Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

O jednym takim... Biografia Jarosława Kaczyńskiego - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 czerwca 2010
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,90

O jednym takim... Biografia Jarosława Kaczyńskiego - ebook

Lider, wojownik, rewolucjonista, Prezes, twórca IV RP, Kaczor - to tylko niektóre z określeń Jarosława Kaczyńskiego. Bez względu na sympatie polityczne, każdy musi przyznać, że to najważniejszy polityk 20-lecia wolnej Polski.

Piotr Zaremba, jeden z najbardziej wnikliwych polskich publicystów, pokusił się o pierwszą biografię Jarosława Kaczyńskiego. Opisuje karierę pełną zaskakujących zwrotów, sukcesów i upadków. Zaremba wskazuje błędy, ale też tam, gdzie trzeba dostrzec wielkość Kaczyńskiego, dostrzega. To biografia człowieka, który budzi skrajne emocje i też tak się ją śledzi - nie pozostawia czytelnika obojętnym.

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7700-078-6
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Sobota 10 kwietnia 2010 roku po 8 rano Jarosław Kaczyński, prezes Prawa i Sprawiedliwości, jest w swoim żoliborskim mieszkaniu. Sam – jego matka od dobrych paru tygodni przebywa w szpitalu. O tej porze trudno sobie wyobrazić, aby był gdzie indziej. Nie zrywa się nigdy zbyt wcześnie. Jego brat, prezydent, powiedział kiedyś do pewnego młodego polityka prawicy, słysząc, że ten jest umówiony z Jarosławem na 8 rano: Coś musiało się panu pomylić. Jarek na taką godzinę? Niemożliwe.

O 8.20, może 8.25, dzwoni telefon. Słysząc głos swojego brata, Jarosław Kaczyński w pierwszej chwili jest przekonany, że prezydent lecący do Smoleńska już wylądował. Zwykle tak robił, dzwonił po wylądowaniu, czasem zamieniali tylko parę słów. Chodziło o to, żeby wiedzieć, że doleciał bezpiecznie. Gdy Jarosław był premierem i nie zawsze mógł podejść do telefonu, wiadomość przekazywała sekretarka.

Ale Lech Kaczyński dzwoni z telefonu satelitarnego, jeszcze z pokładu samolotu. Po kilku zdaniach się rozłącza. Według najnowszych ustaleń śledztwa do katastrofy dojdzie o 8.41. Zginą wszyscy, Lech Kaczyński, jego żona Maria, 10 parlamentarzystów PiS, także ludzie związani z tym obozem poprzez Kancelarię Prezydenta. Jarosława Kaczyńskiego, który zdążył się w międzyczasie umyć, ogolić i ubrać, o katastrofie powiadomi szef MSZ Radosław Sikorski, jego dawny minister, skonfliktowany na śmierć i życie z obydwoma braćmi. Telefonuje dwukrotnie. A potem następuje martwa cisza, nawet jeśli dzwonią następni ludzie: polityczni współpracownicy, krewni, znajomi.

Jeszcze tego dnia wieczorem lider PiS leci wyczarterowanym przez partyjnych kolegów samolotem do Rosji zabrać ciało brata. Wiozący go z osobami towarzyszącymi z lotniska w Witebsku mikrobus wlecze się niemiłosiernie. Ponieważ mija go kolumna samochodów premiera Tuska, który przyleciał później, politycy PiS będą później podejrzewać gospodarzy, że opóźnili przyjazd Kaczyńskiego na miejsce tragedii specjalnie – aby nie zakłócał widowiskowego spotkania polskiego premiera z Władimirem Putinem. Następuje potem dalszy ciąg drogi przez mękę – identyfikacja zwłok, kilkugodzinne czekanie w hotelu, bo Rosjanie nie mogą się zdecydować, czy pozwolić na wywiezienie ciała od razu, czy nie. Kaczyński spieszy się, chce być jak najszybciej w Polsce, żeby odwiedzić mamę w szpitalu, inaczej 86-letnia kobieta może zacząć coś podejrzewać. Ostatecznie po interwencjach Putin godzi się na zabranie trumny. Jednak prezesowi PiS nie oszczędza się jeszcze długiego oczekiwania na pokładzie samolotu. Rosyjska straż graniczna przez 45 minut sprawdza paszporty dyplomatyczne kilkunastu osób.

Dwie następne noce w Pałacu Prezydenckim Jarosław Kaczyński czuwa przy bracie. Wykonuje ostatnie czynności przy zwłokach – i niech ta uwaga wystarczy za cały opis. We wtorek wychodzi z pałacu o 5 rano – do domu zdąży wejść na chwilę, aby się odświeżyć przed uroczystym posiedzeniem Sejmu. Stoi tam potem sam w pierwszym rzędzie sejmowych foteli obok portretu zabitej w katastrofie szefowej klubu Grażyny Gęsickiej i nawet, jeśli nie wychudł i nie posiwiał bardziej w ciągu tych trzech ostatnich dni, można odnieść takie wrażenie. Orkiestra gra żałobne melodie, politycy różnych klubów płaczą. On ma suche oczy, jedna z niemieckich gazet nazwie go „Skamieniały”. Wśród szlochających jest Mirosław Drzewiecki, niedawny bohater afery hazardowej. Ale w kilka godzin później będzie opowiadał klubowym kolegom, jak bardzo żałuje ludzi, którzy zginęli – z winy Lecha Kaczyńskiego, który kazał pilotowi lądować. Dodajmy, że nawet po ogłoszeniu stenogramów z czarnej skrzynki wiele tygodni później nie ma na to żadnych dowodów.

Jeszcze tego dnia wieczorem Kaczyński pojawi się na pierwszych mszach żałobnych – na przykład w kościele Świętej Anny na Krakowskim Przedmieściu za szefa prezydenckiej kancelarii Władysława Stasiaka, który od lat był swoistym wychowankiem obu braci. Potem przez wiele dni będzie działał jak w transie – pojawiając się i nawet przemawiając na kolejnych pogrzebach. Głos załamie mu się raz, już pod koniec tego strasznego okresu, kiedy będzie wspominał księdza Romana Indrzejczyka, żoliborskiego proboszcza i prezydenckiego kapelana, który był przez lata ulubionym kaznodzieją rodziny Kaczyńskich. Opisze tego ciepłego liberalnego duchownego jako „świętego człowieka”.

Prawie nie śpi, niewiele je, a jednak jego współpracownicy od początku są przekonani, że będzie kandydował na prezydenta, choć przez wiele dni nawet nie mają odwagi go o to spytać. Po prostu to wydaje się rozwiązaniem najbardziej naturalnym i im, i jemu: Lech by tego chciał.

Publicyści wciąż rozpisują się o jego komfortowej sytuacji w kampanii osiągniętej dzięki żałobie, a przecież tak naprawdę parasol ochronny niektórzy zaczęli zdejmować z niego już w czasie dyskusji o miejscu pochówku prezydenckiej pary na Wawelu, a więc w pierwszym tygodniu. W niespełna miesiąc później Kazimierz Kutz zarzuca politykom PiS, że ubierają się na czarno, snuje analogie z Chinami Mao Ze Donga, z mauzoleum Lenina. Waldemar Kuczyński nazywa jego początkowe milczenie „rzeczą paskudną”, a Władysław Bartoszewski, rozważając w wywiadzie dla austriackiego pisma możliwość „wykorzystywania żałoby”, używa określenia „nekrofilia”, zestawiając je figlarnie z pedofilią.

Nie to jest uderzające, że pojawia się sama debata o relacjach między żałobą i polityką, ale to, że te wyrzucane z siebie pospiesznie, nerwowo, jakby na wydechu epitety nacechowane są aż taką nienawiścią. Na początku rządów PiS Jarosław Kaczyński opowiadał ze swoim charakterystycznym rozbawieniem, że zamilkł na kilka tygodni zaraz po wyborach 2005 roku, pozwalając nowemu premierowi Kazimierzowi Marcinkiewiczowi na zdominowanie publicznego przekazu, a jednak nadal słyszał w mediach, że atakuje i jątrzy. Teraz ten scenariusz realizował się, zwłaszcza w pierwszych dniach kampanii, w dwój-, trój-, albo czwórnasób. Czy to zwycięstwo, czy porażka Kaczyńskiego? Cała książka będzie poniekąd próbą odpowiedzi na to pytanie.

Jego start w tych wyborach – tę decyzję jedni opiszą jako naturalną, choć heroiczną, inni będą w niej upatrywać czegoś nieludzkiego. Powiem szczerze – nie mam żadnego tytułu do dyskutowania o niej, skoro on, będąc w takim położeniu, uznał ją za swój moralny obowiązek: wobec zmarłego brata i wobec kodeksu wartości, jakie obaj wyznawali. Ale przyznam też: człowiek najbardziej poruszony opowiedzianą powyżej historią tych kilku kwietniowo-majowych tygodni, ma prawo czuć się też zmieszany. Stojąc przed zwłokami swojego brata w Smoleńsku, Jarosław Kaczyński powiedział: „Moje życie się skończyło”. Czy polityk o takim nastawieniu do świata nie powinien budzić niepokoju jako kandydat na najwyższy urząd? Czy nie będzie w nim nazbyt wiele gniewu, twardości, determinacji? Czy nie stanie się kimś niepodatnym na jakikolwiek kompromis, bo tak ciężko dotknął go los?

Z drugiej strony nie ma dziś żadnych podstaw, aby prowadzić absurdalną debatę o tym, czy Jarosław Kaczyński zmienił się na gorsze czy może na lepsze. A choć określenie „cierpienie uszlachetnia” wydaje się banałem, jest przecież prawdą, że ludzie ciężko doświadczeni doznają najróżniejszych przełomów. Czasem dostrzegają mocniej złożoność i kruchość świata, czasem stają się bardziej niż zwykle empatyczni i współczujący. Co stanie się z Jarosławem Kaczyńskim? Uczciwie mówiąc: nie wiem.

W pierwszych godzinach, dniach, choć ani razu nie wybuchnął, nawet gdy Rosjanie trzymali go w Smoleńsku, szarpiąc mu nerwy, był podobno wzburzony, odczuwał żal do politycznych przeciwników. Nie za to, że uknuli jakiś spisek, to człowiek dużo bardziej racjonalny od wielu swoich wyznawców. Ale za to, że nie szanowali zabitego prezydenta, że zafundowali mu oddzielną od premierowskiej wyprawę do Smoleńska, co stało się – choć przecież tylko pośrednio, w gruncie rzeczy przypadkowo – powodem tak dramatycznego końca. Na dnie tego rozżalenia może być też poczucie, że Lecha Kaczyńskiego zabiła słabość państwa, tak wielka, że nie było ono w stanie przypilnować bezpieczeństwa tej wyprawy kończącej się na lichym, źle przygotowanym lotnisku, zapewnić awaryjnych scenariuszy na wypadek złej pogody, postawić kogoś obok rosyjskich kontrolerów lotu na rosyjskiej wieży, tak jak mieli zrobić Amerykanie, gdy Barack Obama wybierał się do Krakowa na pogrzeb prezydenta, a wcześniej może zadbać o stan wyszkolenia polskich pilotów…

Obaj bracia zawsze o wzmocnienie tego państwa zabiegali, zawsze o jego sile marzyli. Można by rzecz jasna od razu odpowiedzieć, że ta historia to konsekwencja wieloletnich zaniedbań, które nie sprowadzają się tylko do przewin ostatniej ekipy, że PiS rządząc przez dwa lata także tego nie zmienił. Tylko że takie żale nie rządzą się wyłącznie prawami morderczej logiki. W śmierci prezydenta Kaczyńskiego, w fatalnym lądowaniu jego samolotu przyjmowanego na smoleńskim lotnisku można wyczytać symbol tego, co rzucało się w oczy wcześniej: traktowania go przez polski rząd i państwową administrację jako zło konieczne, uciążliwego petenta.

Zarazem jednak Jarosław Kaczyński oglądający podczas swoich wizyt w prezydenckim pałacu przy trumnie brata owe gigantyczne tłumy, te kilometrowe kolejki, według bliskich mu ludzi uspokoił się i wyciszył. Trudno powiedzieć, jakie wnioski polityczne z tego wyciągnął. Oddanie swojej kampanii w ręce takich „miękkich pisowców” jak Joanna Kluzik-Rostkowska czy Paweł Poncyljusz może być odbierane zarówno w kategoriach realnego sygnału, jak i zwykłej taktyki. Swojemu klubowi powiedział tylko, aby nie dawał się prowokować Platformie. Za tym jego milczeniem mogą się kryć rzeczy najróżniejsze. Całkiem możliwe, że on sam nie wie jeszcze, jakie. Michał Karnowski napisał trafnie: „On nie wrócił jeszcze z pogrzebów”.

Politycznie każdy wniosek z tych pierwszych dni kampanii jest uprawniony. „Posłanie do przyjaciół Rosjan” – marketingowo perfekcyjne, okazało się przecież ważne także jako sygnał polityczny. Nie jest najistotniejsze to, czy przywódca robi coś pod sondaże, ale czy idzie w dobrym kierunku.

Można dostrzec także dawnego Kaczyńskiego. Gdy słyszymy pogłoski, że jego kandydatami na najwyższe urzędy w parlamencie, czyli szefa klubu PiS i wicemarszałka, są Marek Kuchciński i Krzysztof Jurgiel, myślimy sobie: ten człowiek przynajmniej w pewnych sferach się nie zmieni. Zawsze będzie sięgał po sprawdzone, całkiem nieskuteczne recepty. Gdy krążą plotki, że jego następcą w partii, gdyby jakimś cudem udało mu się wygrać prezydenturę, będzie inteligentny, ale przecież pozbawiony finezji i również charyzmy lidera Joachim Brudziński, zastanawiamy się: jak to się stało, że przez tyle lat nie wychował sobie realnego następcy? Zamierza kierować partią z Pałacu Prezydenckiego?

– Popatrzył na te tłumy i chce mieć teraz wielką, pojemną, ogólnonarodową, naprawdę centrową partię – relacjonował z entuzjazmem pewien młody polityk PiS. Czyżby? Z tymi ludźmi na czele? To nierealne, chciałoby się powiedzieć. Gdy w kampanii prezydenckiej Kaczyńskiego podtrzymywany jest miękki ton, PiS-owcy ze starej gwardii zaczynają nachodzić sztab zaniepokojeni, że słyszą język, którego nie rozumieją. I że mogą się jutro znaleźć w partii, której nie rozpoznają.

A Jarosław? Jarosław w czymś nie zmienił się naprawdę. Ostatnio podczas jednej z wyborczych narad prawie się przejęzyczył. Chciał powiedzieć „kampania Leszka”. Tak będzie jeszcze długo, a może już zawsze.

****

Dla mnie był na początku człowiekiem, który pokonał w debacie Adama Michnika. Kiedy to się stało, podczas kampanii prezydenckiej 1990 roku, uczyłem historii i wiedzy o społeczeństwie w pewnym warszawskim liceum. Podczas dyskusji na temat bieżącej polityki uczeń czwartej, maturalnej klasy powiedział do mnie: „No to teraz Mazowiecki już przegrał. Kaczyński wygrał kampanię dla Wałęsy”. Mnie wprawdzie wydawało się, że ten słynny pojedynek na słowa, pomysł Marka Maldisa, telewizyjnego dziennikarza i szkolnego kolegi Jarosława Kaczyńskiego, może mniej nawet wygrał prezes Porozumienia Centrum, a bardziej przegrał Michnik ze swoją drażniącą agresywnością i nieokiełznanym słowotokiem, a jego ironicznie uśmiechnięty protagonista tylko to skwitował. Wszakże do dziś pamiętam rzuconą przez niego na sam koniec uwagę, kiedy naczelny „Wyborczej” przewidywał wrzaskliwie zwycięstwo Mazowieckiego: „Niech przynajmniej wygra z Tymińskim”. Uznałem to za zły prognostyk i bardzo nad tym bolałem. Byłem wtedy gorącym zwolennikiem ówczesnego premiera.

Gdy pod koniec 1991 roku zaczynałem pracę dziennikarską, Jarosław Kaczyński, prezes Porozumienia Centrum, a do niedawna szef prezydenckiej kancelarii, był dla mnie mimo wszystko widzianym czasem na telewizyjnym ekranie naburmuszonym wałęsowskim dygnitarzem, pełnym ostentacyjnej wyższości okazywanej innym dyskutantom. Wkrótce zrobiłem z nim pierwszy wywiad dla „Życia Warszawy” (rewolucja pokoleniowa w dziennikarstwie miała swoje prawa) i poznałem jeszcze kogoś innego: człowieka dowcipnego, często wprawdzie zestresowanego i nieufnego, ale też szybko otwierającego się w powodzi swoich słynnych barokowych rozmów z tysiącami dygresji i szkatułkowych zawijasów, gdzie wątek przelewał się w inny wątek, aby powrócić do punktu wyjścia, czasem po godzinie.

Te rozmowy toczone już w nerwowych czasach rządów Olszewskiego i Suchockiej, kiedy partyjne trójki negocjowały z siódemkami, dymisje przeplatały się z kompromitacjami, a politycy z niezliczonej liczby partii i partyjek wciąż epatowali publiczność gwałtownymi oświadczeniami, bardzo wiele mi dały. Poznałem analizę społecznych uwarunkowań polityki, jakiej nie zaproponował mi wcześniej żaden z bliższych mi partyjnych liderów – wielobarwną, precyzyjną, choć pełną komplikacji. „Gazeta Wyborcza” przedstawiała Kaczyńskiego jako emocjonalnego radykała, tymczasem w jego wywodach przeważała matematyczna logika. Jego przeciwnicy zarzucali mu, że odwołuje się do czytankowego antykomunizmu, do hurapatriotycznych emocji, a ja słuchałem gorzkiego opisu kondycji polskiego społeczeństwa, jakiej nie powstydziliby się Stańczycy czy Roman Dmowski.

Zarazem ucząc się od niego, pozostawałem przez lata z Jarosławem Kaczyńskim w czasem intensywnym, czasem przytłumionym sporze. Sympatię dzieliłem między jego hasła radykalnej przebudowy państwa i wysiłki solidarnościowych pozytywistów próbujących dłubać, na przykład za pośrednictwem rządu Suchockiej czy koalicji AWS-UW, przy modernizacji kraju w dużo spokojniejszy sposób. Strategia Kaczyńskiego wydawała mi się zbyt maksymalistyczna, styl uprawiania polityki – zanadto zygzakowaty i impulsywny, poszczególne pomysły na urządzenie państwa – kontrowersyjne i na dokładkę dogmatycznie bronione, jakby nie mogły być zastąpione przez inne, nieraz podobne. A jednak w 1997 roku, życząc wyborczego sukcesu centroprawicowemu blokowi stworzonemu przez Mariana Krzaklewskiego nastawionemu na współpracę z liberalną Unią Wolności, bo to oni mieli szansę przebudować kraj, byłem jednym z tych ponad ośmiu tysięcy wyborców, którzy oddali głos na Jarosława Kaczyńskiego wystawionego w następstwie splotu przypadków na nie swojej, warszawskiej liście Ruchu Odbudowy Polski. Nie chciałem wzmacniać rozdygotanego, posługującego się lustracyjną nowomową ROP. Lecz wydawało mi się, że on zniknąć z polityki nie powinien. Że jest potrzebny choćby jako złośliwy recenzent tego, co robili „pozytywiści”.

Apogeum naszych kontaktów przypadło na lata 2004-2006, kiedy nie bez trudności zdołaliśmy wraz z Michałem Karnowskim przeprowadzić wywiad-rzekę z obydwoma braćmi Kaczyńskimi. Zaryzykuję twierdzenie: nigdy wcześniej ci dwaj politycy nie mówili tak szczerze o swoim życiu, o doświadczeniach i ludziach, z którymi się zetknęli, a także o swoich pomysłach, ocenach i celach. Tym bardziej nie zdobyli się na to potem, przygnieceni logiką swoich stanowisk, opancerzeni w obliczu burzliwej debaty, jaka wybuchła za czasów ich rządów i trwa do dziś. Nie ogłoszono tej książki wydarzeniem – łaska spokojnej, lojalnej rozmowy może być udzielona Bronisławowi Geremkowi, Leszkowi Balcerowiczowi, nawet Czesławowi Kiszczakowi, ale nie Kaczyńskim. A jednak każdy, kto chce napisać coś więcej o ich działalności, sięga po książkę „O dwóch takich... Alfabet braci Kaczyńskich”.

W„Alfabecie” Lech Kaczyński opowiada, że postanowił zostać politykiem w wieku 12 lat – podczas kręcenia filmu „O dwóch takich, co ukradli księżyc”, w którym bracia zagrali Jacka i Placka. Jakichś bardziej zasadniczych powodów tej decyzji nie wymienił, poza anegdotą, jak to operator Bogusław Lambach zainteresował go polityką, opowiadając o XXII zjeździe KPZR, tym, na którym pogłębiono krytykę Stalina i postanowiono wyrzucić trumnę wodza z mauzoleum. Ten sam Lambach miał snuć wizję Lecha Kaczyńskiego jako premiera („ja będę starszym panem z laseczką, a ty będziesz rządził”).

Kusząca perspektywa dla dziecka, któremu wszystkiego zabraniają – nawet szaleć na planie filmowym, do czego bracia mieli wybitne predylekcje. Jarosław Kaczyński twierdził z kolei, że mógł mieć pomysł zajęcia się polityką jeszcze wcześniej niż brat. „Miałem w ogóle różne życiowe plany. Wiedziałem na przykład, jak będę w dorosłym życiu wyglądał. Oczywiście rzeczywistość bardzo się potem różniła od tych moich wyobrażeń. Pojąłem, że życie jest bardziej skomplikowane. Tak samo było z polityką. Ja sobie wszystko zaplanowałem. Do władzy dochodzę w wieku 34 lat. I będę rządził do dziewięćdziesiątki, żeby pobić rekord kanclerza Adenauera. To nie miała być dyktatura. Uznałem, że będę tak dobry, że wygram kolejne wybory. Teraz powinien być 21. rok moich rządów i jeszcze 35 lat przed nami” – mówił, dworując sobie, ale tylko trochę, w roku 2005.

To zresztą nie było wszystko. W innej rozmowie Jarosław Kaczyński opowiedział nam o zapamiętanej dziwnym trafem scenie, właściwie migawkowym wspomnieniu, jakie czasami czepiają się człowieka, nie wiedzieć czemu, na całe życie. Przechodzi przez plac Wilsona na rodzinnym Żoliborzu i myśli o premierze Indii Nehru. Wyobraża go sobie jako człowieka potężnej woli, a jednak dochodzącego do momentu, gdy nie może wszystkiego. Przecież jego wielki kraj pozostał niezmieniony lub zmieniony w zbyt małym stopniu. Jakie są więc granice możliwości przywódcy? Czy Kaczyński mógł sobie zadawać to pytanie jako najbardziej nawet oczytany licealista? Wiedział, według relacji kolegi Marka Maldisa, że na początku XX wieku prezydentem USA był William Howard Taft. Ale to było coś więcej.

Co, kto i kiedy sobie myślał, nie wiemy; wiemy, że obaj bracia zachowali świetną pamięć. Jak sobie wyobrażali ewentualne własne rządy, żyjąc w kraju, gdzie udział w polityce był według wielu podpisaniem cyrografu z diabłem, skazującym na dokładkę na powielanie bezbarwnych rytuałów? Pewnie jako przewodzenie jakiemuś abstrakcyjnemu państwu w stylu przywołanych przed chwilą Indii, przecież nawet w bajce „O dwóch takich…” mogli obejrzeć mały traktacik o władzy. Skądinąd, jak zapamiętali ich koledzy, sami nie wyróżniali się przywódczymi zdolnościami, już choćby dlatego, że jako bliźniacy byli w ramach grupy zawsze trochę oddzielnym teamem. Maldis, który znał ich i z podstawówki, i ze szkoły średniej pamięta to tak: „Kaczki to były normalne chłopaki, wałęsające się z nami po ulicach, popalające papierosy. Czym się wyróżniali? Często nie pamiętali o zawiązaniu butów”.

W kaszę sobie jednak dmuchać nie dawali, o czym świadczą ich opowieści o bitwach na kamienie na żoliborskich podwórkach, a potem o bójkach na pięści w liceum. Sami obawiali się po latach trochę wydźwięku tych wspomnień i mieli rację – w internecie w czasie ich rządów podchwycono to natychmiast, przedstawiając ich jako zbyt agresywnych (choć po prawdzie Jarosław sam to trochę sprowokował, przeciwstawiając swoją kindersztubę manierom Donalda Tuska „wychowanego na podwórku”). Czasy ich dzieciństwa były skądinąd mocno inne niż dzisiejsze, we wspomnieniach obu braci wciąż obecna jest wojna, symbolizowana przez ruiny, koło których się bawili i przez niewypały, które wyciągali z ziemi. Zarazem pewna brutalność ich podwórkowych doświadczeń była uzupełniana cieplarnianą, a przede wszystkim inteligencką atmosferą ich domu, gdzie mama polonistka czytała na głos książki, dbała, aby wcześnie poznali zagraniczną i zwłaszcza polską klasykę, zabierała do kin i teatrów na wybrane filmy.

Czy ten klimat zachęcał w sumie do angażowania się w coś, co tamto pokolenie będzie nazywało w warunkach opresyjnego PRL-u „knuciem”? Niekoniecznie. Piotr Semka w swojej nowej książce o Lechu Kaczyńskim trafnie zauważa, że wiele poakowskich domów (a i Rajmund, i Jadwiga Kaczyńscy zdążyli przejść przez wojenną konspirację) zachęcało swoje potomstwo raczej do ostrożnego trwania, niż wychylania się. Z relacji zmarłego prezydenta wynika, że zwłaszcza ojciec niezbyt przychylnym okiem patrzył na późniejsze zaangażowanie się synów w opozycję. Było w tym przekonanie: my, akowcy, nie pchajmy się na widok publiczny, bo potraktują nas gorzej niż innych. Zarazem dobrze sytuowany, wyjeżdżający za granicę inżynier Kaczyński miał wiele do stracenia. Jak wielu przedstawicieli inteligencji technicznej, uciekał zapewne w swoisty inżynierski pozytywizm. Na dokładkę jako człowiek, który stracił w dzieciństwie rodzeństwo, po prostu bał się o dzieci.

Decyzja: będziemy aktywni, była więc decyzją własną. Podjętą pod wpływem opowieści rodziny, podsuwanych przez matkę lektur, ale własną. Ona zapadła już wtedy, kiedy szukali jeszcze w liceum, w żoliborskim mieszkaniu późniejszego komandosa Seweryna Blumsztajna, pierwszych kontaktów z walterowcami, z pełną zresztą świadomością różnic. Jarosław Kaczyński sobie tych różnic nie wymyślił, Marek Maldis, bliski temu środowisku, opowiadał w 2005 roku: „My byliśmy lewakami, Jarek i Lech wynieśli z rodzinnego domu fascynację przedwojenną Polską. Polską Piłsudskiego i Dmowskiego”. Jednak u młodych ludzi, którzy żyli w tym czasie na pograniczu akceptacji i odrzucenia realnego socjalizmu, Kaczyńscy szukali jednego: czynu. Tą dewizą będą się kierować przez lata. – Nie byliśmy lewicą, tylko uważaliśmy, że lewica jest odważniejsza – tłumaczył Lech Kaczyński ich późniejsze równoległe związki z KOR-em, a potem w latach 80. częste sojusze z takimi przedstawicielami laickiej lewicy jak Adam Michnik czy Jacek Kuroń w jawnej i podziemnej „Solidarności”.

Mieli to okazję przećwiczyć już w marcu 1968 roku, jako studenci pierwszego roku prawa biegający na warszawskie manifestacje wywołane przez lewicowych, ale też coraz bardziej antypeerelowskich komandosów w związku ze zdjęciem „Dziadów” Adama Mickiewicza ze sceny Teatru Narodowego. Jarosław Kaczyński z rozbawieniem wspominał w „Alfabecie”: „Wszyscy studenci podnosili pięści w ślad za Ireną Lasotą, która stojąc na balkonie, zrobiła to jako pierwsza. Mnie to bardzo złościło, bo to komunistyczny gest, ale też podnosiłem. Byłem przekonany, że ten ruch nie wygra, nie identyfikowałem się z nim do końca, ale to był dylemat: bić się czy nie bić. Obowiązkiem było bić się”. W delegacji studentów, która poszła wtedy do rektora UW, bracia widzieli Jadwigę Staniszkis-Lewicką, córkę i wnuczkę działaczy endecji związaną jednak już w tym czasie, choć nie korzeniami socjologicznymi, z grupą komandosów. Potem stanie ona jeszcze wiele razy na ich drodze – szczególnie Jarosława. Dziś stała się (na chwilę?, na dłużej?) jego zaprzysięgłą zwolenniczką.

Rzeczywiście nic z tych wystąpień nie wyszło, nawet jeśli na kilka dni rozlały się po kraju, a jeszcze w rok później, jak wspominał ich kolega ze studiów Wojciech Jasiński (potem minister w ich rządach), Lech i Jarosław Kaczyńscy siedzieli na dziedzińcu uniwersytetu sądząc, że w pierwszą rocznicę marcowych wydarzeń coś się wydarzy, ktoś wezwie do czynu. Nie wezwał. Wkrótce potem pojawiła się za to pierwsza poważniejsza szkoła politycznego myślenia – istotniejsza niż okazyjne spotkania w mieszkaniu Blumsztajna czy ganianki z milicją po Krakowskim Przedmieściu. Było to seminarium profesora Stanisława Ehrlicha, którego Jarosław Kaczyński będzie wymieniał wśród swoich mistrzów na równi z Piłsudskim (a jak wynika z jego opowieści, wpływ na jego życie wywrze większy).

Oryginalny to patron późniejszych wyborów twórcy polskiej centroprawicy – intelektualista o żydowskich korzeniach, przed wojną lewicowiec, a po wojnie komunista z kartą armii Berlinga, który wprawdzie odrzucił ofertę Romana Zambrowskiego, aby uczestniczyć w budowaniu PRL w roli polityka, ale który odegrał rolę pacyfikatora polskiego prawa w stalinowskim duchu. Jeszcze później według władz rewizjonista, a tak naprawdę człowiek, który w jakimś sensie odrzucał komunizm, choć należał do PZPR. Człowiek, którego związki z Kaczyńskimi pokazują, jak nieproste są ludzkie ścieżki. Ale co więcej, potwierdzający moją tezę, że doskonale to rozumie (wbrew stereotypowi) Jarosław Kaczyński. Nawet, jeśli nie zawsze umiał o tym swoim przekonaniu opowiedzieć przekonująco Polakom. Po latach zaświadczy o tym, uczestnicząc jako polityk PC w pogrzebie tego dziwnego profesora, nieomal ramię w ramię z Jerzym Wiatrem.

Ehrlich był rzeczywiście dziwny. Apodyktyczny (chciał decydować o przyszłości każdego ze swoich seminarzystów), a zarazem w specyficzny sposób demokratyczny, skoro będąc szefem katedry i byłym naczelnym redaktorem pisma „Państwo i Prawo”, zapraszał swoich ulubionych studentów do mokotowskiej kawiarni Mozaika albo do własnego domu na wino. Pozyskał ich już na pierwszym roku, zapraszając w największym wirze studenckich zamieszek marcowych na prywatne seminarium, na którym objaśniał całkowitym żółtodziobom nieznane szerokiemu ogółowi kulisy Marca 68, pokazywał mechanizmy, jakie znał dobrze, będąc blisko świata aparatu PZPR. Tłumacząc, że sprawa ma drugie dno, że na przykład tak zwany moczaryzm to wyraz aspiracji młodszych, głodnych władzy aktywistów, którym starzy komuniści blokują drogę do karier. Nie odwodził ich od wychodzenia na ulice, ale radził, aby zachowali rozsądek i pamiętali zawsze o politycznym kontekście. – Uczył chłodu, dystansu, pamiętania o własnym rozwoju – mówi Maciej Łętowski, dziś dziennikarz, a wtedy kolega z roku Kaczyńskich. Sam Jarosław chętnie wspomina, jak Ehrlich pilnował jego naukowej kariery, zachęcał do habilitacji. Pilnował bardziej niż on sam.

Profesor był cały czas człowiekiem pełnym paradoksów: mówił o sobie: „austromarksista”, odwołując się do dawno minionej socjalistycznej schizmy, i upierał się, że będzie badał zjawisko pluralizmu i grup nacisku w socjalizmie, co ortodoksyjnym przedstawicielom oficjalnej nauki jawiło się jako rewizjonizm właśnie. Polemistom z tych pozycji odpowiadał językiem naukowym, a nie politycznym, a studentom zadawał prace o różnych lobbies występujących w PRL – Kaczyński pisał na przykład o Związku Nauczycielstwa Polskiego. Na samym seminarium rozmawiano językiem dużo bardziej otwartym niż w relacjach ze światem zewnętrznym – słuchaczami byli tacy znani potem ludzie jak, poza Kaczyńskimi i Łętowskim, Wojciech Sadurski, Piotr Winczorek, a nawet odkrywca historycznych sensacji Bogusław Wołoszański. Jarosław Kaczyński opowiadał po latach, że Ehrlich szukał w globalnej rzeczywistości dowodów na wypalanie się ekspansji komunizmu, że raz widział go w konflikcie Egiptu z ZSRR, innym razem w załamaniu się rewolucji komunistycznej w Portugalii. W tym sensie był wrogiem systemu, ale nie wierzył zarazem w jego szybki koniec. – On rozumował takimi kategoriami, jak Henry Kissinger, z naukowej logiki wychodziło mu, że ten system będzie trwał, choć też, inaczej niż ortodoksyjni marksiści uważał, że będzie się zmieniał, że nadszedł kres jego dalszej ekspansji – relacjonuje Łętowski.

– I tu natrafił na niespodziewanego partnera, a po trosze oponenta w Jarku, który głośno przekonywał, że system upadnie jeszcze za naszego życia, że wystarczy tylko mocna polityczna wola. Spierał się z profesorem, w tym akurat przyznawałem mu rację, że imperium sowieckie zostanie rozsadzone siłą sprzeczności narodowych i religijnych. Ehrlich roli tych czynników jako stary marksista i internacjonalista nie doceniał, choć trzeba mu przyznać, że samej dyskusji o przyszłości imperium nie odmawiał. Wiedział z historii, że ich trwałość jest ograniczona. Z kolei tak daleko, jak Jarek nie poszedł wtedy żaden z nas, także i jego własny brat, bo Leszek był wtedy miłym, umiarkowanym, młodym człowiekiem o lewicowych przekonaniach – to relacja Macieja Łętowskiego.

– Do dziś Jarosław mówi jego językiem, te wszystkie „ośrodki politycznej dyspozycji”, te „grupy interesów” są właśnie z Ehrlicha – zauważa Łętowski. Związek intelektualny z naukowcem, który uczył go po prostu kanonów polityki jako takiej, daje się wyczuć nawet dziś po pięciu minutach rozmowy z prezesem PiS. Gdy mocno dotknięty przez Lecha Wałęsę w programie telewizyjnym Tomasza Lisa szukał argumentu na rzecz swojej intelektualnej wyższości, od razu przypomniał sobie o tym seminarium sprzed 40 lat.

To skądinąd paradoks: marksista i dawny intelektualny obrońca reżymu kształtuje kogoś, kto chce użyć uzyskanych od niego mądrości przeciw systemowi i nawet tego nie ukrywa. Co więcej, profesor przestrzega wprawdzie przed tym (Jarosław był przecież w jego mniemaniu jednym z kandydatów na jego następcę, na naukowca), ale jakąś cząstką duszy tego nie wzbrania. Sam przecież eksperymentuje intelektualnie z myślą o walce z systemem, choć przemawia jako głos rozsądku. A skądinąd po Marcu 68 nie chce emigrować z Polski, choć dzięki znajomościom w sferach naukowych na Zachodzie mógłby się tam z powodzeniem urządzić. W 1981 roku złoży bez rozgłosu partyjną legitymację.

Opowiadał swoim studentom o tym, co ukryte. O sekretnych sprężynach władzy schowanych za fasadą, o najnowszych plotkach z kręgów obozu władzy, ba, nawet o tym, że ktoś z pracowników uczelni może być równocześnie człowiekiem związanym z jakąś frakcją partyjnego aparatu lub z tajną policją. Nie uważał tego za spiskowe myślenie, po prostu za zwykłą, chłodną wiedzę. Znalazł pojętnego, inteligentnego ucznia, który jednak odmawiał Ehrlichowi jednego: nie chciał być pozytywistą.

– Jarek mówił nam już wtedy, że będzie samotnym rewolucjonistą, nawet brat za nim w tym nie nadążał – opowiada Maciej Łętowski. On sam wybrał inną drogę – działalność w ramach koncesjonowanego przez PZPR ruchu katolickiego Znak, dającą możliwość zachowania własnej tożsamości ideowej, ale nie politycznego buntu przeciw systemowi. Kiedy zaproponował Kaczyńskiemu, aby ten poszedł za nim, usłyszał, co prawda po udziale w kilku znakowskich spotkaniach, odmowę. – Masz przed sobą świeżo upieczonego, skromnego, terenowego współpracownika KOR – miał powiedzieć Jarosław koledze ze studiów.

Wrażenie pewnego wyprzedzania Lecha przez Jarosława zostanie potwierdzone w kolejnych latach. Ten drugi rzeczywiście przyłączył się wcześniej do korowskiej opozycji, zgłaszając się do Jana Józefa Lipskiego, nieskazitelnie uczciwego niekomunistycznego lewicowca, kolegi matki z Instytutu Badań Literackich, który był jednym ze współzałożycieli tej formacji. Lech Kaczyński zrobi to na własną rękę w Trójmieście, gdzie przeniósł się wykładać prawo pracy na Uniwersytecie Gdańskim, ale w sumie Jarosław zaangażuje się mocniej, bardziej konsekwentnie. Zapłaci za to marginalizacją w świecie nauki – będzie prowadził jedynie zajęcia w filii Uniwersytetu Warszawskiego w Białymstoku, gdzie zsyłano niepokornych. W tym czasie Lech stanie się cenionym wykładowcą prawa pracy na Uniwersytecie Gdańskim, a gdy tuż przed 1980 rokiem zaczną się nad nim zbierać czarne chmury jako nad współpracownikiem KOR i Wolnych Związków Zawodowych (prowadził wykłady z prawa pracy w mieszkaniu Anny Walentynowicz, między innymi dla Lecha Wałęsy), uratuje go choroba.

Różnić ich będą relacje ze światem. Jarosław ograniczający swoje kontakty przeważnie do politycznych (choć Jadwiga Staniszkis będzie opowiadała o godzinach przegadanych z nim w wyziębionym pociągu do Białegostoku). Ascetyczny, skoncentrowany na polityce, nie założy rodziny, a porywać się będzie na zadania najtrudniejsze, wymagające fizycznej odwagi, jak wyjazdy w teren w ramach Biura Interwencji KOR, gdy przyszło mu próbować badać morderstwa popełniane przez milicję na zwykłych ludziach gdzieś na zabitej dechami prowincji (takie jak pokazane ostatnio w filmie „Dom zły”). W tym czasie Lech się ożeni, w 1980 roku doczeka się córki Marty, a spotkania z liderami gdańskiej, korowskiej opozycji – Bogdanem Borusewiczem czy Andrzejem Gwiazdą nie odgrodzą go od świata. Po latach opowiadał z entuzjazmem, jak biegał wówczas „po kominach” popijać winko z przyjaciółmi, często ludźmi od opozycji bardzo odległymi, także członkami PZPR.

Te różnice nie wyjaśniają oczywiście wszystkiego. W Gdańsku, gdzie opozycja jest nieliczna, Lech nawet wstrzemięźliwy w angażowaniu się, mógł się wydawać ważny w tamtejszej hierarchii. Jarosław jest za to w Warszawie wciąż mało widoczny, cały czas w drugim szeregu. W dodatku w 1980 roku to Lech wejdzie na teren strajkującej stoczni – przyłączając się nagle do najważniejszej z gier, której na imię od tej pory „Solidarność”. Jak wynika z zapisów SB w teczce Jarosława Kaczyńskiego, którą ujawnił w 2006 roku, przesłuchiwany na komendzie w Pałacu Mostowskich w początkach stanu wojennego obruszył się, gdy funkcjonariusz uznał, że pozycja jego brata w związku była większa niż jego.

To gwałtowne zaprzeczenie nie było jednak dowodem jakiejś ich rywalizacji. Przeciwnie, scena, gdy Lech Kaczyński po przyjeździe do rodzinnego domu w Warszawie dogryza bratu, że ten nie angażuje się w opozycję, aż w końcu znajduje na antresoli pieniądze zbierane przez tegoż brata na sądzonych robotników z Radomia i Ursusa, jest jak z patriotycznej czytanki i dowartościowuje ich obu. To scena godna młodych ludzi (mieli wtedy po 27 lat), którzy w dzieciństwie śpiewali po wieczornym pacierzu „Jeszcze Polska nie zginęła”. Nie narzekajmy na jej kiczowatość, bo takie scenki zdarzają się w realnym życiu.

Cały ten czas wspierali się i uzupełniali – paradoksalnie również w czasie tak radykalnego rozdzielenia się, jakim był wyjazd jednego z braci za pracą do innego miasta. Rozdzielali się zresztą już wcześniej – w liceum chodzili od pewnego momentu do dwóch różnych klas, a później do dwóch różnych szkół. Ich związki pozostały jednak ścisłe. Gdy Lech Kaczyński opowiadał, jak to nie spał całą noc po tym, jak usłyszał przez telefon, że brat nie wrócił na czas z jakiejś konspiracyjnej misji z Torunia, przypomina się dużo późniejsza uwaga Jacka Merkla, kolegi z „Solidarności”: „Gdy Lecha bolał ząb, borowano Jarka. Gdy Jarek miał kłopot w rządzie, Lech jako prezydent skracał zagraniczną wizytę”.

Relacje braci bliźniaków budziły potem spekulacje biografów. Autorki tekstu na ich temat w „Polityce” domniemywały na przykład, że ich inność mogła rodzić poczucie wyobcowania. Wskazywały zresztą również na inne możliwe powody tego wyobcowania i w konsekwencji nieufności wobec świata zewnętrznego – na przykład budzili zawiść rówieśników jako młodociani aktorzy, którzy wystąpili w filmie. To ciekawy przyczynek do psychologicznej refleksji, a bracia sami dodali kolejne tropy, opowiadając w „Alfabecie”, jak to bywali przedmiotem niechęci, zwłaszcza w podstawówce, z powodu dobrej sytuacji materialnej, którą zawdzięczali pracy ojca. Jednak gotów jestem poświęcić się takim psychoanalizom pełną parą dopiero wtedy, gdy będą dotyczyć także i innych polityków. Gdy w dzieciństwie i wczesnej młodości poszukamy korzeni nieco dogmatycznego uporu Leszka Balcerowicza, pogłębiającej się toksyczności Adama Michnika, będącej przez lata przedmiotem rozważań, ale nigdy głośnych, skłonności do alkoholu Jacka Kuronia albo emocjonalnej labilności Donalda Tuska. Do tego jednak wszyscy komentatorzy zabierają się jakby ostrożniej.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: