dzi­czo­nych, łak­ną­cych? Cóż so­bie ubo­gi kupi za ten pu­sty dla nie­go dźwięk, cóż on zro­bi z tą wol­no­ścią oby­wa­tel­ską? Nic, bo trud ży­cia, bez­u­stan­na wal­ka o byt nie po­zwo­li mu ko­rzy­stać z praw oby­wa­tel­skich. Kto musi pra­co­wać od świ­tu do nocy na chleb dla sie­bie, żony i dziec­ka, ten nie ma cza­su zaj­mo­wać się spra­wa­mi pu­blicz­ne­mi, dla tego są pra­wa oby­wa­tel­skie jako ten wiatr, co w polu wie­je. Do­pó­ki nie zdej­mie­cie z mi­lio­nów wy­dzie­dzi­czo­nych nie­zno­śne­go brze – mie­nia nę­dzy, do­pó­ty nie ciesz­cie się za­mknię­ciem re­wo­lu­cyi. Wam się zda­je, ze się re­wo­lu­cya już skoń­czy­ła, a ona się do­pie­ro roz­pocz­nie. Co się do­tąd dzia­ło, było tyl­ko przy­gryw­ką do niej. Bły­ska­ło się nad Fran­cyą, a wy, pa­no­wie tiers etat z roku 1789, wzię­li­ście te bły­ska­wi­ce za bu­rzę.

Wiel­ka ci­sza za­le­ga­ła salę, ci­sza dusz­na, przy­kra, jak dusz­ny i przy­kry jest zło­wro­gi spo­kój la­sów i pól przed hu­ra­ga­nem. W tej ci­szy ode­zwał się któ­ryś z „przy­ja­ciół oj­czy­zny” gło­sem stłu­mio­nym:

– Ja­ko­bin!

– Ja­ko­bin?– pod­chwy­cił ad­wo­kat Gran­dje­an.– Tak, je­stem Ja­ko­bi­nem, ale nie z tych, co ubie­ra­ją się w czer­wo­ne czap­ki fry­gij­skie, w czar­ne pe­ru­ki, no­szą roz­myśl­nie dziu­ra­we, brud­ne suk­nie i sę­ka­te kije, piją wód­kę, ry­czą ca ira i wyją w szyn­kach, w ka­wiar­niach; na la­tar­nię wszyst­kich kle­chów i ary­sto­kra­tów! nie z tych, co nie­na­wi­dzą po­sia­da­ją­cych za ich wła­sność, za ich do­bre wy­cho­wa­nie; jeno z tych, co ży­cząc wam do­brze, pra­gną rów­no­cze­śnie szczę­ścia ca­łe­go na­ro­du. Ta­kich Ja­ko­bi­nów, jak ja, nie ma­cie się cze­go oba­wiać, tacy nie pod­nio­są na was ręki mści­wej, bra­to­bój­czej; ostrze­gam was jed­nak przed tymi dru­gi­mi Ja­ko­bi­no­mi, któ­rzy ota­cza­ją was zwar­tą ławą, a któ­rych dzi­ki gniew nie­roz­waż­nie lek­ce­wa­ży­cie. O, sły­szy­cie ich?

Z prze­ciw­ka, z obe­rży, sto­ją­cej po dru­giej stro­nie uli­cy, wpa­da­ły do sali przez otwar­te okna od­pry­ski ta­kiej wrza­wy, jak gdy­by się tam całe sta­do roz­gnie­wa­nych by­ków bra­ło na rogi. Od cza­su do cza­su przy­ci­cha­ła, mil­kła wrza­wa – sły­chać było głos je­den, ra­czej ja­kiś krzyk na­mięt­ny – po­tem wy­bu­cha­ła znów, po­tęż­na groź­bą, jak ło­skot wspie­nio­ne­go mo­rza, ude­rza­ją­ce­go o brzeg ska­li­sty.

– Sły­szy­cie ich? – mó­wił Gran­dje­an – to wasi Ja­ko­bi­ni, to opo­zy­cya wa­sze­go mia­sta. In­a­czej ode­mnie będą oni z wami roz­ma­wia­li, bo ich nie ide­ał po­wszech­ne­go szczę­ścia nie­sie, jak mnie, jeno nie­na­wiść do po­sia­da­ją­cych.

– To ka­na­lia! – ode­zwał się pan de Gru­is­san po­gar­dli­wie.

– Wła­śnie dla­te­go, że to ka­na­lia, są oni dla was nie­bez­piecz­niej­si od ta­kich, jak ja, Ja­ko­bi­nów. W wal­ce z ka­na­lią mu­si­cie uledz wy, do­brze wy­cho­wa­ni i umiar­ko­wa­ni, ich bo­wiem bro­nią po­słu­gi­wać się nie bę­dzie­cie, po­słu­gi­wać się nie bę­dzie­cie zdol­ni.

– Po­li­cya mia­sta i gwar­dya na­ro­do­wa roz­pra­wią się z nimi za nas, gdy­by im przy­szło do gło­wy za­kłó­cić spo­kój pu­blicz­ny.

– Nie ufaj­cie, pa­no­wie, po­li­cyi i gwar­dyi na­ro­do­wej, któ­rych sze­re­gow­cy, pod­ofi­ce­ro­wie, a na­wet niż­si ofi­ce­ro­wie re­kru­tu­ją się z po­mię­dzy ich krew­nych i przy­ja­ciół. Za­miast ob­ra­do­wać nad tem, kogo z po­mię­dzy was po­sia­da­ją­cych wy­brać do Zgro­ma­dze­nia Pra­wo­daw­cze­go, by bro­nił wa­szych in­te­re­sów, zstąp­cie pa­no­wie do ludu, sta­ra­jąc się wy­czuć jego po­trze­by i pra­gnie­nia, i do­puść­cie go do wła­dzy. Tyl­ko w ten spo­sób od­wró­ci­cie bu­rzę, jaka idzie ku wam i obez­wład­ni­cie pi­ja­nych nie­na­wi­ścią szcze­ka­czów ja­ko­biń­skich, z któ­rych wła­śnie je­den z ga­tun­ku tych naj­gor­szych, naj­szko­dliw­szych, przy­był ra­zem ze mną z Pa­ry­ża do Per­pi­gnan, aby uczyć wa­szych Ja­ko­bi­nów wol­no­ści.

– Dzię­ku­je­my panu, pa­nie ad­wo­ka­cie, bar­dzo uprzej­mie za życz­li­we rady – ode­zwał się pan de Gru­is­san z chłod­ną grzecz­no­ścią ob­ra­żo­nej mi­ło­ści wła­snej – po­zwo­li pan jed­nak, że za­sto­su­je­my swo­je po­sta­no­wie­nia do na­szych za­sad i prze­ko­nań. Je­ste­śmy wszy­scy wię­cej niż peł­no­let­ni, wie­lu z nas mo­gło­by być pań­ski­mi oj­ca­mi i dla­te­go zro­zu­mie pan, że…

Resz­tę do­po­wie­dzia­ły mło­de­mu ad­wo­ka­to­wi nie­chęt­ne, ob­ra­żo­ne spoj­rze­nia oj­ców mia­sta Per­pi­gnan.

– W ta­kim ra­zie nie po­zo­sta­je mi nic in­ne­go, jak po­że­gnać pa­nów i ży­czyć im po­wo­dze­nia.

Rze­kł­szy to, ukło­nił się Gran­dje­an ce­re­mo­nial­nie i opu­ścił salę klu­bu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: