Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Jeden miesiąc życia: utwory prozą: Jeden miesiąc życia; Hamlet; Przysięgły; Spotkanie; W pełnem słońcu; Pierwszy wiersz; Trzy dusze - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jeden miesiąc życia: utwory prozą: Jeden miesiąc życia; Hamlet; Przysięgły; Spotkanie; W pełnem słońcu; Pierwszy wiersz; Trzy dusze - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 313 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

JE­DEN MIE­SIĄC ŻY­CIA

utwo­ry pro­zą:

Je­den mie­siąc ży­cia.

Ham­let.

Przy­się­gły.

Spo­tka­nie.

W peł­nem słoń­cu.

Pierw­szy wiersz.

Trzy du­sze.

Kra­ków

Na­kła­dem Wy­daw­nic­twa Kry­ty­ki

Skład głów­ny Ge­be­th­ner i ska

1900

JE­DEN MIE­SIĄC ŻY­CIA.

JE­DEN MIE­SIĄC ŻY­CIA.

Pa­ryż, dnia 10 grud­nia.

Ko­cha­na Wan­dziu, nie pi­sa­łem do Cie­bie przez kil­ka pierw­szych dni po przy­jeź­dzie; spo­dzie­wam się, że nie masz mi tego za złe i ro­zu­miesz, żem do­praw­dy cza­su na li­sty nie miał. Cho­dzi­łem już ogrom­nie dużo i po­bież­nie zwie­dzi­łem pra­wie całe mia­sto. Nie będę Ci tego opi­sy­wał, bo wiesz, że nie lu­bię się nad ta­kie­mi rze­cza­mi ro­wo­dzić. Od dwóch dni je­stem za­in­ter­no­wa­ny w domu, bo przy­plą­tał mi się ohyd­ny ka­tar z bó­lem gło­wy i ca­łym sze­re­giem in­nych ro­sko­szy; wszyst­kie­mu wi­nien tu­tej­szy miły kli­mat. Kie­dym przy­je­chał przed ty­go­dniem, było coś koło 0°, póź­niej na­gle pod­sko­czy­ło do 20° i jest zno­wu naj­zu­peł­niej­sza wio­sna. Uwię­zie­nie w domu jest mi­tem przy­krzej­sze, że miesz­kam do­tąd u Tur­skie­go, a jego po­ko­ik jest tak mały, iż trud­no się we dwóch tu­taj ob­ró­cić. Ro­zu­miesz, jak to draż­ni, gdy za każ­dym ru­chem w do­słow­nem zna­cze­niu tego sło­wa trze­ba o coś po­trą­cać; a me­bli znów nie jest tak wie­le: łóż­ko, stół, pół­ka na książ­ki, umy­wal­nia i nie­odzow­ny tu za­wsze ko­mi­nek – mar­mu­ro­wy, szy­kow­ny, – na któ­rym się nig­dy nb… nie pali.

Tur­ski nie wie­le się zmie­nił od tego cza­su, kie­dy przy­cho­dził do mnie w War­sza­wie. Nie urósł, nie zmęż­niał, tak­sa­mo za­wsze ła­god­ny i spo­koj­ny, że tą po­wa­gą do roz­pa­czy przy­pro­wa­dzić może. Za­sta­łem go w uspo­so­bie­niu o wie­le we­sel­szem, niż to z jego li­stów wno­sić moż­na było. Są­dzę, że dużo prze­sa­dzał, choć do­praw­dy bie­da rze­czy­wi­ście da­wa­ła mu się we zna­ki. Czy miał ja­kie inne zgry­zo­ty jesz­cze, nie wiem. Kil­ko­let­nie od­da­le­nie okrop­nie nas roz­łą­czy­ło jed­nak: sto­sun­ki są naj­przy­jaź­niej­sze, ale skrę­po­wa­ne ja­kieś i sztucz­ne. Osta­tecz­nie, może mi się tyl­ko źle zda­je i z bie­giem cza­su przy­zwy­cza­imy się do sie­bie, choć wąt­pię, czy doj­dzie­my kie­dy­kol­wiek do ta­kiej za­ży­ło­ści, w ja­kiej by­łem w ostat­nich cza­sach z Bo­le­sła­wem. Oczy­wi­ście, ten nie pi­sał do mnie i nie wiem zu­peł­nie, co się z nim dzie­je.

Z daw­nych zna­jo­mych prócz Tur­skie­go jest tu jesz­cze Po­liń­ski; przy­je­chał coś mie­siąc przedem­ną i miał już za­brać się do pra­cy, ale nic nie robi do­tąd; cho­dzi po mie­ście i uczy się niby po fran­cu­sku. Po­zna­łem kil­ka osób no­wych, prze­waż­nie stu­den­tów, któ­rzy się sto­łu­ją w tej sa­mej, co my re­stau­ra­cyi – nb… pod­łej, któ­ra tyl­ko dla tego do cna nas nie stru­je, że daje por­cye mi­kro­sko­po­wo-ho­me­opa­tycz­ne. By­li­śmy też z wi­zy­tą u dwóch "ko­le­ża­nek" – ma to pe­wien swój urok, choć o tej szpe­to­cie, nie wi­dząc, trud­no mieć po­ję­cie. Te, któ­rych nie znam jesz­cze, mają być nie lep­sze.

Wo­bec sta­nu mego nosa i gar­dła, nie wiem, czy uda mi się wziąć do ro­bo­ty przed No­wym Ro­kiem. Tur­ski opo­wia­da mi nie­stwo­rzo­ne rze­czy o trud­no­ściach, któ­re prze­zwy­cię­żyć trze­ba, aby się gdzie­kol­wiek­bądź do­stać; taki ma być na­tłok po wszyst­kich pra­cow­niach. Pew­no prze­sa­dza, jak za­wsze. Cho­ciaż do na­uki Pa­ryż nie jest sto­sow­nem miej­scem – zwłasz­cza dla nas bar­ba­rzyń­ców. Taki tu wir, gwar, taka moc rze­czy no­wych, któ­rych się nie wi­dzia­ło, ta­kie mnó­stwo roz­ry­wek, zna­jo­mo­ści, że trze­ba że­la­znej woli, aby nad sobą od­ra­zu za­pa­no­wać i do pra­cy się za­przę­gnąć. Zda­je się, że moja "że­la­zna" wola bę­dzie po­cho­dzi­ła z bra­ku "zło­tej" mo­ne­ty. Nie­ste­ty, tyl­ko ta­kie al­che­micz­ne cuda dziś się dzie­ją. A Pa­ryż jest dro­gi pie­kiel­nie. Tu się czu­je ten dreszcz zło­ta.

– Mu­szę urwać ten list, bo przy­szedł wła­śnie Tur­ski z Po­liń­skim i po­sta­no­wi­li mię wy­cią­gnąć z wi­zy­tą do ja­kiejś no­wej ko­le­żan­ki, któ­ra przed ty­go­dniem tu przy­by­ła z Lu­bli­na; miesz­ka jesz­cze na dru­gim koń­cu Pa­ry­ża na

Mont­mar­tre. Tur­ski za­rę­cza, że po­dróż na Mont­mar­tre jest naj­lep­szym środ­kiem na ka­tar. Koń­czę więc – bo i tak już nic nie mam do do­nie­sie­nia i pro­szę Cię, abyś od­pi­sa­ła na­tych­miast.

Twój brat Jan.

Ad­res: Rue de la Sor­bon­ne 5.

Dnia 12 grud­nia.

Nie ro­zu­miem, cze­mu się Tur­ski tak za­chwy­cał tą lu­bel­ską ko­le­żan­ką. Zda­je się, że szło mu o to, aby mię wy­cią­gnąć z domu i sa­me­mu póź­niej nie wra­cać. Wca­le nie jest ład­na, choć rze­czy­wi­ście ma miłą, do­brą twarz, a że jest sa­mot­na jesz­cze i nie ma zna­jo­mych, przyj­mu­je nas z otwar­te­mi ra­mio­na­mi. By­li­śmy tam i wczo­raj, gdyż ona lęka się cho­dzić po Pa­ry­żu sama, choć umie nie­źle po fran­cu­sku. Opro­wa­dza­li­śmy ją po mie­ście, i to by­ło­by zno­śne, gdy­by nie trwa­ło zbyt dłu­go. Za­baw­na dziew­czy­na: przy­je­cha­ła niby stu­dy­ować me­dy­cy­nę; za­pro­wa­dzi­li­śmy więc ją naj­pierw do szko­ły me­dycz­nej, do pro­sek­to­ry­um. Rze­czy­wi­ście pa­nu­je tam strasz­ny za­duch, bo sala jest mała i źle prze­wie­trza­na. Sto­ły drew­nia­ne i nie­po­dob­na nig­dy po­rząd­nie ich oczy­ścić. Roz­ćwier­to­wa­ny trup spra­wił na niej tak strasz­ne wra­że­nie, że trze­ba ją było czem­prę­dzej wy­pro­wa­dzić. Przez kil­ka go­dzin nie mo­gła się uspo­ko­ić. Po­sta­no­wi­ła też od­ra­zu, że po­rzu­ci me­dy­cy­nę i prze­nie­sie się do Sor­bon­ny na na­uki przy­rod­ni­cze. Ja ra­dzi­łem jej, żeby się wstrzy­ma­ła z za­pi­sem, bo pa­nień­skim zwy­cza­jem skoń­czy za­pew­ne na li­te­ra­tu­rze.

Ju­tro, jako czło­wiek jesz­cze bez za­ję­cia, umó­wi­łem się, że pój­dę z nią za­ła­twiać spra­wun­ki. Mu­si­my wy­szu­kać nowe miesz­ka­nie dla niej w dziel­ni­cy stu­denc­kiej, ku­pić me­ble i ty­sią­ce in­nych dro­bia­zgów. Nie mia­łem wiel­kiej ocho­ty na ten spa­cer, bo nie­wie­le mam już pie­nię­dzy, ale nie­po­dob­na było się wy­mó­wić.

Dnia 16 grud­nia.

Do­brze, że Tur­skie­go nie było już w domu, kie­dym po­wró­cił. Był­by to ko­niec na­szej zna­jo­mo­ści i przy­jaź­ni. Je­stem na nie­go tak zły, że gdy­bym się nie wsty­dził sam sie­bie, wy­rzą­dził­bym mu chęt­nie jaką przy­krość. Zły je­stem tem wię­cej, że ta cała tak drob­na w isto­cie rze­czy spra­wa, tak moc­no mię obe­szła. Do wie­lu za­wo­dów przy­był jesz­cze je­den; dla­cze­góż ten wła­śnie gnie­wa mię wię­cej od in­nych? Trze­ba raz na za­wsze pa­mię­tać, że wy­zysk jest pier­wot­ną za­sad­ni­czą for­mą, w któ­rej się od­ci­ska­ją wszyst­kie na świe­cie sto­sun­ki.

Zim­ne cia­ło po­chła­nia z go­ręt­sze­go cie­pło, elek­trycz­ny ła­du­nek zni­ka roz­szar­pa­ny przez są­sia­dów. Tu ra­bu­nek trwa jed­ną chwi­lę; ale wśród lu­dzi, któ­rzy sami mogą się na­no­wo roz­grze­wać i elek­try­zo­wać, wy­zysk ten prze­cią­ga się ży­wio­ło­wo, bez koń­ca. Ja­ki­kol­wiek sto­su­nek wziąć, za­wsze jed­na stro­na ko­cha wię­cej, dru­ga wię­cej ko­rzy­sta. Tak chce fi­zy­ka.

Tyl­ko po co ten fałsz: na­rze­ka­nia w li­stach, skar­gi na sa­mot­ność du­cho­wą, proś­by, abym przy­je­chał. Dla­cze­go kła­mać przed in­ny­mi i przed sobą, dla­cze­go łu­dzić się na­zwa­mi uczuć, któ­rych nie ma? Gdy­by nie na­zwy, któ­re są sym­bo­la­mi, uczu­cia na­sze nie róż­ni­ły­by się wie­le od uczuć śli­ma­ka lub pa­ją­ka.

Wczo­raj nie mia­łem naj­mniej­szej ocho­ty wy­cho­dzić wie­czo­rem po obie­dzie. Nie­zu­peł­nie po­zby­łem się jesz­cze bólu gło­wy. Chcia­łem zresz­tą po­mó­wić tro­chę z Tur­skim, bo w isto­cie rze­czy nie wiem, co on robi, nad czem pra­cu­je, ja­kie są jego pla­ny. Tym­cza­sem Tur­ski uparł się ko­niecz­nie, aby iść od­wie­dzić Za­le­ską, tę nową lu­bel­ską ko­le­żan­kę – "bo ona jest sama i po­trze­bu­je życz­li­wej opie­ki i to­wa­rzy­stwa". Na­ma­wia­łem go, żeby zo­stał, ale on uparł się dla­te­go, że z "za­sa­dy nie zmie­nia swych po­sta­no­wień". Czy taki koź­li upór nie może do roz­pa­czy do­pro­wa­dzić? Na­tu­ral­nie i ja się za­cią­łem, dys­pu­ta sta­ła się ostrą. Tur­ski wy­szedł, trza­snąw­szy drzwia­mi, a ja zo­sta­łem sam. By­łem tak zi­ry­to­wa­ny kłót­nią, że nie­po­dob­na mi było czem­kol­wiek się za­jąć; zresz­tą, jak czy­tać przy lam­pie, w któ­rej za­bra­kło naf­ty! Ogar­nę­ła mię taka złość, jakg­dy­by Tur­ski na­umyśl­nie był mię zo­sta­wił bez świa­tła. Po­ło­ży­łem się na łóż­ku, lecz na­wet z bó­lem gło­wy nie­po­dob­na za­snąć o dzie­wią­tej. Ci­sza jest tu strasz­na, bo okno wy­cho­dzi na po­dwó­rze, a w do­mach fran­cu­skich ogrom­nie spo­ko­ju pil­nu­ją. Tuż obok hu­czy gwa­rem i krzy­kiem Boul-Mich, a w tym po­ko­ju na­wet mysz nie za­skro­bie. Zdjął mię ja­kiś nie­mi­ły lęk, dziw­ne wra­że­nie, któ­re obie­ga po ca­łej skó­rze i ze­wsząd w głąb się prze­ci­ska.

Zda­wa­ło mi się, że lada chwi­la drzwi się usu­ną i bę­dzie moż­na spoj­rzeć w ciem­ny, dłu­gi ko­ry­tarz, w któ­rym zwy­kle okrop­ny prze­ciąg wie­je. Gdzie­kol­wiek­bądź pró­bo­wa­łem pa­trzeć, po chwi­li mu­sia­łem zwra­cać oczy, aby się prze­ko­nać, że drzwi są jesz­cze – choć czy­ni­łem to bez stra­chu. I zno­sić to wszyst­ko dla­te­go, że Tur­skie­mu po­do­ba­ło sie od­wie­dzać na Mont­mar­tre głu­pią pan­nę i wy­pa­lać naf­tę do ostat­niej kro­pli!!

Nie mo­głem wy­trzy­mać dłu­żej w miesz­ka­niu i wy­sze­dłem na mia­sto. Wszę­dzie tłok i wrza­wa, ka­wiar­nie prze­peł­nio­ne; mimo chłod­ne­go wie­czo­ru wszy­scy sie­dzą na uli­cy, wszę­dzie po­roz­sta­wia­ne sto­li­ki, mię­dzy któ­ry­mi prze­su­wać się trze­ba. Do­sze­dłem do Se­kwa­ny, przy­glą­da­łem się róż­no­barw­nym świa­teł­kom na­ni­za­nym, jak pa­cior­ki, na jej brze­gi, ale roz­draż­nia­ła mię ta ciem­ność i za­wró­ci­łem na Boul-Mich. Cho­dzi­łem bez celu znu­dzo­ny i zły' na sa­mot­ność, któ­rą naj­go­rzej od­czu­wa się w tłu­mie. Wresz­cie po je­dy­na­stej spo­tka­łem Po­liń­skie­go: wra­cał z Fo­lies Bor­géres; był za­chwy­co­ny, bo wi­dział wy­sta­wę prze­pysz­nych ciał, któ­re prze­cież nie jemu się do­sta­ną. Ale prze­cięt­ny czło­wiek jest już z uro­dze­nia al­tru­istą i gdy nie ma wła­snej, cie­szy się roz­ko­szą cu­dzą. Prze­cież gdy­by ra­dość bliź­nie­go nas bo­la­ła, to w ta­kim Pa­ry­żu, gdzie jest tyle do wzię­cia, że cią­gle cze­goś so­bie od­ma­wiać trze­ba – ju­tro nie by­ło­by nic, prócz mor­du i po­żo­gi. Po­liń­ski nie był jed­nak do­sko­na­nym al­tru­istą, bo za­pra­gnął cze­goś i dla sie­bie i na­mó­wił mię, aby­śmy po­szli »na piwo« do Cafe d'Har­co­urt. Mnó­stwo stu­den­tów i dru­gie tyle dziew­czyn "étu­dian­tes", nb… o wie­le ład­niej­szych od tych praw­dzi­wych "stu­den­tek", któ­rych my do Pa­ry­ża do­star­cza­my… Po­liń­ski od­na­lazł ja­kąś zna­jo­mą swo­ją Je­an­ne, ta spro­wa­dzi­ła swą ko­le­żan­kę "Ga­briel­le" i za­czę­li­śmy się ba­wić – po fran­cu­sku t… j… ga­dać ty­sią­ce głupstw w mniej lub wię­cej swo­bod­nej po­zie, po­pi­ja­jąc ku­fel­kiem piwa. Po­tem bie­ga­li­śmy po bul­wa­rze, śpie­wa­jąc: "ce n'est pas de la mer­de ça, c'est du cho­co­lat", po­tem ro­ze­szli­śmy się pa­ra­mi…

Po­tem wró­ci­li­śmy do do­mów każ­dy od­dziel­nie, uno­sząc wspo­mnie­nie, a zo­sta­wia­jąc dwa lu­ido­ry, któ­re nas "cet amo­ur" kosz­to­wał. "Cet amo­ur" gdyż to tu­taj w po­tocz­nym ję­zy­ku na­zy­wa się mi­ło­ścią; tak­sa­mo jak to, co u nas jest or­dy­nar­nem prze­kleń­stwem, tu­taj zwie się "po­ca­łun­kiem". To jest po­tę­ga kul­tu­ry, ale my bar­ba­rzyń­cy tak nie umie­my się ba­wić. Tak dłu­go śpie­wa­no nam o świę­to­ści uczu­cia, że przy­najm­niej roz­pu­sta musi być dla nas dzik­szą, bar­dziej sza­lo­ną i bar­dziej roz­pa­sa­ną. Co­śmy wy­pra­wia­li w War­sza­wie z tą Mań­ką mo­del­ką… I ba­wić się na trzeź­wo – nie umie­my tak­że, a tu się nie upi­ja nikt.

Ga­briel­le jest wca­le przy­stoj­na, i gdy­bym był wię­cej zmy­sło­wy, po­wi­nien­bym być za­do­wo­lo­ny z tej świe­żej zna­jo­mo­ści. Wąt­pię jed­nak, czy ją od­no­wię, bo… cena. Wo­bec tego, co ma prze­cięt­ny stu­dent-Fran­cuz, my je­ste­śmy nę­dza­rza­mi.

Tym­cza­sem ko­rzy­stam z nie­obec­no­ści Tur­skie­go, aby za­pa­ko­wać rze­czy i książ­ki, bo dziś lub naj­da­lej ju­tro chcę sta­now­czo od nie­go się wy­pro­wa­dzić. Gdy­bym to ro­bił przy nim, za­czął­by mię na­pew­ne za­trzy­my­wać, boby mu się zda­wa­ło, że je­stem za­gnie­wa­ny i nie chcę dłu­żej jego go­ścin­no­ści. Osta­tecz­nie miał­by może ra­cyę, ale nie chcę, aby to po mnie po­znał. Wła­ści­wie są to tyl­ko drob­nost­ki: nie ro­zu­mie­my się już tak, ja­ke­śmy się ro­zu­mie­li i zna­li daw­niej; oto cała spra­wa.

Dnia 18 grud­nia.

Prze­cho­dząc koło Sor­bon­ny, spo­tka­łem wczo­raj Za­le­ską. Ro­bi­ła mi wy­mów­ki, dla­cze­go nie by­łem u niej ra­zem z Tur­skim. Py­ta­ła o Tur­skie­go, ale nie mo­głem jej nic po­wie­dzizć, gdyż wy­pro­wa­dzi­łem się od nie­go jesz­cze dzień przed­tem, i od tej chwi­li go nie wi­dzia­łem. Za­pro­po­no­wa­ła mi, aby pójść z nią do te­atru, bo jest już póź­no, a nie wie, gdzie­by Wład­ka Tur­skie­go zna­leźć mo­gła. Zgo­dzi­łem się chęt­nie, bo chcia­łem wi­dzieć te­atra pa­ry­skie, a sam dłu­go­bym się na­my­ślał, aby się na wiel­kie bul­wa­ry wy­brać. Po­szli­śmy do Re­na­is­san­ce, gdzie gry­wa Sa­rah Bern­hardt. Wi­dzia­łem już nie­jed­ną ak­tor­kę – i Mo­drze­jew­ską i Duze, ale żad­na z nich mie­rzyć się z nią nie może. Prze­pysz­ny głos: mięk­ki, po­to­czy­sty, me­lo­dyj­ny. Mo­gła­by stać bez ru­chu i mó­wić tyl­ko, a by­ła­by to już nie­po­rów­na­na gra. Naj­pierw­sza ak­tor­ka świa­ta.

Moja to­wa­rzysz­ka, jak praw­dzi­we dziec­ko bar­ba­rzyń­ców, wpa­dła w taki za­chwyt, że mu­sia­łem ją wciąż po­wstrzy­my­wać, aby za­cho­wy­wa­ła się spo­koj­nie i nie prze­szka­dza­ła są­sia­dom.

Po spusz­cze­niu za­sło­ny była jak­by nie­przy­tom­na: gwar i huk bul­wa­ro­wy odu­rzył ją do resz­ty; nie­zmier­nie za­baw­ny mia­łem wi­dok. Upar­ła się, żeby wziąć ją w pół, pod pa­chę, jak zwy­kle cho­dzi się z "etu­diant­ka­mi", i pójść z nią przez bul­wa­ry. Za­pro­wa­dzi­łem ją do Cafe Ri­che: olśni­ło to ją do resz­ty.

Prze­chadz­ka taka jest wca­le przy­jem­na, przy­jem­niej­sza może niż ta sama roz­ryw­ka z Ga­bry­elą. Za to brak za­koń­cze­nia. Cóż ro­bić…

Dnia 19 grud­nia.

Ko­cha­na Wan­dziu, list ten pi­szę do Cie­bie już z no­we­go miesz­ka­nia; od trzech dni miesz­kam już sam, na rue des Eco­les 1. 72. Mam ład­ny po­kój na czwar­tem wpraw­dzie pię­trze, ale za to wi­dok na cały plac przed Col­le­ge de Fran­ce prze­ślicz­ny. Po­kój ustron­ny, ci­chy, do­sko­na­ły do pra­cy, ale nie wiem zu­peł­nie, jak ta pra­ca pój­dzie. Wstęp do wszyst­kich bi­blio­tek już uzy­ska­łem i o ilem przej­rzał po­bież­nie ka­ta­lo­gi, znaj­dę tu mnó­stwo ma­te­ry­ałów do wszyst­kich ro­bót, któ­re roz­po­czą­łem. Za­raz po świę­tach, spró­bu­ję zmu­sić się do sys­te­ma­tycz­nych za­jęć, choć nie wie­rzę w ich re­zul­tat.

Py­tasz mi się, czy pi­szę co obec­nie i czy wy­koń­czę tę po­wieść, któ­rej uryw­ki Ci czy­ta­łem. Od­po­wiedź, zna­jąc mnie, zga­du­jesz do­brze. Nie­ste­ty, nie pi­szę nic… prócz pa­mięt­ni­ka.

Ale po­cho­dzi to nie tyle z bra­ku cza­su – ja­keś wy­wnio­sko­wa­ła z pierw­sze­go mego li­stu – ile z bra­ku chę­ci, za­pa­łu i po­pro­stu – mocy. Prze­cho­dzę ja­kieś dziw­ne osła­bie­nie du­cho­we; chwi­la­mi zda­je mi się, że wszyst­ko się roz­sy­pu­je we mnie; taka próż­nia two­rzy się w my­ślach. Nie wiem, czy to jest sku­tek tego, żem się wy­rwał z oto­cze­nia, w któ­rem wzro­słem i do któ­re­go przy­wy­kłem – ale Pa­ryż sza­le­nie mię przy­gnę­bia. Tu gdzie wszyst­ko try­ska na­mięt­no­ścią, sza­łem, prze­py­chem, wszyst­ko wre, krą­ży i hu­czy, gdy się czu­je dreszcz, któ­ry prze­ni­ka i pali te trzy mi­lio­ny istot ludz­kich – wte­dy nie moż­na znieść tej my­śli, że się nie ma nic, nic zu­peł­nie. Nie­tyl­ko o ma­jąt­ku mó­wię; ale czem jest to wszyst­ko, co czu­łem lub czuć mogę, wo­bec ogro­mu, co tu na okół mnie szu­mi… Gdy cho­dzę cza­sem wie­czo­rem po uli­cach, to po­czu­cie ob­co­ści, zni­ko­mo­ści tak mię prze­ra­ża, że szar­pał­bym pal­ca­mi ka­mień, aby rysę w nim wy­żło­bić, ślad ja­kiś, żem ist­niał.

Do­brze, żeś mi na świę­ta nic nie przy­sła­ła, bo tu jest mnó­stwo utrud­nień cel­nych, i miał­bym tyl­ko kło­po­tów i wy­dat­ków bez liku. Świę­ta praw­do­po­dob­nie spę­dzę w domu: tu nie ob­cho­dzą Bo­że­go Na­ro­dze­nia tak uro­czy­ście, jak u nas. Na Wi­li­ją mam dwa za­pro­sze­nia: jed­no do pan­ny Za­le­skiej, na­szej ko­le­żan­ki, o któ­rej bo­daj, że ci wspo­mi­na­łem w uprzed­nim li­ście; dru­gie – do dok­to­ra Ko­rzyc­kie­go, któ­ry tu od dzie­się­ciu prze­szło lat jest osie­dlo­ny i zwy­kle zbie­ra u sie­bie na Wi­li­ją to­wa­rzy­stwo pol­skie. Tam w każ­dym ra­zie nie pój­dę, bo nie lu­bię to­wa­rzy­stwa zu­peł­nie ob­cych lu­dzi. Naj­chęt­niej rze­czy­wi­ście zo­sta­nę w domu.

Nie pi­szesz mi nic o zdro­wiu swo­jem: zwy­kle zmia­na pory roku Ci szko­dzi, zwłasz­cza, gdy przy tych sło­tach bie­gasz za lek­cy­ami. Nie czy­ta­łem daw­no "Ku­ry­era"; nie wiem więc, jaka u was po­go­da. Tu wio­sna bez ustan­ku: sy­piam przy otwar­tych oknach.

Od­pisz mi jak­naj­ry­chlej, bo je­stem za­wsze nie­spo­koj­ny, kie­dy zbyt dłu­go nie ma od Cie­bie wia­do­mo­ści. Pi­sząc zro­bisz mi­ło­sier­ny uczvnek, bo wie­rzaj mi, że Pa­ryż nie jest dla mnie do­tąd wca­le obie­ca­ną zie­mią we­se­la i roz­ko­szy. Przy­po­mi­nam Ci nowy ad­res (rue des Eco­les 1. 72).

Twój Ja­nek.

Na Wi­li­ji bę­dziesz u wuja?

Dnia 21 grud­nia.

Po co ja wczo­raj ten list do sio­stry wy­sła­łem? Nie pa­mię­tam już do­kład­nie, com na­pi­sał, ale na­pew­ne za dużo. Chy­ba po to wspo­mi­na­łem jej o tem roz­draż­nie­niu i przy­gnę­bie­niu, aby drę­czyć to naj­szla­chet­niej­sze i je­dy­ne za­pew­ne przy­wią­za­nie, któ­re­go do­zna­łem. Mi­łość mat­ki ma w so­bie za­wsze coś zwie­rzę­ce­go, jak przy­wią­za­nie sa­mi­cy do pło­du; mi­łość ko­chan­ki – to ma­niac­kie za­spo­ko­je­nie po­trze­by; mi­łość sio­stry do­pie­ro jest świa­do­mem, praw­dzi­wie ludz­kiem uczu­ciem, któ­re­go żad­ne inne zwie­rzę nie zna, choć wszyst­kie pło­dzą się i przy­jaź­nią. Ro­zu­miem, dla cze­go we wszyst­kich pier­wot­nych my­tach ludz­ko­ści wy­stę­pu­je za­wsze ii zwią­zek bra­ta i sio­stry, jako na­tu­ral­ne, jak­by od przy­ro­dy sa­mej prze­zna­czo­ne sta­dło.

Je­stem prze­ko­na­ny, że list mój zmar­twi Wan­dę do ży­we­go. Go­to­wa so­bie Bóg wie co o mnie wy­obra­żać. Osta­tecz­nie wpraw­dzie nie skła­ma­łem o swo­jem roz­draż­nie­niu, ale w każ­dym ra­zie bar­dzo prze­sa­dzi­łem, bo w ogó­le prze­cież czas upły­wa mi dość przy­jem­nie. Je­st­to mała, obrzy­dli­wa nik­czem­ność, ba­wiąc w Pa­ry­żu, drę­czyć bied­ną dziew­czy­nę pi­sa­niem po­dob­nych li­stów. Tym głup­sza, że bez­ce­lo­wa.

Dnia 22 grud­nia.

Dziś rano przy­szedł do mnie Tur­ski po raz pierw­szy. Prze­pra­szał mię bar­dzo, że wcze­śniej przyjść nie miał cza­su, gdyż przy­go­to­wy­wał się do eg­za­mi­nu i na­wet wie­czo­rem prze­sia­dy­wał się do eg­za­mi­nu i na­wet wie­czo­rem prze­sia­dy­wał w bi­blio­te­ce. Do na­szej zwy­kłej re­stau­ra­cyi też nie mógł przy­cho­dzić, gdyż mu­siał to­wa­rzy­szyć Za­le­skiej na obia­dy, a tam, gdzie­śmy się sto­ło­wa­li, ko­bie­tom by­wać nie wy­pa­da. Na­tem roz­mo­wa się urwa­ła, gdyż wła­ści­wie nie mie­li­śmy so­bie nic do po­wie­dze­nia. Wresz­cie Tur­ski przy­po­mniał mi, że je­stem na Wi­lią pro­szo­ny do Za­le­skiej, ale że za to mu­szę przyjść dziś do niej po­po­łu­dniu po­ma­gać – jako dra­go­man – w ku­po­wa­niu za­pa­sów, i jako tra­garz – w przy­no­sze­niu ich do domu. Tur­ski pro­si! mię, abym idąc tam wstą­pił po nie­go, gdyż nie ma­jąc ze­gar­ka, mógł­by się ła­two za­sie­dzieć i spóź­nić. Z za­cho­wa­nia się Tur­skie­go mo­głem wno­sić, iż zu­peł­nie nie zda­je so­bie spra­wy, jak bar­dzo mię ra­ził nasz dzi­siej­szy sto­su­nek tak róż­ny od daw­nej przy­jaź­ni. Roz­draż­nie­nie moje tło­ma­czył so­bie, jako ka­prys wy­wo­ła­ny kasz­lem i ka­ta­rem. I mnie dziś ten sto­su­nek nasz mniej draź­ni, sko­ro roz­sta­li­śmy się i wi­du­je­my się o tyle rza­dziej. Osta­tecz­nie, wszyst­ko jed­no.

Po­po­łu­dniu, wy­bra­li­śmy się, jak było umó­wio­ne, po spra­wun­ki. Pierw­szy raz by­łem u Za­le­skiej w jej no­wem miesz­ka­niu, już w na­szej dziel­ni­cy. Przy­zwy­cza­iła się tro­chę do Pa­ry­ża, do ży­cia tu­tej­sze­go i no­wych nie­co dla niej sto­sun­ków ko­le­żeń­skich. Do Wi­lii nie czy­ni się tu wiel­kich przy­go­to­wań i nie ma też w skle­pach ta­kie­go nie­mi­ło­sier­ne­go tło­ku, jak u nas: moż­na więc było swo­bod­nie roz­ma­wiać. Jest to sym­pa­tycz­na dziew­czy­na, zwłasz­cza, że w ni­czem nie­po­dob­na do prze­cięt­ne­go typu stu­den­tek. Au phi­si­que – umie się ubrać i ma bar­dzo zręcz­ne ru­chy; au mo­ral – nie ma w niej tego za­cie­trze­wie­nia i cierp­ko­ści, słusz­nej może, ale tak nie­mi­łej w uczą­cych się ko­bie­tach. Chy­ba nie bę­dzie dłu­gim go­ściem w Pa­ry­żu; jej za bar­dzo obo­jęt­ne jest, co ma stu­dy­ować, aby w ogó­le mia­ła na se­ryo coś ro­bić. Zda­je mi się, że przy­je­cha­ła tu, aby wy­do­być się z domu i po­zbyć daw­ne­go oto­cze­nia. Mogę się my­lić zresz­tą, bo o tem roz­ma­wia­li­śmy tyl­ko ury­wa­ne­mi zda­nia­mi.

Spra­wun­ków za­ku­pi­li­śmy tyle – nie­po­dob­na było Za­le­ską wy­rwać od Po­ti­na – że trze­ba było wziąć do­róż­kę, aby od­wieść wszyst­ko do domu. Za­le­ska po­je­cha­ła z Tur­skim, a ja zo­sta­łem, bo nie chcia­ło mi się tak wcze­śnie wra­cać z bul­wa­rów na lewy brzeg. Sia­dłem przy sto­li­ku w ka­wiar­ni nie­da­le­ko Ope­ry i przy­glą­da­łem się przez kil­ka go­dzin tym tłu­mom, któ­re prze­sy­py­wa­ły się bez­u­stan­ku z jed­ne­go koń­ca bul­wa­rów na dru­gi. Ten tłum nie roz­draż­niał mię tak, jak zwy­kle, lecz dziw­nie ja­koś ko­ły­sał, wcią­gał w sie­bie i po­chła­niał. Pa­mię­tam, że po­dob­ne­go wra­że­nia do­zna­wa­łem nie­gdyś, Je­żąc nad brze­giem mo­rza, gdy fala, jed­na za dru­gą, bez ustan­ku, pcha­na wia­trem, któ­re­go wy­czuć nie­po­dob­na było, bie­gła na pia­sek z plu­skiem i ty­sią­cem szem­rzą­cych stru­my­ków na­zad się co­fa­ła. I tu i tam nie­skoń­czo­ność ru­chu, któ­ra po­cią­ga i zni­ce­stwia. Wró­ci­łem póź­no w nocy.

Dnia 23 grud­nia.

Za­ba­wił mię dziś Po­liń­ski. Po obie­dzie by­łem z nim w ka­wiar­ni. W ogrom­nie cięż­kich i za­wi­łych, jak za­wsze, fra­ze­sach opo­wia­dał mi – z ta­jem­ni­czą miną – że mu się zda­je, ja­ko­by Tur­ski miał się do Za­le­skiej, a i "ona na to, jak na lato". Prze­strze­gał ich na­wet żar­to­bli­wie sło­wa­mi baj­ki:

Ostroż­nie dzie­ci, wy się źle ba­wi­cie,

Dla was jest to igrasz­ka, tu cho­dzi o ży­cie.

Pysz­ny ma­te­ry­ał na wu­jasz­ka z tego Po­liń­skie­go!

Po­liń­ski ogrom­nie lubi uda­wać człe­ka prze­myśl­ne­go a znaw­cę dusz ludz­kich – ale tu zda­je mi się, że się po­my­lił i pu­ścił tyl­ko głu­pią plot­kę. Jak tam z pan­ną, nie wiem: ani mię to ob­cho­dzi, ani ją znam do­sta­tecz­nie, abym wie­dział, jak się u niej sła­bość ser­co­wa ob­ja­wia, choć taki spa­ce­rek do Cafe-Ri­che ko­bie­ty za­ko­cha­nej wca­le nie zdra­dza. Ale Tur­skie­go to

Po­liń­ski znów wca­le nie zna. On za­wsze i wszę­dzie lu­bił się opie­ko­wać, pa­tro­no­wać ko­muś, je­śli są­dził, że je­st­to po­trzeb­ne. Lubi, żeby go po­wa­ża­no i słu­cha­no jego sło­wa i rady. Dla­cze­go więc i tu­taj nie ma się za­opie­ko­wać, zwłasz­cza, gdy ta opie­ka ma prze­cież swo­je smacz­ne stro­ny. W tej po­su­sze ro­da­czek Za­le­ska do­praw­dy jest naj­przy­stoj­niej­sza, a wy­da­je się miłą, bo bar­dzo jest wdzięcz­na każ­de­mu, kto ją od­wie­dza.

Na plot­kar­skiej psy­cho­lo­gii Po­liń­skie­go za­ro­bię dzie­sięć fran­ków; za­ba­wi­li­śmy się bo­wiem w mi­ło­sne­go to­ta­li­za­to­ra: meta – pier­ścio­nek za­rę­czy­no­wy na pal­cu, czas – Wiel­ka­noc, staw­ka – dzie­sięć fran­ków. Szko­da, że nie set­ka.

Po­liń­ski ma też być na Wi­lii u Za­le­skiej. Bę­dzie wiec nas czwo­ro.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: