Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W jednej osobie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 października 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

W jednej osobie - ebook

Czym jest „normalność”? Czy umiemy dać odpowiedź na to pytanie? I czy warto?

Billy Abbott, narrator i główny bohater powieści, nie zaprząta sobie tym głowy. „W jednej osobie” to intymny portret pisarza biseksualisty, który wbrew utartej konwencji woli podążać wybraną drogą. To rzecz o pożądaniu, tajemnicy i poszukiwaniu własnego „ja”, z łyżką dziegciu alienacji, niespełnionej miłości i bólu dojrzewania, kiedy jest się „innym”.

Trzynasta powieść autora „Świata według Garpa” to również ponadczasowa opowieść o ważnym etapie w dziejach kultury amerykańskiej, począwszy od rygorystycznych lat pięćdziesiątych poprzez dwie dekady rewolucji obyczajowej, tragedię „plagi” AIDS aż po czasy współczesne. Opowieść o Człowieku oraz hołd złożony odrębności każdego z nas.

Chociaż trzymam się wersji, że zostałem pisarzem, bo jako chłonny piętnastolatek przeczytałem pewną powieść Karola Dickensa, poznanie panny Frost i fantazje na jej temat przypadają tak naprawdę na okres wcześniejszy, i ta chwila przebudzenia seksualnego wyznacza również narodziny mojej wyobraźni. Kształtuje nas to, czego pragniemy. W ciągu niespełna minuty potajemnej żądzy zapragnąłem zostać pisarzem i uprawiać seks z panną Frost – niekoniecznie w tej kolejności.

(fragment książki)

Ta subtelna analiza rodzącego się pożądania, opowieść o niespełnionej miłości jest jednocześnie pełna współczucia i prowokacyjna, tragiczna i komiczna, osobista i polityczna – wypełnia ją zadziwiająca mieszanka elementów, którą przyzwyczailiśmy się utożsamiać z prozą Irvinga. To również jedna z najbardziej ambitnych i odważnych powieści autora – książka, która stanie się symbolem pewnej epoki.

Abraham Verghese

Odważna i poruszająca powieść o tym, jak różnorodne może być nasze życie (nie tylko seksualne).

„Elle”

„W jednej osobie” to bardzo ważna książka, a jej sukces potwierdza przynależność Irvinga do grona najlepszych współczesnych pisarzy.

BookPage (książka maja 2012)

Nie sposób sobie wyobrazić amerykańskiej – i światowej – sceny literackiej bez Johna Irvinga… Sprzedał miliony egzemplarzy książek; książek, które uznane zostały za „przełomowe”, „niezwykłe”, „kontrowersyjne”, „odważne”. A przy tym – odwrotnie od innych pisarzy ze współczesnego kanonu – udaje mu się raz za razem oczarowywać zarówno krytyków literackich, jak i zwykłych czytelników. To autor na miarę Dickensa, wśród współczesnych nie ma sobie równych.

„Time”

John Irving (ur. 1942) – jeden z najwybitniejszych amerykańskich pisarzy. Debiutował w 1968 roku powieścią „Uwolnić niedźwiedzie”, a jego czwarta książka, „Świat według Garpa”, przyniosła mu rozgłos na skalę światową, została też z sukcesem sfilmowana. „W jednej osobie” to trzynasta powieść autora. Od razu po premierze trafiła na najważniejsze amerykańskie listy bestsellerów m.in. „New York Timesa”, „Los Angeles Timesa”, „Publishers Weekly”. Ukaże się w przekładzie na kilkadziesiąt języków.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7839-979-7
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

NIEUDANY CASTING

Najpierw opowiem wam o pannie Frost. Chociaż trzymam się wersji, że zostałem pisarzem, bo jako chłonny piętnastolatek przeczytałem pewną powieść Karola Dickensa, poznanie panny Frost i fantazje na jej temat przypadają tak naprawdę na okres wcześniejszy, i ta chwila przebudzenia seksualnego wyznacza również narodziny mojej wyobraźni. Kształtuje nas to, czego pragniemy. W ciągu niespełna minuty potajemnej żądzy zapragnąłem zostać pisarzem i uprawiać seks z panną Frost – niekoniecznie w takiej kolejności miałyby się spełnić marzenia.

Poznałem pannę Frost w bibliotece. Lubię biblioteki, chociaż to słowo sprawia mi trudność, zarówno w liczbie pojedynczej, jak i mnogiej. Mam problem z wymową poszczególnych wyrazów, zwłaszcza rzeczowników, na określenie ludzi, miejsc oraz rzeczy budzących we mnie chorobliwe podniecenie, konflikt wewnętrzny wywołujący atak nieposkromionej paniki. Tak przynajmniej twierdzą logopedzi i psychiatrzy, którzy próbowali mnie leczyć, bezskutecznie, niestety. W podstawówce powtarzałem klasę z powodu „ostrej wady wymowy”. Obecnie dobijam siedemdziesiątki i przyczyna mojej przypadłości przestała mnie interesować. (Mówiąc wprost, mam w poważaniu etiologię).

Słowo „etiologia” wolę sobie darować, lecz od biedy mogę wysilić się na możliwie czytelną karykaturę „biblioteki” bądź „bibliotek” – przy czym nigdy do końca nie wiadomo, co z tego wyniknie. (Przeważnie mówię „bibloteka”, jak dziecko).

Zakrawa na ironię, ale moja pierwsza biblioteka nie wyróżniała się spośród innych. Była to placówka publiczna w małym miasteczku First Sister w stanie Vermont – kanciasty budynek z czerwonej cegły, na tej samej ulicy, przy której stał dom moich dziadków. Mieszkałem z nimi na River Street do piętnastego roku życia, kiedy to mama powtórnie wyszła za mąż. Poznała mojego ojczyma w teatrze.

Miejscowa amatorska trupa teatralna nosiła nazwę Aktorzy First Sister; odkąd sięgam pamięcią, widziałem wszystkie przedstawienia. Mama była suflerką – gdy zapominałeś, co masz mówić, podrzucała ci kwestię. (W wypadku trupy amatorskiej aktorzy zapominają na potęgę). Latami sądziłem, że sufler to jeden z aktorów – tajemniczym zrządzeniem losu znajduje się poza sceną i nie ma kostiumu, lecz nieodzownie partycypuje w dialogu.

Kiedy matka poznała ojczyma, właśnie wstąpił do trupy. Przyjechał do naszego miasteczka jako nowy nauczyciel w Akademii Favorite River, prestiżowej, prywatnej szkoły dla chłopców. W dzieciństwie (z pewnością do dziesiątego, jedenastego roku życia) musiałem wiedzieć, że gdy osiągnę „odpowiedni wiek”, wstąpię na Akademię. Biblioteka w szkole, bardziej nowoczesna i lepiej oświetlona, mogła się podobać, jednak moją pierwszą biblioteką była biblioteka publiczna w miasteczku First Sister, a tamtejsza bibliotekarka moją pierwszą bibliotekarką. (Tak się składa, że wymawianie słowa „bibliotekarka” zawsze szło mi jak z płatka).

Chyba nie muszę dodawać, że panna Frost wywarła na mnie większe wrażenie aniżeli sama placówka. Wstyd przyznać, ale dopiero po długim czasie dowiedziałem się, jak miała na imię. Wszyscy mówili na nią „panna Frost”, a gdy wreszcie zapisałem się do biblioteki, poznałem bibliotekarkę; wyglądała na osobę w wieku mamy – lub nieco młodszą. Moja ciotka, kobieta o wielkopańskich manierach, wspomniała, że panna Frost „była kiedyś bardzo przystojna”, ale nie mieściło mi się w głowie, że kiedykolwiek wyglądała lepiej, niż gdy ją poznałem – a moja młodociana głowa pomieścić mogła naprawdę sporo. Ciotka twierdziła, że na widok panny Frost wszyscy wolni mężczyźni w mieście potykali się o własne nogi, a gdy któryś wreszcie zdobył się na odwagę, by zagaić, nadobna wówczas bibliotekarka mierzyła go chłodnym spojrzeniem i odpowiadała lodowato: „Jestem panna Frost. Nigdy nie wyszłam za mąż i nie mam takiego zamiaru”.

Tak więc, kiedy się poznaliśmy, panna Frost wciąż była niezamężna, a wolni mężczyźni w miasteczku First Sister z powodów dla mnie niepojętych dawno przestali jej się przedstawiać.

Przełomową dla mnie powieścią Dickensa – przez nią, jak zawsze podkreślam, postanowiłem zostać pisarzem – stały się „Wielkie nadzieje”. Na pewno miałem piętnaście lat, kiedy przeczytałem ją po raz pierwszy i gdy po raz pierwszy sięgnąłem po tę książkę kolejny raz. Wiem, że było to, zanim wstąpiłem na Akademię, bo przy obu okazjach korzystałem z biblioteki publicznej. Nie zapomnę dnia, kiedy zjawiłem się w bibliotece, aby znów wypożyczyć „Wielkie nadzieje”; jeszcze nigdy nie miałem ochoty na ponowną lekturę książki.

Panna Frost zmierzyła mnie przenikliwym spojrzeniem. Wątpię, czy sięgałem jej wówczas do ramion. „Panna Frost była kiedyś, jak to mówią, posągowa”, zakomunikowała mi ciotka, jakby wzrost i postura panny Frost należały do przeszłości. (Dla mnie zawsze była posągowa).

Miała wyprostowaną sylwetkę i szerokie ramiona, przy czym moją uwagę przykuwały jej drobne, ale ładne piersi. Na tle „męskawej” budowy i oczywistej tężyzny fizycznej, biust panny Frost zdawał się dopiero pączkować, jak u młodej dziewczyny. Nie mogłem pojąć, jak to możliwe u dojrzałej kobiety, jednak z całą pewnością fakt ów rozpalał wyobraźnię każdego nastolatka, o czym byłem święcie przekonany w roku – kiedy to było? – tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym piątym. Weźcie przy tym pod uwagę, że panna Frost nigdy nie ubierała się prowokująco, przynajmniej w ciszy biblioteki publicznej ziejącej pustką bez względu na porę dnia.

Kiedyś podsłuchałem, jak moja władcza ciotka mówiła (do matki), że „panna Frost dawno wyrosła ze staników treningowych”, co dla trzynastolatka znaczyło, iż jej zdaniem staniki panny Frost nie pasują do jej piersi bądź vice versa. Ależ bynajmniej! I gdy zmagałem się w sobie z moim i ciotki poglądem na temat piersi damy mojego serca, niezrażona bibliotekarka wciąż patrzyła na mnie badawczo.

Poznałem ją, mając lat trzynaście, w owej chwili byłem już piętnastolatkiem, ale odnosiłem wrażenie, jakbym podlegał takiej lustracji od początku naszej znajomości.

– Czytałeś już „Wielkie nadzieje”, Williamie – oznajmiła wreszcie w kontekście mojej zachcianki.

– Tak, ja kocham tę powieść – powiedziałem, miast wypalić, że kocham ją, co miałem na końcu języka. Była krępująco oficjalna i tylko ona zwracała się do mnie per „Williamie”. Rodzina i przyjaciele zawsze mówili „Bill” lub „Billy”.

Pragnąłem ujrzeć pannę Frost tylko w staniku, który (zdaniem mojej wścibskiej ciotki) podtrzymywał nieadekwatnie jej piersi. Jednakże w miejsce tego wyznania uciekłem się do oględnego „Chciałbym jeszcze raz przeczytać »Wielkie nadzieje«” (nie zdradzając przy tym obawy, że wpływ panny Frost na mnie okaże się nie mniej druzgoczący od wpływu Estelli na biednego Pipa).

– Tak szybko? – zdziwiła się panna Frost. – Czytałeś to nie dalej jak miesiąc temu!

– I chciałbym znowu.

– Jest mnóstwo książek Karola Dickensa – oświeciła mnie. – Powinieneś wypożyczyć inną, Williamie.

– Ależ wypożyczę – zapewniłem. – Ale najpierw chcę jeszcze raz przeczytać „Wielkie nadzieje”.

Kolejne „Williamie” w ustach panny Frost przyprawiło mnie o natychmiastową erekcję – chociaż w wieku piętnastu lat penis miałem tyci, a wzwód zakrawał na kpinę. (Dość rzec, że panna Frost nie miała szans go zauważyć).

Moja wszystkowiedząca ciotka powiedziała matce, że jestem niedorozwinięty jak na swój wiek. Rzecz jasna, miała na myśli „niedorozwój” pod innym względem; o ile mi wiadomo, nie widziała mojego penisa, odkąd byłem dzieckiem w kolebce – jeśli w ogóle. Do tej kwestii jeszcze wrócimy. Na razie starczy wam wiedzieć, że słowo „penis” kosztuje mnie wiele wysiłku i w moim wykonaniu – jeśli już zdołam je wydukać – brzmi bardziej jak „penif”. (Jak ognia unikam liczby mnogiej).

Tak czy inaczej, kiedy po raz drugi usiłowałem wypożyczyć „Wielkie nadzieje”, panna Frost była nieświadoma mojej seksualnej udręki. Ba, dała mi do zrozumienia, że wobec tylu innych książek w bibliotece chęć ponownego przeczytania którejś z nich zakrawa na niemoralną stratę czasu.

– Cóż takiego niezwykłego jest w „Wielkich nadziejach”? – spytała.

Jej pierwszej powiedziałem, że chcę zostać pisarzem „z powodu” „Wielkich nadziei”, choć tak naprawdę była to jej zasługa.

– Chcesz zostać pisarzem! – wykrzyknęła; nie sprawiała wrażenia zachwyconej tą informacją. (Po latach zachodziłem w głowę, czy podobną niechęć wzbudziłby w niej wyraz „sodomita”, gdybym zadeklarował, że chcę nim zostać).

– Owszem, pisarzem... tak mi się zdaje – odpowiedziałem.

– Nie możesz wiedzieć, że chcesz nim zostać! To nie jest kwestia wyboru.

Trafiła w dziesiątkę, ale wówczas o tym nie wiedziałem. I nie nagabywałem jej wyłącznie kierowany chęcią ponownego przeczytania książki, gdyż im bardziej traciła cierpliwość, tym mocniej falowała jej dziewczęca pierś.

Jako piętnastolatek byłem nią oczarowany bardziej niż przed dwoma laty. Poprawka: jako piętnastolatek szalałem za nią bardziej niż w wieku lat trzynastu, kiedy fantazjowałem tylko na temat uprawiania z nią seksu i zostania pisarzem – podczas gdy dwa lata później ów wyimaginowany seks przybrał bardziej zaawansowaną (i sprecyzowaną) postać i miałem już na koncie kilka zdań, które wzbudziły we mnie pewną dozę samozadowolenia.

Zarówno seks z panną Frost, jak i zostanie pisarzem były oczywiście wielce nieprawdopodobne – ale czy możliwe choćby w znikomym stopniu? O dziwo, starczało mi pychy, aby w to wierzyć. Skąd czerpałem przesadną dumę bądź nieuzasadnioną pewność siebie? Cóż, to zapewne sprawka genów.

Bynajmniej nie po kądzieli, powiedzmy sobie otwarcie: nie trzeba tupetu, żeby zostać suflerem. Niejeden wieczór spędziłem z mamą w tej ostoi talentu (i beztalencia), jaką była amatorska trupa teatralna naszego miasteczka. Z poczuciem własnej wartości bywało różnie – stąd sufler.

Jeśli mój tupet odziedziczyłem, z pewnością miałem go po biologicznym ojcu. Podobno nigdy nie widziałem go na oczy, no może raz; właściwie znałem go tylko z opowieści, przy czym należy zaznaczyć, że jego reputacja pozostawiała wiele do życzenia.

„Szyfrant”, mawiał o nim mój dziadek – lub rzadziej „sierżant”. Mama rzuciła studia z powodu sierżanta, mówiła babcia. (Wolała określenie „sierżant”, któremu nadawała pogardliwą wymowę, niż „szyfrant”). Nie wiedziałem, czy William Francis Dean istotnie stał się powodem, dla którego mama rzuciła studia; w zamian poszła do szkoły dla sekretarek, lecz było to, nim zaszła w ciążę. I ze szkoły dla sekretarek też wyszły nici.

Dowiedziałem się od mamy, że wyszła za tatę w Atlantic City w stanie New Jersey, w kwietniu tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku – trochę późno jak na przymusowy ślub, ponieważ przyszedłem na świat w First Sister w stanie Vermont rok wcześniej, w marcu. „Ślub” (zawarty w Urzędzie Stanu Cywilnego) był pomysłem babci – tak twierdziła ciotka Muriel. Dano mi do zrozumienia, że William Francis Dean nie palił się do ożenku.

– Rozwiedliśmy się, zanim skończyłeś dwa lata – powiedziała mama. Widziałem akt małżeństwa, z którego zapamiętałem egzotyczną i dość odległą lokalizację; ojciec przebywał w New Jersey na szkoleniu. Nikt nie pokazał mi orzeczenia o rozwodzie.

– Sierżant nie był zainteresowany małżeństwem i dziećmi – zaznaczyła nie bez wyższości babcia; już w dzieciństwie widziałem, że ciotka odziedziczyła wyniosłość po swojej matce.

Lecz z uwagi na to, co zaszło w Atlantic City – nieważne, że pod naciskiem i poniewczasie – ów akt małżeństwa usankcjonował moje pochodzenie, i tak zostałem Williamem Francisem Deanem juniorem. Na pocieszenie miałem chociaż jego nazwisko i część genów na dokładkę, o „charyzmie” nie wspominając.

– Jaki był? – wypytywałem matkę setki razy. Nie oponowała, wręcz przeciwnie.

– Och, bardzo przystojny... Ty też będziesz – dodawała zawsze z uśmiechem. – I miał kupę charyzmy. – Nim zacząłem dorastać, mama okazywała mi mnóstwo czułości.

Nie wiem, czy wszyscy nastoletni chłopcy przywiązują do chronologii tak samo małą wagę jak ja, lecz nigdy nie przyszło mi do głowy zbadać porządku wydarzeń. Matka musiała zajść w ciążę pod koniec maja lub na początku czerwca tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku, kiedy ojciec kończył pierwszy rok na Harvardzie. A jednak nikt, przenigdy – nawet sarkastyczna ciotka Muriel – nie powiedział o nim „harwardczyk”. Zawsze nazywano go „szyfrantem” (albo „sierżantem”), chociaż mama szczyciła się powiązaniem z tak prestiżową uczelnią.

– Wyobraź sobie iść na Harvard w wieku zaledwie piętnastu lat! – powtarzała.

Jeśli jednak na początku pierwszego roku na Harvardzie (we wrześniu tysiąc dziewięćset czterdziestego roku) mój charyzmatyczny ojciec liczył sobie piętnaście lat, musiał być młodszy od matki, której urodziny przypadały w kwietniu. W kwietniu czterdziestego roku skończyła dwadzieścia lat, a gdy przyszedłem na świat w marcu czterdziestego drugiego, była niemalże w przededniu dwudziestych drugich urodzin.

Czy nie wzięli ślubu, kiedy dowiedziała się o ciąży, ponieważ mój ojciec nie miał jeszcze osiemnastu lat? Skończył osiemnaście w październiku tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku. „Adekwatnie obniżono wiek poborowy”, zakomunikowała mi matka. (Dopiero później wpadłem na to, że wyraz „adekwatnie” nie pochodził z jej słownika; niewykluczone, że przemawiał przez nią harwardczyk).

– Ojciec wierzył, iż lepiej zapanuje nad swoim militarnym przeznaczeniem, gdy zaciągnie się na ochotnika, co nastąpiło w styczniu tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego – uściśliła mama. („Militarne przeznaczenie” też nie pochodziło od niej i harwardczyka miało wypisanego na czole).

Na początku służby wojskowej, w marcu tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku, tata dojeżdżał autobusem do Fort Devens w Massachusetts. W owym czasie siły powietrzne stanowiły część armii; dostał specjalność szyfranta. Na potrzeby szkolenia siły powietrzne przejęły Atlantic City i okoliczne wydmy. Ojciec oraz inni poborowi biwakowali w luksusowych hotelach, które systematycznie dewastowali. Zdaniem mojego dziadka „w barach nikt nie sprawdzał dokumentów. W weekendy do miasta zjeżdżały dziewczęta, najczęściej pracownice rządowe z Waszyngtonu. Dam głowę, że zabawa była przednia, a wydmy ostrzelane doszczętnie”.

Mama podobno odwiedziła tatę w Atlantic City „raz czy dwa”. (Kiedy jeszcze nie byli małżeństwem, a ja miałem rok?).

Na kwietniowy „ślub” w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim roku mama musiała pojechać wraz z dziadkiem; zapewne było to tuż przed wysłaniem taty na kurs do Pawling w stanie Nowy Jork, gdzie poznał książki kodowe i wstęgi cyfr. Stamtąd, u schyłku lata czterdziestego trzeciego roku, został wysłany do Chanute Field w Rantoul w stanie Illinois. „W Illinois wprowadzono go w arkana kryptografii”, opowiadała matka. Zatem parę miesięcy po moim urodzeniu wciąż utrzymywali ze sobą kontakt. (Wyraz „arkana” też nieczęsto gościł w jej słowniku).

– W Chanute Field twój tata poznał podstawową wojskową maszynę szyfrującą, zasadniczo terminal będący elektromechanicznym urządzeniem wirnikowym – powiedział mi dziadek. Tak samo mógłby do mnie mówić po łacinie: pewnie nawet ojciec nie zdołałby mi tego objaśnić.

Dziadek nigdy nie mówił o tacie z przekąsem i lubił opowiadać o jego wojennych przygodach. Dzięki amatorskim występom w lokalnej trupie miał zadziwiającą pamięć do szczegółów, której zawdzięczałem ścisłą relację na temat późniejszych perypetii ojca – przy czym wcześniejsze związane z rozszyfrowywaniem zaszyfrowanych wiadomości też były niczego sobie.

Kwatera amerykańskiej 15. Armii Powietrznej znajdowała się w Bari we Włoszech. 760. Szwadron Bombowy, do którego należał mój ojciec, stacjonował w bazie lotniczej armii Spinazzola, na rolniczym południu miasta.

Po inwazji aliantów na Włochy, siły powietrzne 15. armii zajęły się bombardowaniem południowych Niemiec, Austrii oraz Bałkanów. Od listopada tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku do września czterdziestego piątego do bazy nie wróciło ponad tysiąc bombowców B-24. Ale szyfranci nie latali. Tata rzadko opuszczał kwaterę w Spinazzola i ostatnie dwa lata wojny spędził w towarzystwie swoich szyfrów i tajemniczych urządzeń.

Podczas gdy bombowce przypuściły atak na nazistowskie kompleksy fabryczne w Austrii oraz pola ropy naftowej w Rumunii, tata nie zapuszczał się dalej niż do Bari, najczęściej w celu handlowania papierosami na czarnym rynku. (Matka zapewniła mnie, że sierżant William Francis Dean nie palił, ale zarobiwszy na papierosach, kupił sobie w Bostonie samochód, chevroleta coupe rocznik 1940).

Jego demobilizacja przebiegła względnie gładko. Wiosnę czterdziestego piątego spędził w Neapolu, miasto opisywał jako „czarujące, pogodne i skąpane w piwie”. (Opisywał komu? Jeśli rozwiódł się z mamą, nim skończyłem dwa lata – rozwiódł jak? – czemu pisał do niej, gdy miałem prawie trzy?).

Może jednak pisywał do dziadka; to od niego dowiedziałem się, że tata wsiadł w Neapolu na transportowiec marynarki wojennej. Po krótkim pobycie na Trynidadzie poleciał C-47 do bazy w Natal w Brazylii, gdzie podobno kawę mieli „pierwsza klasa”. Z Brazylii na pokładzie kolejnego „podstarzałego” C-47 udał się do Miami. Wojskowy pociąg na północ rozwoził powracających żołnierzy do domu; tym sposobem tata znalazł się z powrotem w Fort Devens w stanie Massachusetts.

W październiku tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku było za późno na powrót na Harvard, więc za pieniądze z kontrabandy kupił chevroleta i zaczepił się tymczasowo w dziale z zabawkami Jordan Marsh, największego domu towarowego w Bostonie. Na uczelnię wrócił jesienią tysiąc dziewięćset czterdziestego szóstego, wybierając romanistykę, czyli – jak wyjaśnił mi dziadek – języki i tradycje literackie Francji, Hiszpanii, Włoch oraz Portugalii. („Lub przynajmniej dwóch albo trzech z nich”, uzupełnił).

– Twój ojciec miał zdolności do języków – twierdziła matka – może stąd smykałka do kryptografii? – Pytanie tylko, skąd matka i dziadek mieli tak dokładne informacje na temat jego studiów? Jakim cudem wiedzieli o tym wszystkim? Kto im powiedział?

Zachowało się zdjęcie ojca – przez lata jedyne, jakie widziałem. Wygląda na nim bardzo młodo i bardzo chudo. (Była to późna wiosna lub wczesne lato czterdziestego piątego roku). Je lody na transportowcu marynarki wojennej, gdzieś między wybrzeżem południowych Włoch i Karaibami, zanim przybili na Trynidad.

Domyślam się, że czarna pantera na jego kurtce niemal bez reszty owładnęła moją dziecięcą wyobraźnią; groźne zwierzę było symbolem 460. Grupy Bombowej. (Kryptografia stanowiła przedsięwzięcie stricte naziemne – co nie zmienia faktu, że szyfranci dostawali lotnicze kurtki).

Ubrdałem sobie, iż posiadam pewne cechy bohatera wojennego, choć szczegóły wojennych osiągnięć ojca nie brzmiały zbyt heroicznie, nawet w uszach dziecka. Lecz dziadek podsycał we mnie to przekonanie, podkreślając wagę wszystkich detali, i powtarzał przy każdej okazji: „Widzę w tobie przyszłego bohatera!”.

Babcia nie miała o Williamie Francisie Deanie nic dobrego do powiedzenia, a matka zaczynała i (przeważnie) kończyła każdą wypowiedź od „bardzo przystojny” i „kupa charyzmy”.

No, może niezupełnie. Na moje pytanie, dlaczego im nie wyszło, odpowiedziała: „Widziałam, jak całował kogoś innego”, i ucięła zdawkowo, jak podpowiedziałaby aktorowi, który zapomniał ostatniego słowa. Mogłem się domyślić, iż wydarzyło się to, gdy była w ciąży – lub nawet po moim narodzeniu – i widok złączonych ust utwierdził ją w przekonaniu, że nie chodzi o niewinny pocałunek.

– Założę się, że poszli w ślinę, łącznie z wpychaniem języka do gardła – poinformowała mnie starsza kuzynka, grubo ciosane dziewczę, latorośl ciotki Muriel. Ale kogo mógł całować tata? Zastanawiałem się, czy poszło o jedną z weekendowych panienek z Waszyngtonu. (No bo po cóż innego dziadek miał o nich wspominać?).

W owym czasie nie wiedziałem nic więcej; ot, garść informacji. Wystarczyły jednak, bym stracił zaufanie do własnej osoby – ba, poczuł do siebie antypatię – gdyż przejawiałem skłonność do przypisywania swoich wad biologicznemu ojcu. Obwiniałem go za każdy zgubny nawyk, wszelkie świństwa i grzeszki; jednym słowem, hołdowałem przekonaniu, że wszystkie moje demony mają dziedziczny charakter. Każdy aspekt mojej osoby, który budził we mnie wątpliwości lub strach, na pewno pochodził od sierżanta Deana.

Czy mama nie mówiła, że „będę” przystojny? Czy to również nie było przekleństwem? Co do charyzmy: no cóż, czy nie założyłem (w wieku lat trzynastu), że zostanę pisarzem? Nie wyobrażałem sobie seksu z panną Frost?

Wierzcie mi, nie chciałem być potomkiem marnotrawnego ojca, jego pomiotem genetycznym, który zapładnia młode kobiety i je porzuca. Taka była bowiem metoda działania sierżanta Deana, nieprawdaż? Nie życzyłem sobie nawet jego nazwiska. Nienawidziłem być Williamem Francisem Deanem juniorem – prawie-bękartem szyfranta! Jeśli kiedykolwiek istniał dzieciak, który chciał mieć ojczyma i marzył, by matka miała przynajmniej stałego chłopaka, byłem nim ja.

Fakt ów w następstwie prowadzi mnie do tego, co uważałem niegdyś za początek rozdziału, gdyż mogłem zacząć opowieść od Richarda Abbotta. Mój przyszły ojczym wprawił w ruch machinę mojej przyszłości: gdyby matka nie zakochała się w Richardzie, być może nigdy nie poznałbym panny Frost.

Zanim Richard Abbott zasilił miejscową trupę teatralną, marazm, w jaki ta popadła, moja władcza ciotka określała mianem „deficytu bohaterów pierwszego planu”. Ze świecą można było szukać zatrważających czarnych charakterów i młodych kochanków, na których widok paniom na widowni bez względu na wiek szybciej biły serca. Richard był nie tylko wysoki, smagły i przystojny – stanowił ucieleśnienie stereotypu. Był również chudy. Jego chudość nasuwała nieodparte skojarzenie z moim ojcem szyfrantem, wiecznie chudym i wiecznie jedzącym lody gdzieś między wybrzeżem południowych Włoch i Karaibami na jedynym zdjęciu w moim posiadaniu. (Naturalnie zachodziłem w głowę, czy matka też dostrzega podobieństwo).

Zanim Richard Abbott został aktorem w First Sister, panowie w naszym teatrzyku dzielili się z grubsza na dwie kategorie – albo mamrotali pod nosem ze wzrokiem wbitym w ziemię, albo wywrzaskiwali swoje kwestie, strzelając oczami do obrażalskich pań na widowni.

Kwiatem na tym ugorze – gdyż talent miał, choć może nie na miarę Richarda Abbotta – był mój dziadek gawędziarz, Harold Marshall, którego wszyscy (oprócz babki) nazywali Harrym. Był największym pracodawcą w First Sister, zatrudniał bowiem więcej osób niż Akademia Favorite River, będąca drugim z kolei największym pracodawcą w naszym miasteczku.

Dziadek Harry był właścicielem lokalnego tartaku i składu drewna, a jego wspólnik, ponury Norweg, którego poznacie za chwilę, leśniczym. Nadzorował wycinkę, podczas gdy Harry sprawował pieczę nad składem i tartakiem. Dziadek Harry podpisywał również wszystkie czeki, a na zielonych ciężarówkach z drewnem widniał napis żółtymi, drukowanymi literami MARSHALL.

Biorąc pod uwagę wysoki status mojego dziadka w społeczności miasteczka, może nieco dziwić, że zawsze obsadza no go w rolach kobiet. Był niezrównany jako kobieta i wiele (niektórzy powiedzieliby, że większość) głównych ról żeńskich przypadła właśnie jemu. W zasadzie lepiej zapamiętałem go jako kobietę niż mężczyznę. W spódnicy na scenie olśniewał bardziej niż kiedykolwiek w nudnej roli właściciela i zarządcy tartaku.

Jedyną konkurentką do najważniejszych ról żeńskich dziadka Harry’ego była jego starsza córka Muriel (zamężna siostra matki i moja częstokroć wspominana ciotka) – i to stało się kością niezgody w rodzinie.

Muriel – tylko dwa lata starsza od mojej matki – robiła wszystko, zanim jeszcze matka na to wpadła, robiła jak należy i (w swoim mniemaniu) robiła idealnie. Ponoć „czytała literaturę światową” w Wellesley i poślubiła mojego wspaniałego wujka Boba – swoją „pierwszą i jedyną miłość”, jak go nazywała. Przynajmniej ja widziałem w nim wspaniałego człowieka; dla mnie był. Ale, jak się później dowiedziałem, Bob pił, i to było dla cioci Muriel wiecznym utrapieniem. Babcia, po której Muriel odziedziczyła władcze usposobienie, często zauważała, że zachowanie Boba jest „poniżej” godności Muriel, cokolwiek to miało znaczyć.

Przy całym jej snobizmie, język babki był najeżony sentencjami i komunałami; mimo gruntownego wykształcenia ciotka Muriel przejęła bądź po prostu papugowała banalną elokwencję swojej matki.

Sądzę, że miłość i potrzeba teatru wynikała u Muriel z żądzy znalezienia czegoś oryginalnego do powiedzenia, czyniąc tym samym użytek z wyniosłego głosu. Była ładną kobietą – szczupłą brunetką z bujną piersią śpiewaczki operowej i grzmiącym głosem – lecz nie grzeszyła rozumem. Podobnie jak babka, potrafiła być arogancka i krytyczna, ale nie było w tym nic konstruktywnego bądź interesującego; obie uchodziły w moich oczach za nadęte nudziary.

W wypadku ciotki Muriel, nienaganna dykcja przydawała jej wiarygodności na scenie; była jedynie sprawnie gadającą papugą, ale aktorką bez wyrazu, nie dawała odgrywanej postaci nic od siebie. Wyrażała się górnolotnie, lecz „charakteru” nie miała za grosz i wiecznie coś budziło jej niezadowolenie.

Co do babci, z wiekiem stała się uparta jak osioł i miała konserwatywne zaplecze, wyznawała pogląd, że teatr jest z gruntu niemoralny, więc lepiej, gdy kobiety trzymają się od niego z daleka. Victoria Winthrop, tak brzmiało jej panieńskie nazwisko, uważała, że role żeńskie w spektaklach powinni odgrywać chłopcy i mężczyźni, i choć sceniczne triumfy dziadka (w roli kobiet) przyjmowała z pewnym zakłopotaniem, tak jej zdaniem należało obsadzać aktorów.

Babcia – nazywałem ją naną Victorią – wzruszała ramionami, kiedy Muriel nie mogła darować ojcu, że sprzątnął jej sprzed nosa ważną rolę. Harry natomiast nie robił problemu, gdy ona grała w przedstawieniu. „Pewnie potrzebowali ładnej dziewczyny, Muriel. W tej kategorii bijesz mnie na głowę”.

Czy ja wiem? Dziadek był drobnej budowy i miał ujmujący wyraz twarzy; stąpał lekkim krokiem i bez trudu wybuchał perlistym śmiechem lub rzęsiście ronił łzy. Był przekonujący jako dziewczę o złotym sercu i sekutnica, a gdy całował różnych nieudaczników na scenie wypadał lepiej niż własna córka. Od scenicznych pocałunków Muriel cierpła skóra, choć wuj Bob nie miał nic przeciwko temu. Widok żony i teścia całujących się na scenie zdawał się sprawiać mu frajdę – i dobrze, odgrywali bowiem główne role żeńskie w większości produkcji.

Z wiekiem nauczyłem się bardziej cenić wuja Boba, któremu podobną frajdę sprawiało wiele osób i spraw i który darzył mnie niewysłowionym, ale szczerym współczuciem. Chyba rozumiał, skąd pochodzi Winthropowa strona naszej rodziny: kobiety Winthropów miały w zwyczaju (i w genach) patrzeć z góry na resztę z nas. Litował się nade mną, bo wiedział, że nana Victoria i ciotka Muriel (a nawet moja matka) uparcie doszukują się we mnie dowodów, że jestem – jak się obawiały, jak obawiałem się sam – nieodrodnym synem swojego ojca. Osądzano mnie za geny człowieka, którego nie znałem, a wujek Bob – może dlatego, że pił i był „poniżej” godności Muriel – wiedział, jak to jest być na cenzurowanym Winthropowej strony rodziny.

Wujek Bob odpowiadał za rekrutację w Akademii Favorite River, przy czym niekoniecznie ponosił osobistą odpowiedzialność za dość liberalne kryteria naboru oraz inne niedociągnięcia szacownej uczelni. A jednak oceniano go, a wśród Winthropów zyskał opinię „nadmiernie pobłażliwego”, co poczytywałem za kolejną z jego rozlicznych zalet.

Chociaż sygnały o jego piciu docierały do mnie z różnych źródeł, nigdy nie widziałem go pijanego – pomijając jedną spektakularną okazję. Prawdę powiedziawszy, latami uważałam te doniesienia za wyolbrzymione: w kwestiach natury moralnej kobiety Winthropów często przesadzały. Święte oburzenie stanowiło ich znak szczególny.

W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym pierwszym roku, latem, kiedy podróżowałem z Tomem, zgadaliśmy się jakoś, że Bob jest moim wujem. (Wiem, nie opowiadałem wam o Tomie. Cierpliwości: niełatwo mi o tym mówić). Było to dla nas rzekomo przełomowe lato przed pierwszym rokiem w college’u; za zgodą naszych rodzin mogliśmy zrezygnować z pracy i wyruszyć w podróż. W myśl powszechnych oczekiwań, wyprawa „tropem” własnej tożsamości miała nam wybić z głowy następne tego typu pomysły, ale Tom i ja nie wiązaliśmy z nią wygórowanych nadziei.

Nie mieliśmy pieniędzy i sama cudzoziemskość europejskich wojaży przejmowała nas panicznym lękiem, a po drugie, już się „odnaleźliśmy” i nie mogliśmy pogodzić się z tym, kim jesteśmy – w publicznym wymiarze. Doprawdy, istniały aspekty nas samych, które biednemu Tomowi i mnie zdawały się tak samo cudzoziemskie (i zatrważające) jak nie przymierzając Europa.

Nawet nie pamiętam, jak zeszliśmy w rozmowie na wuja Boba i Tom dowiedział się, że „stary odźwierny” i ja jesteśmy rodziną.

– Nie łączą nas więzy krwi – próbowałem tłumaczyć. (Bez względu na poziom alkoholu we krwi wuja Boba, nie miał on w sobie ani kropli krwi Winthropów).

– Jesteście zupełnie niepodobni! – wykrzyknął Tom. – Bob jest miły i nieskomplikowany.

Zważcie, że Tom i ja mieliśmy wówczas na pieńku. Popłynęliśmy jednym ze statków „Queen” (klasą studencką) z Nowego Jorku do Southampton, dobiliśmy do kontynentu i wysiedliśmy w Ostendzie, a pierwszym europejskim miastem, w którym spędziliśmy noc, była średniowieczna Brugia – piękna, ale bardziej przemawiały do mnie wdzięki dziewczyny z naszego pensjonatu niż egzotyka ratuszowej dzwonnicy.

– Oczywiście zamierzałeś ją spytać, czy ma dla mnie koleżankę – powiedział Tom.

– Tylko spacerowaliśmy po mieście... i rozmawialiśmy – odparłem. – Skończyło się na paru pocałunkach.

– Och, to wszystko? – rzucił Tom, więc gdy nazwał później Boba „miłym i nieskomplikowanym”, wziąłem to za przytyk pod swoim adresem.

– Chodziło mi tylko o to, że jesteś skomplikowany, Bill. I w przeciwieństwie do Boba trudno nazwać cię prostolinijnym, prawda?

– Nie wierzę, że wściekasz się o tę dziewczynę z Brugii.

– Szkoda, że nie widziałeś, jak gapiłeś się na jej mikroskopijne cycki. Dziewczyny wiedzą, kiedy gapisz się na ich cycki, Bill.

Ale dziewczyna z Brugii nic dla mnie nie znaczyła. Po prostu jej mały biust przypomniał mi falowanie zaskakująco dziewczęcych piersi panny Frost, o której wciąż pamiętałem.

Och, wiatry zmian: nie owiewają łagodnie małych miasteczek w północnej Nowej Anglii. Pierwsze przesłuchanie, które sprowadziło do naszego teatrzyku Richarda Abbotta, miało odmienić nawet sposób obsadzania ról żeńskich: od początku stało się jasne, że role pięknych młodzieńców, złych (lub małomiasteczkowych) mężów i zdradzieckich kochanków przypadną w udziale Richardowi, toteż zaistniała konieczność znalezienia mu odpowiednich partnerek.

Stanowiło to problem dla dziadka Harry’ego, który miał wkrótce zostać jego teściem – dziadek był zbyt starą kobietą, by cokolwiek mogło łączyć go z Richardem na scenie. (Pocałunki nie wchodziły w rachubę!).

Ciotka Muriel miała jeszcze gorzej: takiego kandydata do głównej roli nie spodziewała się i kompletnie straciła głowę. Zdruzgotana stwierdziła później, że mama i Richard „z miejsca wpadli sobie w oko”, toteż myśl o romansie z przyszłym szwagrem na scenie była dla niej nie do zniesienia. (Zwłaszcza że matka miałaby podrzucać im kwestie!).

Jako trzynastolatek nie zdawałem sobie sprawy z konsternacji ciotki Muriel wobec (pierwszego) spotkania z kandydatem do głównej roli, nie wiedziałem też, że mama i Richard Abbott „z miejsca wpadli sobie w oko”.

Dziadek Harry serdecznie powitał młodego człowieka, który właśnie zasilił grono pedagogiczne Akademii.

– Zawsze szukamy nowych talentów – powiedział ciepło do Richarda. – Mówi pan, że uczy Szekspira?

– Uczę i wystawiam. Oczywiście w szkole koedukacyjnej wymagałoby to mniej zachodu, jednak zarówno chłopcy, jak i dziewczęta lepiej zrozumieją Szekspira, wystawiając jego sztuki.

– Domyślam się, że pana zdaniem problem polega na tym, iż role żeńskie należałoby powierzyć chłopcom, tak? – rzucił chytrze dziadek Harry. (Richard Abbott nie mógł jeszcze wiedzieć, że kierownik tartaku święci triumfy na scenie jako kobieta).

– Większość chłopców nie ma pojęcia, jak być kobietą... To odwraca ich uwagę od sztuki – odparł Richard.

– Ach tak. I jak zamierza pan temu zaradzić?

– Zaproszę na casting młodsze żony nauczycieli. Albo starsze córki.

– Ach tak – powtórzył dziadek. – Niewykluczone, że wśród mieszkańców też znalazłoby się paru chętnych – podsunął; zawsze chciał zagrać Reganę albo Gonerylę, „latorośle Lira”, jak je nazywał. (Nie wspominając o roli lady Makbet!).

– Myślałem o otwartych castingach – uściślił Richard Abbott. – Ale mam nadzieję, że chłopcy z męskiej szkoły nie będą onieśmieleni obecnością dojrzałych kobiet.

– No cóż, różnie bywa – odpowiedział ze znaczącym uśmiechem dziadek. Jako dojrzała kobieta onieśmielał setki razy; żona i starsza córka dały mu dobrą szkołę. Ale mając trzynaście lat, nie rozumiałem jego podchodów, toteż ich rozmowa wydawała mi się serdeczna i naturalna.

Tym, co zwróciło moją uwagę tamtego piątkowego wieczoru – castingi zawsze odbywały się w piątkowe wieczory – był sposób, w jaki znajomość teatru i zdolności aktorskie Richarda Abbotta wpłynęły na dynamikę między autorytarnym reżyserem naszego teatrzyku oraz przyszłą (mniej lub bardziej) utalentowaną obsadą. Jednym słowem Richard wlazł na dramaturgiczny odcisk temu, który nie interesował się „tylko graniem”, dramaturgią parał się nie od dzisiaj i był samozwańczym znawcą Ibsena, uwielbiając go do nieprzytomności.

Nasz niezastąpiony dotąd reżyser Nils Borkman – wspomniany Norweg, wspólnik dziadka Harry’go, leśniczy, drwal i dramaturg w jednej osobie – stanowił ucieleśnienie skandynawskiej depresji i melancholijnych skłonności. Wycinka była jego pracą – przynajmniej za dnia – lecz prawdziwą pasją pozostał teatr.

Dobijało go, że niewybredna publiczność First Sister ma blade pojęcie o poważnym dramacie. Niestety, trzeba przyznać, że szczyt jakże niewygórowanych ambicji stanowiła Agatha Christie. Nils Borkman cierpiał katusze za sprawą niezliczonych adaptacji szmir w rodzaju „Morderstwa na plebanii” z serii opowieści o pannie Marple; ciotka Muriel wielokrotnie wcielała się w postać panny Marple, ale mieszkańcy woleli w tej (jakże kobiecej) roli dziadka Harry’ego.

Kiedyś na próbie Harry rzucił kapryśnym tonem – którego nie powstydziłaby się sama panna Marple – „Ojej, ale kto życzyłby sobie śmierci pułkownika Protheroe?”.

Na co mama, jak zawsze czujna, zareagowała:

– Tatusiu, tego nie ma w tekście.

– Wiem, Mary... tylko się wygłupiam – odparł dziadek.

Moja matka, Mary Marshall – Mary Dean (przez niefortunne czternaście lat przed ślubem z Richardem Abbottem) – zawsze zwracała się do dziadka „tatusiu”. Z kolei ciotka Muriel nieodmiennie nazywała go „ojcem”, tak samo uroczystym tonem, jakim nana Victoria zwracała się do niego „Haroldzie”, nigdy „Harry”.

Nils Borkman reżyserował te „śmieci”, jakby „Śmierć na Nilu” bądź „Samotny Dom” miały towarzyszyć mu w dzień zgonu, a wspomnienie „Dziesięciu Murzynków” wpędzić do grobu.

Agatha Christie była klątwą Borkmana i jego zgryzotą – nienawidził jej z całego serca i pomstował na czym świat stoi – a że zapewniała pełną salę, w nagrodę każdej jesieni pozwalano mu wystawić „coś poważnego”.

– W sam raz na porę roku, gdy opadają leszcze – mawiał, przy czym słowo „leszcze” dowodziło jego na ogół zrozumiałej, acz niedoskonałej znajomości angielskiego. (Był to Nils w pigułce: na ogół zrozumiały, ale niedoskonały).

W czasie tamtego piątkowego castingu, kiedy Richard Abbott miał odmienić przyszłość wielu osób, Nils oznajmił, że „czymś poważnym” tej jesieni będzie jego ukochany Ibsen, i zawęził wybór do trzech dramatów.

– Których trzech? – spytał młody, utalentowany Richard Abbott.

– Trzech „problemowych” – odparł Nils, jak mu się zdawało, kategorycznie.

– Rozumiem, że mówimy o „Heddzie Gabler” i „Domu lalki” – odgadł słusznie Richard. – A trzecia to „Dzika kaczka”?

Borkmana zatkało, dzięki czemu zrozumieliśmy, że wybór skwaszonego Norwega istotnie padł na „Dziką kaczkę”.

– W takim razie – oznajmił Richard Abbott po chwili wymownej ciszy – kto spośród nas mógłby zagrać nieszczęśliwą Jadwinię, to biedne dziecko? – Na piątkowym castingu nie było czternastolatek, a ściśle rzecz biorąc nikogo, kto pasowałby do roli niewinnej miłośniczki kaczek (i tatusia), Jadwini.

– Mieliśmy już pewne... trudności z Jadwigą, Nils – zaryzykował dziadek Harry. Mało powiedziane! Na scenie stawały tragikomiczne czternastolatki, które grały tak fatalnie, że ich samobójcza śmierć budziła niekłamaną radość widzów! Czternastolatki tak niewinne i naiwne, a na ich śmierć widownia reagowała skandalicznie!

– I zostaje nam Gregers – wtrącił Richard Abbott. – Żałosny moralista. Mógłbym go zagrać, ale tylko jako wścibskiego błazna. Zadufanego, rozmemłanego mazgaja!

Nils Borkman często mawiał o swoich rodakach Norwegach „fiordolubni”: ponoć obfitość fiordów w Norwegii dostarczała okazji, by ze sobą skończyć – gładko i bez zbędnego bałaganu. (Świadomość, że w śródlądowym Vermont nie ma fiordów, musiała dodatkowo pogłębiać jego depresję). Spojrzał na Richarda Abbotta tak, jakby chciał posłać go na najbliższy fiord.

– Ale Gregers jest idealistą – zaczął.

– Jeżeli „Dzika kaczka” to tragedia, Gregers jest głupcem i błaznem, a Hjalmar nikim innym jak zazdrosnym mężem, który nie widzi dalej niż czubek swojego nosa – ciągnął Richard. – Jeśli zaś zagramy „Dziką kaczkę” jako komedię, oni wszyscy są siebie warci. Pytanie, jak zrobić z tego komedię, skoro dziecko umiera z powodu moralizatorstwa dorosłych? Potrzebujemy Jadwini chwytającej za serce, na wskroś niewinnej i naiwnej czternastolatki, więc nie tylko Gregers, ale i Hjalmar, Gina, a nawet pani Sørby, Stary Ekdal i łajdak Werle muszą być świetnymi aktorami! Nawet wówczas spektakl będzie miał wady: to niełatwy materiał na amatorską produkcję.

– Wady! – krzyknął Nils Borkman, jakby (wraz ze swoją dziką kaczką) dostał kulkę.

– W ostatniej adaptacji byłem panią Sørby – zakomunikował Richardowi mój dziadek. – Naturalnie w młodości grałem Ginę, ale tylko raz czy dwa razy.

– Myślałem o młodej Laurze Gordon w roli Jadwini – oznajmił Nils. Laura była najmłodszą Gordonówną. Jim Gordon zasiadał w radzie pedagogicznej Akademii Favorite River; on i jego żona Ellen udzielali się kiedyś w naszym teatrzyku, a dwie starsze Gordonówny zastrzeliły się już jako Jadwinia.

– Wybacz, Nils – odezwała się ciotka Muriel – ale Laura Gordon ma widoczne piersi.

Zrozumiałem, że nie tylko ja zwróciłem uwagę na zadziwiające walory czternastolatki; Laura była zaledwie rok starsza ode mnie, lecz jej wybujały biust kłócił się z niewinnym wizerunkiem Jadwini.

Nils Borkman westchnął, po czym (z niemal samobójczą rezygnacją) zwrócił się do Richarda:

– Zdaniem młodego pana Abbotta, która ze sztuk Ibsena byłaby na silę miar amatorów? – Nils miał oczywiście na myśli „miarę sił”.

– Och... – zaczął dziadek Harry i umilkł. Świetnie się bawił. Lubił i szanował Nilsa Borkmana jako partnera w interesach, lecz każdy członek naszej trupy teatralnej wiedział, że jako reżyser Nils jest absolutnym tyranem. (I mieliśmy tak samo dość Henrika Ibsena oraz Borkmanowskiej idei „poważnego dramatu”, jak Agathy Christie!).

– Cóż... – Richard Abbott w zadumie zawiesił głos. – Skoro musi być Ibsen, a my bądź co bądź jesteśmy tylko amatorami, niech będzie „Hedda Gabler” albo „Dom lalki”. W pierwszej nie ma dzieci, a w drugiej są jako aktorzy bez znaczenia. Oczywiście w obu wypadkach potrzebujemy bardzo silnej i skomplikowanej kobiety oraz słabych lub niesympatycznych mężczyzn, a najlepiej jednych i drugich.

– Skomplikowanej kobiety, słabych lub niesympatycznych, a najlepiej jednych i drugich? – powtórzył z niedowierzaniem Nils.

– Jørgen, mąż Heddy, jest nieporadny i konwencjonalny: to fatalny przejaw słabości, a zarazem dość częsta przypadłość u mężczyzn – kontynuował Abbott. – Eilert Løvborg jest rozchwianym słabeuszem, a asesor Brack budzi odrazę. Czy Hedda nie popełnia samobójstwa z powodu swojej przewidywalnej przyszłości u boku nieporadnego męża i odrażającego Bracka?

– Czy Norwegowie zawsze popełniają samobójstwo, Nils? – zagadnął figlarnie dziadek. Harry umiał zagrać Borkmanowi na nerwach, jednakże tym razem Nils darował sobie opowieść o fiordach, ignorując starego przyjaciela i wspólnika transwestytę. (Dziadek Harry wielokrotnie grał Heddę; był też Norą, lecz obecnie z racji wieku nie pasował do żadnej z tych ról).

– A jakież to... słabości bądź też inne wady mają bohaterowie „Domu lalki”, jeśli mogę spytać młodego pana Abbotta? – strzyknął, załamując ręce.

– U Ibsena mężowie nie mają lekko – stwierdził Richard Abbott, tym razem bez chwili zastanowienia: przemawiały przezeń młodość i wykształcenie. – Torwald Helmer, mąż Nory... Cóż, przypomina męża Heddy. Jest nudny i konwencjonalny, dusi ją w tym małżeństwie. Krogstad jest człowiekiem zranionym i zepsutym; owszem, bywa przyzwoity, ale nie jest wolny od słabości.

– A doktor Rank? – spytał Borkman.

– Ten nie ma znaczenia. Potrzebujemy Heddę lub Norę – oznajmił Richard Abbott. – W przypadku Heddy mówimy o kobiecie, która tak ceni sobie wolność, że woli się zabić, niż ją utracić. Jej samobójstwo nie jest słabością, lecz przejawem seksualnej energii.

Na nieszczęście – albo szczęście, zależy od punktu widzenia – Richard wybrał tę chwilę, aby zerknąć na ciotkę Muriel. Bez względu na urodę oraz bujną pierś nie była wulkanem seksualnej energii i straciła przytomność.

– Muriel, tylko bez histerii proszę! – krzyknął dziadek Harry, ale ona (świadomie lub nie) zrozumiała, że nie sprosta wyzwaniu u boku rezolutnego przybysza i fizycznie wyłączyła się z wyścigu o rolę.

– A w wypadku Nory?... – zwrócił się do Richarda Nils, zupełnie nieporuszony tym, że moja matka rzuciła się cucić swoją zemdloną siostrę.

Muriel usiadła z nieprzytomną miną i dramatycznie falującym popiersiem.

– Wdychaj przez nos, Muriel, a wydychaj przez usta – podpowiedziała sumiennie mama.

– Wiem, Mary, wiem! – odburknęła ze złością.

– Ale robisz całkiem na odwrót, wdychasz przez usta i wydychasz przez nos – stwierdziła mama.

– No cóż... – odezwał się Richard Abbott i urwał. Nawet ja zauważyłem, jak spojrzał na mamę.

Richard, który stracił palce lewej stopy w wypadku z kosiarką, co wykluczyło go ze służby wojskowej, podjął pracę w Akademii Favorite River zaraz po zrobieniu magisterki z historii teatru i dramatu. Urodził się i dorastał w zachodnim Massachusetts. Zachował miłe wspomnienia rodzinnych wyjazdów na narty do Vermont; praca w First Sister (na którą miał zbyt wysokie kwalifikacje) pociągała go ze względów czysto sentymentalnych.

Był tylko cztery lata starszy niż mój ojciec na wiadomej fotografii w drodze na Trynidad w czterdziestym piątym roku. Miał dwadzieścia pięć lat – mama trzydzieści pięć. Bite dziesięć lat młodszy od niej. Musiała lubić młodszych mężczyzn; mnie na pewno wolała, zanim dorosłem.

– A czy pani gra, panno... – zaczął, ale mama wiedziała, że zwraca się do niej i przerwała mu w pół słowa.

– Nie, jestem tylko suflerką. Nie gram.

– Ależ Mary... – zaoponował dziadek.

– Nie gram, tatusiu – powtórzyła mama. – Ty i Muriel jesteście aktorkami – dodała, z naciskiem na ostatnie słowo. – Ja suflerką.

– Wracając do Nory... – podjął Nils Borkman. – Coś mówił pan...

– Norze bardziej chodzi o wolność niż Heddzie – oświadczył konspiracyjnie Richard. – Ma nie tylko siłę, by zostawić męża; zostawia również dzieci! W tych kobietach drzemie nieokiełznana wolność; byłbym za tym, aby zostawił pan aktorce wolną rękę. Te kobiety grają pierwsze skrzypce.

Z tymi słowy Richard Abbott omiótł wzrokiem amatorską trupę teatralną w poszukiwaniu ewentualnej Heddy lub Nory, ale nieustannie wracał spojrzeniem ku matce, zatwardziałej (na wieki) suflerce. Ślepe przywiązanie do scenariusza dyskwalifikowało ją jako Heddę lub Norę.

– No cóż... – rzucił w zamyśleniu dziadek, który postanowił kuć żelazo póki gorące (bez względu na swój wiek).

– O nie, Harry, wybij to sobie z głowy – oświadczył Nils w przypływie dawnej władczości. – Młody pan Abbott ma rację. Musimy dopuścić pewną rozwiązłość, nieokiełznaną wolność i energię seksualną. Potrzebujemy młodszej, bardziej seksualnie aktywnej kobiety niż ty.

Abbott patrzył na dziadka z rosnącym szacunkiem; zrozumiał, że dziadek zaistniał w trupie jako kobieta – z „aktywnością” czy bez, budził podziw.

– Zastanowisz się, Muriel? – Borkman zwrócił się do mojej władczej ciotki.

– No właśnie – dorzucił Richard Abbott, młodszy od niej o ponad dziesięć lat. – Otacza panią seksualna aura...

I niestety nie dokończył, gdyż „aura”, zwłaszcza poprzedzona słowem „seksualna”, okazała się ponad siły Muriel – znów straciła przytomność.

– Chyba odpowiedź brzmi „nie” – zakomunikowała przystojnemu przybyszowi mama.

Odczuwałem już coś w rodzaju pociągu do Richarda Abbotta, lecz nie znałem jeszcze panny Frost.

Po dwóch latach, kiedy jako świeżo upieczony uczeń Akademii Favorite River pierwszego ranka znalazłem się w szkole, usłyszałem, jak szkolny lekarz, doktor Harlow, każe nam srogo rozprawić się z najczęstszymi przypadłościami naszego wieku. (Dam głowę, że użył określenia „przypadłość”, nie wymyślam). Mówiąc o „najczęstszych przypadłościach”, doktor Harlow miał na myśli trądzik oraz „chorobliwy pociąg seksualny do innych chłopców bądź mężczyzn”. Na pryszcze zalecił nam odpowiednie środki. Co do wczesnych oznak homoseksualnych skłonności – doktor Harlow wraz ze szkolnym psychiatrą, doktorem Grauem, gotowi byli służyć nam pomocą i wsparciem.

– Istnieje lek na te przypadłości – poinformował nas doktor Harlow z lekarskim znawstwem w głosie, fachowo, a zarazem przymilnie, przy czym nawet owa przymilność nosiła znamiona rzeczowej, męskiej rozmowy. Cel jego porannej przemowy był jasny, nawet dla najbardziej zielonych pierwszoklasistów – musieliśmy tylko dobrowolnie poddać się terapii. (I boleśnie dano nam do zrozumienia, że w przeciwnym razie sami będziemy sobie winni).

Zastanawiałem się później, czy sprawiłoby to jakąkolwiek różnicę, to znaczy, gdybym wysłuchał tych bzdur, kiedy po raz pierwszy ujrzałem Richarda Abbotta, zamiast dwa lata po jego poznaniu. Biorąc pod uwagę to, co wiem teraz, wątpię, czy mój pociąg do niego był „uleczalny”, chociaż ludzie pokroju doktora Harlowa i doktora Graua – czyli ówczesne autorytety medyczne – gorliwie zaliczyliby go do tej kategorii.

Dwa lata po przełomowym castingu było za późno na terapię, gdyż otwierał się przede mną wachlarz pociągów wszelkiego rodzaju. W tamten piątkowy wieczór poznałem Richarda Abbota. Nikt z zebranych, a już na pewno nie ciotka Muriel, która dwukrotnie straciła przytomność, nie miał wątpliwości, że Richard wziął w obroty nas wszystkich.

– Zdaje się, że potrzebna nam Nora lub Hedda, jeśli w ogóle mamy robić Ibsena – powiedział do Nilsa.

– A leszcze?! Już zmieniają kolor, będą spadać – odparł Borkman. – To pora umierania!

Niełatwo było pojąć, o co mu chodzi, prócz tego, że ukochany Ibsen Borkmana i skok z fiordu poniekąd wiązali się z „poważnym dramatem”, będącym zawsze naszą sztuką jesienną – a także z porą umierania, gdy „leszcze” spadały z drzew.

Oczywiście z perspektywy czasu wszystko to wydaje się niewinne – zarówno pora umierania, jak i ów stosunkowo nieskomplikowany rozdział w moim życiu.

Niedostępne w wersji demonstracyjnej.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki w serwisie

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: