Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

JestĘ magistrĘ - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 czerwca 2013
Ebook
20,00 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

JestĘ magistrĘ - ebook

Zuchwała kradzież konia, kłótnia sąsiadów, bunt kilku parafian – małe miasteczko i okoliczne wsie to nieskończone źródło inspiracji dla dziennikarki Alicji Rokickiej.

Tok być może przewidywalnych, ale jakże istotnych dla poczciwych mieszkańców Szarpanic zdarzeń zostanie przerwany. I to całkiem niepozornie, bo zasłabnięcie Tośka Figla, staromodnego właściciela sex-shopu, to w końcu żadna sensacja, nawet na miarę małej miejscowości. Kiedy jednak na podobne dolegliwości poskarżą się kolejne osoby, w tym mało rozgarnięty zięć wójta, sprawą zainteresuje się lokalna gazeta w osobie wszędobylskiej reporterki.

jestĘ magistrĘ to plejada barwnych postaci, które mają swój wyjątkowy wpływ na małomiasteczkowy koloryt i które połączy afera o zasięgu niemal krajowym!

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7722-927-9
Rozmiar pliku: 631 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WTOREK

Antoni Figiel wyceniał towar na ciasnym, niedoświetlonym zapleczu. Dodawał 23% VAT-u i 35% marży na kalkulatorze Citizen z wytartymi cyframi, a następnie ustawiał kwotę na metkownicy i strzelał do kartonowych metek przy ciuchach.

Przedstawiciel handlowy zaprezentował mu dziś szeroką gamę kostiumów, jednak Tosiek wybrał do sklepu rozmiarówkę tylko tych najbardziej chodliwych: policjantek, pokojówek, pielęgniarek i stewardes. Wziął na próbę męski kostium psa – groteskowy skórzany łeb i wdzianko z otworami na „cztery łapy”, który nawet bezpruderyjnemu Tośkowi wydał się ordynarny. Ale może się sprzeda.

Tym pierwszym strojom poskąpiono lycry i wyglądały tandetnie, ale za to były tańsze niż przy ostatniej dostawie. Tosiek postanowił sprzedać je po tych cenach co zawsze. Bardzo go jednak rozczarowała informacja, że hurtownia nie ma na stanie afrodyzjaków, a w tym szczególnie pożądanej johimbiny, zwanej „hiszpańską muchą”. Skontaktował się jednak z innymi dostawcami i oczekiwał ich przedstawicieli handlowych. W ostateczności będzie ją musiał nabyć przez internet. Uściślając, zamówi dla niego Piotruś – dzieciak z sąsiedztwa, który wyświadcza właścicielowi sex-shopu drobne usługi informatyczne w zamian za erotyczne gadżety dla uciechy własnej i swojej dziewczyny.

Antoni Figiel prowadzi swój przybytek o nazwie „Figielek” od kilkunastu lat. Ostatnio interes nie idzie najlepiej. Klienci przenieśli się na zakupy przez internet – anonimowe i w dodatku po konkurencyjnych cenach. Tosiek pozostał przy tradycyjnym sklepie. Jednak nie ze względów sentymentalnych. Najzwyczajniej w świecie bał się wszelkiego postępu.

Nigdy nie miał komputera. Dla Tośka szczytem techniki, a zarazem źródłem nieustannej udręki jest kasa fiskalna, która przy każdym zacięciu stanowi potwierdzenie niestrudzonej złośliwości rzeczy martwych, a także powoduje, że większość jego dochodów jest zawłaszczana przez bezduszny Urząd Skarbowy.

Usłyszał dźwięk tłuczonego szkła i odłożył metkownicę. Ostrożnie wyszedł na sklep, ale nikogo w nim nie zastał. Zdenerwowany podbiegł do kasy. Pieniądze leżały na swoim miejscu. Zauważył niedomknięte drzwi wejściowe, ale kiedy ruszył w ich kierunku, poślizgnął się i omal nie przewrócił. Na płytkach leżały kawałki szkła skąpane w gęstej cieczy. Od razu przypomniała mu się sytuacja sprzed roku, kiedy jacyś nieletni żartownisie postanowili robić sobie z niego żarty i podrzucać mu do sklepu prezerwatywy wypełnione sokiem bananowym. Bardzo śmieszne. Wrócił na zaplecze po szufelkę i mokrą szmatkę. Zdążył uprzątnąć bałagan, kiedy otworzyły się drzwi „Figielka” i stanęła w nich bardzo atrakcyjna brunetka, na oko trzydziestoparoletnia. Kilka sekund później Tosiek stracił przytomność.

***

Maciej Marczuk włożył do ust i podpalił kolejnego papierosa. Chwycił za korbkę, by otworzyć okno w swoim zdezelowanym fordzie transicie, ale odpadła. Jego frustracja sięgała zenitu. Od pół godziny powinien siedzieć na dachu gminnego domu kultury i kłaść papę aż miło. „Jak ten przypał za sekundę nie wsiądzie do tego zafajdanego samochodu, to go ubiję gołymi rękoma” – myślał, mając jednocześnie świadomość, że najnowszego źródła swoich ostatnich stresów nawet porządnie nie opieprzy.

Jurek Robaczyński, zwany Robakiem (jak podejrzewał Maciek, nie tylko z powodu nazwiska, ale ogólnej prezencji i roli w społeczeństwie), to zięć wójta Jana Tomaszewskiego, którego Marczuk, chcąc po raz kolejny wygrać gminny przetarg, musiał na czas realizacji wspomnianej inwestycji zatrudnić.

Nie był to pierwszy (choć, zdaniem dekarza, najbardziej nieudolny) protegowany wójta. Tomaszewski dawał pracę swojej rodzinie przez kolejnych przedsiębiorców, żeby „te hieny gazetowe” nie nazwały go nepotą, zwłaszcza teraz, przed wyborami samorządowymi.

Jurek był leniem skończonym i do wszystkiego miał dwie lewe ręce. Pewnie i odebranie komórki od Maćka przewyższało jego zdolności manualne.

Fucha, jak każda na zalecenie budżetówki, była dobrze płatna, ale Marczuk zaczynał się zastanawiać, czy pieniądze są warte jego zszarganych nerwów i powrotu do nikotynowego nałogu.

Na dodatek teraz, kiedy jest ładna pogoda i mogą skończyć robotę nawet dziś, ta niedorajda leży jeszcze w pieleszach razem z puszczalską wójtówną.

Trzasnęły drzwi samochodu. Z czerwonego golfa wyszła w jego kierunku jakaś dziewczyna. Kiedy była już blisko, zauważył, że to reporterka z tygodnika „Nowiny” (albo jak ze szczerą odrazą zwykł mawiać wójt – „Szumowiny”). Chciał otworzyć okno, ale zapomniał, że korba odpadła i jeszcze bardziej się zdenerwował. Otworzył drzwi.

– Chyba nie doczeka się pan swojego pracownika – stwierdziła z nieukrywaną ironią w głosie. – Czy Jerzy Robaczyński przychodził do pracy po wpływem narkotyków? Czy to prawda, że zatrudnienie zięcia wójta było warunkiem wygrania gminnego przetargu? Jakie kwalifikacje i doświadczenie posiada pan Robaczyński?

Marczuk w pierwszej chwili zaniemówił. Kiedy dziennikarka przerwała lawinę pytań, wydukał:

– Eeee... Bez komentarza.

***

– Za piętnaście minut wysyłamy jedynkę. Spójrzcie jeszcze raz na zajawki. Pani Ireno, grafik wciąż nie dostał od pani PDF-u trzeciej okładki – naczelny Rafał Szyszka miał dziś dzień świra, jak zawsze przy zejściu gazety. Teraz, o 19:00, kiedy większość składek została przerzucona na FTP drukarni, był na swój sposób opanowany i uprzejmy.

– Ta reklama to gotowiec był. Nie sprawdzałam jej – odrzekła Irena Ludwiczak, pięćdziesięcioletnia polonistka i korektorka na pół etatu (tygodnik nie wymagał zatrudnienia edytora tekstu nawet na ćwierć etatu, bo pracy nad korektą trzydziestu dwóch stron było na dwa popołudnia, ale Rafał Szyszka nigdy nie targował się z żądaniami pracowników). Założyła na ramię torebkę i ruszyła w stronę wyjścia.

W redakcji „Nowin” nikogo już prawie nie było. Nie można jednak powiedzieć, że świeciło tu pustkami. Kiedy dział redakcji, sekretariat, archiwum i gabinet naczelnego to jedno i to samo pomieszczenie, prowizorycznie przedzielone za pomocą regałów, nawet dwóch pracowników stwarza wrażenie tłumu. W tej chwili w redakcji było ich trzech: wspomniany naczelny, grafik Tomek Wojtysiak i Alicja Rokicka, czołowa dziennikarka śledcza „Nowin”, znana w niektórych kręgach jako Jędza.

Alicja miała dziś dobry humor. Czoło na jedynce stanowiła jej fotka willi wójta zmontowana z inną, przedstawiającą twarde narkotyki. Tytuł, choć bezpieczny, bo ze znakiem zapytania dla zachowania pozorów obiektywności i uniknięcia procesu o zniesławienie, stanowił połączenie wyrachowanego subiektywizmu z celową manipulacją.

Narkotyki w domu wójta? – krzyczała czerwoną czcionką pierwsza strona tygodnika.

Alicja szczerze nie cierpiała wszelkich VIP-ów, a także ludzi z ich otoczenia. W ogóle to mało kogo lubiła. Nawet za swoimi współpracownikami z „Nowin” jakoś specjalnie nie przepadała. Innych dziennikarzy (czyli korespondentów piszących bardzo sporadycznie o sprawach ościennych gmin i felietonistów) uważała za tchórzliwych półgłówków. Korespondenci, w jej mniemaniu, nie lubili się narażać i ich wypociny stanowiły głównie relacje z festynów wiejskich oraz szkolnych konkursów z Wiedzy o Unii. Mało tego, często i to chyba przerastało ich umiejętności, bo korzystali z materiałów dostarczonych przez organizatorów. Felietoniści z kolei pisali same farmazony, niepodparte rzetelnymi informacjami. Bełkot zakompleksionych staruchów.

Alicja, reporterka z krwi i kości, nie bała się węszyć, pytać i opisywać kolejnych skandali. Nie obawiała się też spraw kryminalnych. Dzięki nasłuchowi radiowemu w redakcji zdarzało jej się przybyć na miejsce zdarzenia jeszcze przed policją, strażą pożarną i pogotowiem. Nie przerażał jej widok krwi, zmasakrowanego w wypadku ciała czy zimnego trupa. Bez skrępowania robiła zdjęcia ofiarom i sprawcom wypadków. Kiedy na miejsce przyjeżdżał prokurator, Alicja miała już pełną kartę w cyfrowej lustrzance i z niezbyt dobrze udawaną pokorą opuszczała zabezpieczany przez policję teren.

Swoim zasięgiem „Nowiny” obejmowały gminy wiejskie i wiejsko-miejskie pod pięknym miastem Gdańsk – Szarpanice Gdańskie, Dworek, Wróblówkę, Jasieniec i Barczewo. Alicja udzielała się na całym tym terenie.

Wtorek, choć bez „trupków” (ofiar wypadków, podpaleń, pobić i samobójstw), minął jej całkiem ekscytująco. Najpierw dowiedziała się z redakcyjnego odbiornika o dość poważnym potrąceniu rowerzysty. Na miejscu zdarzenia usłyszała, jak lekarz pogotowia dostaje wezwanie do domu wójta. Jego zięć nagle stracił przytomność. Prawdopodobnie przedawkował narkotyki. Takie pojawiły się pierwsze komentarze.

Robak popalał trawkę od szkoły podstawowej (na której zresztą zakończył edukację), to Alicja wiedziała. Nie zaskoczyła jej informacja, że ratownicy medyczni znaleźli w jego kieszeni osmoloną lufkę i woreczek z niespełna gramem haszu. Ostatnio podobno sięgał po coraz twardsze narkotyki. Tych przy Robaku nie było. Alicja wątpiła, czy badania krwi wykażą ich obecność. Nie pasowały do Jurka Robaczyńskiego.

O samym Robaku jej czytelnicy na pewno jeszcze usłyszą. Zebrała dziś materiały do tekstu na temat nepotyzmu w gminie i wprost nie mogła się doczekać, aż artykuł ujrzy światło dziennie. Niewątpliwe ma już hit na kolejną środę.

***

Przyspieszyła do osiemdziesiątki, żeby wrzucić piątkę, i znów zwolniła. Choć dochodziła 20, nie spieszyło jej się do domu. Dla redakcji „Nowin” wtorki były jak piątki dla tych, którzy nie pracują w weekend. We wtorek numer szedł do druku, a w środę pokazywał się w kioskach i sklepach. Środa była więc dniem bardzo luźnego planowania; spędzało się ją głównie na przeglądaniu najświeższego wydania. Najwięcej działo się podczas w weekendów, więc zawartość kolejnego numeru krystalizowała się dopiero w poniedziałek późnym popołudniem.

Alicja starała się zapełniać środy robieniem reportaży społecznościowych, na które nie było czasu w weekend, kiedy jest masa imprez do obfotografowania i kiedy zdarza się najwięcej wypadków. Najbliższa nie zapowiadała się jednak pracowicie. Miała zaplanowane tylko jedno spotkanie – z kobietą, która dzięki operacji żołądka schudła 100 kg – i to dopiero na 14.

Gdyby więc miała faceta, przyjaciół czy nawet niezobowiązujących znajomych, mogłaby dziś poszaleć.

Zjechała na prawy pas i skręciła do centrum. Zostawiła samochód na bezpłatnym o tej porze parkingu i ruszyła w kierunku kebab-baru. Chciała zamówić jakieś zestawy na wynos dla siebie i dla Artura. Ich mama jest świetną kucharką, ale od dwóch tygodni przebywa na rehabilitacji w sanatorium i z racji braku zamiłowań kulinarnych żywią się fastfoodami. Ojca – marynarza – widzą dwa razy do roku. Wczoraj jedli pizzę, więc dziś weźmie dwa gyrosy z frytkami, sosami czosnkowo jogurtowymi i surówkami. Do tego dwulitrowy sprite. Jutro znów pizza, a pojutrze gyros. Nie należeli do specjalnych smakoszy.

Dochodziła już do baru, gdy zauważyła karetkę. Ratownicy pogotowia nieśli kogoś na noszach. Odruchowo wyjęła aparat z torby fotograficznej, z którą rozstawała się tak samo często jak z torebką – niemal wcale. Zmieniła szybko obiektyw z tele na zwykły, odpięła lampę i zrobiła kilka fotek. Wydłużyła czas naświetlania, oparła się o samochód i powtórzyła ujęcia. Na pierwszym planie znalazła się oświetlona ulicznym latarniami karetka otoczona przez zbiorowisko gapiów. W tle widoczne były neony sklepów i barów. Podeszła do erki.

– Co się stało? – zapytała ratownika, z którym zresztą była po imieniu.

– A, to ty... – nie krył rozdrażnienia. – Właściciel „Figielka” stracił przytomność. Klientka wezwała pogotowie.

– Dlaczego zemdlał?

– Nie wiadomo. Musimy jechać. Możesz się odsunąć?

Razem z drugim ratownikiem ułożyli nosze w karetce. Wsiedli, dali znak kierowcy, zasunęli drzwi, po czym odjechali na sygnale. Ciekawskich już nie było.

Alicja podeszła do sex-shopu. Złapała za klamkę, ale drzwi były zamknięte. Zerknęła na godziny otwarcia: czynne codziennie od 12 do 21.

***

W domu nie miała czasu zastanawiać się nad „Figielkiem”, bo czekało ją sporo pisania. Pochłaniała ostatnie frytki, stukając jednocześnie na laptopie, gdy wszedł Artur. Normalnie kazałaby mu wyjść i nie przeszkadzać, ale chodził ostatnio jakiś przybity, więc postanowiła być miła. Ale nie aż tak, by odezwać się zapraszająco.

Artur, bynajmniej niezniechęcony, usiadł na kanapie, ale nic nie mówił, więc nie przerywała sobie pracy. Zajrzała do Audiologii klinicznej Pruszewicza. Jeszcze raz doczytała o otoemisji akustycznej i wróciła do pisania.

– Co dziś piszesz? JestĘ magistrĘ czy jestĘ licencjatĘ?

– Ostatnio same magistry. Poziom aspiracji wzrasta. Chyba zrobię doktorat na ten temat.

– Ja nie wiem, jak ci twoi klienci dotrwali do tych prac magisterskich.

– Pisałam im licencjaty.

– A semestralne?

– Też.

– Wyhodowałaś bestie!

– Coś ci się, brat, dowcip wyostrzył. W „Głosie Pomorzan” chyba sama inteligencja pracuje, co?

– Spadaj. Z czego dziś piszesz?

– Protetyka słuchu.

– Temat?

– Protezowanie noworodków i niemowląt.

– Przecież nie lubisz dzieci.

– Spadaj.

Artur zamilkł, bo najwyraźniej skończyły mu się pytania, więc skupiła się na audiologii. Po chwili wyszedł z pokoju.

***

Bez przekonania sięgnął po kolejnego papierosa. Dym piekł go w oczy, a przy okazji sprawił, że w wypełnionym mrokiem nocy pokoju zrobiło się szaro. Podobno palenie działało na ludzi uspokajająco. Zastanawiał się, co robi źle.

Miał za sobą kolejny przykry dzień, a i następny nie zapowiadał się najlepiej. Miało być tak pięknie, a wyszło jak zawsze.

Usłyszał kroki na korytarzu. Alicja, jego siostra i znana w całej gminie dziennikarka, była lunatyczką. Na szczęście nie stanowiła przy tym zagrożenia dla siebie i innych. Z reguły robiła głupoty: zakładała okulary przeciwsłoneczne i kładła się z powrotem, siadała przy stole w kuchni i pozostawała tam, zanim ktoś jej nie odprowadził do łóżka, lub też udawała się do łazienki, by dokładnie spryskać ją odświeżaczem. Zazwyczaj z rozbawieniem przyglądał się jej nocnym wyprawom, ale dziś nie był w nastroju. Miał tylko nadzieje, że siostra nie pójdzie siedzieć do kuchni, bo rodziców nie było w domu, a naprawdę nie chciało mu się podnosić z łóżka.

Choć nocą lunatykowała, nie należała bynajmniej do osób zagubionych. Była inteligentna, oczytana i dzięki pisaniu prac magisterskich dla zarobku – wszechstronnie wykształcona. A przy tym wszystkich potrafiła to świetnie wykorzystać w prowadzeniu błyskotliwych rozmów i pisaniu naprawdę dobrych tekstów do lokalnej gazety. Pożądanym dopełnieniem tych cech byłaby skromność, ale, niestety, nikt nie jest idealny. Wygadania i pewności siebie Artur zazdrościł jej najbardziej.

Sam stanowił całkowite jej przeciwieństwo.

Kompleksów, które z czasem stały się przyczyną nieśmiałości i niskiej samooceny, nabawił się już w pierwszej klasie podstawówki, kiedy okazało się, że jest krótkowidzem i musi nosić okulary o mocy dwóch dioptrii. Po roku miał już trzy, a po dwóch cztery dioptrie. Obecnie, w wieku dwudziestu pięciu lat, jego wada wynosiła minus siedem dioptrii na oboje oczu.

Mimo że rodzice nie mogli narzekać na brak pieniędzy, pierwsze oprawki, które mu kupili, wyszły z mody dekadę wcześniej. Docinki kolegów spowodowały, że ledwo raz założone wyrzucił do przydrożnego rowu w drodze ze szkoły. Rodzice się wściekli i kazali mu przynieść je z powrotem. Jedno szkło pękło, ale ojciec tylko wzruszył ramionami. Sam się o to prosił. Chłopak, zły na rodziców, próbował nosić brzydkie i pęknięte binokle tylko w domu. Szybko się jednak okazało, że okulary są mu niezbędne. Bez szkiełek nie widział kompletnie nic z tablicy, a co gorsza, nie rozpoznawał twarzy osób, które koło niego przechodziły. Z trudem trafiał z klasy do klasy. W końcu musiał się pogodzić z faktem, że jest skazany na bryle.

Artur od dziecka marzył o dwóch rzeczach: cudownej poprawie wzroku i zostaniu policjantem. Jednocześnie ewentualnego spełnienia zarówno jednego, jak i drugiego bardzo się bał. Jak będzie wyglądał bez okularów? Czy tak samo dziwnie i bez wyrazu jak jego nauczycielka chemii w podstawówce, która, zdejmując swoje binokle, wywoływała ciemnymi, sinymi obwódkami odrazę i zniesmaczenie?

Z kolei bycie policjantem wymagało odwagi i sprawności fizycznej. Brak tych predyspozycji szybko wyszedłby na jaw i Artur stałby się jeszcze większym pośmiewiskiem dla ludzi. Z czasem do tych obiekcji doszły inne. Chłopak zauważył, że ludzie, zwłaszcza jego rówieśnicy, nienawidzą policji. Wyzywają funkcjonariuszy od psów („Jak w takim razie mówią na psy?” – zastanawiał się zawsze), kurew, suk i innych. Na każdym kroku spotykał przejawy tej antypatii: złośliwie poprzewracane kosze, potłuczone lampy, poniszczone ławki i dosadne hasła na murach w stylu „Jebać Policję na 100%”. Artur, początkowo nieświadomy znaczenia skrótu „JP na 100%”, myślał, że jego autorzy oddają cześć zmarłemu papieżowi Janowi Pawłowi II i sam, z uwagi na wielki szacunek dla Ojca Świętego, sprawił sobie koszulkę z takim sloganem. Trzeba przyznać, że spowodowało to chwilowy respekt dla osoby Artura ze strony osiedlowych ekip. Bardzo chwilowy, bo Alicja, na jego szczęście bądź też nie, szybko uświadomiła brata. Sama tłumaczyła hasło przewrotnie i zależnie od okoliczności: „Jestem Palantem na 100% (w odniesieniu do osiedlowych kretynów), „Jest piątek na 100% (na okoliczność weekendu) czy też „Jem Pączki na 100%” (w tłusty czwartek).

Pełen obaw, nie zrobił nic w kierunku przywdziania munduru, miast tego wybrał studia z zakresu marketingu, gdyż w czasie, gdy kończył liceum, był to kierunek bardzo modny. Ponadto z przedmiotami ścisłymi szło Arturowi całkiem nieźle. W przeciwieństwie do Alicji, urodzonej humanistki. Jego siostra dostała się na dziennie studia dziennikarskie, ale po miesiącu nauki oznajmiła w domu, że nie będzie traciła czasu na koegzystencję z pseudointeligencją, szukającą okazji raczej do nicnierobienia na koszt bogatych rodziców aniżeli poszerzania horyzontów myślowych, przeniosła się na zaoczne i zatrudniła w gazecie, gdzie pracuje do dziś, czyli bodajże szósty rok.

Tymczasem Artur studiował dziennie, mieszkając jednak w domu, gdyż dojazd z Szarpanic na Uniwersytet Gdański nie zajmował więcej niż czterdzieści minut. Pierwszy rok poświęcił wyłącznie nauce na kolokwia i pisaniu kolejnych referatów. Od trzeciego semestru praktycznie do końca pięcioletnich studiów, kiedy zajęć było mniej, dorabiał, imając się najróżniejszych zajęć: roznosił ulotki, rozwoził pizzę, był referentem biurowym i doradcą bankowym. Własne pieniądze dodały mu poczucia niezależności, a tym samym pewności siebie.

Powoli zaczął wychodzić z domu ze znajomymi ze studiów i kolejnych firm lub dziewczynami, z którymi spotykał się krócej lub dłużej, ale bez specjalnego emocjonalnego zaangażowania. Podczas tego okresu zainwestował jednak w nowe, modne oprawki. Alicja namawiała go na szkła kontaktowe, które właśnie sama zaczęła nosić, bo praca przy komputerze popsuła jej wzrok, ale Artur nie był do nich przekonany. Zresztą wszyscy znali go w okularach i bez sensu było nagle zwracać na siebie uwagę. Pomijając szkła kontaktowe, wizerunkowo Artur zrobił milowy krok naprzód.

Obecnie na nowo został pozbawiony tak obiecująco rozkwitającej pewności siebie. Walnie przyczyniła się ku temu nowa, a w przypadku Artura pierwsza poważna praca. Kiedy z dyplomem magistra w ręku opuszczał dziekanat uniwersytetu, czuł się wspaniale. Niósł świadectwo ukończenia pięcioletnich zaocznych studiów magisterskich do siedziby głównej największego wydawnictwa na Pomorzu, oczywiście „Głosu Pomorzan”. Tydzień wcześniej odbył zadowalającą dla obu stron rozmowę kwalifikacyjną i miał się zgłosić do pracy w charakterze specjalisty ds. marketingu, jak tylko uczelnia wyda mu zasłużony dyplom. Podobno o stanowisko ubiegała się ponad setka osób. Alicja, mimo że sama już od sześciu lat biegała z aparatem w lokalnym tygodniku skromnego, w porównaniu z regionalnym, dziennika, nakładu, nie przejawiała zazdrości. Chyba wolała lokalną politykę i „sąsiedzkie spory o miedzę”. Albo bycie sławną i wpływową reporterką w małej społeczności niż anonimowym i nie zawsze skutecznym dziennikarzem w wielkim świecie. Tak czy owak Arturowi moloch nie przeszkadzał, wręcz przeciwnie – pracę w renomowanej dużej firmie uważał za szansę na zrobienie prawdziwej kariery.

Poczucie wzniesienia się ponad przeciętność i szarość nie trwało długo.

Zanim jednak wszelkie nieszczęścia dosięgły Artura, pierwszy dzień pracy przyniósł mu wiele pozytywnych wrażeń. Był zaaferowany nowym otoczeniem (został osobiście przedstawiony ponad dwustu pracownikom wydawnictwa), podniecony nowymi obowiązkami i dumny z zaufania, jakim go obdarzano, powierzając same strategiczne z punktu widzenia marketingu zadania.

Dyrektor marketingu i bezpośrednia przełożona Artura – Marta Pypeć-Rogowska (znana w środowisku jako Hogata) – wyjaśniła mu pierwszego dnia, że choć pracuje w godzinach od 9 do 17, to kiedy wyrobi się z obowiązkami do 16, może spokojnie pójść do domu. Oczywiście, zaznaczyła, jeżeli będzie konieczność zostania po godzinach (a są to wyjątkowe sytuacje – dodała), to rozumie, że może na Artura liczyć. Zdarzyć się może (och, może raz na rok), że będzie musiał przyjść do pracy w sobotę lub niedzielę. Jednak jeśli będzie potrzebował wolnego dnia w tygodniu (każdy musi czasami coś pozałatwiać, prawda?), to niech spokojnie poodpoczywa bez wypisywania urlopu. Oczywiście, aby Artur się nie przemęczał, planuje zatrudnić dwóch pomocników do jego własnej dyspozycji. Będzie ich szefem. Właśnie prowadzi rekrutację.

Kolejne dni zadały kłam wszystkiemu, co Hogata powiedziała.

Konieczność siedzenia po godzinach (to jest gazeta, tu się nie pracuje od – do!) nastała już drugiego dnia pracy. Z rana Hogata powierzyła Arturowi szereg zadań. Miał odpowiedzieć na ponad sto zaległych zapytań o patronaty. Był to rezultat zaledwie dwóch tygodni zaniedbań poprzednika, który ostatecznie pożegnał stanowisko kilka dni temu. W tym celu Artur musiał zadecydować, których akcji dziennik się podejmuje, a które odrzuca. Następnie wklepać odpowiednie formułki: Szanowni Państwo, mam ogromną przyjemność poinformować, że „Głos Pomorzan” obejmie patronatem prasowym wydarzenie...; tu następowały ustalenia co do zobowiązań gazety i oczekiwań od organizatora danej imprezy czy akcji. W przypadku odmowy Artur pisał: Szanowni Państwo, czujemy się zaszczyceni, iż zdecydowaliście się na powierzenie patronatu prasowego „Głosowi Pomorzan”, jednak z powodów organizacyjnych jesteśmy zmuszeni odmówić. Niemniej prosimy informować nas o kolejnych Państwa inicjatywach. Z odmowami spotkały się głównie imprezy szkolne i akcje mało znaczących stowarzyszeń.

Zanim Artur wystosował decyzję pozytywną, musiał ustalić, który z dziennikarzy podejmie się napisania artykułu oraz jaki fotoreporter uświetni wydarzenie. Nie zapamiętał z pierwszodniowego przedstawiania żadnych nazwisk osób podzielonej na działy tematyczne redakcji i początkowo nie wiedział, do kogo z jakim tematem się zwracać. Przy pięćdziesiątym patronacie miał już rozeznanie, które patronaty kierować do działu miejskiego, a które do sportowego czy kulturalnego (wbrew pozorom nie było to takie oczywiste).

O 13 wysłał mailem ostatnią odpowiedź. Drugim zadaniem, jakie Artur otrzymał tego ranka, było sporządzenie trzech umów barterowych: z teatrem i dwoma telewizjami kablowymi. Choć od rana nie miał niczego ustach, od razu wziął się za pierwszego klienta. Ustalał właśnie ze specjalistą ds. public relations teatru szczegóły barteru, gdy rozdzwonił się jego biurkowy telefon.

Hogata bez żadnych wstępów kazała mu stawić się w swoim gabinecie. Była wściekła. Dlaczego rozmawia przez służbową komórkę?! Komórka ma limit! Jak go przekroczy, zapłaci ze swojej kieszeni! Jest jak dziecko błądzące we mgle i do niczego się nie nadaje! Dlaczego na stadionie wciąż nie wiszą banery gazety?! Chyba logiczne, że jak zajmuje się patronatami, to musi dopilnować także ich realizacji. Przypilnować artykułów. Zawieźć i rozwiesić banery, ustawić roll-upy i standy. Dziwne, że musi mu mówi takie oczywiste rzeczy! Jego poprzednik był znacznie bardziej kompetentny. Jest rozczarowana Arturem. Sama odwala za niego całą robotę. Żałuje, że go przyjęła. Dała się zwieść jego zapewnieniom o wiedzy i doświadczeniu. Jest nikim. Nic nie potrafi. Skąd on się wziął?

Artur spuścił głowę, a kiedy Hogata podeszła do okna i odwrócona do niego zapaliła kolejnego papierosa, kończąc kazanie, wrócił do swojego biurka.

Tego dnia pracował do 23. Kiedy nazajutrz zjawił się w biurze przed 8, jego skrzynka mailowa była przepełniona. Hogata wysłała mu kilkadziesiąt wiadomości z poleceniami „na wczoraj”. Ostatnia wiadomość przyszła o 3 nad ranem. Artur wyobraził sobie, że spędziła całą noc w firmie, popijając kawę i odpalając jednego papierosa od drugiego. Już o 9 miał się przekonać, że tak właśnie było. W jej gabinecie, do którego ponownie został wezwany, papierosowy dym aż piekł w oczy. Hogata była wściekła, że poszedł sobie do domu słodko spać, podczas gdy ona odwalała za niego robotę do świtu. Jest kompletnym nieudacznikiem. Przeprowadza właśnie rekrutację na jego następcę.

Artur nie wiedział, czym Hogata się właściwie zajmuje i w czym go wyręcza, jednak pokiwał głową ze skruchą. Tego dnia wyszedł z pracy o 1 w nocy.

Kolejnym dniem była sobota. „Jedna z tych w roku”, jak się okazało, kiedy trzeba przyjść do pracy. Dziennik organizował akcję ekologiczną „Złote Renety za gazety”, podczas której, jak sama nazwa wskazuje, w zamian za stare gazety rozdawano czytelnikom młode jabłonki, pozyskane wcześniej od okolicznych sadów i szkółek. Aby otrzymać sadzonkę, trzeba było przynieść na miejsce akcji 5 kg makulatury i kupon wycięty z gazety. Jeśli ktoś przyniósł 10 kg papierzysk i dwa kupony, analogicznie otrzymywał dwa drzewka.

Była to już dziewiąta taka akcja wydawnictwa. Kiedyś czytelników z makulaturą obsługiwali zatrudniani w tym celu studenci. Jednak od dwóch lat, w ramach oszczędności, zaszczyt rekreacji na świeżym powietrzu przypadał pracownikom działów reklamy, konkursów, kolportażu oraz marketingu.

„Głos Pomorzan” był najpopularniejszą gazetą codzienną na Pomorzu, a akcja ekologiczna od lat cieszyła się ogromnym powodzeniem. Można było bowiem pozbyć się śmieci z domu, a przy okazji dostać drzewko do ogródka czy na działkę.

Na gdański Targ Węglowy, gdzie wraz z tysiącami sadzonek odgrodzonych małym płotkiem stacjonowała obsługa dziennika, rokrocznie przychodziły tysiące czytelników z tonami gazet, za które dostawali odpowiednią ilość jabłonek. Często dosłownie z tonami makulatury, gdyż takie instytucje jak szkoły, przedszkola czy domy dziecka przygotowywały się do akcji cały rok, by zalesić ogrody przy placówkach.

Tegoroczna akcja nie odstawała od innych. Mimo że jej początek ogłoszono na 9, już od 7 rano tworzyła się przy znanym wszystkim punkcie kolejka.

Ludzie, wbrew prośbom pracownika dzierżącego mikrofon, przepychali się, a wręcz bili o lepsze miejsce w kolejce i możliwość wyboru z większej liczby sadzonek.

Zasady rozdawania drzewek były rokrocznie jednakowe: czytelnik podchodził ze swoją makulaturą do jednego z pracowników gazety i wręczał mu zebrany dobytek. Ten gazety ważył, zapisywał na kartce liczbę kilogramów i przysługujących za nie sadzonek, a następnie odsyłał do innej osoby, by ta wydała drzewka, starając się przy tym uniknąć dyskusji na temat zasad sadzenia i pielęgnacji.

Aby wszystko szło sprawnie i ilość zebranej makulatury odpowiadała ilości wydanych drzewek, do obsługi przedzielano kilkunastu pracowników wydawnictwa. Tak wyglądały założenia.

W praktyce podczas ekologicznej akcji panował rozgardiasz i chaos. Ludzie rzucali Arturowi makulaturę pod nogi, następnie chamsko go mijali, brali tyle drzewek, ile zdołali udźwignąć, i spiesznie się oddalali. Próbował ich zatrzymywać, ważyć makulaturę, wyliczać drzewka, wydzierać się, gdy wzięli za dużo, a nawet gonić sadzonkowych oszustów.

Drzewka skończyły się o 18, a plac wyglądał jak pobojowisko. Walały się tutaj podeptane rośliny, połamane gałązki, strzępy gazet i inne śmieci. Sprzątnie po imprezie trwało prawie do północy. Kiedy zawiązano ostatni niebieski worek i wrzucono go na podstawioną w tym celu przyczepę, padło hasło pójścia na piwo. Artur myślał tylko o wygodnym łóżku i podziękował grzecznie. Nikt nie próbował go przekonywać.

Artur nie miał w wydawnictwie żadnych znajomych. Pierwsze słowa zamienił dopiero dziś z dziewczyną napotkaną w windzie. Zjeżdżał właśnie półżywy do garażu, by podjechać w kilka miejsc i zabrać banery. Przy okazji miał odebrać z drukarni zaproszenia na galę jubileuszową gazety, którą, nie inaczej, miał zorganizować. Jednocześnie myślał nad tym, że od wczoraj nie zdążył przysiąść do rozliczenia ekologicznej akcji.

Dziewczyna wsiadła do windy piętro niżej. Poznał ją już pierwszego dnia, kiedy Hogata, jeszcze słodka i miła, oprowadzała go po poszczególnych działach i przedstawiała wszystkim po kolei, ale, czemu nie można się dziwić, nie zapamiętał jej imienia. Z tego, co jednak kojarzył, była fotoreporterką działu miejskiego. Miała krótkie blond włosy i ogromne niebieskie oczy. Nie była ładna, ale miała w sobie coś, co kazało zatrzymać spojrzenie na dłużej. Była szczerze zdziwiona, że Artur wciąż tu pracuje. W dziale marketingu jest taka rotacja, że jeszcze nigdy nie widziała nikogo więcej niż raz. Od blondynki dowiedział się, że kiedyś jego obowiązki wykonywało pięć osób (tak, jednocześnie!), które zresztą masowo i demonstracyjnie odeszły w ramach protestu przeciw zbyt wielu zajęciom, zbyt niskim pensjom, zbytniemu chamstwu ze strony szefowej – gdzie indziej zaoferowano im lepsze warunki.

Rewelacje blondyny wstrząsnęły Arturem i choć pozbawiony sił i nadziei, wysiadł z windy i skierował się w stronę garażu, by w pierwszej kolejności pojechać po zaproszenia do drukarni.

Tego dnia udało mu się wyjść do domu „już” o 22.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: