Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Jelita - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jelita - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 373 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Pora była je­sien­na, jesz­cze let­nim cie­płem ogrza­na; na po­lach sta­ły tam tyl­ko nie po­zwo­żo­ne do bro­gów i sto­dół kopy, gdzie du­cho­wień­stwo dzie­się­ci­ny z nich swo­jej nie od­dzie­li­ło. Mało któ­ry za­gon po­chy­lo­nym od wia­tru i desz­czów zbo­żem był okry­ty. Na sko­szo­nych łą­kach pa­sło się by­dło swo­bod­nie, na ścier­niach roz­pro­szo­ne czer­nia­ły owce. Wśród żół­tych pól, pa­sa­mi zo­ra­ne na przy­szłą siej­bę wi­dać było role czar­ne, nad któ­ry­mi ula­ty­wa­ło ptac­two szu­ka­ją­ce w świe­żej zie­mi ro­ba­cze­go żeru.

Na nie­bie­siech jesz­cze je­sień nie roz­wie­si­ła była sza­rych opon desz­czo­wych, po­roz­ry­wa­ne tyl­ko ob­ło­ki prze­su­wa­ły się po bla­dym błę­ki­cie, zło­ty­mi i po­ma­rań­czo­wy­mi bra­mo­wa­ne pa­sa­mi sło­necz­nych pro­mie­ni. Wiej­ska ci­sza otu­la­ła osa­dę wiel­ką, z dala la­sa­mi oto­czo­ną.

Sie­dzia­ła ona tu za­kry­ta od na­pa­ści nie­przy­ja­cie­la, któ­ry tak czę­sto kraj nisz­czył i pu­sto­szył, bo nig­dzie koło niej zgliszcz wi­dać nie było, a cha­ty czas mia­ły po­sta­rzeć w spo­ko­ju.

W po­środ­ku na wzgó­rzu, opa­sa­ny wa­łem po­ro­słym zie­le­nią, a ob­wa­ro­wa­nym czę­sto­ko­łem, roz­sia­dał się dwór duży, drew­nia­ny, z da­chem wy­so­kim. Bra­ma wyż­sza jesz­cze od nie­go wjazd wska­zy­wa­ła. Sta­ła ona te­raz otwo­rem.

W po­dwó­rzu do­syć pu­stym, wśród któ­re­go stud­nia z żu­ra­wiem i ko­ry­ta­mi naj­wid­niej­szą była, roz­ło­ży­ły się wozy ja­kieś, od któ­rych ko­nie od­przę­ga­no. Jezd­ni zsia­da­li, gwar­no było i cze­la­dzi dużo, wy­bie­gł­szy z szop, krę­ci­ło się po­spiesz­nie oko­ło dwo­ru.

Wło­darz miej­sco­wy, w dłu­giej opoń­czy pod­pa­sa­nej rze­mie­niem, w czar­nych skórz­niach, z twa­rzą ogo­rza­łą, z dłu­gi­mi wło­sy spa­da­ją­cy­mi na ra­mio­na, czap­kę wy­so­ką w ręku trzy­ma­jąc, w dru­gim kij bia­ły, zda­wał się za­ję­ty i za­kło­po­ta­ny ugasz­cza­niem przy­jezd­nych. Spa­dli tu wi­dać nie­spo­dzie­wa­ni, bo wszyst­ko się koło nich krę­ci­ło, po­tra­ciw­szy gło­wy.

Dwór pań­ski, któ­ry w po­dwó­rzu się roz­glą­dał, wca­le był wspa­nia­ły i zna­mio­no­wał do­stat­nie­go człe­ka. Kil­ku­dzie­się­ciu zbroj­nych w nie lada oręż, na ko­niach do­brych i stroj­nych, wo­zów kil­ka, odzież cze­la­dzi barw­na, po­sta­wy dwo­ru i żoł­nie­rza dum­ne a rzez­kie mo­gły bo­daj udziel­ne­go ksią­żąt­ka w po­dró­ży ka­zać się do­my­ślać.

Go­spo­da­ro­wa­ło tu owo ry­cer­stwo jak­by w domu. Je­den, star­szy wi­dać nad oręż­ny­mi, do wło­da­rza na­ka­zu­ją­co prze­ma­wiał, a ten, czap­ki nie na­kła­da­jąc, za­fra­so­wa­ny cze­ladź po­pę­dzał. Trze­ba było po­mie­ścić lu­dzi i ko­nie, na wy­pa­dek sło­ty kę­dyś pod dach za­cią­gnąć wozy, choć one skó­ra­mi po­na­kry­wa­ne były, w ostat­ku garść tę znu­żo­ną i zgłod­nia­łą kar­mić i poić. Wło­da­rza też głos ochry­pły a krzy­kli­wy co chwi­la na­wo­ły­wał pa­rob­ków, a ci bie­ga­li, to i owo chwy­ta­jąc po­stra­sze­ni. Je­den po­chwy­cił już był żu­raw i, sta­nąw­szy na zrę­bie stud­ni, co ry­chlej wodę w ko­ry­ta na­le­wał, bo ko­nie spra­gnio­ne do su­chych się ci­snę­ły; dru­gi sia­no z szo­py cią­gnął. Ry­cer­stwo na­krzy­ki­wa­ło i klę­ło.

Ten sam ruch wi­dać było przy dwo­rze, któ­re­go drzwi wszyst­kie otwo­rem sta­ły i okna były od­su­nię­te. Lecz tu, oprócz cze­la­dzi, przy­by­łych go­ści nie wi­dać było.

W sie­niach dwu zbroj­nych spo­czy­wa­ło na ła­wie, że­la­zne heł­my po­zdej­mo­waw­szy z gło­wy; sie­dzie­li znu­że­ni, nic nie mó­wiąc do sie­bie. W izbie są­sied­niej, któ­rej drzwi nie za­mknię­te były, tyl­ko przy­war­te, da­wał się sły­szeć krok cięż­ki męż­czy­zny, któ­ry z wol­na, dziw­nie się ja­koś po­ru­szał. Po tym cho­dzie znać było, jak by go dro­ga od­by­ta nie uspo­ko­iła i nie znu­ży­ła. Zbroj­ni, co słu­cha­li pode drzwia­mi, spo­glą­da­li cza­sem na sie­bie, jak by się py­ta­li, co on robi.

W isto­cie ktoś tam się po­ru­szał jak­by bez my­śli, a pod wła­dzą uczu­cia, co nim mio­ta­ło. Szedł to żywo bar­dzo i jak by pę­dził za czymś, to sta­wał nie­po­ru­szo­ny, to wlókł się, nogi za sobą cięż­kie po­cią­ga­jąc. Ru­chom tym to­wa­rzy­szył to szczęk orę­ża, któ­ry mu­siał mieć na so­bie, to dy­cha­nie pier­si zmor­do­wa­nej. Cza­sa­mi przy­sia­dał cięż­ko na ławę. Sły­chać było ugi­na­ją­ce się pod nim su­che drze­wo, to wsta­wał po­spiesz­nie i bie­gał po izbi­cy, zbli­ża­jąc się ku drzwiom sa­mym i od­da­la­jąc w dru­gi ko­niec, skąd głu­cho stą­pa­nia do­cho­dzi­ły.

Oręż­na straż, ile razy się przy­su­nął ku drzwiom, zda­wa­ła się go­to­wać do po­wsta­nia, a gdy się nie do­cze­ka­ła pana, opa­da­ła znu­żo­na, swo­bod­niej od­dy­cha­jąc.

Tym­cza­sem w po­dwó­rzu or­szak pań­ski za­bie­rał się na noc­ny spo­czy­nek, bo wie­czór nad­cho­dził.

W cha­cie sto­ją­cej nie­da­le­ko dwo­ru baby już roz­nie­ci­ły były ogni­sko wiel­kie, wid­ne przez drzwi roz­twar­te, któ­ry­mi dym wil­got­nych, na­gle pod­pa­lo­nych po­lan wy­cho­dził kłę­ba­mi. W dru­giej obok, gdzie łaź­nia była, tak­że pa­rob­cy co ry­chlej na­kła­da­li drze­wo, aby dla po­dróż­nych, choć póź­no, ką­piel była go­to­wa.

Z wol­na słoń­ce bla­de spusz­cza­ło się, poza chmu­ra­mi prze­świe­ca­jąc ku za­cho­do­wi. Od wsi do­cho­dził te­raz gwar i be­cze­nia a ryk trzód, któ­re z pa­stwisk po­wra­ca­ły. Z dala u sta­wu ko­ła­tał młyn. Sta­da ka­czek sznu­ra­mi i gro­ma­da­mi prze­cią­ga­ły na bło­ta.

Z izby, po któ­rej się prze­cha­dzał przy­by­ły pan czy gość, nie­kie­dy przez okno od­su­nię­te, otwar­te, po­ka­zy­wa­ła się gło­wa. Ile razy ona wy­szła z tych ram, na ciem­nym tle głę­bi izby, ci, co w po­dwó­rzu sta­li, a uj­rze­li ją – jak by po nich mro­wie prze­cho­dzi­ło, pro­sto­wa­li się, mil­kli, sta­wa­li po­kor­ni i go­to­wi na ski­nie­nie.

Była to gło­wa, któ­ra na lada ra­mio­nach sie­dzieć nie mo­gła, ni do lada kogo na­le­żeć. Pań­skie ob­li­cze, groź­ne, strasz­ne, pięk­ne ra­zem i trwo­gę wra­ża­ją­ce. Dwo­je oczów si­wych, ale bla­dym wej­rze­niem zim­nym prze­szy­wa­ją­cych, nos orli, czo­ło wy­so­kie, usta ści­śnię­te, po­licz­ki bla­de, zo­ra­ne już bruz­da­mi trosk i lat. Do­ko­ła włos buj­ny, si­wie­ją­cy.

Z ust dziw­nie zło­żo­nych, niby do uśmie­chu i ką­sa­nia ra­zem, duma, py­cha, pa­no­wa­nia siła i żą­dza dy­szeć się zda­wa­ły. Gdy war­gi te za­drga­ły, a oczy im sza­rym bla­skiem swym szklan­nym za­wtó­ro­wa­ły – naj­męż­niej­szy po­czuł trwo­gę, któ­ra cze­ladź na wi­dok tego bla­de­go ob­li­cza przej­mo­wa­ła.

Gło­wa ta wy­su­wa­ła się na­gle, jak po­pchnię­ta czymś ze środ­ka, ale nie spo­glą­da­ła na lu­dzi, co się nią czu­li za­gro­że­ni – pa­trza­ła gdzieś w dal, jak­by wy­cze­ki­wa­ła i na­słu­chi­wa­ła… Chwi­lę tak ma­lo­wa­ła się na czar­nym tle, z dwoj­giem rąk sil­nych, spar­tych na zrę­bie okna, i gi­nę­ła w mro­ku. Na­ów­czas straż sie­dzą­ca na ła­wie w sie­ni sły­sza­ła zno­wu chód nie­cier­pli­wy, chrzęst i stę­ka­nie…

Zmierz­chać za­czy­na­ło, gdy z dala zie­mia za­drga­ła, jak­by od ko­pyt koń­skich.

Zbroj­ni lu­dzie u stud­ni po­zwra­ca­li oczy ku go­ściń­co­wi i gło­wa w oknie bły­snę­ła. Sta­nę­ła, nie cho­wa­jąc się dłu­go do głę­bi. Rękę przy­ło­żył na­słu­chu­ją­cy do ucha, cze­kał…

Sły­chać było kłu­sem nad­jeż­dża­ją­cych, któ­rych za drze­wy i bu­dow­la­mi wi­dać jesz­cze nie było. Zbli­ża­li się. Ro­ze­zna­wa­li już w po­dwó­rzu nie tę­tent pę­dzo­ne­go sta­da, co się pło­sząc roz­pę­dza, ale mie­rzo­ne kro­ki gro­mad­ki lu­dzi, któ­rych ko­nie na­wy­kły iść ra­zem. Szczę­ka­ło jak­by że­la­zo. Chód był cięż­ki.

Gło­wa w oknie po­ru­sza­ła się żywo, wy­chy­li­ła wię­cej jesz­cze. Zza opłot­ków uka­za­ły się że­la­zne heł­my spi­cza­ste i dzid kil­ka. Pa­trzą­cy znikł, od­bie­gł­szy sta­no­wi­ska.

Kil­ka­na­ście koni zmie­rza­ło ku wro­tom otwar­tym. Przo­dem je­chał w pięk­nej zbroi czar­no­wło­sy, sil­nie zbu­do­wa­ny mąż, na ko­niu cięż­kim i spo­co­nym. Że­la­zem był okry­ty na pół, choć w po­dró­ży, oby­cza­jem tych, co go nig­dy nie zwy­kli byli zrzu­cać, aby ra­mion nie od­uczać od ry­cer­skie­go brze­mie­nia. Za nim tuż pa­cho­le tarcz wio­zło i miecz, a da­lej zbroj­ni, wą­sa­ci, za­ro­śli, chłop w chło­pa lu­dzie do­bra­ni a ro­śli, róż­nie po­uzbra­ja­ni, pę­dzi­li na ko­niach po­stro­jo­nych, jak kogo sta­ło, w rze­mien­ne i mo­sięż­ne rzę­dzi­ki.

Na tar­czy, któ­rą pa­cho­le wio­zło, i na heł­mie u tego, co przo­dem je­chał, wi­dać było zna­mię za­wo­ła­nia, chu­s­tę bia­łą, zwi­nię­tą, ze spusz­czo­ny­mi koń­ca­mi. Po zna­ku tym lu­dzie w po­dwó­rzu mu­sie­li się do­my­ślać ko­goś, bo mię­dzy sobą żwa­wo szep­tać za­czę­li, roz­stę­pu­jąc się i dro­gę wol­ną czy­niąc przy­jezd­nym.

Ja­dą­cy na prze­dzie, zo­ba­czyw­szy or­szak u stud­ni, tro­chę ży­wiej pod­je­chał pod dwór i, osa­dziw­szy ko­nia, zsiadł z nie­go nie trosz­cząc się oń, bo już pa­cho­le u cu­gli sta­ło. Sam kro­kiem po­spiesz­nym wbiegł, le­d­wie na straż w sie­ni spoj­rzaw­szy, któ­ra, zo­ba­czyw­szy go, po­wsta­ła, i drzwi do izby otwo­rzył, gdzie w pro­gu cze­kał nań wcze­śniej przy­by­ły.

Ten, któ­re­go­śmy siwą gło­wę tyl­ko wi­dzie­li w oknie, stał te­raz cały, cze­ka­jąc na go­ścia, jesz­cze z po­dróż­nej zbroi nie roz­dziaw­szy się, przy mie­czu, gło­wę tyl­ko ma­jąc od heł­mu wy­swo­bo­dzo­ną, któ­ry na sto­le wśród izby rzu­co­ny świe­cił bla­skiem, jaki okno nań ci­ska­ło.

Spoj­rze­li so­bie w oczy i przy­by­ły rękę wy­cią­gnął ku si­we­mu go­spo­da­rzo­wi. Nie po­wie­dzie­li sło­wa do sie­bie, oczy­ma mie­rząc się tyl­ko.

– Bóg płać – głu­chym, stłu­mio­nym gło­sem ode­zwał się wresz­cie siwy mąż. – Bóg płać, że­ście przy­by­li. Sro­ga po­trze­ba była roz­mo­wy…

Po­stą­pi­li kil­ka kro­ków ku przod­ko­wi wiel­kiej a pu­stej izbi­cy. Czy­sta ona była, ale snadź daw­no nie za­miesz­ki­wa­na, bo w niej okrom nie­zbęd­ne­go sprzę­tu, ław i sto­łu, jak­by wro­słe­go w pod­ło­gę, nie było nic. Na sto­le hełm się świe­cił i dzban stał a ku­bek. Na ła­wie le­żał płaszcz ci­śnię­ty od nie­chce­nia.

– Bie­głem, ja­kom mógł i co sił star­czy­ło, do Po­mo­rzan – po­czął te­raz, hełm zdej­mu­jąc i czo­ło ocie­ra­jąc z potu przy­by­ły. – Po­seł wasz mi na­pę­dził stra­chu, bo mi na łeb spie­szyć ka­zał do was. Oba­wia­łem się za­stać tu co złe­go.

– I ni­ceś tu do­bre­go nie za­stał – od­parł gło­sem drżą­cym siwy.

– Cóż? woj­na? Krzy­ża­cy zno­wu na kar­ku. Nie no­wi­na to – ode­zwał się gość. – Je­że­li ich nie mamy, za­wsze się ich spo­dzie­wa­my. Ro­zejm pono wy­po­wie­dzia­ny, więc już nisz­czą pew­nie w Ma­zow­szu albo gdzie na gra­ni­cy.

– Krzy­ża­cy! Krzy­ża­cy! – z gorz­kim uśmie­chem ży­wiej co­raz po­czął siwy. – Toć chleb po­wsze­dni – nie by­ło­by po co was wo­łać na nich.

Po­tarł czo­ło i urwał, a po chwi­li, sil­nie się w pier­si bi­jąc, krzyk­nął.

– Nie o to dziś idzie, ale o mnie i o wszyst­kich nas, i o tę zie­mię wiel­ko­pol­ską całą, któ­ra prze­pad­nie.

– Jak to? – od­parł zdzi­wio­ny gość.

– Tak, jak mó­wię – uno­sząc się cią­gnął da­lej siwy. – Na­de­szła ta go­dzi­na, że jej bro­nić po­trze­ba.

– Od kogo? – zdu­mio­ny spy­tał sto­jąc gość.

Siwy, któ­re­go kil­ka słów wy­rze­czo­nych już o ja­kieś roz­na­mięt­nie­nie przy­pra­wi­ły, drżał, nie mo­gąc czy nie śmie­jąc po­wie­dzieć, co my­ślał.

– Roz­gość­cie no się – rzekł ha­mu­jąc – po­mó­wi­my o tym, bo mó­wić o czym jest, na Boga mi­łe­go! Spo­cznij­cie z dro­gi, sia­daj­cie. Ja też le­d­wiem z ko­nia zsiadł, ale we mnie wre wszyst­ko… jesz­czem na­wet tchnąć nie mógł.

– Stra­szy­cie mnie! – rzekł, spo­koj­nie miecz od­pa­su­jąc, gość. – Ani mogę od­gad­nąć, o co idzie i co was tak za­nie­po­ko­iło.

– Chy­ba­byś ka­mien­nym był – za­krzyk­nął siwy – abyś jak ja nie za­ki­piał, gdy ci roz­po­wia­dać za­cznę. Ale go­ściem mi je­ste­ście, sy­now­cze miły; na­przód trze­ba po po­dró­ży cia­ło po­krze­pić.

Kla­snął w ręce. Wszedł je­den z sie­dzą­cych u drzwi.

– Jeść i pić niech da­dzą, co mają – za­wo­łał – a nie opie­sza­le! Wło­da­rza pę­dzić, aby nas nie mo­rzył gło­dem! W dzba­nie woda tyl­ko!

Wy­szedł zbroj­ny. Gość się tym­cza­sem ze zbroi po­wo­li roz­dzie­wał i ręce wy­cią­gał, a nogi pro­sto­wał. Ciem­ne swe wło­sy rę­ka­mi po­pra­wił i na tył gło­wy za­rzu­cił. Twarz jego wy­szła te­raz w ca­łym bla­sku.

Gdy­by nie wie­ku róż­ni­ca i nie to, co on za­wsze po so­bie zo­sta­wia, gdy­by nie ży­cia za­pi­sa­ne śla­dy, twarz si­we­go do tej młod­szej by­ła­by wiel­ce po­dob­ną. Rysy mie­li też same, lecz wy­raz ich był róż­ny. Ciem­no­wło­sy miał coś ry­cer­skie­go, but­ne­go a lek­ce­wa­żą­ce­go w so­bie, zwia­stu­ją­ce­go, że ży­cie brał po pro­stu, szedł jaw­nie do celu, a mó­wił, jak my­ślał. I gdy­by zgrze­szył, był­by grzech swój wy­znał. Star­szy tę butę miał już prze­ro­bio­ną na dumę nie­zmier­ną, draż­li­wą, cho­ro­bli­wie bo­le­ją­cą, nie­spo­koj­ną… W tej chwi­li była ona jak rana roz­dar­ta – tknąć jej nie moż­na było. Wrze­nie we­wnętrz­ne zdra­dza­ło się po­ru­sze­nia­mi i wzro­kiem obłą­ka­nym a ostrym.

Nie roz­po­czę­li jesz­cze roz­mo­wy, gdy już cze­ladź żeń­ska i mę­ska, tak po pro­stu odzia­na, jak ją tu nie­spo­dzia­ni go­ście za­sta­li, wno­sić po­czę­ła ja­dło nie­wy­kwint­ne, mię­si­wa pie­czo­ne, po­lew­ki, jaja, ka­szę, a do nich piwo i miód.

Oba do wo­jacz­ki i my­śli­stwa na­wy­kli, nie­wy­bred­ni, rzu­ci­li się na ten po­si­łek chci­wie. Lecz star­szy, szyb­ko za­spo­ko­iw­szy głód, ry­chło po­rzu­cił je­dze­nie, nóż swój otarł, ręce ob­mył i po­czął po izbie się prze­cha­dzać za­sę­pio­ny. Dłu­żej u sto­łu po­zo­stał gość, oczy­ma ści­ga­jąc go­spo­da­rza i prze­ką­sa­jąc po­wo­li.

Stróż tym­cza­sem w ko­mi­nie ogień wie­czor­ny na­nie­cił, a gdy do­jadł gość, ze­bra­no misy i zo­sta­wio­no tyl­ko miód i kub­ki. Star­szy po­pi­jał co­raz, lecz w taki spo­sób, jak by sam nie wie­dział, co czy­nił. Za­prząt­nię­ty był czym in­nym.

– Miły stry­ju – ode­zwał się, na próż­no wy­cze­kaw­szy, by mó­wić po­czął, czar­no­wło­sy – cze­kam na to, co­ście mi mie­li rzec i po co we­zwa­ny by­łem tak pil­no.

Siwy się na­marsz­czyw­szy sta­nął i po­czął pa­trzeć nań.

– Oba­śmy Świ­dwy – po­czął – tyś syn bra­ta mo­je­go, a dziś, gdy jego na świe­cie nie ma, tyś dru­giej ga­łę­zi na­sze­go rodu, za­wo­ła­nia Na­łę­czów, gło­wą. Nie z Do­bkiem chcia­łem mó­wić, a z Na­łę­czem i tymi, co z nim idą.

– Wie­cie – od­parł Do­bek spo­koj­nie – że do­tąd po bo­że­mu ród nasz za­wsze, w złej i do­brej doli, spój­ny był i jako snop zwią­za­ny. Nie roz­wią­że on się i te­raz.

– Wszyst­kich bo nam sił trze­ba, aby się nie dać po­gnę­bić – za­wo­łał sta­ry Świ­dwa.

Do­bek słu­chał, jak by nie ro­zu­miał.

– Oj­czasz­ku – rzekł ła­god­nie – bom ja od śmier­ci pana ro­dzi­ca mo­je­go tak was na­wykł zwać – oj­czasz­ku, cóż nam za­gra­żać może? Dzię­ki Bogu sta­nę­li­ście z ła­ski pana a kró­la na­sze­go tak wy­so­ko, że ca­łym kra­jem wła­da­cie. Wiel­ko­pol­ską rzą­dzi­cie, pa­nem jej je­ste­ście.

Sta­ry żach­nął się cały.

– Tak, tak! Mó­wisz o tym, co było – za­krzyk­nął – a co nie jest! Tak, król mi od­dał wiel­ko­rzą­dy w Pol­sce, bo ja mu ten kraj da­łem, jam mu go oca­lił, jam wy­rwał z rąk Szlą­za­ków. Na­le­ża­ło mi się to – i wię­cej… Gdy­by nie ja, daw­no by stra­cił Po­znań i Gnie­zno. Dał mi wiel­ko­rzą­dy, bo mu­siał i był po­wi­nien.

Za­pa­lał się sta­ry.

– Nie tyl­ko mnie – cią­gnął da­lej – ale dzie­ciom moim Wiel­ko­pol­ska na­le­ża­ła. Gdy­by nie ja, nie miał­by jej Łok­tek daw­no… Na tom ra­cho­wał, żem tu dla sie­bie pra­co­wał, nie dla nie­go. Był­bym ko­ro­nie jego hoł­do­wał, z nią trzy­mał, słu­żył mu, ale w kra­ju tym, któ­ry już za swój uwa­ża­łem, com ro­bił, to była moja spra­wa. Jam tu pa­nem po­wi­nien był po­zo­stać… jak inni…

Tu sta­ry po­łknął snadź na­zwi­sko po­mor­skich pan­ków, któ­re chciał wy­mó­wić.

Do­bek słu­chał, co­raz po­waż­nie­jąc.

– Te­raz, je­że­li ja nie opa­trzę się w czas, co czy­nić – mó­wił Świ­dwa – stra­co­ne wszyst­ko… Jaki mi ko­niec go­tu­je ten chy­try sta­rzec – któż prze­wi­dzi. Je­stem dla nie­go ka­mie­niem na dro­dze, solą w oku. Chci­wy, po­chło­nął­by wszyst­ko, gdy tego, co ma, utrzy­mać mu trud­no. Cze­ski król Jan, Krzy­ża­cy, Ma­zu­ry, wszyst­ko prze­ciw­ko nie­mu. Za­miast bro­nić Kra­ko­wa on się­ga po Wiel­ko­pol­skę.

Za­czął się śmiać szy­der­sko.

– Oj­czasz­ku – od­parł z ci­cha Do­bek – aleć bo to prze­cie jego dziel­ni­ca, prze­cie on ko­ro­no­wa­ny król nasz…

– Tak, tak! ko­ro­no­wa­ny! – śmiał się Świ­dwa. – Ko­ro­ny ja mu z gło­wy nie zdej­mu­ję, ale w Po­zna­niu ja pan. Hoł­du mu nie od­ma­wiam, a wy­rzu­cić się nie dam. Ju­żem za­raz po­dej­rze­wał złe za­mia­ry, gdy tu mło­de­go Kaź­mi­rza z żoną wy­słał na miesz­ka­nie do mnie. Te­raz mu już wiel­ko­rzą­dy od­da­je, a ja wo­je­wo­dą mam pod nim być, wię­cej nic? Z zam­kum się dla kró­le­wi­cza wy­no­sić mu­siał precz. Ro­zu­miesz ty to?

Pa­trzał na Do­bka, któ­ry wca­le nie oka­zy­wał wzru­sze­nia.

– Oj­czasz­ku – po­czął uspo­ka­ja­ją­co – ro­zu­miem ci ja, że to­bie, coś tu dłu­gie lata jak­by udziel­nym był ksią­żę­ciem, te­raz pod roz­ka­zy iść dwu­dzie­sto­let­nie­go mło­dzie­niasz­ka może przy­kro, ale, miły pa­nie, syn to kró­lew­ski, zie­mia kró­lew­ska. Cóż po­cząć!

Sta­ry Wincz Świ­dwa (tak go z Win­cen­te­go mia­no­wa­no) cały się wstrzą­snął.

– Tego nie znio­sę, nie bę­dzie to! – krzyk­nął. – Ra­czej niech wszyst­ko prze­pa­da, niż­bym ja miał cier­pieć upo­ko­rze­nie.

Był­by może za­pę­dził się da­lej w wy­zna­niach, co chciał po­czy­nać, gdy­by go wy­raz twa­rzy Do­bka, na któ­rą spoj­rzał, nie po­wstrzy­mał. Do­bek jego obu­rze­nia nie dzie­lił, stał zim­ny.

– Go­tuj­cie się na moje roz­ka­zy, do kupy pod moją cho­rą­giew – ode­zwał się Wincz po ma­łym na­my­śle. – Tom wam chciał rzec. Nie opu­ści­cie mnie prze­cie sa­me­go. Na­łę­cze i ich po­wi­no­wa­ci pój­dą za mną. Po­wi­no­wac­two nie co in­ne­go zna­czy, tyl­ko po­win­ność ro­do­wi. Za Na­łę­cza­mi, oprócz ich nie­przy­ja­ciół ple­mien­nych, mu­szą wszy­scy… Bę­dzie tego wię­cej niż pół Wiel­ko­pol­ski.

– Na Boga, oj­czasz­ku – prze­rwał pod­cho­dząc Do­bek – uspo­kój­cie się ino. Ślij­cie albo jedź­cie do kró­la, ale mu tak za­raz nie rzu­caj­cie rę­ka­wi­cy. Moż­ni my tu je­ste­śmy, ani sło­wa, ma­cie przy­ja­ciół, ale i na nie­przy­ja­cio­łach nam nie zby­wa. Łok­tek sta­ry jest, przy­ci­śnię­ty, praw­da, ale król to i pan nasz. Wę­gry za nim sto­ją, pa­pież się nim opie­ku­je. Pan to nasz, na­masz­czo­ny…

Wstrząsł się Wincz sta­ry i huk­nął.

– Milcz­że. Wiem ja to wszyst­ko. On król, a jam wiel­ko­rządz­ca, nie sy­na­czek jego. Niech go so­bie po­sa­dzi gdzie in­dziej, ma zam­ków do­syć – ja go w Po­zna­niu, gdziem pierw­szym był, nie ścier­pię. Dru­gim tu nie mogę być! nie będę!

Od­wró­cił się i po­czął cho­dzić żywo. Bu­chał z nie­go gniew. Do­bek pa­trzał, stał, mil­czał.

– Oj­czasz­ku, na Boga! Na­my­śl­cie się, po­du­maj­cie – rzekł w ostat­ku, wi­dząc, że sta­ry zży­ma się i rzu­ca cią­gle. – Kró­lo­wi woj­nę wy­po­wie­dzieć nie­ma­ła rzecz! Ła­twiej pono się na to rzu­cić, niż po­do­łać temu. Sro­ga to spra­wa! Boże ucho­waj!

– Ani tak strasz­na, ani taka ona trud­na, jak ci się wi­dzi – krzyk­nął Wincz. – Nie wiesz, jaką siłę mam. Niech ja tyl­ko Łokt­ka od­stą­pię, a sza­la się prze­wa­ży. Pój­dzie chy­ba znów na skar­gę do pa­pie­ża, ale już nie do Rzy­mu, a do Awi­nio­nu, ale mu po­sił­ków oj­ciec świę­ty nie da… a bę­dzie kląć! Już­ci my do tych pio­ru­nów na­wy­kli. Na­uczy­li nas Krzy­ża­cy, że moż­na pod klą­twą żyć i nic się nie sta­nie czło­wie­ko­wi.

Do­bek ręce za­ła­mał. Sta­ry Wincz mó­wił co­raz go­rę­cej.

– Ma kró­la Jana Cze­skie­go prze­ciw­ko so­bie, któ­ry się też pol­skim kró­lem zo­wie, a jego kra­kow­skim kró­lem tyl­ko zwą. Ma Bran­de­bur­gów, ma Szlą­za­ków prze­ciw­ko so­bie, ma moc krzy­żac­ką, a ta nie­ma­ła jest. Niech ja sta­nę po ich stro­nie – wy­gna­my go!

Oczy mu się za­iskrzy­ły okrut­nie. Do­bek mil­czał na­marsz­czo­ny.

– Cóż ty na to? co? – na­le­gał za­pa­lo­ny sta­rzec.

– Mil­czę – rzekł po­wol­nie Do­bek. – Wy­ście, oj­czasz­ku, moc­no za­ża­le­ni, a żal po­miar­ko­wa­nia nie zna. Trze­ba ochło­nąć.

– Nie! Trze­ba dru­gich roz­pa­lić! – za­wo­łał Wincz. – Ja? Nie ochło­nę! Jam ze­sta­rzał na wiel­ko­rzą­dach, po­si­wiał, a miał­bym na sta­rość kar­ku ugiąć przed mło­ko­sem? Nig­dy!

– Sro­ga rzecz, sro­ga – za­mru­czał Do­bek – roz­my­słu trze­ba. Je­że­li się wam nie­spra­wie­dli­wość sta­ła, do kró­la by iść wprost, a otwar­cie mu skar­żyć.

Wincz się roz­śmiał.

– Tak to znasz Łokt­ka? – krzyk­nął. – On, gdy co po­sta­no­wi raz, że­la­znym kli­nem mu tego nie wy­bić z gło­wy. Mały jest, sta­ry, lat sie­dem­dzie­siąt mu, ale ka­mien­ny. Syn ten – to jego uko­cha­nie, to jego przy­szłość cała, dla nie­go mnie po­świę­cił. Tar­go­wać się z nim, wodę wa­rzyć da­rem­ne… Chciał nie­przy­ja­cie­la, bę­dzie go miał we mnie. Ja so­bie kra­ju tego wy­drzeć nie dam!

To mó­wiąc ude­rzył nogą w pod­ło­gę, aż na sto­le kub­ki za­drga­ły.

Do­bek przy­szedł po­wo­li doń i chciał go w ra­mię ca­ło­wać, aby uspo­ko­ić. Ode­pchnął go sta­ry i rzu­cił się na ławę.

– Dla was ja i dla ca­łe­go rodu pra­co­wa­łem – po­czął gło­sem prze­ry­wa­nym. – Z tej zie­mi chcia­łem dzie­dzic­two zro­bić dla ple­mie­nia mo­je­go. Tak­że samo z Po­mo­rzem się sta­ło… z wiel­ko­rządz­ców po­ro­śli wła­dy­cy… Ale ja bym się był nie od­ry­wał od ko­ro­ny i tak jej hoł­do­wał jak Szlą­za­cy cze­skie­mu kró­lo­wi. Był­bym wier­nym po­zo­stał. W samo ser­ce mnie ugo­dził nie­wdzięcz­ny Łok­tek. I zwiódł mnie. Po­wie­dział, że Kaź­mi­rza z mło­dą żoną nie ma kędy po­sa­dzić i tyl­ko mu na zam­ku miesz­ka­nie dać niby chciał, a łowy w la­sach. Co mi to szko­dzi­ło? Nie sprze­ci­wia­łem się. Ali­ści na­je­cha­li, za­mek ich pe­łen, Po­la­ków, Li­twy, służ­by, cze­la­dzi, ciu­rów, bab… już dla wiel­ko­rządz­cy kąta nie ma. Da­lej Kaź­mirz so­bie rzą­dy przy­własz­cza i on tu już roz­ka­zu­je, a ja sta­ry pod nim – wo­je­wo­dą! Na rów­ni mnie z kasz­te­la­nem Ję­dr­kiem sta­wia! Mnie! Win­cza Świ­dwę z Po­mo­rzan i Sza­mo­tuł! Mnie!

To mó­wiąc wstał, roz­pro­sto­wał się i, ści­snąw­szy rękę a wy­prę­żyw­szy ją, zda­wał się chcieć nie­wi­dzial­ne­go od­pie­rać wro­ga.

Do­bek, czu­jąc, że mu się sprze­ci­wia­jąc wię­cej go jesz­cze po­draż­ni, mil­czał. Spo­glą­dał tyl­ko, szu­ka­jąc w twa­rzy i oczach zna­ków uspo­ko­je­nia, któ­re nie przy­cho­dzi­ło.

Sta­ry Wincz co­raz to z kub­ka po­pi­jał i mó­wił, jak­by sam do sie­bie, mniej zwa­ża­jąc na Do­bka.

– Jesz­czem ja tu do­syć sil­ny, aby nie do­pu­ścić, cze­go nie chcę. W Pol­sce tej mo­jej le­piej mnie zna­ją i wię­cej mnie się boją niż Łokt­ka i syn­ka jego. Jest nas kupa, wszy­scy moi pój­dą na ski­nie­nie ze mną, za mną. Nie od­sta­nie dla nie­go ża­den. Jam zęby na tym zjadł, aby tu się pa­nem uczy­nić, i je­stem nim. Kró­le­wicz ze swo­ją śpie­wa­ją­cą Li­twin­ką i wszyst­ki­mi dziew­ka­mi poza wro­ta zam­ku nie roz­ka­zu­je, kra­ju nie zna, ani jego nikt. W Kra­ko­wie się cho­wał, na Wę­grzech do­ka­zy­wał, na­uczył się pięk­nie stro­ić, mó­wić gład­ko, śpie­wać może, ale do orę­ża nie­zdol­ny. Mło­kos jest, z nim ja so­bie rady ła­two dam, a Łok­tek sta­rzec…

– Sa­mi­ście prze­cie mó­wi­li, że ka­mien­ny to pan – prze­rwał Do­bek.

– Tak, ale i ka­mie­nie lu­dzie kru­szą, a jam też nie prze­wią­sło sło­mia­ne! – za­wo­łał sta­ry, upar­ty Wincz.

– Oj­czasz­ku! – po­czął bła­ga­ją­co sy­no­wiec.

– Nie do rady jam cię tu we­zwał – prze­rwał, nie da­jąc mó­wić, Wincz – lecz bym ci roz­ka­zy dał. Ro­zu­miesz?

Za­milkł Do­bek. Po chwi­li prze­cie Świ­dwa tro­chę się zdał spo­koj­niej­szy.

– Przy­wie­dli mnie do osta­tecz­no­ści – ode­zwał się – nie jam wi­nien, że tam się rzu­cę, gdzie mu­szę, abym sro­mu unik­nął.

– Już­ci pana swo­je­go nie zdra­dzi­cie! – szep­nął Do­bek. Wy­raz ten – zdra­da – jak miecz w pier­si ude­rzył sta­re­go.

Po­rwał się z wrza­skiem.

– On mnie zdra­dził! – za­wo­łał – on mnie! Jam miał obie­ca­ne wiel­ko­rzą­dy do ży­wo­ta. Nie umar­łem prze­cie, żyję, zdra­dą mi kró­le­wi­cza na za­mek wwie­dli, zdra­dą mnie z mo­je­go stoł­ka zrzu­ci­li. Sami oręż mi w ręce pcha­ją! Bio­rę go i nie pusz­czę.

Wśród roz­mo­wy noc na­de­szła ciem­na, ale chmu­ry się prze­rze­dzi­ły, nie­bo za­iskrzo­ne od za­cho­du u góry sczer­nia­ło i osy­pa­ło gwiaz­da­mi. W izbie za­mknię­tej od ognia i upa­łu dnia go­rą­co się zro­bi­ło.

Sta­ry Wincz wstał z ławy, na któ­rej sie­dział, i po­szedł do okna.

– Po tom cię we­zwał – po­czął – abyś mi lu­dzi zbie­rał. Wszyst­ką siłę, jaką my mamy, po­wi­no­wa­ci nasi i przy­ja­cie­le, zwo­ły­wać trze­ba.

– Oj­czasz­ku – prze­rwał Do­bek – po­cznie­my my, opa­trzą się i dru­dzy. A nie wszy­scy pój­dą z nami, to pew­na. Dużo mamy dru­hów, ale i wro­gów do­syć.

Wincz się uśmiech­nął.

– Garść ich jest – rzekł. – Nie wo­łać ich, będą sie­dzie­li po ką­tach. Na­szych wię­cej. Nie dar­mo ja tu lat tyle go­spo­da­rzył i lu­dzi so­bie jed­nał.

– Lecz je­śli zmiar­ku­ją, że prze­ciw kró­lo­wi ich pro­wa­dzić masz? – za­py­tał Do­bek.

– Oni kró­la nie zna­ją, bom ja tu im za nie­go był – wy­rwał się sta­ry – dość mi tego.

Wstał z ławy i cho­dzić po­czął. Na chwi­lę roz­mo­wa się prze­rwa­ła, gdy w pro­gu sta­nął Wło­stek, pra­wa ręka wo­je­wo­dy, puł­ko­wódz­ca jego, mąż jak ol­brzym z wą­sa­mi mio­tla­sty­mi, w ka­fta­nie skó­rza­nym i pa­sie ku­tym, na któ­rym miecz wi­siał ogrom­ny. Wincz się ku nie­mu za­wró­cił.

– Lu­dzi swych po­mie­ści­łeś? – spy­tał.

– Po szo­pach śpią, war­ty sto­ją – rzekł Wło­stek – ale nie z tym przy­sze­dłem. Zie­mia­nin z Sie­radz­kie­go ja­kiś od kró­la się do was opo­wia­da. Tyl­ko co przy­był.

– Z pi­smem? – za­py­tał Wincz.

– Wi­dzi mi się, że z gębą tyl­ko – rzekł Wło­stek.

– Da­waj go tu! – za­mru­czał wo­je­wo­da, po­wol­nym kro­kiem idąc ku drzwiom.

Puł­ko­wódz­ca wy­szedł spiesz­nie i po chwi­li ma­łej wpro­wa­dził za­po­wie­dzia­ne­go po­sła.

Męż­czy­zna był lat śred­nich, pra­wy zie­mia­nin a wo­jak, któ­ry się w mięk­kich pie­lu­chach nie cho­wał. Mąż jak­by z dębu wy­rzeź­bio­ny, słusz­ny, bar­czy­sty, sil­ny, twarz ni pięk­na, ni brzyd­ka, a ro­zum­na i mocy ja­kiejś dusz­nej peł­na. Po cho­dzie i ob­ro­cie znać było, że się ani za­trwo­ży, ni zdzi­wi, ani da zbić z dro­gi.

Wszedł tak pe­wien sie­bie, jak by nie przed wo­je­wo­dą sta­wać miał, a do rów­ne­go so­bie w od­wie­dzi­ny przy­by­wał. Skło­nił się mało, hełm zdjął i na ręku swym go po­ło­żył.

– Czo­łem, pa­nie wo­je­wo­do.

– Skąd Bóg pro­wa­dzi? – ha­mu­jąc głos za­py­tał Wincz.

– Od woj­ska kró­lew­skie­go mnie wy­sła­no do was – rzekł po­seł.

– Król? – prze­mó­wił Wincz.

– Nie, pa­nam nie wi­dział, ino na­sze­go wo­je­wo­dę sie­radz­kie­go, bom ja Sie­ra­dzia­nin znad Pi­li­cy od Heb­dy i Heb­da mnie z roz­ka­zu kró­la do was wy­pra­wił.

Wo­je­wo­da, nim się za­py­tał, z czym, jak­by mu nie­pil­no się było do­wie­dzieć lub ła­two się do­my­ślał, o co szło – na­przód ku­bek mio­du na­lał i po­dał go go­ścio­wi.

– Po dro­dze się po­krzep­cie – rzekł.

Wol­nym kro­kiem przy­by­ły ku sto­ło­wi pod­szedł, wąsy od­gar­nął, ku­bek ujął i mio­du się na­pił.II

Znał Do­bek do­brze stry­ja swo­je­go i wie­dział, że mimo gwał­tow­no­ści umiał w po­trze­bie i spo­koj­ne­go udać, i co wy­bu­cha­ło z nie­go, w głąb na­zad ze­pchnąć, nie spo­dzie­wał się jed­nak, aby tak na­gła zmia­na zajść w nim mo­gła. Twarz na­wet tyl­ko co na­mięt­no­ścią drga­ją­ca wy­gła­dzi­ła się jak je­zio­ro w po­go­dę, ani zmarszcz­ki na niej nie było; głos brzmiał, jak­by w du­szy po­kój pa­no­wał. Z gwał­tow­nych ru­chów prze­szedł na­raz do ocią­ża­łych ja­kichś i obo­jęt­nych. Przy­by­ły też pew­nie od­gad­nąć nie mógł, iż na chwi­lę przed­tem bu­rzył się wo­je­wo­da. Nie­pil­no mu było na­wet py­tać o to, z czym przy­je­chał.

– A ja­kież tam dro­gi? – rzekł zim­no.

– Róż­ne – rzekł z rów­nym spo­ko­jem po­seł. – Desz­cze już ulew­ne prze­cho­dzi­ły gdzie­nieg­dzie, to wody je­sien­ne po­przy­bie­ra­ły.

– Roz­ki­sło u was bar­dzo? – mó­wił Wincz.

– Ano! U mnie nad Pi­li­cą wody dość – rzekł gość – in­dziej dro­gi nie­zgor­sze.

– Cóż? Zbie­ra­cie się już? Wici były? – py­tał sta­ry.

– Co żyło, to się po­zbie­ga­ło pod cho­rą­gwie – mó­wił zie­mia­nin. – Nie ma bo rady, król chce raz skoń­czyć z Niem­ca­mi.

Wo­je­wo­da się uśmiech­nął.

– Z Krzy­ża­ka­mi! – po­pra­wił – ano! Do­brze by było raz ich precz ze­gnać i Po­mo­rze od­zy­skać, ale bo­daj­by nie było trud­no…

– Przy bo­żej po­mo­cy – za­mru­czał z wiel­kim spo­ko­jem po­seł.

– Z czym­że was do mnie wy­pra­wio­no? – ode­zwał się na­resz­cie Wincz.

– Wa­szej Mi­ło­ści też do tego tań­ca pro­szą nie­zwłocz­nie – ode­zwał się wy­sła­ny. – Król pan nasz na­ka­zu­je, aby, co żyje, na gra­ni­cy po­sta­wić, bo Krzy­ża­ków tyl­ko co nie wi­dać.

Wo­je­wo­da obo­jęt­nie uśmie­chał się.

– Bę­dzie ich sły­chać wprzó­dy, niż wi­dać – rzekł. – Gło­śno idą te Niem­cy, ho, ho!

Po­seł nie zda­wał się tym by­najm­niej str­wo­żo­ny, gła­dził się po gło­wie, usta ścią­gał, nie ogar­niał go strach ża­den przed tą gło­śną po­tę­gą.

– Da­rem­no was do mnie gna­no – od­parł wo­je­wo­da – bom ja moją po­win­ność znał i bez tego. Co ma być, w swo­im cza­sie przyj­dzie… Spo­cznij­cież u mnie – do­dał. – A kto wam wska­zał, że mnie w Po­mo­rza­nach naj­dzie­cie?

– By­łem ci w Po­zna­niu na zam­ku – od­parł zie­mia­nin – stam­tąd mnie za wami wy­pra­wio­no.

Wo­je­wo­da nie rzekł nic. Na­my­ślił się nie­co i wska­zał na ławę przy­by­łe­mu, aby siadł, sam też nie­co opo­dal się usa­do­wił.

– Jak was zo­wią? – za­py­tał.

– Flo­rian Sza­ry je­stem, z Sur­dę­gi nad Pi­li­cą – rzekł gło­sem spo­koj­nym przy­by­ły.

– A za­wo­ła­nie wa­sze?

– Róż­nie nas wo­ła­ją, ano i Koź­la­ro­gi – od­parł Flo­rian. – Zie­mia­nie­śmy w Sie­radz­czyź­nie, tak sta­rzy jak ona.

– Sami też na woj­nę idzie­cie? – szło da­lej py­ta­nie.

– Idę – mó­wił Sza­ry – syna do­ro­słe­go nie mam jesz­cze, a oj­ciec sta­ry już i na ko­nia nie się­dzie. Rad nie­rad lu­dzi pro­wa­dzić mu­szę.

– Jak to nie­rad? Zie­mia­nin a ry­cerz za­wsze woj­nie rad być musi – rzekł wo­je­wo­da.

– I ja też – mó­wił z fleg­mą Sza­ry – ale oj­czy­sko sta­re rady so­bie nie da z są­sia­dem, a mam pod bo­kiem ta­kie­go z pie­kła ro­dem…

Wes­tchnął. Roz­śmiał się tej szcze­ro­ści wo­je­wo­da.

– Ten ci też musi na woj­nę – do­dał.

– Nie, nie pój­dzie, po­śle kogo za sie­bie, bo bę­dzie te­raz wła­śnie z oj­cem moim i cze­la­dzią wo­jo­wał – mó­wił Sza­ry. – Od cza­su, jak tam siadł, dnia jed­ne­go po­ko­ju od nie­go nie mie­li­śmy.

Wes­tchnął zno­wu.

– Dla­te­go czło­wiek, co by woj­nie dla kró­la był rad, nie może się nią cie­szyć, bo mu swo­ja wła­sna do­le­ga.

Wincz pa­trzał uważ­nie na mó­wią­ce­go, a że w gło­sie jego żal i smu­tek się prze­bi­jał, nie wy­cią­gał go już wię­cej na sło­wo.

– Na­lej­cie so­bie mio­du – rzekł pół­gło­sem.

Nie wy­ma­wia­jąc się po­dróż­ny po­szedł do dzban­ka, na­chy­lił go, ku­bek na­peł­nił i z nim po­wró­cił na ławę.

– Woj­na bę­dzie sro­ga – po­czął wo­je­wo­da tro­chę po­my­ślaw­szy. – Kró­lew­skie­mu woj­sku nic za­rzu­cić nie moż­na, do­bre ono jest, ale Niem­cy w stal po­oko­wy­wa­ni, każ­dy z nich gdy­by twier­dza. Choć do nie­go się nasi do­sta­ną, nie wie­dzieć, skąd go po­cząć. Od stóp do gło­wy że­la­zo, ko­nie też zbroj­ne.

– Praw­da to – rzekł Sza­ry – ale za to gdy któ­ry z ko­nia pad­nie albo na zie­mię się oba­li, nie pod­nie­sie się ła­two i to­po­ra­mi go moż­na do­bić. Nie ru­sza­ją się też w boju tak rą­czo, jak nasi.

– Ale za to mu­rem sto­ją – roz­śmiał się wo­je­wo­da. – To­ście pew­nie sły­sze­li, że gdy w rząd się usta­wią, a chcą nie­przy­ja­cie­lo­wi oprzeć się, łań­cu­cha­mi je­den do dru­gie­go, od pasa do pasa po­cze­pia­ją i wszy­scy jak­by z jed­nej bry­ły.

– Za to – rzekł Sza­ry obo­jęt­nie – byle je­den padł, mu­szą z nim też wszy­scy le­żeć.

– Rzad­ko to u nich bywa – ode­zwał się wo­je­wo­da. – Już co do tych spraw wo­jen­nych i orę­ża do­sko­na­łe­go, nie wiem, czy gdzie na świe­cie lep­szy jest niż u Krzy­ża­ków. Co roku do nich cią­gną piel­grzy­mi nie tyl­ko z Nie­miec ca­łych, Fran­cji, ale i z An­glii i kto wie z ja­kich kra­jów. Gdzie kto co wy­na­lazł i zro­bił, oni to pierw­si mają. Oręż od Sa­ra­ce­nów, od Ara­bów, z Włoch i z Hisz­pa­nii. Po­wia­da­ją na­wet, że ja­kiś ogień pie­kiel­ny, co go nie­daw­no mnich w klasz­to­rze gdzieś na Niem­cach zro­bił, już od lat trzech mają u sie­bie.

– Jaki ogień? – za­py­tał Do­bek cie­ka­wie.

– Kto go wie, co to ta­kie­go jest – po­czął wo­je­wo­da. – Ta­jem­ni­cę z tego ro­bią, jak ów ogień przy­rzą­dzać, ale strasz­ny bar­dzo, bo go z rur że­la­znych pusz­cza­ją z wiel­kim hu­kiem i leci da­le­ko, a co na­po­tka, to pali i ka­mie­nie ci­ska.

Sza­ry się prze­że­gnał po­boż­nie.

– Sza­tań­ska chy­ba moc, a mni­chy jej du­szę za­prze­daw­szy ku­pi­li – rzekł. – U nas o tym nie sły­chać, dzię­ki Bogu.

– U nas nie sły­chać – ode­zwał się iro­nicz­nie wo­je­wo­da – to praw­da, a oni trzy lata temu już ten ogień ro­bić się na­uczy­li. Przyj­dzie im ob­le­gać twier­dzę, rzu­cą tyl­ko ogni­ste po­ci­ski i, żeby naj­le­piej była ob­wa­ro­wa­na, to ją zże­gą.

– Ale na lu­dzi w boju prze­cie nie będą sza­tań­ską mocą ci­ska­li? – prze­rwał zie­mia­nin.

– Dla­cze­go? – rzekł wo­je­wo­da. – Albo oni nas za lu­dzi mają i po­ża­łu­ją? U nich co nie Nie­miec, to nie czło­wiek. Sro­gie be­sty­je!

Sza­ry wes­tchnął, lecz miód po­pił i do­dał tyl­ko.

– Jak sko­ro moc sza­tań­ską mają, a nią się po­słu­gu­ją, Pan Bóg ich sam po­bi­je jak Lu­cy­pe­ra i za­stę­py jego.

Wo­je­wo­da z pro­sto­dusz­no­ści zie­mia­ni­na uśmiech­nął się nie­co.

– Mnie się wi­dzi – do­rzu­cił – że nie z sza­ta­na oni to mają, kie­dy krzy­że na płasz­czach no­szą.

– Na płasz­czach – roz­śmiał się Do­bek – ale nie w ser­cach.

Flo­rian Sza­ry spoj­rzał ku nie­mu i uśmiech­nął mu się. Wo­je­wo­da tym­cza­sem pra­wił da­lej.

– Nie bę­dzie nam z nimi ła­two wo­jo­wać, bo choć nasz lud męż­ny, ale tej chy­tro­ści i ro­zu­mu, co oni, nie ma. Oni w sto włócz­ni na na­szych ty­siąc idą.

Mil­cze­li słu­cha­ją­cy.

– Nie dla­te­goż ser­ce mamy tra­cić? – ode­zwał się Sza­ry. – Mą­drzy oni, ale i król, pan nasz, ro­zum­ny jest i wie, jako z nimi po­czy­nać, a Bóg ła­skaw. Spra­wa na­sza do­bra, swo­jej zie­mi bro­ni­my, oni cu­dzą roz­dra­pu­ją.

Po­pił mio­dem Sza­ry, obej­rzał się, po­wo­li z ławy wstał, ku­bek po­sta­wił i skło­nił się, ku drzwiom zmie­rza­jąc.

– Jaką mam od­po­wiedź za­nieść panu Heb­dzie? – spy­tał od pro­gu.

– Spiesz­no wam! – wtrą­cił Wincz.

– Ju­tro mu­szę być w dro­dze – rzekł Sza­ry. – Spo­czy­wać nie czas.

Wo­je­wo­da po­stał tro­chę du­ma­jąc.

– Jedź­cie z Bo­giem – ode­zwał się – a wo­je­wo­dzie po­wiedz­cie, że ja, co mi po­win­ność moja każe, uczy­nię. Znaj­dą mnie, gdzie po­trze­ba.

Tak dwu­znacz­nie od­pra­wiw­szy po­sel­stwo, kiw­nął gło­wą wo­je­wo­da, ręką dał znak. Sza­ry się tro­chę po­kło­nił i wy­su­nął z izby.

Czas był do snu już daw­no, Do­bek też prze­cią­gnął się, ziew­nął i obej­rzał za po­sła­niem.

– Mnie jesz­cze sen nie bie­rze – rzekł roz­sta­jąc się z nim wo­je­wo­da – a ju­tro po­mó­wie­my z sobą, bo mi lu­dzi przy­pro­wa­dzić mu­sisz i go­dzi­ny do stra­ce­nia nie ma.

Do­bek już na wy­chod­nym się wstrzy­mał. Spoj­rzał stry­jo­wi w oczy, mó­wiąc wej­rze­niem to, cze­go już nie śmiał po­wtó­rzyć sło­wy. Zro­zu­miał wzrok Wincz i od­wró­cił się z upo­rem.

– Spij spo­koj­nie – rzekł ści­ska­jąc go za rękę. – Żad­na siła w świe­cie nie może mnie od tego od­wieść, com raz po­sta­no­wił.

Do­bek wy­szedł. Za­le­d­wie się od­da­lił do izby, w któ­rej mu po­sła­nie lu­dzie jego przy­go­to­wa­li, gdy wo­je­wo­da Włost­ka do sie­bie za­wo­łać ka­zał. Zbli­żył się do nie­go zno­wu roz­go­rącz­ko­wa­ny i nie­cier­pli­wy.

– Ślij mi po lu­dzi – rzekł – spie­szyć! Już mnie po­sła­mi gna­ją aż tu. Niech puł­ki wszyst­kie i co na­sze­go ry­cer­stwa jest, do mnie przy­by­wa. Im wię­cej nas bę­dzie, tym le­piej. Zbie­rać, a wici słać na­glą­ce pod gar­dłem, pod sro­mo­tą, do ostat­nie­go człe­ka. Po­trze­bu­ję lu­dzi wie­lu.

Mó­wił tak prze­ry­wa­nym gło­sem, a Wło­stek, pro­ste niby człe­czy­sko, tak mu w oczy pa­trzał, jak by jego myśl od­ga­dy­wał. Było to spoj­rze­nie sta­re­go słu­gi albo zwie­rzę­cia wier­ne­go, co się z czło­wie­kiem zżyw­szy, czy­ta mu w oczach i nie wy­po­wie­dzia­ne wy­ry­wa z głę­bi du­szy. Po ci­chu rzekł Wło­stek:

– Nie już tak pil­no kró­lo­wi słu­żyć, kie­dy on nas.

Nie do­koń­czył; wo­je­wo­da tyl­ko nań spoj­rzał i po ra­mie­niu go ude­rzył.

– Lu­dzi trze­ba – rzekł po­ryw­czo – a co po­tem – mnie wie­dzieć. Idź, a spraw się.

W dru­giej izbie zgo­to­wa­ne było po­sła­nie dla Win­cza, nie na łożu, bo go tam bra­kło, ani na tar­cza­nie, bo i tego nie było we dwo­rze, ale obo­zo­we, na zie­mi, skó­ra­mi po­kry­te. Pod­szedł Wincz ku nie­mu, po­pa­trzał, lecz ukła­dać się do snu nie miał ocho­ty. Pa­cho­le go ro­ze­bra­ło do si­we­go ka­fta­na, siadł w nim du­mać na ła­wie…

We dwo­rze uci­chło – spa­li wszy­scy; wo­je­wo­da na ko­min po­lan do­rzu­cać ka­zał, sen go nie brał.

W du­szy jego całe ży­cie prze­cho­dzi­ło pło­mie­nia­mi i czer­nią, wspo­mnie­nia­mi ja­sny­mi i smut­ny­mi. Stał jak­by w pro­gu no­we­go – a na sta­re się oglą­dał. Żal ser­ce ści­skał chwi­la­mi, to gniew brał górę – duma nim rzu­ca­ła, wszyst­ko za­sła­nia­jąc sobą. Ze­msty pra­gnął.

Tak dłu­ga noc po­sęp­na ci­cho upły­nę­ła cała w pół­śnie, pół­bu­rzy tej dusz­nej, któ­ra cza­su ob­li­czyć nie dała. Za­czę­ło już sza­rzeć na dzień i ogień wy­ga­sał, gdy wo­je­wo­da, jak sie­dział u sto­łu wspar­ty na ręku, usnął.

Otwarł­szy oczy, za­le­d­wie mógł im uwie­rzyć. W pół­mro­ku sta­ła przed nim po­stać nie­wie­ścia, w dłu­gich sza­tach po­dróż­nych, w bia­łej za­wit­ce do­ko­ła twa­rzy i pod bro­dą, w czap­ce na gło­wie, z chu­s­tą bia­łą w ręku. Sta­ła i ręce zło­żyw­szy zwi­słe pa­trza­ła nań z po­li­to­wa­niem i prze­stra­chem ra­zem.

Twarz, któ­rą bia­ły rą­bek otu­lał, pięk­na nie­gdyś, była jesz­cze uro­dzi­wą, szla­chet­ną, a sło­dy­czy peł­ną, ra­zem i mę­stwa nie nie­wie­ście­go. Wiel­kie czar­ne oczy w opra­wie po­wiek za­ry­so­wa­nych wdzięcz­nie pa­trza­ły łza­wo, ale śmia­ło i brwi nad nimi ciem­ne ja­kiś ból ścią­gał. Wy­raz jego pięt­no­wał i usta małe a zbla­dłe.

Pa­nią i ma­tro­nę po­znać w niej było ła­two, któ­ra choć nie­wia­stą, więc le­d­wie na pół wol­ną się czu­ła, za­cho­wa­ła po­wa­gę i wia­rę w moc swo­ją. Pa­trza­ła tak na śpią­ce­go, jak by sta­ła nad ko­leb­ką cho­re­go dziec­ka, zroz­pa­czo­na i męż­na, ufa­ją­ca w Bogu.

Wo­je­wo­da pod­niósł gło­wę, oczy prze­tarł, obej­rzał się do­ko­ła, jak by nie wie­rzył im i po­trze­bo­wał przy­po­mnieć so­bie, kędy się znaj­du­je. Ona wciąż mil­cząc wpa­try­wa­ła się jesz­cze, a po­tem rzu­ciw­szy na­gle z wy­bu­chem pła­czu i jęku za­wie­si­ła mu się na szyi.

– Hal­ka? Co ty tu? – za­mru­czał po­ru­sza­jąc się Wincz. – Hal­ka? tu­taj?

– Tak, tu­taj aż zbie­głam za tobą – ode­zwa­ła się nie­wia­sta gło­sem dźwięcz­nym a pew­nym. – Tak, mu­sia­łam do­go­nić cie­bie – bo wiem, czu­ję, co się w du­szy twej dzie­je, Win­czu mój!

Głos jej zmiękł i w płacz się zno­wu prze­mie­nił. Wo­je­wo­da z lek­ka od­trą­cił ją od sie­bie.

– Bab­skie trwo­gi dzie­cin­ne – rzekł po­mię­sza­ny – cóż się ma dziać? Nic się nie sta­ło i nic…

– Win­czu mój, pa­nie mój, w two­jej du­szy sta­ła się okrop­na spra­wa – po­czę­ła Hal­ka. – Nie mó­wi­łeś mi nic, alem nie­da­rem­nie żyła z tobą lat tyle i umiem od­ga­dy­wać na­wet to, co ju­tro my­śleć bę­dziesz.

Od­stą­pi­ła na krok i za­ła­ma­ła ręce.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: