Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Janka. Część 3: powieść współczesna - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Janka. Część 3: powieść współczesna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 235 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

JAN­KA

PO­WIEŚĆ WSPÓŁ­CZE­SNA.

CZĘŚĆ III.

WAR­SZA­WA Druk. Ed. Nicz i S-ka. Nowy-Świat 70. Te­le­fon Nr 27-73

Na ka­mien­nem ob­ra­mo­wa­niu Se­kwa­ny usie­dli te­raz obo­je, zmę­cze­ni du­cho­wo i fi­zycz­nie kro­cze­niem przez dzień cały wśród tłu­mu, pyłu, wrza­sku ka­ta­ry­nek i roz­pust­nych pio­se­nek.

Całe mia­sto drża­ło od flag, zwie­sza­ją­cych się z otwar­tych okien, a na pla­cach – pa­ja­ce i si­ła­cze bły­ska­li po­twor­ne­mi han­tla­mi i pre­zen­to­wa­li ró­żo­we, świe­żo wy­pra­ne i wy­ce­ro­wa­ne try­ko­ty w bla­skach zło­ci­ste­go lip­co­we­go słoń­ca.

Ku­nie­wicz i Jan­ka o zmierz­chu wie­czor­nym ze­szli w dół Se­kwa­ny i usie­dli na wy­sta­ją­cych ka­mie­niach, two­rzą­cych ramę tłu­stym i fa­tal­nie zie­lo­nym fa­lom rze­ki. Po jed­nej i dru­giej stro­nie wzno­si­ły się ra­mio­na mo­stów, po­zna­czo­ne żeń­ca­mi za­pa­lo­nych la­tar­ni.

Po ciem­nej prze­strze­ni wody snu­ły się, jak czar­ne ła­bę­dzie, stat­ki i ło­dzie. Nie­któ­re mia­ły na swych cia­łach po­przy­cze­pia­ne masy żół­ta­wych la­ta­rek i te fru­wa­ły do­ko­ła, jak rój świe­cą­cych much nad masą na­wpół prze­gni­łe­go tru­pa.

Jan­ka przy­su­nę­ła się do Ku­nie­wi­cza i opar­ła gło­wę o jego ra­mię. Nie była jesz­cze jego ko­chan­ką, nie na­le­ża­ła do nie­go, lecz przez tych ostat­nich dni kil­ka żyli obo­je w bez­u­stan­nej eks­ta­zie i sil­nem pod­nie­ce­niu ner­wów.

Lgnął te­raz do Jan­ki w roz­ma­rze­niu pół­sen­nem, skła­dał gło­wę na jej pier­si, szu­kał jej dło­ni, i, raz ją ująw­szy, pal­ce swe z jej pal­ca­mi spla­tał, cały go­rą­cy i roz­pa­lo­ny, przy­my­ka­jąc oczy, jak­by nie chcąc wi­dzieć tej, któ­ra go w stan tego sza­łu wpro­wa­dza­ła.

Owo ochłod­nię­cie na­głe na głos ro­bot­ni­ka zni­kło zu­peł­nie, nie­rów­no­ści i ostre kan­ty jego cha­rak­te­ru wy­rów­na­ły się, był drob­ny, mały, zmę­czo­ny wal­ką.

Jan­ka upo­jo­na, szczę­śli­wa, po­grą­żo­na z ego­izmem, nie­mal zu­chwa­łym, w tej mi­ło­snej eks­ta­zie, nie czu­ła na­wet, ile sztucz­ne­go na­tę­że­nia było w du­szy tego czło­wie­ka. Ogro­mem swe­go roz­bu­dzo­ne­go du­cha, ca­łe­go pło­ną­ce­go mi­ło­ścią świe­żą i zdro­wą, od­dzia­ły­wa­ła chwi­lo­wo na isto­tę Ku­nie­wi­cza, pod­no­sząc go ra­zem z sobą po­nad świat i ludz­kość całą.

Na pra­wym brze­gu, da­le­ko poza mo­stem Alma, po­rwa­ły się od ciem­nej zie­mi ogni­ste race. I na­gle tłum, zbi­ty w czar­ną i gę­stą masę przy ciem­nej ba­lu­stra­dzie mo­stu, za­wył ra­do­śnie. Race pę­ka­ły na tle sza­fi­ru, zda­jąc się urą­gać gwiaz­dom, któ­re, spo­koj­nie unie­ru­cho­mio­ne, świe­ci­ły bla­do w po­rów­na­niu z go­rą­cym bla­skiem szmer­me­li. Da­le­ko pło­nę­ła wie­ża Eif­fel i sre­brzy­ło się Tro­ca­de­ro, jak fan­ta­stycz­na ko­ro­na, z pło­mie­ni ga­zo­wych utka­na.

Jed­na raca jesz­cze, deszcz ognia i je­den wię­cej ryk tłu­mu.

– Cie­szą się – wy­rze­kła Jan­ka.

– Tak… cie­szą się – po­wtó­rzył ma­chi­nal­nie Ku­nie­wicz.

Nie pa­trzał wszak­że na fa­jer­wer­ki, oczy miał przy­mknię­te, ręką mi­mo­wo­li rąk Jan­ki szu­kał.

Ona po­da­ła mu swą dłoń.

Cały dzień dzi­siej­szy spę­dzi­li ra­zem, bez dy­so­nan­su w akor­dzie mi­ło­snym. To na­głe pod­da­nie się Ku­nie­wi­cza pod jej urok na­peł­nia­ło ją duma i trwo­gą. Prze­szłość, oj­ciec, brat, sio­stra, po­rwa­ne pie­nią­dze, wszyst­ko to zni­kło z jej my­śli. Ist­nia­ła tyl­ko te­raź­niej­szość i przy­szłość dłu­ga, roz­kosz­na, jak tę­cza, obej­mu­ją­ca mi­ło­śnie cały ho­ry­zont jej ży­cia. Po­rwa­ła ją hy­dra mi­ło­ści i żar­ła jej du­szę cia­ło, od­bie­ra­jąc wolę, wie­dzę i roz­są­dek.

Na­gle, tuż koło niej, za­ma­ja­czy­ła ciem­na syl­wet­ka męż­czy­zny.

Nie­zna­jo­my zbli­żył się po­wo­li, wy­su­wa­jąc się z pod fi­la­rów mo­stu. Szedł ci­cho i kro­ków jego po ka­mie­niach sły­chać nie było. Zbli­żył się do Jan­ki i Ku­nie­wi­cza i usiadł obok nich tak ci­cho, że Jan­ka, od­wró­ciw­szy gło­wę, zdzi­wi­ła się, do­strze­gł­szy ko­goś obok sie­bie.

W tej sa­mej chwi­li, na stat­ku, pły­ną­cym środ­kiem Se­kwa­ny, za­pa­lo­no pur­pu­ro­wy ogień. Krwa­wy blask oświe­cił dzi­wacz­nie skur­czo­ną po­stać męż­czy­zny i czer­wo­ny re­fleks ozło­cił jego ru­da­wą bro­dę. Resz­ta twa­rzy ni­kła pod skrzy­dła­mi ka­pe­lu­sza.

I na­gle Jan­ka w tej po­sta­ci po­zna­ła no­we­go lo­ka­to­ra Ari­sto­fa­ny, ma­la­rza o zło­ci­stych wło­sach, o ru­chach dzi­kie­go czło­wie­ka i po­wol­nym, ni­skim gło­sie, któ­ry raz je­den za­brzmiał w jej uszach i po­zo­stał tam akor­dem dźwię­ków, drze­mią­cych jak ziel­sko wśród toni.

On po­znał ją rów­nież i uchy­lił nie­co ka­pe­lu­sza.

– Bon­so­ir, ma­de­mo­isel­lel…–wy­rzekł pra­wie nie­śmia­ło.

– Bon­so­ir, mon­sieur!… – od­par­ła szyb­ko dziew­czy­na, in­stynk­tow­nie od­su­wa­jąc się od ra­mie­nia Ku­nie­wi­cza.

Nowy ryk z pier­si tłu­mu wstrzą­snął po­wie­trze.

– Ja­kiż to dziw­ny ob­jaw po­trze­by ludz­kie­go ustro­ju!–wy­mó­wił ma­larz po fran­cu­sku. –Tłum po­trze­bu­je wiecz­nie i za­wsze cze­goś, co mu choć w czę­ści wy­obra­ża zja­wi­ska nad­na­tu­ral­ne. Te ręce, ga­sną­ce w po­wie­trzu, zda­ją się być pra­gnie­nia­mi dusz, pły­ną­cych w prze­strzeń: wzno­szą się wy­so­ko i nik­ną. Lu­dzie krzy­czą, bo zda­je się im, że ten pło­mień ula­ta z ich pier­si i wy­dzie­la się z ich isto­ty…

Mó­wił wol­no, jak­by do sie­bie i, nogę prze­ło­żyw­szy przez ka­mien­ne ob­ra­mo­wa­nie, zwró­cił się te­raz peł­ną twa­rzą ku Jan­ce i Ku­nie­wi­czo­wi. Blask ogni oświe­cał go ca­łe­go. ?re­ni­ce jego zie­lo­ne, ła­god­ne, obej­mo­wa­ły cały ho­ry­zont ja­kąś wiel­ką, spo­koj­ną piesz­czo­tą.

Było w spoj­rze­niu tem my­śli tyle, my­śli spo­koj­nych, wy­rów­na­nych i peł­nych nie­okre­ślo­nych wra­żeń, prze­żu­tych i prze­tra­wio­nych w ogniu chwil mi­nio­nych, że Jan­ka mi­mo­wo­li wpa­trzy­ła się w pro­mień tych źre­nic, po któ­rym słał się ku niej prąd cie­płe­go uspo­ko­je­nia.

Od roku prze­szło żyła ży­ciem sta­lo­wych i chłod­nych oczu Ku­nie­wi­cza, od dni kil­ku na­próż­no sta­ra­ła się po­chwy­cić na­wet i ten zim­ny blask z pod przy­mknię­tych jego po­wiek.

I na­gle otwar­ły się przed nią dwie wiel­kie, spo­koj­ne źre­ni­ce, cie­płe i po­czci­we, ma­ją­ce w so­bie mi­go­ta­nie spo­koj­ne gwiazd, do­brze w ruch pusz­czo­nych, z czemś ła­god­nie udu­cho­wio­nem w od­kry­tej przed świa­tem głę­bi.

– Tak!… tak!…– po­wtó­rzył raz jesz­cze – to nie lu­dzie, to du­sze ich wo­ła­ją, w ten ba­nal­ny spo­sób pra­gnąc wy­do­stać się zwie­zie­nia cia­ła.

Ku­nie­wicz prze­chy­lił się przez ple­cy Jan­ki i spoj­rzał na ma­la­rza swym chłod­nym, daw­nym wzro­kiem.

– A…–wy­rzekł ła­ma­ną fran­cuz­czy­zną, o złym ak­cen­cie upar­te­go w błę­dach swych cu­dzo­ziem­ca – we­dług pana tłum ten… ma tak wiel­ką i rwą­cą się w prze­strzeń du­szę?

Chwi­lę nie było od­po­wie­dzi i Jan­ka naj­wy­raź­niej sły­sza­ła przy­śpie­szo­ny od­dech tych dwóch męż­czyzn, któ­rych jej cia­ło roz­gra­ni­cza­ło ner­wo­wą i ciem­ną za­po­rą.

Wresz­cie Fran­cuz prze­mó­wił gło­sem przy­ci­szo­nym i jak­by na­brzmia­łym od dziw­ne­go wzru­sze­nia:

– Jak­że pan chcesz, aby było in­a­czej. Co rwie ich i pod­no­si w prze­strzeń za świe­tla­nym punk­tem, któ­ry się tam ry­su­je i pły­nie ku gwiaz­dom? Prze­cież nie ma­te­ryą, któ­ra tak chęt­nie peł­za po zie­mi… Wi­dzi pan – ja mam wia­rę nie­mal na­iw­ną… ja – wie­rzę.

Urwał na­gle, nogę szyb­kim ru­chem z pa­ra­pe­tu prze­ło­żył i zdjął ka­pe­lusz z gło­wy.

– Je­stem Lu­dwik Be­rvi­sier.–wy­rzekł zu­peł­nie od­mien­nym to­nem do­sko­na­le wy­cho­wa­ne­go czło­wie­ka–po­mię­dzy bur­żu­azyą pre­zen­ta­cya jest jesz­cze w uży­ciu.

Po chwi­li do­dał, z uśmie­chem tro­chę przy­mu­szo­nym:

– Ma­lu­ję!

Ku­nie­wicz pod­niósł się nie­co i wy­cią­gnął rękę.

– Ku­nie­wicz, Po­lak.

– A?… Pan je­steś z na­tu­ry ro­man­tyk… Dla­cze­go pan nie wie­rzy?… Co pana pod­trzy­mu­je w ży­ciu?…

Ku­nie­wicz wy­pro­sto­wał się jak stru­na.

– Mi­łość ludz­ko­ści.

Be­rvi­sier usiadł znów na ka­mien­nej kra­wę­dzi i rękę w stro­nę pły­ną­cej rze­ki wy­cią­gnął.

– Ludz­kość… patrz pan: to fale tej rze­ki Co­raz to inne, a prze­cież te same… pły­nąć będą bez pana ło­ży­skiem raz ob­ra­nem.

Od stro­ny mo­stów biegł te­raz stop­nio­wy gwar tłu­mu, prze­cho­dzą­cy już w dła­wio­ne mru­cze­nie nie­za­do­wo­lo­ne­go zwie­rza. Wiatr sznu­ry la­tar­ni ja­poń­skich ko­ły­sał i co chwi­la któ­raś z nich za­pło­nę­ła po­ma­rań­czo­wą łuną i za­ga­sła, po­zo­sta­wia­jąc po so­bie czar­ną pust­kę.

Na nie­bo wy­pły­nął księ­życ prze­czy­stej bia­ło­ści, cały srebr­ny, ską­pa­ny w krę­gu mlecz­no­bia­łym, któ­ry two­rzył do­ko­ła nie­go au­re­olę.

Jan­ka pa­trza­ła te­raz pro­sto w twarz ma­la­rza i z usta­mi na­wpół roz­c­by­lo­ne­mi zda­wa­ła się chło­nąć w sie­bie jego sło­wa.

Ku­nie­wicz po­sta­wił przed nią je­dy­nie – obo­wią­zek, po­świę­ce­nie, i tem oszo­ło­mił w niej pier­wia­stek re­li­gij­ny, któ­ry drze­mał w jej isto­cie, kul­tu się do­ma­ga­jąc. I w tej chwi­li, przy­gnie­cio­na ma­gne­tycz­ną siłą, jaka ją przy­ku­wa­ła do Ku­nie­wi­cza ma­te­ry­alu­ie, skła­nia­ła się ku stro­nie, w któ­rej ma­ja­czy­ła jego syl­wet­ka, lecz eos, co z niej pro­mie­nia­ło mimo jej woli, du­cho­wo rwa­ło ją ku źre­ni­com spo­koj­nym, zie­lo­na­wo – zło­tym w po­nu­rym bla­sku drga­ją­cych la­ta­rek.

Wiatr chłod­ny wiał od stro­ny wody. Jan­ce zda­wa­ło się, że mózg jej stał się na­gle kla­wia­tu­rą, na któ­rej wiatr ten sło­wa­mi, ula­tu­ją­ce­mi z ust ma­la­rza, wy­gry­wa ja­kąś już zna­ną pio­sen­kę, za­głu­szo­ną chwi­lo­wo po­tęż­ną pie­śnią o pur­pu­ro­wych skrzy­dłach, któ­ra zna­czy­ła się w prze­strze­ni.

Te­raz oba­dwaj pa­trze­li na sie­bie z dziw­ną cie­ka­wo­ścią i bru­tal­nie w ciem­ni sta­ra­li się w głę­bi swych źre­nic od­kryć ta­jem­ni­cę swe­go ist­nie­nia.

Obaj wy­chu­dli, zmę­cze­ni, lecz po­stać Ku­nie­wi­cza zda­wa­ła się trzy­mać ja­kąś siłą ner­wo­wej, sztucz­nej i chwi­lo­wej eks­ta­zy, gdy tym­cza­sem z za­pa­dłej pier­si Be­rvi­sie­ra pły­nął ja­kiś prąd bez­mier­ne­go spo­ko­ju, do­sko­na­le rów­ne­go i ży­cio­daj­ne­go; po­mi­mo po­zor­nej sła­bo­ści i wy­cień­cze­nia.

Obok nich, jako trze­cie do­peł­nie­nie tej dwój­cy, przed­sta­wia­ją­cej zu­ży­tą już ma­te­ryę i usi­ło­wa­nia osią­gnię­cia udu­cho­wie­nia, owe­go nie­po­chwyt­ne­go flu­idu, wy­peł­nia­ją­ce­go cia­ło–ciem­nia­ła po­stać Jan­ki, sie­dzą­cej z rę­ko­ma za­ło­żo­ne­mi na pier­siach, z oczy­ma wle­pio­ne­mi w Ku­nie­wi­cza. Wy­da­wał jej się zno­wu do­sko­na­le pięk­nym i rwał ją ku so­bie tą cho­ro­bli­wą siłą, któ­ra zda­wa­ła się ota­czać ją do­ko­ła.

Na­gle Fran­cuz spoj­rzał na Jan­kę i, wy­cią­gnąw­szy rękę, za­kre­ślił po­nad jej gło­wą mi­stycz­ne koło.

– Ko­bie­ta! Ewa! wcie­le­nie na­tu­ry!… Oto ona w uro­czej mło­do­ści, w sile uro­dy, w peł­ni po­ku­sy i chę­ci stwo­rze­nia. W ło­nie tem po­wsta­je nowe ży­cie: mi­liar­dy dusz są we wnę­trzu tej ko­bie­ty. Do­sko­na­łość naj­wyż­sza…

Po­chy­lił się te­raz nad Jan­ką, a w du­szy dziew­czę­cia po­wstał na­gle cha­os, z któ­re­go wy­ła­niać się po­czę­ło po­czu­cie dumy i świa­do­mo­ści swej po­tę­gi.

Te mi­liar­dy dusz, o któ­rych mó­wił ten czło­wiek, nik­ną­cy pra­wie w cie­niu i tyl­ko pur­pu­ro­wo za­bar­wio­ną ręką za­kre­śla­ją­cy w po­wie­trzu mi­stycz­ne zna­ki, te ty­sią­ce dusz zda­wa­ły się na­gle oży­wiać i pra­gnąć wy­do­stać się z cia­snej klat­ki cia­ła w ol­brzy­mi ob­szar prze­stwo­rza.

– Ko­chać, to two­rzyć!…… – wy­mó­wił Be­rvi­sier – trój­ca do­sko­na­ła i peł­na, to męż­czy­zna, ko­bie­ta i dziec­ko…

W har­mo­ni tych słów, tego gło­su, zda­wa­ło się Jan­ce, że sły­szy na­gle ja­kąś do­sko­na­łą me­lo­dyę, któ­ra jej ner­wy i zmę­czo­ne zmy­sły do snu zbaw­cze­go ko­ły­sze.

Me­lo­dya ta jed­nak mia­ła w so­bie pra­gnie­nie urze­czy­wist­nie­nia tej pra­cy wy­twór­czej du­cho­wej, do któ­rej ona prze­zna­czo­ną się czu­ła.

Mi­mo­wo­li po­wsta­ła z miej­sca i smu­kła, dzie­wi­czo pięk­na, przy­su­nę­ła się do boku Ku­nie­wi­cza, jak­by chcąc za­zna­czyć od­da­nie się swo­je zu­peł­ne i do­bro­wol­ne.

Lecz on usu­nął się pra­wie szorst­ko i w świe­tle pur­pu­ro­we­go ognia, któ­ry się po Se­kwa­nie jak krwa­wa łuna roz­włó­czył, do­strze­gła na­gle Jan­ka sta­lo­wy błysk jego źre­nic, nie zła­go­dzo­nych na­wet cie­niem uśmie­chu.

– Mi­łość ko­bie­ty – wy­rzekł su­chym i bez­dź­więcz­nym gło­sem–jest wiecz­ną prze­szko­dą w wy­peł­nie­niu dzie­ła. Dla­te­go,..

Urwał i po­stą­pił kil­ka kro­ków na­przód…

– Że­gnam pana!–rzekł, zwra­ca­jąc się w stro­nę ma­la­rza.

– Do wi­dze­nia – od­parł Be­rvi­sier, opie­ra­jąc nogę o ba­lu­stra­dę–do wi­dze­nia!

Lecz Ku­nie­wicz nie sły­szał już tych słów, idąc szyb­ko brze­giem rze­ki. Za nim dą­ży­ła Jan­ka. On zda­wał się za­po­mi­nać na­wet o ist­nie­niu dziew­czy­ny.

Od­da­lił się szyb­ko od brze­gu i wstę­po­wa­li te­raz na scho­dy, wio­dą­ce na bul­war.

Jan­ka od­wró­ci­ła gło­wę i spoj­rza­ła na dół.

W ta­jem­ni­czej głę­bi, roz­ja­śnio­nej smu­ga­mi pur­pu­ry, zni­kła z przed jej oczu po­stać nie­zna­jo­me­go. Pa­cior­ki, ró­żań­ce lu­dzi bra­mo­wa­ły cia­ło rze­ki. Tu i owdzie snu­ła się ja­kaś para.

Ło­dzie go­ni­ły się po czar­nej wo­dzie, scho­dzi­ły się ra­zem i łą­czy­ły świa­tła owych la­ta­rek – i znów za­pa­da­ły w cień…

Na­gle cały Pa­ryż, cały wał lu­dzi, cała li­ta­nia mo­stów, cały wąż rze­ki ską­pał się w zie­lo­na­wym, prze­ja­snym bla­sku. Zda­wa­ło się, że to księ­życ roz­pła­kał się na­gle całą masą swe­go prze­czy­ste­go świa­tła i zie­mię łza­mi temi owio­nął. I tłum nie krzyk­nął, jak wte­dy, gdy pur­pu­ra za­le­wa­ła wid­no­krąg–lecz za­szem­rał ci­cho, za­ko­ły­sał się lek­ko, jak ko­ły­sze się o peł­ni księ­ży­co­wej, jak śpie­wa har­mo­nij­nie bór, sku­ty pod­sta­wą nie­ru­cho­mych drzew, pod­czas gdy wierz­choł­ki ich szczy­tów nie­bios się­ga­ją.

W mo­rzu tych zie­lo­na­wo­nie­bie­skich bla­sków, pod sto­pa­mi swe­mi, jak w głę­bi na­gle roz­war­tej toni, na­gle do­strze­gła te­raz Jan­ka wy­raź­nie po­stać Be­rvi­sie­ra, któ­ry stał nie­ru­cho­my, za­gad­ko­wy swój pro­fil ku tłu­mom zwró­ciw­szy. Z da­le­ka masa jego ru­dych wło­sów przy­bra­ła w ła­god­nej bar­wie zu­peł­nie srebr­ne tony i two­rzy­ła po­nad nim ro­dzaj au­re­oli przej­rzy­stej, de­li­kat­nej i świe­tla­nej.

Jan­ka sta­nę­ła, mi­mo­wo­li przy­ku­ta i wpa­trzo­na W to zja­wi­sko, a znów w głę­bi jej isto­ty te mi­lio­ny dusz, zło­żo­nych w jej pier­si, jak w skarb­cu świa­ta, za­czę­ły rwać się do ży­cia i czy­nu.

Jan­ce zda­wa­ło się na­gle, że tak ona, jak i tam­te wszyst­kie spra­co­wa­ne i spra­gnio­ne chwi­lo­wej roz­ryw­ki isto­ty, są tyl­ko jed­nym wiel­kim pry­zma­tem, przez któ­ry pły­nie pro­mień ol­brzy­miej ja­sno­ści siły – a one, wie­ku­iscie pięk­ne, pro­mień ten na cząst­ki roz­kła­da­ją, wy­twa­rza­jąc w swej mo­ral­nej isto­cie gamę to­nów, któ­re w da­nej chwi­li złą­czo­ne, wy­two­rzą znów ten sam pro­mień, nik­ną­cy juz w bez­mia­rze wszech­świa­ta.

Uczu­cie wiel­kiej, do­sko­na­łej dumy na­peł­ni­ła ser­ce dziew­czy­ny; zda­wa­ło się jej, że du­sza jej pro­mie­nie­je te­raz cała i choć prze­ję­ta my­śla­mi Ku­nie­wi­cza, sfor­mu­ło­wać tego do­kład­nie nie mo­gła i nie śmia­ła, toć prze­cie te­raz czuć po­czę­ła dwo­istość swej isto­ty do­kład­nie i z ta­jo­ną roz­ko­szą.

Czu­ła jed­nak ja­kiś brak du­cho­wy – czu­ła, że po­win­na mieć obok sie­bie isto­tę dru­gą, któ­ra, uspo­ko­iw­szy jej zmy­sły, uspo­koi za­ra­zem i roz­ter­kę jej du­szy; in­stynk­tow­nie przy­śpie­szy­ła kro­ku i zna­la­zła się obok Ku­uie­wi­cza, czło­wie­ka, któ­ry cią­gnął ją ku so­bie po­dwój­nie, czy­niąc ją nie­wol­ni­cą, nie try­um­fa­tor­ką.

Pra­gnę­ła te­raz wię­cej, niż kie­dy­kol­wiek, jego ra­mie­nia, wi­do­ku ust ró­żo­wych i dźwię­ku jego gło­su.

Na­gle Ku­nie­wicz zwró­cił się ku niej, jak­by przy­po­mniaw­szy so­bie o jej ist­nie­niu,

– Pani wra­ca do domu? – za­py­tał, za­gry­za­jąc usta.

Po cie­le Jan­ki prze­biegł dreszcz.

W jed­nej chwi­li czo­ło jej po­kry­ło się po­tem.

– Tak–wy­szep­ta­ła.

– Niech pani weź­mie do­roż­kę! Nie od­wio­zę pani–nie moge… pra­gnę po­zo­stać sam; je­stem zde­ner­wo­wa­ny, bar­dzo zde­ner­wo­wa­ny!

Ski­nął na prze­jeż­dża­ją­cą do­roż­kę. Jan­ka spoj­rza­ła ma­chi­nal­nie na ko­lor za­pa­lo­nych la­tar­ni, od ezy­ta­ła nu­mer, do­strze­gła, że woź­ni­ca miał sło­mia­By ka­pe­lusz. To wszyst­ko w jed­nej se­kun­dzie, w jed­nej chwi­li. Po­tem, usiadł­szy w głę­bi po­wo­zu, nie wy­cią­gnę­ła ręki, ale prze­ciw­nie, z dziw­ną ja­kąś siłą za­ło­ży­ła obie ręce na pier­si. Ku­nie­wicz uchy­lił ka­pe­lu­sza.

– Do­bra­noc–rzu­cił jej przez zęby.

Nie od­po­wie­dzia­ła nic, pa­trząc te­raz upar­cie ia ple­cy do­roż­ka­rza. Nie mia­ła wszak­że oso­bi­ście żalu, ani gnie­wu do Ku­nie­wi­cza, tyl­ko czu­ła się zra­nio­ną wię­cej, niż kie­dy­kol­wiek.

Do­roż­ka ru­szy­ła po­wo­li, to­ru­jąc so­bie dro­gę wśród tłu­mu, któ­ry roz­stę­po­wał się z krzy­kiem i ha­ła­sem.

Jan­ka wi­dzia­ła przez chwi­lę Ku­nie­wi­cza, jak szedł szyb­ko, prze­ra­sta­jąc tłum wy­so­ko­ścią wzro­stu, z gło­wą pod­nie­sio­ną, ob­na­żo­ną, z wło­sa­mi na wiatr roz­rzu­co­ny­mi i ską­pa­ny­mi w bla­sku elek­trycz­ne­go oświe­tle­nia. Zle­wał się chwi­la­mi w jed­ną ca­łość z czer­nią tłu­mu i wy­stę­po­wał znów, ostrą syl­wet­ką się zna­cząc. Ja­kaś ka­ta­ryn­ka gra­ła chra­pli­wie nie­zro­zu­mia­łą me­lo­dyę i nie­kie­dy nad szmer gło­sów ludz­kich i tur­ko­ta­nie kół wy­bi­jał się jej głos mo­no­ton­ny, fa­tal­ny, w fał­szu swym tra­gicz­ny.

I na­gle, z hu­kiem, trza­skiem i po­wo­dzią zło­ta, wzbił się w górę bu­kiet ol­brzy­mich, po­twor­nych kło­sów ogni­stych i cala masa słońc, wi­ru­ją­cych w bez­mia­rze prze­strze­ni. Krwa­wo-zło­ta łuna za­la­ła ko­ry­zont i spły­nę­ła po­to­kiem na gło­wy lu­dzi. Ryk ty­się­cy pier­si wzbił się ku temu sztucz­ne­mu wi­dzia­dłu, las rąk pod­niósł się ku nie­bu. W pur­pu­rze tej, w krzy­ku tym dzi­kim i nie­ukró­co­nym, do­strze­gła Jan­ka raz jesz­cze Ku­nie­wi­cza, idą­ce­go wciąż na­przód, jak­by ku tej ma­sie słońc pur­pu­ro­wych, spa­da­ją­cych te­raz krwa­wym desz­czem po­nad Pa­ryż, po­nad zie­mię.

Za­le­d­wie Ari­sto­fa­na od­sło­ni­ła za­sło­ny okien, Jan­ka szyb­ko usia­dła na łóż­ko i po­pro­si­ła ją o dzien­ni­ki.

– Nie­ma „Ra­di­ca­la” – od­par­ła Fran­cuz­ka wa­ry­at z pierw­sze­go pię­tra po­darł go na ka­wał­ki i drzwi mi dziś dys­cy­pli­ną obił. To pani Le­che­min go bun­tu­je i do tego na­ma­wia. Zro­bi­łam dziś waż­ne od­kry­cie. Na­pi­szę o niem do Loze'go. Któś za­tru­wa sys­te­ma­tycz­nie mle­ko, któ­re mle­czarz wie­sza mi co­dzień na klam­ce u drzwi.

Jan­ka wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Dla­cze­go są­dzi pani, że któś chce pa­nią otruć?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: