Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Jasne i ciemne obrazki - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jasne i ciemne obrazki - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 256 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Дозволено цензурою.

Наршава 24 Ноября 1883 года.

„To­bie”

naj­święt­sza moja

te drob­ne ziarn­ka mych my­śli, jako sła­by wy­raz

mi­ło­ści

po­świę­cam,

ETU­DE I SCHE­RZO.

Kart­ka z no­ta­tek le­ka­rza.

– Zni­kło wszyst­ko, jak fa­ta­mor­ga­na… Po prze­by­tych cier­pie­niach i bó­lach zo­stał się nie­smak ży­cia, ły­si­na i czte­ry dzie­siąt­ki lat po za ple­ca­mi… Ser­ce pu­ste szar­pią wspo­mnie­nia, w któ­rych tyle ognia, tyle cie­pła było! Mło­dość, mój Boże! jak­że się to wów­czas pręd­ko żyje, jak chwy­ta jed­ną ręką jej skar­by! jak wie­le ma­rzy, jak wie­le roi na przy­szłość. Wszyst­ko dla cie­bie zda­je się być pew­ni­kiem w rze­czy­wi­sto­ści, o czem ma­rzysz we śnie… Spo­dzie­wasz się ju­tra peł­ne­go uro­czych wra­żeń, a ju­tro, jak strasz­nie, jak fa­tal­nie cię oszu­ku­je! Patrz dok­to­rze na mnie, na tę sta­rą, oły­sia­łą, zła­ma­ną i po­tłu­czo­ną sko­ru­pę… ile tam w ser­cu iskier świę­tych było! Ile pra­gnień do czy­nów, któ­re w mło­dzień­czej wy­obraź­ni świat zba­wić mia­ły!… Iskry za­ga­sły, a czy­ny?… Ot! daj­my po­kój wspo­mnie­niom… kończ, pro­szę cię, roz­po­czę­ty kie­li­szek bur­gun­da…

Tak mi mó­wił pan Jan Szar­ski, sta­ły mój pa­cy­ent, gdy pew­ne­go po­ran­ku zna­la­złem go wię­cej udrę­czo­nym, zła­ma­nym i roz­go­rącz­ko­wa­nym. Puls wska­zy­wał ja­kieś sil­ne wzru­sze­nie, co osta­tecz­nie twarz po­twier­dza­ła.

Szar­ski był sta­rym ka­wa­le­rem, jed­nym z tych nie­szczę­śli­wych lu­dzi, co prze­byw­szy ka­wał dro­gi ży­cia sa­mot­nie, do wszyst­kich i wszyst­kie­go ty­sią­ce wy­naj­du­ją so­bie pre­ten­syi. Za­wsze zgryź­li­wy, wy­szu­ku­ją­cy po­wo­dów do iry­ta­cyi, nie ma­ją­cy i nie mo­gą­cy zna­leźć so­bie przy­ja­cie­la, był istot­nie praw­dzi­wym cię­ża­rem dla oto­cze­nia pa­so­ży­tem dla spo­łecz­no­ści: nic bo­wiem nie pro­du­ko­wał, żył z ka­pi­ta­łów, po­za­sta­wia­nych mu przez ro­dzi­ców, lu­dzi nie­na­wi­dził w ogó­le, a w szcze­gól­no­ści ko­biet, któ­re były głów­nym ce­lem jego wzgar­dli­wych po­ci­sków. Wszy­scy więc mie­li go za ego­istę, sa­mo­lu­ba, wszy­scy się odeń od­su­wa­li. Ja tyl­ko je­den i sta­ry słu­ga An­drzej, mie­li­śmy pra­wo w każ­dej po­rze dnia go od­wie­dzać, i moje też tyl­ko wi­zy­ty zno­sił… Ba! uwa­ża­łem na­wet, że czy­ni­ły mu one przy­jem­ność… Po­mi­mo jed­nak tak daw­nej zna­jo­mo­ści na­szej, pierw­szy raz wła­śnie usły­sza­łem go od­zy­wa­ją­ce­go się w ten spo­sób. Czu­łem, że ja­kaś daw­no za­bliź­nio­na rana w jego ser­cu od­no­wić się mu­sia­ła; po­nie­waż zaś za­wsze lu­bi­łem ob­ser­wo­wać tego ro­dza­ju uspo­so­bie­nia, koń­cząc więc kie­li­szek wina, od­par­łem mu z uśmie­chem dla za­wią­za­nia roz­mo­wy:

– Ho! ho! Coś pan do­bro­dziej wy­da­jesz się być dzi­siaj w nie­szcze­gól­nym hu­mo­rze; puls opo­wia­da mi tu­taj roz­ma­ite se­kre­ta; czy mam mu wie­rzyć?… Oskar­ża ser­ce pań­skie w strasz­li­wy spo­sób.

– Ser­ce?… – za­wo­łał z iro­nią – al­boż ja mam ser­ce? Spy­taj dok­to­rze wszyst­kich, na­wet sie­bie sa­me­go, a od­po­wiedź znaj­dziesz… Sta­ry, zim­ny sa­mo­lub, gdzie on tam ma ser­ce! My­śli tyl­ko o so­bie…

0 swo­ich wy­go­dach, swo­im żo­łąd­ku… O! masz ra­cyę, jesz­cze wów­czas, daw­no, to praw­da, mia­łem tego ser­ca za wie­le, ko­cha­łem ich, ko­cha­łem świat cały, dziś – nie­na­wi­dzę, bo na­uczył mnie tego wpierw, nim mi­łość moję w czyn wpro­wa­dzić mo­głem. Gdy­by zim­ny twój skal­pel, dok­to­rze, umiał otwie­rać tak ser­ca, aby w nich zba­dać moż­na było rany mo­ral­ne, prze­ra­ził­byś się ra­na­mi tego sta­re­go, zim­ne­go ego­isty…

– Mo­że­bym umiał zna­leźć na te rany le­kar­stwo..,

– Ach! praw­da, je­steś od tego, żeby wy­naj­dy­wać i za­da­wać le­kar­stwa, tyl­ko, że cały wasz dzi­siej­szy kie­ru­nek w me­dy­cy­nie, nie zna ran mo­ral­nych, bo nie zna du­cha; wy tyl­ko też cia­ło le­czyć po­tra­fi­cie i to jak? Boże zmi­łuj się!

Chcia­łem coś po­wie­dzieć w obro­nie mego za­wo­du, pan Jan jed­nak mó­wić mi nie po­zwo­lił, schwy­cił tyl­ko gwał­tow­nie za moją rękę i cią­gnął da­lej:

– Och! daj­że po­kój, nie my­ślę prze­cież z tobą pro­wa­dzić roz­mo­wy o tem, do ja­kie­go ro­dza­ju zmian pa­to­lo­gicz­nych pro­wa­dzi roz­draż­nie­nie ner­wów; ja się na­tem nie znam, ja wie­rzę w two­je, w wa­szą mą­drość le­kar­ską, a przy­najm­niej uda­ję dla przy­zwo­ito­ści, że wie­rzę; ale nie roz­po­wia­daj mi o niej, bo mnie to śmie­szy. Czyś ty ko­chał kie­dy ko­bie­tę, dok­to­rze? – spy­tai mnie na­gle mój nie­wie­rzą­cy pa­cy­ent.

– Czy­ja ko­cha­łem? – od­par­łem – dziw­ne py­ta­nie, na któ­re jed­nak od­po­wiem szcze­rze. Nie mia­łem cza­su na mi­łość, uczy­łem się, za­glą­da­łem do serc i żo­łąd­ków lu­dzi zmar­łych; kie­dyż więc mia­łem za­glą­dać w oczy ład­nych ko­biet?

– O! jak do­brze zro­bi­łeś. Wi­dzisz, patrz na mnie, na moją sta­rość, na moją sa­mot­ność, cier­pie­nia. Wiesz, co mi osła­dza ży­cie, co dla mnie bal­sa­mem jest na strasz­ne rany, ja­kie mi w niem za­da­no? Oto to jed­no, że i ja nie ko­cha­łem nig­dy ko­bie­ty, że to, co mam, com już stra­cił, nie po­szło na ko­me­dye ży­cia, tak nędz­nie przez nie na sce­nie świa­ta od­gry­wa­ne, że nie raz mia­łem pra­wo, ba! na­wet mam go i dzi­siaj, par­sk­nąć w oczy śmie­chem tym ma­lo­wa­nym lal­kom, któ­rym szło o schwy­ce­nie kil­ku­kroć­stu­ty­się-cy, spo­czy­wa­ją­cych w mo­jej szka­tu­le.

– Jak­to? Więc pan?… – spy­ta­łem zdzi­wio­ny.

– Nie ko­cha­łeś się? – do­koń­czył pan Jan.

– Tak jest, nie ko­cha­łem ko­bie­ty. Wi­dzisz, do­sze­dłem do tego, iż my­ślę, że Bóg stwo­rzyw­szy męż­czy­znę, stwo­rzył po­tem, dla ode­bra­nia mu szczę­ścia, ko­bie­tę, a w ser­ce męż­czy­zny wlał mi­łość. I znów go ob­ser­wo­wał, a prze­ko­nał się, że nad­to nie­szczę­śli­wym go zro­bił; chciał to wy­na­gro­dzić i ze­słał dru­gie uczu­cie, uczu­cie przy­jaź­ni, któ­ra musi być za­wsze nie­na­mięt­ną, je­śli ma być praw­dzi­wą. Ja by­łem szczę­śli­wy zu­peł­nie, bo tyl­ko dru­gie­go do­świad­czy­łem uczu­cia, a to na­uczy­ło mnie strzedz się pierw­sze­go. Ty nie masz, dok­to­rze, wy­obra­że­nia, ja­kim ja by­łem przy­ja­cie­lem i jak mi wy­dar­to tego, kogo ca­łem uko­cha­łem ser­cem. Znikł on, znikł, znikł w chwi­li, kie­dy się don uśmie­cha­ło ży­cie, mło­dość, wszyst­ko, a tego wszyst­kie­go przy­czy­ną była ko­bie­ta. Dziś rocz­ni­ca jego śmier­ci, dla two­jej na­uki opo­wiem ci tę hi­sto­ryę. Smut­ną jest ona i bar­dzo boli, z niej do­wiesz się, dla­cze­go czu­ję żal taki do ko­biet, dla­cze­go ich nie­na­wi­dzę. An­drze­ju! Przy­nieś tu parę bu­te­lek wina i po­daj świe­cę do cy­ga­ra dok­to­ro­wi.

Tu pan Jan prze­rwał na chwi­lę, wiel­kim hau­stem po­cią­gnął wino z kie­lisz­ka, na­lał no­we­go z przy­nie­sio­nych przez An­drze­ja bu­te­lek, cy­ga­ro za­pa­lił i tak da­lej rzecz swo­je pro­wa­dził:

– Uro­cze to sło­wo „mło­dość”. By­łem i ja, dok­to­rze mój, mło­dym co się zo­wie czło­wie­kiem, sza­la­łem jak inni, ży­łem wszyst­kie­mi da­ne­mi mi przez Boga zmy­sła­mi. W tych la­tach sza­leństw, na szkol­nej

Iła­wie jesz­cze za­war­łem przy­jaźń na śmierć i ży­cie, na ra­dość i smu­tek, na szczę­ście i cier­pie­nia, z dziel­nym czło­wie­kiem, tak, do­brze mó­wie, dziel­nym, na­zy­wa­li go tak wszy­scy. Po­łą­czy­ła nas wspól­ność po­ło­że­nia. On i ja po­cho­dzi­li­śmy z za­moż­nych gniazd sta­rosz­la­chec­kich. On i ja by­li­śmy sie­ro­ta­mi i jed­no­cze­śnie przy wstą­pie­niu do uni­wer­sy­te­tu usa­mo­wol­nio­no nas, by­li­śmy więc pa­na­mi do­syć spo­rych ma­jąt­ków. De­mo­kra­tycz­ne prze­ko­na­nia nie po­zwo­li­ły nam wy­róż­niać się od resz­ty na­szych ko­le­gów, więc po­mi­mo tego, że stać nas było na lep­sze miesz­kan­ko, wy­na­ję­li­śmy po­ko­ik trze­cie­go pię­tra w ka­mie­ni­cy po­ło­żo­nej nsa-yis zam­ku na Kra­kow­skiem-Przed­mie­ściu. Nazv ti wano nas Ka­sto­rem i Po­luk­sem, my so­bie zaś mię­dzy sobą mę­żem i żoną; na mnie nie­ste­ty przy­pa­dła god­ność dru­ga; po­cho­dzi­ło to z pew­nej mięk­ko­ści, jaka ce­cho­wa­ła w on­czas mój cha­rak­ter. Ach! praw­da, mó­wię ci o so­bie, za­miast o nim, któ­ry był wzo­rem czło­wie­ka, wzo­rem mło­dzień­ca. Pięk­ny, jak En­dy­mion, wy­smu­kły, czo­ło wy­nio­słe, oko czar­ne, rzu­ca­ją­ce na­prze­mian bły­ska­wi­ca­mi i po­go­dą, peł­ne tego szla­chet­ne­go ognia, co zda­je się wy­pa­lać wszyst­ko złe, ja­kie w two­jej znaj­du­je się my­śli. Nos, usta, czar­ne wą­si­ki, ocie­nia­ją­ce twarz jego, dłu­gie pu­kle kru­czych wło­sów, czy­ni­ły go ide­ałem męz­kiej pięk­no­ści. Ja, co go zna­łem jak sie­bie sa­me­go, com wie­dział wszyst­kie my­śli, któ­re gnieź­dzi­ły się po ko­mór­kach jego mó­zgu, jam w tych my­ślach jed­nej złej nie do­pa­trzył ni gdy. Mój Wła­dek Boń­cza, dok­to­rze, był czło­wie­kiem bez grze­chu. Nie ja tyl­ko uzna­wa­łem jego do­sko­na­łość: od ka­mie­nicz­ne­go stró­ża, do gry­zet­ki miesz­ka­ją­cej na czwar­tem pię­trze nad nami, wszy­scy z na­szych są­sia­dów uwa­ża­li pana Wła­dy­sła­wa za do­sko­na­łość taką, iż we wszyst­kich spra­wach waż­niej­szych za­się­ga­li rady jego.

Znasz, dok­to­rze, pół­świa­tek, wiesz, czem on jest, wiesz, jak wie­le z tych upa­dłych istot po­py­cha na za­tra­ce­nie nę­dza i roz­pacz, te dwa na­okrop­niej­sze po­rad­ni­ki. Na­sza są­siad­ka z czwar­te­go pię­tra na­le­ża­ła do tych nie­szczę­śli­wych istot. Czy zro­zu­mieć ty mo­żesz, dok­to­rze, czem jest szla­chet­ne uczu­cie u ta­kiej ko­bie­ty? Nie! My tak su­ro­wo są­dzić przy­zwy­cza­ili­śmy się te isto­ty. Bądź co bądź, po­ko­cha­ła ona Wła­dy­sła­wa po swo­je­mu, ale sza­le­nie. Co ja, co ty, dok­to­rze, czy­nił­byś w tym ra­zie?… A wiesz, co po­wie­dział jej Wła­dy­sław? Dwa sło­wa, tyl­ko dwa, a ja­kie po­tęż­ne, któ­re ją od­ro­dzi­ły. Były to sło­wa prze­ba­cze­nia i rady. – „Zo­stań uczci­wą” – po­wie­dział jej Wła­dy­sław i uczci­wą zo­sta­ła. Po­mógł jej radą i dał spo­sób wyj­ścia z bło­ta, w któ­re po­pchnę­ła ją roz­pacz. Opo­wie­dzia­łem ci, dok­to­rze, ten fakt, że­byś z nie­go oce­nił czło­wie­ka, że­byś go zro­zu­miał. Ta­kim su­ro­wym Ka­to­nem, ta­kim czło­wie­kiem, któ­re­go sza­no­wać i ko­chać za­ra­zem trze­ba było, był za­wsze Wła­dy­sław. Nie­raz w dłu­gich roz­my­śla­niach mo­ich na­zna­cza­łem czło­wie­ko­wi temu w przy­szło­ści roję wiel-

Iką; wi­dzia­łem go na cze­le spo­łe­czeń­stwa, uka­zu­ją­ce­go nowe dro­gi po­bru­dzo­ne­mu świa­tu. Ba­łem się tyl­ko jed­nej rze­czy, tru­chla­łem, mia­łem złe prze­czu­cia, któ­re się nie­ste­ty spraw­dzi­ły, ba­łem się oto, by czło­wiek ten nie po­ko­chał ko­bie­ty sie­bie nie­god­nej. Czu­łem, że ta­kie ser­ce, jak jego, taki cha­rak­ter, je­śli po­ko­cha, to na wiecz­ność, bez gra­nic, a je­śli ta­kie­goż sa­me­go w za­mian uczu­cia nie otrzy­ma – zgi­nie.

W tem miej­scu pan Jan za­mie­nił swój kie­li­szek na szklan­kę, wlał do niej wina, nowy haust po­cią­gnął i tak da­lej mó­wił;

– Mod­ne to są po­dob­no do­tąd bale i kon­cer­ty na do­bro­czyn­ne cele; ta sza­le­ją­ca, wy­fra­czo­na i wy-gor­so­wa­na do­bro­czyn­ność, do­praw­dy, że śmie­chu war­ta. Od­daj­cie dzie­sią­tą część tego, co kosz­tu­je wasz frak, albo wa­sza suk­nia na bal lub kon­cert, a nę­dza zy­ska wię­cej niż wte­dy, gdy to, niby z po­świę­ce­nia dla niej, su­wać bę­dzie­cie po sali swo­je ele­ganc­ko ubra­ne nogi. Da­rem­na jed­nak uwa­ga; tak było i tak bę­dzie. Był tedy kon­cert na do­chód nie­za­moż­nych ko­le­gów na­szych. Wła­dek grał prze­cu­dow­nie, był uczniem Do­brzyń­skie­go i Mo­niusz­ki, któ­rzy się nim szczy­ci­li. Ira jego no­si­ła na so­bie ce­chę jego cha­rak­te­ru: peł-la my­śli i sło­dy­czy, czy­ni­ła za­wsze na słu­cha­czu nie-:atar­te wra­że­nie. Kon­cert tym ra­zem był świet­ny na­der licz­ny, sala była na­tło­czo­ną, a Wła­dy­sław po­de­gra­niu któ­rejś z sza­lo­nych Lisz­tow­skich kom­po­zy-yi, ob­sy­py­wa­ny okla­ska­mi aż do znu­dze­nia. Nie wsłu­chi­wa­łem się wte­dy w grę jego, bo nie lu­bię tych pal­co­łom­nych Lisz­tow­skich wa­ry­acyi. Przez cały kon­cert za to ob­ser­wo­wa­łem ja­kąś mło­dziut­ką, uro­czą dzie­wecz­kę, sie­dzą­cą przy ja­kimś ele­ganc­kim w po­de­szłym wie­ku je­go­mo­ści. Po skoń­czo­nej grze Wła­dy­sła­wa wi­dzia­łem, jak dziew­czę szep­ta­ło coś do ucha swe­mu to­wa­rzy­szo­wi, któ­ry wstał i udał się w stro­nę drzwi wcho­dzą­cych do po­ko­ju, z któ­re­go wy­cho­dzi­li kon­cer­tan­ci. Prze­szła mała pau­za, je­go­mość po­wró­cił na swo­je krze­sło, prze­sie­dział aż do koń­ca, a po­tem, po­daw­szy ra­mię dziew­czyn­ce, wy­szedł wraz z nią, za­mie­szaw­szy się w tłu­mie. Zja­wi­sko tej dzie­wecz­ki i jej znik­nie­nie za­tar­ło się w mo­jej pa­mię­ci. Za­czy­ta­ny w książ­kach, nie umia­łem zwra­cać wte­dy jesz­cze uwa­gi na oczy ład­nych dziew­cząt. Po­zna­łem ją póź­niej… Ale nie chcę uprze­dzać wy­pad­ków.

Słu­chaj da­lej, dok­to­rze.

Tu nowy haust wina prze­rwał na chwi­lę opo­wia­da­nie. Twarz pana Jana przy­bie­ra­ła ko­lor co­raz wię­cej czer­wo­ny. Zro­bi­łem mu uwa­gę, że to za­szko­dzić mu może; mach­nął ręką i od­parł:

– Daj po­kój, mnie już nic ani za­szko­dzić, ani po­módz nie zdo­ła. To wino do­bre, od­świe­ża pa­mięć, a gasi cier­pie­nie. Po kon­cer­cie wra­ca­li­śmy tedy z Wład­kiem do domu. On był ja­kiś nie swój i za­du­ma­ny. Nie za­mie­niw­szy ze sobą sło­wa, do­szli­śmy do miesz­ka­nia. A

M. Wo­łow­ski. Ob­raz­ki. 2

ii­sml AbM te I

_ Co to­hie jest, Wład­ku? – spy­ta­łem, gdy­śmy do sto­łu za­sie­dli.

– Nie wiem – od­parł – je­stem smut­ny, cięż­ko mi na du­szy, a spra­wy so­bie zdać z tego uspo­so­bie­nia nie moge.

– Czy cię kon­cert roz­stro­ił?

– Może; nie lu­bię po­pi­sy­wać się pu­blicz­nie, gram dla sie­bie. Zwy­kle okla­ski mnie iry­tu­ją, zda­ją mi się one być do­bre­mi dla pa­ja­ca w cyr­ku, a nie dla ar­ty­sty, któ­ry mu­zy­ką swo­ją my­śli i du­szę spo­wia­da.

– Po­zwól, że na tym punk­cie, mu­szę ci po­wie­dzieć otwar­cie, je­steś zbyt draż­li­wym; taki zwy­czaj, prze­mie­nić go trud­no. Je­śli grasz do­brze, chcesz żeby gwiz­da­li? Da­ruj, to tro­chę za dzi­kie.

– Nie to, mój bra­cie; kie­dy gram, chciał­bym żeby mil­cze­li; gdy klasz­czą, brzy­dzę się sobą, czu­ję, że lnu­zy­kiem-ar­ty­stą nie­je­stem, bom po­wi­nien w myśl moją, w mój ton, tak ich za­kląć, że ska­mie­nia­łym ich dło­niom po­win­no za­brak­nąć siły do okla­sku. Wiesz, co mnie dziś spo­tka­ło?

– Nie, nie wiem, po­wiedz­że mi, a pręd­ko, bo nie­spo­koj­ny je­stem.

– Pro­szo­no mnie o udzie­la­nie lek­cyi.

– A ty od­mó­wi­łeś na­tu­ral­nie?

– Nie, przy­ją­łem. Pro­sił mnie o to sam Do­brzyń­ski, któ­re­mu cza­su brak­nie. Proś­ba była taŁ go­rą­ca, że od­mó­wić nie by­łem w sta­nie.

– I ko­góż to masz uczyć? – spy­ta­łem za­cie­ka­wio­ny, y

– Ko­bie­tę, szes­na­sto­let­nią pan­nę, po­dob­no ład­ną. Nie znam jej. Oj­ciec siwy sta­ru­szek, był u mnie w gar­de­ro­bie w cza­sie kon­cer­tu.

Przy­po­mnia­łem so­bie owe­go je­go­mo­ści i owe czar­no­okie dziew­czę. Nie wiem dla­cze­go za­bi­ło mi ser­ce gwał­tow­nie ja­kimś sil­nym nie­po­ko­jem, pręd­ko jed­nak od­trą­ci­łem od sie­bie wszyst­kie złe my­śli i uśmiech­nąw­szy się, rze­kłem mu:

– A więc win­szu­ję ci uczen­ni­cy. Cu­dow­na jak ukra­iń­ska ru­sał­ka, świe­ża jak brzo­skwi­nia nie ze­rwa­na z drze­wa, uro­cza do za­ko­cha­nia. Wład­ku! – za­koń­czy­łem, gro­żąc mu pal­cem – pa­mię­taj tyl­ko, abyś się nie za­ko­chał: mi­łość, to strasz­nie nie­do­bre uczu­cie.

– O, mi­łość! – od­parł – dla mnie to prze­paść; bądź spo­koj­ny. Je­śli kie­dy na­wie­dzi ona któ­rą z ko­mó­rek mo­je­go ser­ca, to po­zo­sta­nie tam go­ściem aż do zgo­nu; ale szu­kać jej będę do­brze i wte­dy do­pie­ro go­ścin­ność ofia­ru­ję, gdy znaj­dę isto­tę god­ną mego uczu­cia.

– A czy ją znaj­dziesz? – spy­ta­łem z po­wąt­pie­wa­niem.

– W ta­kim ra­zie ser­ce pust­ko­wiem stać bę­dzie. Wła­dy­sław przez cały ten wie­czór, mimo tego, że chcia­łem wszel­kie­mi spo­so­ba­mi mego dow­ci­pu, roz­we­se­lić go, po­zo­stał w swem dziw­nem uspo­so­bię niu.

2*

Po ko­la­cji za­siadł do for­te­pia­nu i dłu­go coś ma­rzył, gra­jąc ja­kieś swo­je fan­ta­zyę i im­pro­wi­za­cye. Ja pro­fan mu­zy­ki, czu­łem w nich cały po­emat jego mi­ło­ści, całą bu­rzę jego uczuć. Mi­łość, to jak ochron­na ospa w ży­ciu mło­de­go czło­wie­ka. Je­śli ko­chać umie, je­śli ko­cha, chro­ni go ona od fał­szy­wych kro­ków, od nie­szczę­ścia. Kto jej nie prze­by­wa, nie jest czło­wie­kiem. Od­po­wied­nio do wy­pad­ków i oko­licz­no­ści, za­bi­ja lub daje ży­cie, upa­dla lub pod­no­si, za­szczy­ca lub hań­bi. Wła­dy­sław mój na­le­żał do tych lu­dzi, któ­rych mi­łość za­bi­ja. J|

Szka­rad­na za­wie­ru­cha pa­no­wa­ła na dwo­rze. Była zima, sza­lo­ny kar­na­wał. Nie­po­chop­ny do za­wie­ra­nia zna­jo­mo­ści, do­ma­tor, nie by­wa­łem nig­dzie, z tego też po­wo­du i kar­na­wał spo­koj­nie i bez wrza­wy mi scho­dził, nie róż­nił się więc od każ­dej in­nej pory roku.

Wła­dy­sław od owe­go wie­czo­ru stra­cił hu­mor zu­peł­nie, był mil­czą­cy i za­du­ma­ny, for­te­pian za to pod jego ręką wy­po­wia­dał mi wszyst­ko, co się mu w ser­cu dzia­ło. W domu sie­dział bar­dzo mało, wi­docz­ną było rze­czą, że coś mu cię­ży. By­wa­ło nie­raz chciał mi coś mó­wić, i w po­ło­wie za­czę­te­go fra­ze­su prze­ry­wał. Do­py­ty­wać się nie chcia­łem, bo by­ło­by to z mej stro­ny nie­cly­skre­cyą.

W kar­na­wał więc i w dzień ta­kiej za­wie­ru­chy, po­wró­cił raz do domu wcze­śniej niż zwy­kle; ja sie­dzia­łem za­to­pio­ny w sta­rym rę­ko­pi­śmie, od­czy­tu­jąc z nie­go cha­rak­te­ry­sty­kę XVIII wie­ku, przez ja­kie­goś ów­cze­sne­go szlach­ci­ca, do­brze pa­trzą­ce­go na sto­sun­ki spo­łecz­ne chwi­li, ro­zum­nie na­pi­sa­ną. Wła­dy­sław wszedł, a ra­czej wpadł do po­ko­ju. Z we­so­łej pio­sen­ki, któ­rą nu­cił prze­by­wa­jąc scho­dy, wno­sić mo­głem, że jest w do­brym hu­mo­rze.

– Dzień do­bry, Jan­ku, co ro­bisz? –spy­tał, kła­dąc mi ręce na ra­mie­niu i prze­chy­la­jąc się nad­rę-ko­pi­smem.

– Jak zwy­kle – od­par­łem – od­czy­tu­ję hie­ro­gli­fy prze­szło­ści.

– O, mu­sisz mi te hie­ro­gli­fy po­świę­cić dzi­siaj.

– Z ocho­tą – od­rze­kłem, skła­da­jąc książ­kę.

– Bra­cie mój, mam do cie­bie proś­bę jed­ne.

– Ty­siąc­om za­do­sy­ću­czy­nię, nie­tyl­ko jed­nej, mów.?

– Kie­dy to dziw­na proś­ba.

– Ależ mów, nie ma­rudź.

– Oto dziś o dzie­wią­tej wło­żysz frak, bia­ły kra­wat, ja­sne rę­ka­wicz­ki, la­kier­ki i tak da­lej, i pój­dziesz ze mną na bal.

– Na bal! ja?! – za­wo­ła­łem zdzi­wio­ny.

– Tak jest, ty bra­cie.

– Gdzie?

– Do Gór­skich.

– Co to za jed­ni? Ja ich nie znam. Wła­dy­sław wstał, prze­szedł się parę razy po po­ko­ju, wi­docz­nie wzbu­rzo­ny i nie­spo­koj­ny.

Po ma­łej chwil­ce Wła­dy­sław za­trzy­mał się prze dem­ną i spo­koj­nym już, ale sil­nym gło­sem na wpół ci­cho mi mó­wił:

– Da­ruj mi, Ja­nie, ja ci to już daw­no po­wie­dzieć wi­nie­nem… ja ko­cham. Ty ro­zu­miesz to sło­wo, co zna­czyć ma u mnie. Ty mnie znasz, wiesz, że ja żar­to­wać nie po­tra­fię z uczu­ciem. Ta, któ­rą ko­cham, jest moją uczen­ni­cą, wi­dzia­łeś ją na kon­cer­cie.

Nie wiem dla­cze­go za­drża­łem mi­mo­wo­li, Wła­dy­sław cią­gnął da­lej:

– Chce, abyś ją po­znał; ona tak­że pra­gnie cię wi­dzieć, tyle jej o to­bie mó­wi­łem.

– I ona tam bę­dzie?

– Bę­dzie u sie­bie. Jej oj­ciec jest wspól­ni­kiem ban­kie­ra Syl­wa­na i on to wła­śnie bal wy­da­je. Je­stem tam pro­szo­ny o swo­ją i two­ją oso­bę. Coż, idziesz? Wszak praw­da?

– Będę o ósmej ubra­ny cze­kał na cie­bie.

Im bli­żej było go­dzi­ny ósmej, tem ser­ce gwał­tow­niej mi biło. O szó­stej już by­łem ubra­ny i go­tów na przed­sta­wie­nie pani ser­ca mo­je­go przy­ja­cie­la.

Z ude­rze­niem ósmej Wła­dy­sław punk­tu­al­nie się sta­wił. Czar­ny strój, w jaki się przy­odział, czy­nił go pięk­nym nie­po­spo­li­cie, tak pięk­nym, że mi­mo­wo­li wy­rwał się z mych ust fra­zes: Wła­dy­sła­wie, ja­kiś ty pięk­ny!

Wy­bi­ła dzie­wią­ta. Wy­szli­śmy ra­zem i wkrót­ce sta­nę­li przy bra­mie domu, po­ło­żo­nej na Nie­ca­łej uli­cy. Oświe­tlo­ne rzę­si­ście okna dały mi po­znać, że tu wła­śnie miesz­ka za­klę­ta księż­nicz­ka mo­je­go ry­ce­rza, że ztąd po­cho­dził Pro­me­te­uszo­wy ogień dla jego ser­ca.;. ' [ – "

Wła­śnie tyl­ko co za­koń­czo­no mę­czą­cą po­lkę, pary spo­czy­wa­ły ga­wę­dząc, na ubo­czu sie­dzia­ły ma­tro­ny pod­ży­łe. Wła­dy­sław wszedł pierw­szy; uwa­ża­łem, że pięk­no­ścią swo­ją uczy­nił toż samo wra­że­nie na wszyst­kich, co i na mnie; wi­dzia­łem, jak pan­ny szep­ta­ły do sie­bie z pół­u­śmie­chem na ustach, jak ma­tro­ny po­ka­zy­wa­ły go gło­wa­mi, a męż­czyź­ni z wi­docz­ną za­zdro­ścią śle­dzi­li jego kro­ki. Od drzwi prze­ciw­nych wej­ściu wbie­gło na­gle dziew­czę, zna­jo­me mi z kon­cer­tu; wy­da­ła mi się w dwój­na­sób pięk­ną dzi­siaj. Była ubra­na skrom­nie w bia­łą po­wiew­ną su­kien­kę, kosę mia­ła za­ple­cio­ną we dwa war­ko­cze dłu­gie, spię­te poza ple­ca­mi ko­kar­dą ama­ran­to­we­go ko­lo­ru. Jej ru­chy były tak na­tu­ral­ne, nie­wy­mu­szo­ne, cała po­stać taka wdzięcz­na, twarz tak cu­dow­na, że zda­wa­ło się, iż jej od któ­re­go z anioł­ków Mu­ril­low-skiej Ma­don­ny za­po­ży­czy­ła. Mia­łem do zna­jo­mo­ści form świa­to­wych pre­ten­syę, a prze­cież, gdy mnie Wła­dy­sław jej przed­sta­wił, za­po­mnia­łem gdzie je­stem i nie wie­dzia­łem for­mal­nie, co wśród sa­lo­nu zro­bić ze swo­ją oso­bą. Pan­na Ma­rya (ta­kie było jej imię) umia­ła mnie wy­pro­wa­dzić z kło­po­tu, a uczy­ni­ła to tak zgrab­nie, tak wdzięcz­nie, że mo­je­go za­kło­po­ta­nia nikt nie spo­strzegł.

– Ma­mecz­ko! – za­wo­ła­ła, zwra­ca­jąc się do oso by już w do­syć pod­ży­łym wie­ku – przy­ja­ciel pana Wła­dy­sła­wa, pan Jan Szar­ski.

– Bar­dzo mi przy­jem­nie – od­po­wie­dzia­ła zwy­kłym fra­ze­sem mat­ka.

– A mnie bar­dzo nie­przy­jem­nie – do­da­ła Ma­nia – że na­sze po­zna­nie się dziś do­pie­ro na­stą­pi­ło. Ja pana już znam wpraw­dzie daw­no z opo­wia­da­nia pana Wła­dy­sła­wa, ale to mi nie wy­star­cza­ło; pan wiesz, my ko­bie­ty je­ste­śmy bar­dzo a bar­dzo cie­ka­we, i trze­ba nam umieć ustę­po­wać, in­a­czej woj­na.

– Ka­pi­tu­lu­ję już z góry przed taką strasz­ną groź­bą, i gdy­bym wie­dział był o cie­ka­wo­ści pani w po­zna­niu tak mi­zer­ne­go in­dy­wi­du­um, ja­kiem jest moja oso­ba, był­bym już od­daw­na z całą przy­jem­no­ścią cie­ka­wo­ści pani za­do­sy­ću­czy­nił.

– Jak­to? Więc pan Wła­dy­sław nic panu o mnie nie mó­wił?

– Nic, pani; za to ja wie­le o pani… my­śla­łem.

– A jak? jak? pro­szę pana – cią­gnę­ła da­lej in­da­gu­jąc… j

– Że pani lu­bisz mu­zy­kę, ze.. ze…

– O, to wszy­scy mu­zy­kę lu­bić mu­szą, ale coś pan my­ślał o mnie? o mo­jem ja? jak się wy­ra­ża­ją fi­lo­zo­fo­wie… j

My­śla­łem dłu­go, jak wy­brnąć z tej plą­ta­ni­ny nic nie­zna­czą­cych, sa­lo­no­wych fra­ze­sów, któ­re, przy­znać mu­szę, za­wsze mnie fa­tal­nie mę­czy­ły, gdy w tem zda­la spo­strze­głem Wła­dy­sła­wa, pro­wa­dzą­ce­go pod rękę ja­kąś prze­ślicz­ną blon­dyn­kę, a na czo­le Ma­ryi chmur­kę i zmarszcz­ki gnie­wu.

Cią­gle w pa­mię­ci sta­ła mi myśl głów­na, że Wła­dy­sław ko­cha Ma­nię. Czem więc jest Ma­nia, jako mo­ral­na jed­nost­ka, zba­dać ko­niecz­nie pra­gną­łem; uj­rzaw­szy tę chmur­kę, nie na­my­śla­jąc się wię­cej, od­par­łem wprost na uczy­nio­ne mi za­py­ta­nie:

–- My­ślę przedew­szyst­kiem, że pani lu­bisz się gnie­wać.

– Zkąd pan to wno­si?

– Z chmur­ki, któ­rą na pani czo­le od paru mi­nut ob­ser­wu­ję.

– A! – za­wo­ła­ła żywo, koń­cząc śmie­chem sre­brzy­stym – to z pana taki bie­gły fi­zy­ogno­mi­sta?…

– To punkt, co do któ­re­go je­stem za­ro­zu­mia­ły, pani.

– No, więc kończ pan da­lej swo­je ba­da­nia fi­zyo-gno­micz­ne, cze­kam.

W roz­mo­wie tej było co­raz wię­cej wy­zy­wa­ją­ce­go tonu. Nie zro­zu­mia­łem, cze­go to na po­zór tak mło­de, tak na­iw­ne dziew­cząt­ko, chce się ode mnie do­wie­dzieć? Chcia­łem być w po­zy­cyi ba­da­ją­ce­go, nie ba­da­ne­go, a więc po ma­łej pau­zie od­rze­kłem:

– Już skoń­czy­łem, pani, cze­kam te­raz na sąd z jej stro­ny.

Ma­nia spoj­rza­ła by­stro na mnie swo­je­mi czar­ne­mi oczy­ma, głę­bo­ko, tak, jak ko­bie­ty pa­trzeć umie­ją, kie­dy chcą… ko­goś przy­wią­zać do sie­bie zło­tym sznur­kiem mi­ło­ści i na­gle znów wy­zy­wa­ją­co spy­ta­ła:

– Czy pan ko­cha­łeś się kie­dy?

– Ja? – spy­ta­łem zdzi­wio­ny.

– Tak, pan; jest to wia­do­mość ko­niecz­na dla mnie, do wy­ro­bie­nia so­bie o nim sądu.

– A więc je­że­li tak – od­po­wie­dzia­łem–nie ko­cha­łem się nig­dy.

– A co pan na­zy­wasz mi­ło­ścią? – cią­gnę­ła da­lej tym­że sa­mym to­nem Ma­nia.

– Nie wiem, bo nie za­zna­łem tego uczu­cia. Na­stą­pi­ła chwi­la pau­zy, w któ­rej toż samo wej­rze­nie się po­wtó­rzy­ło.

– Ależ jej de­fi­ni­cyę mu­sia­łeś pan prze­cie so­bie utwo­rzyć?

– Czy­ta­łem w książ­kach do dwóch ty­się­cy tych de­fi­ni­cyi, ale, przy­znam się pani, że na wy­two­rze­nie jej w mych po­glą­dach nie stra­ci­łem ani se­kun­dy cza­su. I

– I cóż­byś pan więc uczy­nił, gdy­byś się za­ko­chał? ti

– Co? Wszak­że je­stem męż­czy­zną; oświad­czył­bym się i oże­nił.

– A gdy­by ta, któ­rą pan po­ko­cha­łeś, nie przy­ję­ła pań­skich uczuć, co­byś uczy­nił wte­dy?

– Wszyst­ko, aby swo­je po­sta­no­wie­nie zmie­ni­ła.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: