Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jerzy Giedroyc. Do Polski ze snu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 października 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Jerzy Giedroyc. Do Polski ze snu - ebook

Epicko zakrojona opowieść o Jerzym Giedroycu, jego pokoleniu i formacji intelektualnej, Instytucie Literackim i „Kulturze”. Magdalena Grochowska pasjonująco pisze o sile promieniowania paryskiego miesięcznika i gronie jego twórców. Osoba Redaktora i jego dzieło to, jak zauważa autorka, temat-labirynt, budowla wielopiętrowa, wędrówka w czasie i przestrzeni – od międzywojnia w wiek XXI, podróż poprzez literaturę i koncepcje polityczne, podróż po wielu kontynentach, wędrówka między Wschodem i Zachodem.

Książka zdobyła m.in. Nagrodę Historyczną tygodnika „Polityka”, nagrodę miesięcznika „Odra” oraz Nike czytelników 2010.

Wydanie uzupełnione, opatrzone przedmową profesora Andrzeja Friszke.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64142-99-4
Rozmiar pliku: 26 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Masa krytyczna

Okno, przez które spoglądam, pisząc wstęp do drugiego wydania książki o Jerzym Giedroyciu i jego kręgu, wychodzi na Krakowskie Przedmieście w Warszawie. Mam przed sobą Dom Polonii, krzyż kaplicy Res Sacra Miser, a poza linią dachów – Wisłę i Wschód. W dole – salon stolicy.

Z przystanku tryska tłum. W jękliwych dźwiękach akordeonu cygańskiej dziewczynki ciągną na Stare Miasto grupy turystów, w stronę Pałacu Prezydenckiego suną błyszczące limuzyny. Płynie rzeka życia; mała i wielka historia. Ten salon to Polska w miniaturze.

Gdyby zmarły przed czternastu laty Jerzy Giedroyc stanął teraz w moim oknie, zaciągnąłby się papierosem i sycił oczy Polską. Miałby ją w pigułce taką, do jakiej tęsknił we śnie – niepodległą i demokratyczną. I taką, jaką beształ w „Kulturze” – w wiecznej kłótni, rozdartą.

Patrzyłby na pokrytą świeżym granitem ulicę, na nowoczesność jak puder i szminka nałożoną na twarz miasta. Przenikliwym wzrokiem dostrzegałby przezierające z głębi pęknięcia. W nich zakorzenione są polskie wojny 2014, nad którymi teraz, w oknie, kiwałby głową z uczuciem déjà vu. Definiował je w II Rzeczypospolitej. I spajał – lub rozdrapywał boleśnie, by uzdrowić – przez półwiecze zza biurka w Maisons-Laffitte.

Oto szaniec „obrońców” krzyża i polskości, ulokowany na wprost siedziby prezydenta. Raz w miesiącu, o zmierzchu, ruszają spod katedry ku pałacowi. Piki flag na sztorc. Ponad głowami – bywało – płonące pochodnie. Giedroyc widywał takie w latach trzydziestych XX wieku, w rękach entuzjastów faszyzmu. Wsłuchiwałby się – państwowiec – w hasła pełne pogardy dla III Rzeczypospolitej.

Jaką „Notatkę Redaktora” dziś napisałby, usłyszawszy egzorcyzmy rzucane w stronę najwyższych urzędów państwa z ust bojowego księdza, który krzyż pomylił z pałką? Co czułby, ujrzawszy emblematy pogrobowców przedwojennej skrajnej prawicy, w której zawsze widział wielkie zagrożenie dla Polski? Wychowany na myśli Stanisława Brzozowskiego i jego sojusznik w rozrachunku z endeckim nacjonalizmem, może przywołałby teraz jeden z jego tytułów: Trąd wszechpolski...

W tym salonie spotkałby Polskę w towarzystwie odwiecznych upiorów, zgęstniałą, jak z Wesela, somnambuliczkę i cyklofreniczkę, w depresjach i aktach strzelistych. Z placu Zamkowego pochód wlewa się w Krakowskie Przedmieście.

Idą głosiciele wyższości prawa Bożego nad stanowionym; obrońcy „życia” i obrońcy świeckości państwa; cenzorzy sztuki i bojownicy o jej wolność; lustratorzy cudzych sumień i wolnomyśliciele; fundamentaliści i ateiści; kibice; buddyści; transseksualiści; korporacja ze znakiem firmowym Maryi; pogromcy diabła gender; fanatycy, cynicy i patrioci – z Bogiem, Honorem i Ojczyzną na ustach; antysemici i filosemici; budowniczy katolickiego państwa narodu polskiego; amoralni moraliści; wyznawcy bożka liberalizmu i bankruci lewicy; inżynierowie dusz, propagandy i podsłuchów; urzędnicy chętni pisać ustawy pod dyktando Kościoła; ekolodzy; rycerze Chrystusa i rycerze rynku; feministki i matki Polki z różańcami, proporcami, feretronami, transparentami; na jednym napis: „Ekspiacja za grzech sodomii w Polsce. Wiara, tradycja, własność”. Na końcu pędzą ze świstem cykliści i wrotkarze o nazwie Masa Krytyczna.

To nic osobliwego, myślałby Giedroyc, takie są prawa demokracji. Ale tego dnia nieopodal, w pałacyku na Foksal, pewien kabaretowy polityk, którego wysoko wyniosły najskrajniejsze hasła, policzkuje adwersarza.

Redaktor znów sięgnąłby do paczki mentolowych cool. Mógłby odczuwać gorzką satysfakcję, bo już krótko po upadku komunizmu zwracał uwagę na zwiastuny demoralizacji elit. Gdy wytykał władzy utratę kontaktu ze społeczeństwem, wyrzucano mu utratę kontaktu z rzeczywistością. Gdy społeczeństwu zarzucał zdziczenie, oskarżano go o zgorzknienie. Gdy piętnował uprzywilejowanie Kościoła, ubolewano, że się pogubił. Gdy punktował prywatę i warcholstwo, mówiono: czarnowidztwo. Mógłby dziś odrzec: jasnowidztwo. Lecz nie miałby satysfakcji.

Pożeracz gazet, przeglądałby podsumowania ćwierćwiecza wolnej Polski. Takiej chcieliśmy? Czytałby o modernizacji – kosztem szarych ludzi, robotników, których on sam nazywał niegdyś miazgą ludzką i w których pokładał nadzieję, że dojrzeją i staną się siłą rewolucji. Miał dla nich podziw w Październiku i w zrywie „Solidarności”. Zdesperowani, zdradzani przez inteligencję, tykająca bomba, która rozsadzi PRL, prorokował.

Transformacja wyrzuciła ich na margines – czytałby – kapitalizm wepchnął w poniżenie. Pozostawieni sami sobie, wpadli w objęcia populistów, demagogów i ekstremistów. Zamiast współuczestnictwa i solidarności mamy w Polsce nowe klasy.

Chciał przed wojną ostrych reform, chciał „parcelować Radziwiłła” w imię sprawiedliwości społecznej. Patrzyłby na miasto w dole, mrowisko w konwulsjach codziennych zabiegów o jutro. Kogo parcelować dziś, w ponowoczesnym, zglobalizowanym świecie? Patrzyłby na kraj rozszczepiony wojną polsko-polską. Jak go pozszywać?

Wzrok Giedroycia pobiegłby ponad dachy, na Wschód. Należymy do niego na równi z przynależnością do Zachodu, powtarzał Polakom. Prasa donosi dziś o kolejnych ofiarach wojny na Ukrainie. Dwie dekady wcześniej mówił, że upadek Ukrainy może być końcem naszej niepodległości.

Ujrzałby w salonie kolejne zgromadzenie. Jeszcze nie przebrzmiały pacierze smoleńskie, a już spod Domu Polonii dobiegają pacierze wołyńskie. Trwają obchody rocznicy rzezi ludności polskiej na Kresach.

– Jesteśmy jedynym narodem na świecie, który z ręki sąsiadów stracił tylu synów... – Giedroyc słuchałby gorących przemówień działaczy z Zamościa, Sieniawy i innych miast. O reaktywacji ukraińskiego nacjonalizmu i jego roszczeniach terytorialnych wobec Polski; o zatrutych owocach naszej polityki wschodniej; o braku patriotyzmu przywódców III Rzeczypospolitej. – Komu służycie!?

Młoda kobieta w imieniu całego pokolenia obiecuje ofiarom i weteranom pamięć. – Jesteśmy wszyscy Polakami i powinniśmy walczyć o to samo... – Łopocą zielone flagi radykalnych narodowców.

Aktorka mogłaby odczytać fragmenty tekstów z „Kultury” sprzed pół wieku – zachętę do rozmowy polsko-ukraińskiej wbrew upiorom przeszłości. Ale recytuje wstrząsające relacje ofiar. Dzieci wrzucane do studni, matki przebite widłami, ojcowie obdzierani ze skóry.

Młoda kobieta mogłaby rozważyć, jak kształtować nowe myślenie swych rówieśników o sąsiadach – Polaków o Ukraińcach i Ukraińców o Polakach. Ale mówi o mordowaniu warszawiaków. Myli się. Nie czytała „Kultury”, która już w latach pięćdziesiątych zakwestionowała udział formacji ukraińskich w tłumieniu Powstania Warszawskiego. To stanowisko potwierdzają współczesne badania.

Czy Giedroyc miałby poczucie przegranej? Wzywał do budowania mostów. Ale oni idą pod ambasadę ukraińską pikietować.

Wszystkie kąty tu zna. Nieopodal, na Senatorskiej, pracował w ministerstwie rolnictwa, na Elektoralnej – w ministerstwie przemysłu. Dwa kroki stąd, w ciemnym pasażu Hipotecznej, tworzył redakcję „Buntu Młodych”, a redakcję „Polityki” miał na Długiej. Na Starym Mieście bywał na Świętojańskiej u jezuitów, gdy chciał wstąpić do zakonu. A na Brzozowej mieszkał z żoną, Rosjanką, na trzecim piętrze.

Rozejrzałby się. Zgasił papierosa. Zamknął okno.

Warszawa, 10–11 lipca 2014Zamiast wstępu

Na framudze drzwi gabinetu Jerzego Giedroycia w Maisons-Laffitte wisi ceramiczna płytka, którą włoski rzemieślnik wykonał na zamówienie redaktora, a przywiózł Gustaw Herling-Grudziński. Napis głosi: Cave hominem – strzeż się ludzi.

Przez te drzwi przeszła armia ludzi.

Przyjmował zwykle w godzinach popołudniowych. Mówił cicho i monosylabami, kwitował:

– A czy by pan tego nie napisał? – Nieruchomy i onieśmielający. Wynosili stąd swój kwadrans z redaktorem – obcowanie skąpe jak muśnięcie wzrokiem obrazu. Raz albo przez dziesięciolecia.

Mówią: emocjonalna lodówka; wymrożony dom. Lecz zaraz zastrzegają, że to nieprawda.

Zinstrumentalizowany stosunek do ludzi. Ale to tylko pozór, dodają. Człowiek w pancerzu. Cave hominem zaś to stylizacja.

Poświęconą mu w 2005 roku konferencję podsumował jego brat Henryk:

– Miało być o Giedroyciu jako człowieku, a ciągle wchodzimy w politykę. Więc gdzie jest ten człowiek?

Wizjoner, Drogowskaz, Patriota, Myśliciel, Mąż Stanu, Autorytet Moralny, Wielki Polak, Europejczyk. Tymi słowami żegnano go w nekrologach we wrześniu 2000 roku. Uhonorowany doktoratami siedmiu uniwersytetów, Orderem Orła Białego (nie przyjął), obywatelstwem honorowym Litwy oraz najwyższym odznaczeniem państwowym tego kraju.

W ostatnich latach życia, przeglądając prasę polską – jak zwykle – w ogrodzie zimowym domu w Maisons-Laffitte, natrafiał na pompatyczne tytuły. Autorytet bez skazy, Redaktor przez wielkie „R”, Gwiazda wytrwałości, Niezastąpiony. A na rzeźbionym owalnym stole wśród porannej poczty leżały anonimy od skrajnej prawicy, tak samo plugawe, jak te pisane niegdyś ręką funkcjonariusza Służby Bezpieczeństwa. Żyd, mason, agent, pederasta i tak dalej.

Kiedy w 1994 roku ukazała się jego autobiografia, Czesław Miłosz stwierdził: „Jakby pomnik przemówił...”.

Żył długo i stawał się częścią historii na oczach Polaków, którzy zaklinali go w brąz.

Miesiąc przed śmiercią, 11 sierpnia, odpowiadał na czacie – dziewięćdziesięcioczteroletni – na pytania internautów (dyktował młodemu człowiekowi przy komputerze). Lubi whisky w ograniczonych ilościach. Szkodliwość nikotyny jest demonizowana. Jada niezdrowo, według ciężkiej kuchni litewsko-rosyjskiej, uwielbia kołduny.

Ktoś poprosił, by scharakteryzował siebie w jednym zdaniu.

Upór i usposobienie apokaliptyczne; katastrofy go mobilizują.

Uważa się za katolika; działalność polityczna Kościoła szkodzi interesom państwa. Radio Maryja utrzymuje polski katolicyzm na najprymitywniejszym poziomie.

Jest przeciwny małżeństwom homoseksualnym.

– A jak u pana było z kobietami?

Zawsze cenił współpracę z kobietami.

– Ale czy był pan kiedyś zakochany? Czy był pan gotów dla miłości poświęcić wszystko?

– Jestem zwierzęciem politycznym i nie wyobrażam sobie, bym mógł z tego zrezygnować ze względów uczuciowych. Jedną zasadę, której przestrzega Kościół katolicki, uważam za słuszną – to celibat. Gdybym miał zaczynać swoje życie na nowo, niewiele odbiegałoby od tego, które miałem.

Internautka, na zakończenie:

– Myślałam, że jest pan starym zgredem, takie papu-kaku. A tu pełna trzeźwość umysłu. Pan mi zaimponował.

Był im wdzięczny za tę rozmowę. Wyznał, że czuje się coraz bardziej samotny, bo ludzie, których znał, odeszli. Podyktował:

– Nie wiem, kiedy będzie następne spotkanie, ale nie wybieram się umierać.

Kiedy dom zaczął pustoszeć?

Najpierw w kręgu ludzi „Kultury” pojawiły się szczeliny. Bujne życie szybko je wypełniło. Potem wyrwy i przestrzenie ziejące pustką, której Giedroyc z Zofią Hertz i psem Faksem nie byli już zdolni pokonać.

W oceanie listów, które wysyłał swym współpracownikom – sprawozdawczych, wydestylowanych z emocji, merytorycznych aż do oschłości – jego listy do pisarza Andrzeja Bobkowskiego w Gwatemali wyróżniają się cierpką czułością. Dla tego rozwichrzonego chłopca (około czterdziestki), wiecznego buntownika, Giedroyc znajdował ciepło podszyte – jak to u niego – ironią i sarkazmem. W czerwcu 1961 roku Bobkowskiego zabiły przerzuty czerniaka do mózgu. „Bardzo mnie to zgryzło...” – napisał redaktor. Niewielu spotkał w życiu ludzi – pisał wdowie – których tak polubił.

Juliusz Mieroszewski – pierwsze pióro publicystyki politycznej „Kultury” i najwybitniejszy polski myśliciel polityczny po II wojnie światowej, był lustrem poglądów redaktora, partnerem w dyskusji o Polsce, przyjacielem. Porozumiewali się jak stare dobre małżeństwo, skrótami. Giedroyc w dwóch słowach rysował trop, Mieroszewski go chwytał i rozwijał w esej. Bezwzględnie lojalny.

Listy między Londynem a Maisons-Laffitte (zebrało się ich kilka tysięcy) krążyły nawet dwa razy dziennie. Ale nim przeszli na „ty”, od pierwszego listu minęło dwadzieścia sześć lat. W tym czasie odkryto u Londyńczyka (tak podpisywał kroniki angielskie) raka gardła. Papierosy zastąpił fajką, fajkę tabaką. Tracił wzrok. Gazety zastąpił radiem. Swoje teksty nagrywał na dyktafon. Cierpiał niezmiernie.

Wiedzieli w Maisons-Laffitte, że zawsze marzył o kożuchu. Sprowadzili mu z Polski piękny, zakopiański kożuszek.

Zmarł w czerwcu 1976 roku. „Wraz z Nim umarła część «Kultury»”, napisał Giedroyc w nekrologu. „Nikt mi go nie zastąpił. Po jego śmierci w pewnym sensie zostałem sam”, powiedział w autobiografii. W jego gabinecie stoją tylko dwa zdjęcia: Jerzego Turowicza i – na biurku – owalny portret Mieroszewskiego.

W lipcu 1969 roku umarł w Vence na astmę i serce Witold Gombrowicz. Obcy redaktorowi jako człowiek, politycznie – jego zdaniem – noga, lecz jako talent ekscytujący. Czy gdyby Giedroyc siedemnaście lat wcześniej nie zainteresował się losem pisarza na posadzie w banku w Argentynie, nie zachęcił do prowadzenia Dziennika i nie drukował go, nie zabiegał wraz z Konstantym Jeleńskim o stypendia, tłumaczenia i obecność w Europie, Europa by go odkryła?

I zaraz kolejna strata. W październiku 1969 roku, po prawie ćwierć wieku współpracy z Giedroyciem, zmarł w Bernie pisarz i eseista Jerzy Stempowski (pseudonim Paweł Hostowiec). Erudyta, zadomowiony w każdej epoce, stylu, języku i czasie. Skłonny do monologu (i do chorobliwej melancholii); pogardliwie nastawiony do własnego pisania, które nazywał „czernieniem papieru”, choć może nie dotyczyło to listów. Jeśli korespondencja Bobkowskiego do redaktora była serią eksplozji, to listy Stempowskiego – szemraniem strumienia, który wije się łagodnie poprzez obszary kultury. Był dumny, podobnie jak Giedroyc, ze swego wschodnioeuropejskiego pochodzenia. W przeciwieństwie do redaktora nie wierzył w polityczną siłę emigracji. Według Giedroycia – zbyt krytyczny w stosunku do Polski międzywojennej.

Magnes przyciągający ludzi, mistrz anegdoty, wrażliwy i promieniujący ciepłem Zygmunt Hertz – negatyw Jerzego Giedroycia. Człowiek filar: do korekty, ekspedycji „Kultury” (w paczkach na wózku do kolejki w Maisons-Laffitte, wyładunek na dworcu St. Lazare), targania zakupów, przyrządzania, zmywania, dźwigania, naprawiania... Lecz przede wszystkim do pomagania ludziom. Telefonował, intrygował, napuszczał, poruszał kogo trzeba – i załatwiał zaproszenia, stypendia, pobyty w Paryżu. Minister do spraw Polaków.

Żądny plotek warszawskich. Błyskotliwy i pełen czarnego humoru w listach do Czesława Miłosza. Kochał Zofię ponad wszystko. Jeśli był oddany „Kulturze”, to dla Zofii. Wobec wizji Giedroycia, zdaniem Hertza abstrakcyjnych, zachowywał ironiczny dystans.

O chorobie nowotworowej, jak Bobkowski, pisał z męstwem. Martwił się o żonę. Ekscytował opozycją w Polsce. Nie doczekał wybuchu „Solidarności”. Zmarł w październiku 1979 roku. Giedroyc ustanowił wtedy coroczną nagrodę literacką jego imienia.

– Wie pani, ja mam za sobą jednak dość pokaźny cmentarz... – powiedział w 1981 roku Barbarze Toruńczyk, niebawem założycielce „Zeszytów Literackich”.

W maju 1987 roku, nie odzyskawszy długo przytomności po wylewie, zmarł Konstanty Jeleński; zdążył właśnie przejść na emeryturę. Był jednym z najwybitniejszych polskich eseistów, krytyków literatury i sztuki, tłumaczem na francuski Gombrowicza i Miłosza. Jego zasługi w promocji autora Trans-Atlantyku są ogromne.

Zakorzeniony w wielu kulturach i językach, kręgach intelektualnych Europy i jej środowiskach artystycznych – Kosmopolak, jak powiedziałby Bobkowski. Drugi, po Józefie Czapskim, „minister spraw zagranicznych Lafitu”. Według Giedroycia nazbyt jednak oderwany od rzeczywistości polskiej, nazbyt kosmopolityczny, nazbyt wyrozumiały dla kompromisów polskiej inteligencji wobec PRL-u. Jednocześnie bliski Giedroyciowi w tym, że nigdy „nie terminował w przedpokojach Europy”.

Nowoczesny, o nieskrępowanej myśli, zafascynowany grą przypadku w życiu. Człowiek o wielu talentach, do których nie przywiązywał wielkiej wagi i po pańsku je rozpraszał.

Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1989 roku, spośród świadków narodzin Instytutu Literackiego we Włoszech w 1946 roku i „Kultury”, rok później, krążyły w orbicie Giedroycia jeszcze trzy postaci. Najważniejsze. Zofia Hertz – od pierwszych dni opoka przedsięwzięcia i opoka domu. Józef Czapski, autor szkicu o Bonnardzie w pierwszym numerze miesięcznika wydanym w Rzymie; drugi architekt „Kultury” w jej początkowych latach paryskich. I Gustaw Herling--Grudziński, według jego własnych relacji – projektodawca „Kultury”.

Zofia Hertz, esencja wierności, nigdy nie zwątpiła w pismo i Giedroycia. „...nie zbaczając ani na cal z raz wybranej ścieżki – napisał Miłosz – szła jakby ciągnięta przez nieznajomą nam siłę, aż utożsamiła się całkowicie z «Kulturą» jako swoim dziełem”.

Józef Czapski był tym „zbiegiem okoliczności” wplątanym w linię życia Giedroycia (gdyby trzymać się filozofii Jeleńskiego), tym spotkaniem, które okazało się kluczowe. To Czapski, malarz i pisarz, człowiek o wielkiej głębi, przyjechał późną jesienią 1942 roku do Mosulu, do Brygady Strzelców Karpackich, by ściągnąć do swego biura propagandy Armii Polskiej na Wschodzie Jerzego Giedroycia. W tamtej chwili, w namiocie na pustyni, nawiązała się między nimi przyjaźń. I chyba tylko Czapski miał przez lata – do pewnego momentu – wstęp do życia duchowego Giedroycia.

Razem budowali „Kulturę”. Spokrewniony z hrabinami i baronami, w przyjaźni z artystami i środowiskiem intelektualnym Francji, otwarty i serdeczny paryżanin, Czapski snuł nici kontaktów z André Malraux, de Gaulle’em, Gide’em... I w zafundowanym przez bogatą wielbicielkę smokingu kwestował na rzecz „Kultury” wśród Polonii Ameryki Północnej i Południowej w latach 50.

Lecz powoli się rozchodzili – jeden pochłonięty malarstwem, drugi polityką. W 1985 roku Czapski napisał do przyjaciela, Jeana Laloya (jako wysoki urzędnik we francuskim MSZ-cie wielokrotnie osłaniał „Kulturę”), że traci wzrok, nie może malować i rozważa, czy nie przenieść się do podwarszawskich Lasek. Wtedy zaiskrzyło: pomysł powrotu Czapskiego do PRL-u Giedroyc uznał za niepolityczny.

W ostatnich latach redaktor nie zachodził do przyjaciela na jego pięterko domu w Maisons-Laffitte. Prawie nie rozmawiali. Zaprzyjaźnieni z domem goście podzielili się na tych, którzy składali uszanowanie Giedroyciowi, oraz tych, którzy od razu szli na górę do Czapskiego. Dla niektórych pęknięcie między „górką” a „dołem” było rozdzierające.

A dla nich?

Czapski był zmęczony życiem, które – podejrzewał – Bóg przedłuża mu za karę... Umarł, mając dziewięćdziesiąt siedem lat w styczniu 1993 roku. Wieczorem Giedroyc wszedł do jego pokoju i siedział długo przy zwłokach. Wychodząc, sięgnął do schowka i wziął wszystkie swoje listy, które napisał do Czapskiego. Kazał sporządzić brązowy odlew dłoni i twarzy przyjaciela. Umieszczono je w holu przed wejściem do gabinetu Giedroycia.

Na grobie artysty oraz jego siostry Marii na cmentarzu w Le Mesnil-le-Roi, gdzie leżał już Zygmunt Hertz, a parę lat później miał spocząć Giedroyc, potem Zofia, nie wyryto charakterystycznej kolumny – znaku Instytutu Literackiego. Czapscy jej nie chcieli.

Równie tragiczne było rozstanie Giedroycia z Gustawem Herlingiem-Grudzińskim w 1996 roku, u schyłku „Kultury”, u kresu życia obydwu.

Pisarz współredagował pierwszy numer „Kultury”. W kolejnym wystąpił jako autor. Tej samej jesieni 1947 roku Giedroyc z Hertzami przeniósł się z Włoch do Paryża, Herling-Grudziński z żoną do Anglii. Ślady chłodu, jaki towarzyszył ich pożegnaniu, osad irytacji „niewiernością” Herlinga-Grudzińskiego, uderzają w listach Zofii Hertz do Giedroycia z tamtego okresu. Między tym dwojgiem – panią na Laficie a dojeżdżającym z Neapolu pisarzem – osad pozostał na zawsze. „...od początku chyba nie bardzo przypadliśmy sobie do serca”, powiedział Herling-Grudziński po latach. Cień tamtego zadrażnienia padał też na jego relacje z Giedroyciem.

W 1956 roku pisarz powrócił na łamy. Puste miejsce po Dzienniku Gombrowicza i Notatniku nieśpiesznego przechodnia Stempowskiego wypełnił swoim Dziennikiem pisanym nocą. Bywał regularnie w Maisons-Laffitte. Redagował, czytał rękopisy przemycane z Polski, pisał artykuły wstępne. Drugie wydanie jego Innego świata w 1965 roku stało się bestsellerem Instytutu Literackiego. W latach 80. przeszli z Giedroyciem na „ty”, co u redaktora było rzadkością.

Szczelina pojawiła się na początku lat 90. Różnica w odbiorze Polski niepodległej i jej elit, a może tłumiony dotychczas rozdźwięk w odbiorze świata? Raziły Giedroycia, jak napisał w „Notatkach Redaktora” w 1994 roku, czarno-białe uwagi pisarza o ludziach, podawane brutalnie, ex cathedra.

Poróżnił ich stosunek do Wojciecha Jaruzelskiego, Aleksandra Kwaśniewskiego, Adama Michnika, dekomunizacji. Herling-Grudziński stał się idolem prawicy w Polsce. Zerwali ostatecznie. Pisano potem, że elastyczne racje polityka i sądy maksymalisty moralnego, który nigdy nie zapomina ludziom ich momentów słabości, były nie do pogodzenia.

Herling-Grudziński gorzkniał inaczej niż Giedroyc. Jakaś zapiekłość, zapalczywość dźwięczała w jego Dzienniku pisanym nocą, drukowanym w „Rzeczpospolitej”. Dawał światu klapsa za klapsem ręką sprawiedliwą, zimną jak stal, bez miłosierdzia.

Zmarł w Neapolu na początku lipca 2000 roku. Giedroyc zamieścił w „Kulturze” lakoniczny nekrolog. Miał przed sobą jeszcze dziesięć tygodni życia, choć twardo nie wybierał się umierać.

Powolne szuranie przerywało ciszę domu. Chodził drobnymi kroczkami. Jego prosta dotychczas sylwetka pochylała się. Chwytała go drzemka przed telewizorem.

Ale nie miał w sobie złości, jaką wyzwala w niektórych ludziach własna niesprawność, i nie roztkliwiał się nad sobą.

Jakiś drobiazg spadł mu na podłogę. Teresa Torańska zerwała się i podniosła. Raz i drugi... Zofia Hertz ją wywołała.

– Dlaczego ty mu to podajesz? Przecież jest mężczyzną...

Był rok 1985.

Zadzwonił do Warszawy do Ewy Berberyusz (w późnej „Kulturze” miała stałą rubrykę „Kartki ze skażonej strefy”) z pytaniem, co to znaczy „blokowisko” i co to jest „komórka”, bo nie znał takiego telefonu. Był początek lat 90.

Pisał do niej: „Bardzo mnie ubawiło, że Pani jest przekonana, że dobrze się bawię, a nawet uprawiam życie towarzyskie. Życie towarzyskie polega na tym, że czasami muszę być na akademii poświęconej zmarłym...”.

Dom zaludniał się już tylko przy składaniu mu hołdów.

List z 1992 roku do znajomej w Polsce:

Droga Pani, bardzo dziękuję za miłe i niezasłużone słowa uznania. Niezasłużone – bo jak dotąd z mojego miotania nic nie wychodzi. Poza „Kulturą” zabieram głos gdzie tylko mogę, do Maisons-Laffitte ciągną jak do cadyka z Góry Kalwarii różni dygnitarze. Ale to jałowa gadanina, z której nic nie wynika. Pocieszam się jednym z powiedzeń marszałka Piłsudskiego, że głową muru się nie przebije, ale jak nie ma innych narzędzi, to trzeba i tego próbować. No, ale jak dotąd mur jest nienaruszony, a głowa w coraz gorszym stanie...

Coraz bardziej cedził słowa, czuło się koszt tej kontroli. Kwestie, które wypowiadał po dłuższym namyśle, pozostawiały niedosyt; chciałoby się, żeby swe myśli rozwinął. Stałym motywem rozmów było narastające w nim poczucie karlenia polskiego życia politycznego.

Podczas kolacji, gdy znów krytykował miałkość polityków w Polsce, Leopold Unger, wieloletni autor „Kultury”, o pseudonimie Brukselczyk, zapytał:

– A dlaczego pan redaktor nie pojedzie tam i nie kandyduje na prezydenta?

Odpowiedział poważnie i bez kokieterii:

– Gdybym był o dziesięć lat młodszy – pojechałbym i zostałbym prezydentem.

Ale nie chciał nawet odwiedzić kraju, choć każdego gościa stamtąd witał niecierpliwie: „Co w Polsce?”. Tę odmowę poczytywano mu za przejaw pychy.

Tłumaczył: nie pojedzie, bo jest zbyt stary i chory. Bo nie dosłyszy. Bo Polska nie jest jeszcze w pełni demokratyczna. Bo obawia się manipulacji politycznych swoją osobą. Bo tamta Warszawa już nie istnieje, zresztą nigdy za nią nie przepadał.

– Pan się boi spotkania z Polską – powiedział pisarz Tomasz Jastrun, autor „Kultury”.

– Może pan ma rację...

Gdy przywożono im warszawskie pączki od Bliklego, byli z Zofią Hertz rozczarowani: za jasne i smak nie taki jak przedwojennych.

W Autobiografii na cztery ręce pozwolił sobie na poruszające wyznanie: „...mam poczucie zmarnowanego życia. Mówię nie o ambicjach, ale o życiu czysto osobistym. Wszystko, co zrobiłem, zrobiłem kosztem życia osobistego, którego nie mam. Bywa to niekiedy dość dokuczliwe”. Jednak zaraz dodał, że chyba nie mógłby żyć inaczej.

– Protestuję przeciwko robieniu z niego człowieka, który poświęcił się i żałował – mówi Jacek Krawczyk, pracownik „Kultury” w latach 1985–2009, od śmierci Zofii Hertz w 2003 roku redaktor „Zeszytów Historycznych”. – Nie wiem, co było jego sprężyną; wiem, że przez lata była tak silna, iż dokonywał dramatycznych wyborów w swoim życiu, również emocjonalnym – zawsze wybierając „Kulturę”.

Losy miesięcznika po swej śmierci rozstrzygnął już w 1952 roku. Pisał do Melchiora Wańkowicza: „...jestem zdecydowany, i to już uroczyście poleciłem Zosi, że nie ma żadnej kontynuacji «Kultury». Koniec. Mogą sobie wydać wspomnienia czy oceny... Najbardziej dokładne biografie nie uchronią i tak od zafałszowania zależnie od gustów i potrzeb”.

Skąd czerpał pewność, że Zofia Hertz go przeżyje?

W połowie lat 90. wydał pisemne dyspozycje dotyczące zawartości ostatniego numeru „Kultury”, ewentualnej kontynuacji wydawanych od 1962 roku „Zeszytów Historycznych”, udostępniania zbiorów, maski pośmiertnej, katolickiego pochówku i prawosławnego nabożeństwa żałobnego – panichidy – dziewięć dni po zgonie. Ten testament otrzymał brat Henryk Giedroyc. W szufladzie biurka czekał na śmierć redaktora wiersz Agnieszki Osieckiej, zadedykowany mu przed laty, oraz poświęcony redaktorowi tekst Wacława Zbyszewskiego.

Kilkakrotnie trafiał do szpitala, ale nie chciał, by ktokolwiek o tym wiedział. Chudł, odstawił whisky, tylko papierosów się nie wyrzekł. Palił od dziesiątego roku życia.

Wojciech Sikora, dziś kierownik Instytutu Literackiego, przywiózł mu na początku września 2000 roku do podpisania pół setki listów w sprawie kolejnej zbiórki pieniędzy na stypendia z Funduszu Pomocy Niezależnej Literaturze i Nauce Polskiej. Zapytany, co słychać, Giedroyc jak zwykle odpowiedział:

– Jak najgorzej.

Dwa dni później zabrano go do szpitala. Zmarł we śnie 14 września. Dzięki listom, które zdążył podpisać, stypendia wypłacano jeszcze przez półtora roku.

Wskazówki zegarka, który Ewa Berberyusz dostała od redaktora, zatrzymały się.

Leżał w otwartej trumnie, w jasnoniebieskiej koszuli z fularem, drobny, skurczony, niepozorny, jakby go ubyło. Lecz przestrzeń, jaką wypełniał sobą w historii Polski XX wieku i kulturze polskiej – ogromniała.

Dom w Maisons-Laffitte żyje nadal, ale tak, jakby silnik wymontowano z samochodu. Już nie stanowi ośrodka politycznego, celu pielgrzymek. „Zeszyty Historyczne” przestały wychodzić w 2010 roku. Dom jest archiwum bogatym we wszystko, co dotyczy Polski – w pisma rosyjskie, polskie i innych dawnych krajów satelickich, dokumenty związane z Europą pojałtańską, monitory rządowe, wycinki z gazet, korespondencję, manuskrypty... Jest wielkim księgozbiorem. Ośrodkiem pracy naukowców i dziennikarzy. Miejscem, gdzie można się uczyć Polski. Arką, która – jeśli Europę zaleje potop – przechowa pamięć o Polsce Lafickiej.

W słoneczne popołudnie, gdy przeglądam stos listów w ogrodzie zimowym, a dom spowijają czerwone wino i cisza, przestrzeń powoli nasącza się życiem. Papiery niesione niewidzialną ręką wędrują pomiędzy pokojami, książki otwierają się jakby kartkowane wiatrem, słychać kroki na schodach, cichy głos w gabinecie, z kuchni napływa aromat kawy i dym z papierosów, wirują znajome słowa „doskonale”, „ma się rozumieć”, „jak najgorzej”; jardin d’hiver się zaludnia.

W tweedach i fularze Jerzy Giedroyc kroczy po „Le Monde”, wstąpi na kieliszek wina do knajpki po sąsiedzku. Albo nie! Dziś czwartek, targ w miasteczku, więc idzie po owoce i mięso, i kwiaty cięte do gabinetu. Kładzie sikorkom do karmnika kostkę margaryny. Przed śniadaniem karmi białego kogutka. Czyta w kłębach mentolowego dymu. Czasem dokuczają mu migreny.

Dzień zaczyna od narzekania, jaki to marny naród ci Polacy...

– Dudek, wypluj mnie z łóżka za dwadzieścia minut – prosi młodszego brata Henryka, udając się na poobiednią drzemkę.

Wieczorem starannie zamyka okiennice.

Zofia Hertz, piękna i władcza, i praktyczna, właśnie strofuje Teresę Torańską, która „gościnnie” robi korektę.

– Ile błędów znalazłaś? Trzydzieści? A ja pięćdziesiąt. Źle robisz te dziurki, pokażę ci... – bierze z rąk Teresy dziurkacz i demonstruje.

Przyjechał z Monachium Jan Nowak-Jeziorański, dyrektor Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa. Obwieszcza od drzwi ze śmiertelną powagą:

– Panie Jerzy, musimy porozmawiać w cztery oczy...

Przywiózł bombonierę. Potem Zofia Hertz komentuje:

– Ciekawe, od kogo dostał...

Bo Nowak-Jeziorański słynie z oszczędności.

Susami wbiega po wąskich schodach na górkę Konstanty Jeleński; zatrzymuje się u szczytu, tam, gdzie Czapski wiesza zwykle najnowsze płótno. Gdy mówi o obrazie, natychmiast trafia w sedno. Roztacza wokół siebie uśmiech i wdzięk.

A Józef Czapski, rudy, dwumetrowy, pruje na skuterze przez bramę, w stronę dworca, długą avenue de Poissy, pochłonięty myślami, na przekór czerwonym światłom, jak wielki ptak, a za nim frunie jego płaszcz i go uskrzydla.

Szemrze z kresowym akcentem Jerzy Stempowski, dystyngowany, o pięknych dłoniach, w dobrze skrojonym szarym garniturze i muszce.

Smakosz życia Zygmunt Hertz śmieje się tak, że dom się trzęsie. Bryłowaty i twardy Herling-Grudziński w milczeniu sączy whisky. Miłosz trzaska wściekle drzwiami. Gombrowicz nakłada kolejną maskę. Dzwonią do furtki: Wat, Kisielewski, Vincenz, Osiecka, Kołakowski, Michnik, Orłoś, Kwaśniewski... I nie mogą opędzić się od całej dynastii źle wychowanych, zazdrosnych, złośliwych cocker-spanieli: Blacka, Piotrusia, Blacka Drugiego i Faksa.

Gabinet Jerzego Giedroycia, rys. Józef Czapski, ok. 1960.

Archiwum Instytutu Literackiego
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: