Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jesteś wyzwaniem - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
Luty 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
31,50

Jesteś wyzwaniem - ebook

Liz, przyjaciółka Ashlyn z popularnej powieści Jesteś zagadką, to atrakcyjna studentka czerpiąca z życia pełnymi garściami. Ma za sobą romanse z wieloma mężczyznami, nawet z własnym promotorem. Wszystko się zmienia, gdy na jej drodze staje nieziemsko przystojny chłopak z sąsiedztwa, Cohen.

 

Spotkania z innymi mężczyznami nie smakują już jak dawniej, bo Liz wciąż tęskni za Cohenem. Ten jednak jasno stawia warunki ich relacji — jego pierwszy raz nastąpi dopiero wtedy, gdy spotka prawdziwą miłość.

 

Napięcie rośnie z każdą wspólnie spędzoną chwilą. Liz nieustannie wykorzystuje swój seksapil, by zdobyć chłopaka. Jednak Cohen pozostaje nieugięty w postanowieniu.


Czy dla Cohena Liz stanie się „tą jedyną”?

Czy Liz będzie chciała poczekać?

Czy razem osiągną spełnienie?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7642-775-1
Rozmiar pliku: 662 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Podziękowania

Jak w przy­pad­ku każ­dej swo­jej po­wie­ści, pod­czas pi­sa­nia Je­steś wy­zwa­niem otrzy­ma­łam wspar­cie od bar­dzo wie­lu osób.

Naj­pierw chcia­ła­bym po­dzię­ko­wać moim pierw­szym czy­tel­nicz­kom – Lo­li­cie Ver­ro­en i Ma­di­son Se­idler, któ­re po­dzie­li­ły się ze mną wra­że­nia­mi i trzy­ma­ły kciu­ki za uro­cze­go Co­he­na (przy oka­zji osob­ne po­dzię­ko­wa­nia dla Ma­di­son za po­mysł na jego imię).

Szcze­gól­ne wy­ra­zy uzna­nia na­le­żą się Sali Po­wers, bo­skiej beta-re­ader­ce z Au­stra­lii. Zdra­dzę tyl­ko, że moc­no nad­uży­ła wy­krzyk­ni­ków i nie­cen­zu­ral­nych słów za­chwy­tu, chcąc wy­ra­zić swo­je uzna­nie dla za­ry­su książ­ki. Nie­sa­mo­wi­ta z cie­bie bab­ka!

I jesz­cze po­dzię­ko­wa­nia dla mo­jej re­dak­tor­ki, Ta­nyi Sa­ari. Je­steś wiel­ka! Dzię­ku­ję, że oży­wi­łaś moją opo­wieść.

Wszyst­kim moim czy­tel­ni­kom po­wiem tyl­ko tyle: ko­cham was!Rozdział 1

Jak­by na to nie spoj­rzeć, by­cie pią­tym ko­łem u wozu za­wsze jest do bani. Prze­su­nę­łam się na dru­gi ko­niec koca, żeby zna­leźć się jak naj­da­lej od Ash­lyn i Aide­na, mig­da­lą­cych się na oczach wszyst­kich. Moja cier­pli­wość się wy­czer­pa­ła, gdy Aiden na­chy­lił się nad moją przy­ja­ciół­ką i za­czął ją kar­mić tru­skaw­ka­mi, raz po raz ca­łu­jąc jej peł­ne owo­ców usta.

Za­raz pusz­czę pa­wia…

Mi­nął rok od cza­su, gdy po­zna­li się pod­czas ba­dań Ash­lyn nad amne­zją. On był pa­cjen­tem, ona dok­to­rant­ką. Ry­zy­ko­wa­li, kie­dy po­sta­no­wi­li być ra­zem, ale ko­niec koń­ców wszyst­ko się uło­ży­ło. Ow­szem, cza­sem trud­no było wy­trzy­mać w ich to­wa­rzy­stwie, ale ja­koś to zno­si­łam, bo ko­cha­łam Ash­lyn jak sio­strę, a ona wy­glą­da­ła na bar­dzo szczę­śli­wą. Nie chcia­łam jed­nak, żeby ich pu­blicz­ne czu­ło­ści za­prze­pa­ści­ły moje szan­se na pod­ryw, tym bar­dziej że upa­trzy­łam so­bie cel. Przy­stoj­ny fut­bo­li­sta i jego rów­nie atrak­cyj­ny kum­pel.

Rzu­ci­łam wi­no­gro­nem w za­ję­tą Aide­nem przy­ja­ciół­kę, by zwró­ci­ła na mnie uwa­gę. Wi­no­gro­no od­bi­ło się od jej gło­wy i wy­lą­do­wa­ło na kocu. Od­wró­ci­ła się zdez­o­rien­to­wa­na.

– Hej, spójrz na to cia­cho na dru­giej…

Ash­lyn zer­k­nę­ła we wska­za­nym kie­run­ku i uśmiech­nę­ła się.

– Blon­dyn, nie­bie­skie szor­ty?

Przy­tak­nę­łam. Wła­śnie po­dał ide­al­nie pod­krę­co­ną pił­kę pro­sto do rąk swo­je­go kum­pla.

– Wy­glą­da dość mło­do – za­uwa­ży­ła Ash­lyn.

Prze­wró­ci­łam ocza­mi.

– Jego kum­pel też ni­cze­go so­bie… Ja i oni, mo­gło­by być faj­nie.

– Uwa­żaj na sie­bie. – Ash­lyn wzru­szy­ła ra­mio­na­mi, jed­no­cze­śnie pusz­cza­jąc do mnie oko. – Ata­kuj, my po­cze­ka­my.

Nie zdą­ży­łam na­wet prze­my­śleć stra­te­gii, gdy pił­ka Pana Sło­dzia­ka wy­lą­do­wa­ła u mo­ich stóp. To bę­dzie dużo ła­twiej­sze, niż my­śla­łam… Kasz­ka z mlecz­kiem.

Wsta­łam i otrze­pa­łam dżin­sy, a po­tem niby od nie­chce­nia schy­li­łam się i ją pod­nio­słam. Trzy­ma­jąc pił­kę pod pa­chą, uda­łam się nie­śpiesz­nie w ich kie­run­ku. Przy­glą­da­li mi się z da­le­ka. Kum­pel Pana Sło­dzia­ka uśmie­chał się do mnie, jed­nak on sam był bar­dziej po­wścią­gli­wy.

– To chy­ba wa­sze – po­wie­dzia­łam i rzu­ci­łam pił­kę w jego kie­run­ku, a on zręcz­nie ją zła­pał. Po­tra­fi­łam cał­kiem nie­źle rzu­cać – na­uczył mnie tego star­szy brat. Spo­dzie­wa­łam się, że za­pro­si mnie do wspól­nej gry lub wy­gło­si ja­kąś bły­sko­tli­wą uwa­gę na te­mat mo­ich pił­kar­skich umie­jęt­no­ści, ale on się tyl­ko uśmiech­nął.

– Dzię­ki – rzu­cił, a po­tem od­wró­cił się i po­dał pił­kę do kum­pla, któ­ry jed­nak nie zdą­żył jej zła­pać, bo wciąż wga­piał się we mnie.

Tyl­ko tyle? Jaja so­bie ro­bisz?

Zde­gu­sto­wa­na bra­kiem cią­gu dal­sze­go wró­ci­łam do przy­ja­ciół i cięż­ko opa­dłam na koc.

Ash­lyn wy­czu­ła mój kiep­ski na­strój i przy­su­nę­ła się do mnie, od­kle­ja­jąc się na chwi­lę od Aide­na.

– Spo­ty­kasz się dziś z pro­fe­so­rem Gib­so­nem? – spy­ta­ła, wcią­ga­jąc mnie w roz­mo­wę.

Do­ce­nia­łam jej wy­sił­ki. Chcia­ła od­wró­cić moją uwa­gę od po­raż­ki, któ­ra mnie przed chwi­lą spo­tka­ła.

– Nie. Dziś jest u nie­go syn. I mów o nim Stu. Pro­fe­sor Gib­son pa­skud­nie brzmi…

– Po­zna­łaś już jego syna? – spy­tał Aiden.

– W ży­ciu! Prze­cież nie cho­dzi­my na rand­ki, tyl­ko upra­wia­my seks – wy­ja­śni­łam.

– Aha! – ro­ze­śmia­ła się Ash­lyn, krę­cąc z nie­do­wie­rza­niem gło­wą. – Je­steś jesz­cze bar­dziej po­krę­co­na, niż my­śla­łam.

– Mnie to pa­su­je – rzu­ci­łam i wzru­szy­łam ra­mio­na­mi. Nie za­le­ża­ło mi na związ­ku, a Stu, świe­żo po roz­wo­dzie, z całą pew­no­ścią też nie był nim za­in­te­re­so­wa­ny. Ide­al­ny układ. Miał trzy­dzie­ści sześć lat, czte­ro­let­nie­go syna i był pro­fe­so­rem w wyż­szej szko­le han­dlo­wej, więc na­sze ścież­ki na­uko­we się nie prze­ci­na­ły, co mia­ło same za­le­ty i chro­ni­ło przed nie­po­trzeb­ny­mi kom­pli­ka­cja­mi. Łą­czył nas uda­ny seks, tyle. Po­zna­łam go mie­siąc temu na im­pre­zie cha­ry­ta­tyw­nej spon­so­ro­wa­nej przez uczel­nię i od tego cza­su spo­ty­ka­łam się z nim kil­ka razy w ty­go­dniu. Miły, re­gu­lar­ny seks z faj­nym fa­ce­tem, bez unie­sień i ja­kich­kol­wiek ocze­ki­wań, wy­łącz­nie chwi­lo­wa przy­jem­ność. Może i była to dość po­kręt­na wi­zja uda­ne­go związ­ku, ale w tej chwi­li nie było mnie stać na nic wię­cej.

Po kil­ku mi­nu­tach, nie mo­gąc już dłu­żej znieść osten­ta­cyj­nych czu­ło­ści przy­ja­ciół i kom­plet­ne­go bra­ku za­in­te­re­so­wa­nia ze stro­ny chło­pa­ków z pił­ką, oznaj­mi­łam Ash­lyn i Aide­no­wi, że się zbie­ram. Ich je­dy­ną re­ak­cją było zdaw­ko­we mach­nię­cie na po­że­gna­nie.

Dro­ga do domu nie za­ję­ła mi dużo cza­su –miesz­ka­łam za­le­d­wie kil­ka prze­cznic od par­ku. Wy­naj­mo­wa­łam duży na­roż­ny sze­re­go­wiec w atrak­cyj­nej dziel­ni­cy, w któ­rym mia­łam do dys­po­zy­cji par­ter i pierw­sze pię­tro. Jego wła­ści­ciel stop­nio­wo od­na­wiał pod­da­sze, sta­ra­jąc się przy­wró­cić bu­dyn­ko­wi stan świet­no­ści z lat dwu­dzie­stych.

Na­gle za ple­ca­mi usły­sza­łam od­głos szyb­kich kro­ków. Obej­rza­łam się – w moją stro­nę biegł przy­stoj­niak z par­ku.

A więc jed­nak chciał się zre­ha­bi­li­to­wać! Pew­nie uznał, że le­piej się mną nie dzie­lić ze swo­im kum­plem…

Do­tar­łam już do ku­tej bra­my mo­je­go domu, więc przy­sta­nę­łam i opar­łam dłoń na bio­drze, przy­glą­da­jąc się, jak po­ko­nu­je kil­ka ostat­nich me­trów.

Mu­siał wcze­śniej zdjąć pod­ko­szu­lek, bo miał na so­bie tyl­ko zsu­nię­te ni­sko na bio­dra szor­ty i buty do bie­ga­nia. Jego klat­ka pier­sio­wa i brzuch były tak gład­kie i ide­al­nie umię­śnio­ne, że sko­ja­rzy­ły mi się z ma­te­ra­cem do pły­wa­nia.

Zwol­nił, a po­tem za­trzy­mał się w miej­scu, zgi­na­jąc się wpół i opie­ra­jąc dło­nie na ko­la­nach. Wi­dok jego klat­ki pier­sio­wej uno­szą­cej się i opa­da­ją­cej przy każ­dym głę­bo­kim od­de­chu do­słow­nie mnie za­hip­no­ty­zo­wał.

Już ukła­da­łam so­bie w gło­wie, jak bły­sko­tli­wie za­ga­ić roz­mo­wę, gdy Pan Sło­dziak uniósł gło­wę i spoj­rzał na mnie. Jego oczy mia­ły nie­sa­mo­wi­ty od­cień głę­bo­kie­go błę­ki­tu, a na skó­rze na­dal utrzy­my­wa­ła się let­nia opa­le­ni­zna. Pod pa­chą trzy­mał pił­kę, a w ręku zwi­nię­ty pod­ko­szu­lek. Z po­wo­dze­niem mógł­by pra­co­wać jako mo­del dla Ral­pha Lau­re­na.

Nie­czę­sto zda­rza­ło mi się czuć skrę­po­wa­nie, jed­nak tym ra­zem, za spra­wą jego im­po­nu­ją­cej fi­zycz­no­ści, aż się za­czer­wie­ni­łam.

Uniósł gło­wę i wy­pro­sto­wał się. Był wyż­szy co naj­mniej o kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów. Uśmiech­nę­łam się do nie­go, bio­rąc głę­bo­ki od­dech i po­wo­li od­zy­sku­jąc rów­no­wa­gę.

– Śle­dzisz mnie?

– A, tak… Je­steś tą dziew­czy­ną z par­ku.

Co ty nie po­wiesz…

– Miesz­kam tu­taj – do­dał, wciąż gło­śno dy­sząc.

– Tu­taj, czy­li gdzie? – za­py­ta­łam.

Prze­cież sta­li­śmy pod moim do­mem.

– Na gó­rze – wska­zał pal­cem pię­tro mo­je­go sze­re­gow­ca ze spa­dzi­stym da­chem i ośmio­bocz­nym okien­kiem.

– Ktoś w ogó­le jest w sta­nie tam miesz­kać?

Na mo­jej twa­rzy mu­sia­ło po­ja­wić się zdzi­wie­nie, bo zrze­dła mu mina i było wi­dać, że po­czuł się ura­żo­ny.

– Nie ktoś, tyl­ko ja. Na­praw­dę tam miesz­kam. Może i nie ma dużo miej­sca, ale jest czy­sto i mnie wy­star­czy.

Nie mia­łam po­ję­cia, że pod­da­sze było prze­zna­czo­ne do wy­na­ję­cia. Nikt tam nie miesz­kał przez ostat­nie dwa lata, czy­li od kie­dy tam za­miesz­ka­łam.

– Aha – zre­flek­to­wa­łam się. – W ta­kim ra­zie je­ste­śmy są­sia­da­mi! Zaj­mu­ję dwa dol­ne pię­tra.

Spoj­rzał na sze­re­go­wiec, tak­su­jąc wzro­kiem sze­ro­ki ga­nek i ma­syw­ne drew­nia­ne drzwi.

– Ty sama?

Ski­nę­łam gło­wą. Lu­bi­łam prze­strzeń, a po­nie­waż za­rów­no mat­ka, jak i oj­ciec za­si­li­li moje kon­to po­kaź­ną kwo­tą, mo­głam po­zwo­lić so­bie na to, by miesz­kać tam, gdzie mi się po­do­ba. Ume­blo­wa­łam dom ze sma­kiem pro­sty­mi, lecz sty­lo­wy­mi me­bla­mi, któ­re uda­ło mi się upo­lo­wać w oka­zyj­nych ce­nach. Wnę­trze wy­glą­da­ło jak z ka­ta­lo­gu.

– Idę wziąć prysz­nic. Miło cię było po­znać…

– Liz.

Uśmiech­nął się.

– Co­hen. Sko­ro je­ste­śmy są­sia­da­mi, daj znać, gdy­byś cze­goś po­trze­bo­wa­ła.

– Ja­sne. Ty też.

Od­wza­jem­ni­łam jego przy­ja­ciel­ski uśmiech, a po­tem od­pro­wa­dzi­łam wzro­kiem jego sek­sow­ny ty­łek, gdy ob­cho­dził dom, kie­ru­jąc się do pro­wa­dzą­cych na górę bocz­nych scho­dów.

Nie mo­głam do­cze­kać się dnia, kie­dy będę po­trze­bo­wać jego po­mo­cy.

Oby jak naj­szyb­ciej.Rozdział 2

Sie­dzia­łam do póź­nej nocy, przy­go­to­wu­jąc re­fe­rat, więc da­ro­wa­łam so­bie ko­la­cję. Za­miast niej ura­czy­łam się bu­tel­ką czer­wo­ne­go wina i ta­blicz­ką gorz­kiej cze­ko­la­dy z solą mor­ską – moim ulu­bio­nym ze­sta­wem od nie­pa­mięt­nych cza­sów. W koń­cu na ostat­nich no­gach i lek­ko za­wia­na do­tar­łam do łóż­ka.

Gdy się na­gle obu­dzi­łam kil­ka go­dzin póź­niej, w pierw­szej chwi­li po­my­śla­łam, że mam zwi­dy. Nad moim łóż­kiem krą­ży­ło coś czar­ne­go, rzu­ca­jąc dziw­ne cie­nie na ścia­ny roz­świe­tlo­nej księ­ży­co­wym bla­skiem sy­pial­ni. Co u dia­bła…

Na­gle obiekt zwol­nił i wy­lą­do­wał na jed­nej z szyn lam­py zwi­sa­ją­cej z su­fi­tu. Zmru­ży­łam oczy, żeby mu się le­piej przyj­rzeć i w tym sa­mym mo­men­cie zo­ba­czy­łam, że to coś roz­kła­da skrzy­dła. Nie­to­perz!

Wy­da­łam z sie­bie prze­raź­li­wy wrzask i sko­czy­łam na rów­ne nogi, po­śpiesz­nie wy­plą­tu­jąc się z po­ście­li, a po­tem wy­pa­dłam z sy­pial­ni i za­trzy­ma­łam się do­pie­ro na gan­ku. Ser­ce wa­li­ło mi jak mło­tem.

Spoj­rza­łam na swo­je bose sto­py i do­tar­ło do mnie, że sto­ję na ze­wnątrz w środ­ku nocy odzia­na je­dy­nie w ob­ci­słą czar­ną ko­szul­kę i ró­żo­we szor­ty. To nie było zbyt roz­sąd­ne. Do­bie­ga­ją­ce z od­da­li szcze­ka­nie psa przy­wró­ci­ło mi świa­do­mość. Za­czę­łam się za­sta­na­wiać, co ro­bić.

Było za póź­no, żeby dzwo­nić do wła­ści­cie­la domu. Moje koty też były kom­plet­nie bez­u­ży­tecz­ne – nie moż­na się było po nich spo­dzie­wać, że upo­lu­ją pa­ją­ka, a co do­pie­ro nie­to­pe­rza. Może po­win­nam pójść na górę i po­pro­sić sek­sow­ne­go są­sia­da, żeby po­mógł mi coś zro­bić z tym pa­skudz­twem? Osta­tecz­nie sam za­ofe­ro­wał po­moc…

Nie mo­głam jed­nak za­pu­kać do nie­go tak jak sta­łam, czy­li prak­tycz­nie goła, więc wzię­łam głę­bo­ki od­dech, a po­tem wpa­dłam jak strza­ła do miesz­ka­nia. Bły­ska­wicz­nie wy­grze­ba­łam dżin­sy ze sto­ją­ce­go w przed­po­ko­ju ko­sza na pra­nie i na­tych­miast po­gna­łam z po­wro­tem na ga­nek, po­śpiesz­nie za­trza­sku­jąc za sobą drzwi. Szyb­ko wbi­łam się w spodnie, pod­cią­gnę­łam je i za­pię­łam gu­zik, za­kry­wa­jąc kuse szor­ty, a po­tem wy­pro­sto­wa­łam się i za­czę­łam się wspi­nać po ze­wnętrz­nych scho­dach do miesz­ka­nia Co­he­na. Noc była dość chłod­na, więc stą­pa­jąc bo­sy­mi sto­pa­mi po drew­nia­nych stop­niach, czu­łam dresz­cze. Nie ma co, świet­ny po­mysł: bu­dzić kom­plet­nie ob­ce­go czło­wie­ka w środ­ku nocy i pro­sić go o przy­słu­gę… Ale prze­cież nie mia­łam in­ne­go wyj­ścia. Ani przez mo­ment nie do­pusz­cza­łam do sie­bie my­śli, że mo­gła­bym wró­cić do miesz­ka­nia, nie mó­wiąc o tym, że mia­ła­bym spać z wi­szą­cym nad gło­wą nie­to­pe­rzem.

Drzwi na pod­da­szu były zro­bio­ne z tego sa­me­go ciem­ne­go drew­na co moje, z ozdob­ną brą­zo­wą ko­łat­ką po­środ­ku. Za­pu­ka­łam dość gło­śno, żeby mieć pew­ność, że Co­hen się obu­dzi, bo nie wie­dzia­łam, jak moc­ny ma sen. Za­zwy­czaj czu­łam się w swo­im miesz­ka­niu bez­piecz­nie, ale dzi­siej­sze noc­ne prze­ży­cia – na­głe wy­rwa­nie ze snu przez po­two­ra i sa­mot­ny po­byt na ze­wnątrz o tak póź­nej po­rze – spra­wi­ły, że ze stra­chu do­sta­łam gę­siej skór­ki.

Już mia­łam za­stu­kać po­now­nie, gdy drzwi się otwo­rzy­ły i sta­nął w nich za­spa­ny i goły do pasa Co­hen.

– Liz? – wy­chry­piał.

– Mogę wejść?

Od­su­nął się od drzwi, żeby mnie wpu­ścić do środ­ka.

– Coś się sta­ło?

Po­ki­wa­łam twier­dzą­co gło­wą i we­szłam do cia­sne­go sa­lo­ni­ku.

– Tam jest nie­to­perz. Na dole.

– Gdzie? W two­im miesz­ka­niu?

Przy­tak­nę­łam.

– O Jezu – rzu­cił i prze­cią­gnął dłoń­mi po twa­rzy. – No do­bra. Po­cze­kaj tu, pój­dę zo­ba­czyć.

Od­wró­cił się i znik­nął w po­ko­ju, któ­ry – jak się do­my­śla­łam – był sy­pial­ną. Chwi­lę póź­niej wró­cił ubra­ny w dżin­sy i ob­ci­słą sza­rą ko­szul­kę. Wciąż jesz­cze miał roz­czo­chra­ne wło­sy i wy­glą­dał prze­uro­czo.

– Co masz za­miar zro­bić? – spy­ta­łam, li­cząc w du­chu, że ma do­świad­cze­nie w po­zby­wa­niu się nie­to­pe­rzy.

– Nie wiem…

Pod­szedł do sto­ją­cej przy drzwiach wej­ścio­wych sza­fy i wy­jął z niej ra­kie­tę te­ni­so­wą.

– Po­cze­kaj! – Wbie­głam do kuch­ni i zła­pa­łam rę­ka­wi­ce i le­żą­cą na bla­cie re­kla­mów­kę. – Weź to!

Wsu­nął rę­ka­wi­ce ku­chen­ne na dło­nie, a po­tem w jed­nej uniósł ra­kie­tę, a dru­gą chwy­cił re­kla­mów­kę.

– W po­rząd­ku. Mo­żesz iść…

Wy­glą­dał tak ko­micz­nie, że obo­je pra­wie jed­no­cze­śnie się ro­ze­śmia­li­śmy.

– Siedź spo­koj­nie. Pa­nu­ję nad sy­tu­acją.

Uśmiech­nę­łam się, pod­nie­sio­na na du­chu jego pew­no­ścią sie­bie.

– Dzię­ki.

Ski­nął gło­wą i znik­nął za drzwia­mi.

Przy­gry­złam war­gę, ma­jąc na­dzie­ję, że nie jest na mnie wście­kły za noc­ną po­bud­kę. Przed wyj­ściem spra­wiał wra­że­nie szcze­rze roz­ba­wio­ne­go. Usia­dłam na so­fie i cier­pli­wie cze­ka­łam.

Jego miesz­kan­ko było nie­wiel­kie, ale czy­ste i ume­blo­wa­ne pro­sty­mi, funk­cjo­nal­ny­mi me­bla­mi. W sa­lo­nie sta­ła tyl­ko wy­tar­ta skó­rza­na sofa, a przed nią peł­nią­ca funk­cję sto­li­ka sfa­ty­go­wa­na skrzy­nia. Ką­cik ja­dal­ny skła­dał się z okrą­głe­go sto­łu za­wa­lo­ne­go sto­sa­mi pod­ręcz­ni­ków, wo­kół któ­re­go sta­ło kil­ka róż­nych krze­seł nie do kom­ple­tu. Było do­mo­wo i przy­tul­nie.

Co­hen wró­cił kil­ka mi­nut póź­niej.

– I co?

Po­krę­cił gło­wą.

– Nie mo­głem zna­leźć gnoj­ka…

Prze­bie­gło mi przez myśl, że nie­to­perz mógł mi się przy­śnić, ale za­raz do­szłam do wnio­sku, że to wy­klu­czo­ne. By­łam pew­na, że go wi­dzia­łam.

Co­hen zsu­nął rę­ka­wi­ce i scho­wał ra­kie­tę do sza­fy.

– Po­dej­rze­wam, że żad­ne z nas już nie za­śnie – wy­mam­ro­tał, po­cie­ra­jąc dło­nią kark.

– Prze­pra­szam za to całe za­mie­sza­nie…

– Nie przej­muj się. Prze­cież mó­wi­łem, że­byś w ra­zie cze­go przy­szła.

Gdy in­cy­dent z nie­to­pe­rzem mia­łam już za sobą, po­czu­łam, jak spa­da mi po­ziom ad­re­na­li­ny. Po­tar­łam pal­ca­mi skro­nie, uświa­da­mia­jąc so­bie, jak fa­tal­nie się czu­ję.

Co­hen pod­szedł bli­żej.

– Wszyst­ko do­brze?

– Chy­ba wcze­śniej wy­pi­łam tro­chę za dużo wina. Już do­brze.

Wy­szedł do kuch­ni i po chwi­li wró­cił, nio­sąc szklan­kę wody i dwie bia­łe ta­blet­ki, któ­re po­ło­żył mi na dło­ni.

– Pro­szę. Na ból gło­wy.

– Dzię­ki.

Za­ży­łam le­kar­stwo, wy­pi­łam wodę i od­da­łam mu pu­stą szklan­kę. Woda nie była schło­dzo­na i są­dząc po sma­ku, po­cho­dzi­ła pro­sto z kra­nu, ale nie mia­łam za­mia­ru tego zło­śli­wie ko­men­to­wać. To był z jego stro­ny miły gest. Jak do­tąd nie utrzy­my­wa­łam pra­wie żad­nych kon­tak­tów z są­sia­da­mi, więc do­brze było mieć świa­do­mość, że w po­bli­żu miesz­ka ktoś, na kogo mogę li­czyć.

Za­uwa­ży­łam prze­wie­szo­ną przez opar­cie krze­sła blu­zę uni­wer­sy­tec­ką i wska­za­łam na nią bro­dą.

– Stu­diu­jesz w oko­li­cy?

Uni­wer­sy­tet De­Paul był usy­tu­owa­ny nie­da­le­ko stąd, na tej sa­mej uli­cy, więc nie po­win­nam być zdzi­wio­na, jed­nak na­szą dziel­ni­cę rzad­ko wy­bie­ra­li stu­den­ci.

– Tak. Je­stem na trze­cim roku. A ty?

– Na dru­gim dok­to­ranc­kich.

Wbił we mnie wzrok, jak­by zo­ba­czył mnie po raz pierw­szy w ży­ciu. Mo­gła­bym przy­siąc, że w my­ślach pró­bu­je ob­li­czyć, w ja­kim je­stem wie­ku. Do­brze wie­dzia­łam, że nie wy­glą­dam na dwa­dzie­ścia pięć lat, a in­for­ma­cja, że je­stem dok­to­rant­ką, zwy­kle dzia­ła­ła lek­ko od­stra­sza­ją­co. Ale Co­hen nie wy­glą­dał na zbi­te­go z tro­pu, tyl­ko… za­cie­ka­wio­ne­go. Spodo­ba­ła mi się jego szcze­ra re­ak­cja. Sam mu­siał mieć dwa­dzie­ścia albo dwa­dzie­ścia je­den lat.

Za­sta­na­wia­łam się, co mam zro­bić. Po moim miesz­ka­niu la­tał so­bie w naj­lep­sze nie­to­perz, a było za wcze­śnie – albo za póź­no, za­le­ży jak na to spoj­rzeć – żeby za­dzwo­nić do wła­ści­cie­la domu.

Co­hen stał w mil­cze­niu, mie­rząc mnie wzro­kiem, aż za­czę­łam się nie­po­ko­ić o swój wy­gląd. Za­snę­łam w peł­nym ma­ki­ja­żu, więc na pew­no mia­łam pod ocza­mi roz­ma­za­ny tusz, a moje wło­sy mu­sia­ły wy­glą­dać jak bo­cia­nie gniaz­do. Ide­al­ny mo­ment, żeby po raz dru­gi pró­bo­wać zro­bić na nim wra­że­nie…

– Liz? Od Eli­za­beth? – spy­tał mięk­ko.

– Nie, od Eli­zy. Ale wszy­scy na­zy­wa­ją mnie Liz.

– Eli­za – po­wtó­rzył w za­my­śle­niu, a w jego ustach za­brzmia­ło to jed­no­cze­śnie obco i zna­jo­mo, jak wspo­mnie­nie z da­le­kiej prze­szło­ści.

– Mów do mnie Liz – rzu­ci­łam.

Co­hen przez chwi­lę się nie od­zy­wał, a po­tem zła­pał mnie za rękę i po­cią­gnął w stro­nę drzwi.

– Chodź, Eazy-E. Trze­ba wy­le­czyć cię z kaca…

Eazy-E1)? No, nie­źle…

------------------------------------------------------------------------

1) Eazy-E – pseudonim popularnego amerykańskiego rapera, uznawanego za prekursora gangsta rapu (przyp. tłum.).

– Do­kąd?

– Na śnia­da­nie. Bez ga­da­nia. Przez to po­lo­wa­nie strasz­nie zgłod­nia­łem.

Zła­pał w prze­lo­cie cien­ką blu­zę i wcią­gnął ją przez gło­wę.

Za­nim wy­szli­śmy, przy­piął so­bie coś do szluf­ki od spodni. Kie­dy po­de­szłam bli­żej, oka­za­ło się, że to pa­ger.

Ze­szłam za nim po scho­dach, a po­tem ra­mię w ra­mię po­ma­sze­ro­wa­li­śmy w dół na­szej uli­cy.

– Lu­bisz sta­re ga­dże­ty? – za­py­ta­łam i spoj­rza­łam wy­mow­nie na przy­cze­pio­ny do jego pasa pa­ger.

Za­śmiał się pod no­sem, krę­cąc gło­wą.

– Po­trze­bu­ję go do pra­cy – po­wie­dział i ob­cią­gnął blu­zę, żeby ukryć pod nią urzą­dze­nie.

– Je­steś al­fon­sem?

– Nie – za­prze­czył z uśmie­chem.

– Di­le­rem?

– Nie, no skąd… Dzia­łam jako ochot­nik w stra­ży po­żar­nej.

– Je­steś stra­ża­kiem?

– Uhm.

No, no… To by tłu­ma­czy­ło te bo­skie mu­sku­ły.

– Jak czę­sto…

– …mnie wzy­wa­ją?

Przy­tak­nę­łam.

– Je­stem za­wsze w po­go­to­wiu, a co po­nie­dzia­łek mam dwu­go­dzin­ne noc­ne ćwi­cze­nia.

In­te­re­su­ją­ce. Nie zna­łam żad­ne­go stra­ża­ka. Cie­ka­we, jak go­dzi to z na­uką i stu­dia­mi.

Do­tar­li­śmy do nie­wiel­kie­go baru na rogu. Mimo iż miesz­ka­łam w tej oko­li­cy od po­nad dwóch lat, ni­g­dy wcze­śniej w nim nie by­łam, bo za­wsze wy­da­wał mi się tro­chę ob­skur­ny. Mi­ga­ją­cy neon oznaj­miał, że mają czyn­ne przez całą dobę. Kie­dy Co­hen pchnął drzwi i przy­trzy­mał je, pusz­cza­jąc mnie przo­dem, roz­legł się dźwięk za­wie­szo­ne­go nad nimi dzwon­ka. Prze­cho­dząc obok Co­he­na, po­czu­łam przy­jem­ny aro­mat pły­nu do płu­ka­nia z do­miesz­ką jego mę­skie­go za­pa­chu. Mia­łam ocho­tę przy­sta­nąć i wtu­lić nos w jego klat­kę pier­sio­wą, ale oczy­wi­ście tego nie zro­bi­łam. Ta­blicz­ka in­for­mo­wa­ła, żeby sa­mo­dziel­nie zaj­mo­wać miej­sca, więc wy­bra­łam przy­tul­ny skó­rza­ny boks przy oknie.

Co­hen wśli­zgnął się do środ­ka i usiadł na­prze­ciw mnie, a po­tem wy­jął dwie kar­ty ze sto­ja­ka na ser­wet­ki i po­dał mi jed­ną.

– Je­steś głod­na? – spy­tał.

– Ja­sne. Chęt­nie coś zjem.

Tak, mo­głam jeść za­wsze i wszę­dzie. Nie na­le­ża­łam do dziew­czyn, któ­re uda­ją, że żyją po­wie­trzem. Uwiel­bia­łam je­dze­nie. Po­dej­rze­wam, że gdy­by ich o to spy­tać, więk­szość fa­ce­tów od­po­wie­dzia­ła­by, że woli, jak ko­bie­ta ma tu i ów­dzie nie­wiel­kie krą­gło­ści. Poza tym ko­la­cja w po­sta­ci wina w po­łą­cze­niu z cze­ko­la­dą nie była szcze­gól­nie sy­cą­ca.

– Po­da­ją tu re­we­la­cyj­ne ra­cu­chy.

Co­hen za­mknął menu i wsu­nął je z po­wro­tem do sto­ja­ka.

– Do­brze, mogą być.

Chwi­lę póź­niej po­de­szła do nas kel­ner­ka, ob­da­rza­jąc mo­je­go to­wa­rzy­sza pro­mien­nym uśmie­chem. Po­pro­sił o dwie por­cje ra­cu­chów, a po­tem zwró­cił się do mnie z py­ta­niem, czy chcę kawę. Kie­dy przy­tak­nę­łam, za­mó­wił ją dla nas oboj­ga.

Był uro­czy i mimo iż do­pie­ro go po­zna­łam, czu­łam się w jego to­wa­rzy­stwie za­ska­ku­ją­co swo­bod­nie.

W pew­nej chwi­li jego wzrok ze­śli­zgnął się na moje pier­si, a wte­dy za­czął się wier­cić na krze­śle i od­wró­cił twarz w stro­nę okna z dość nie­wy­raź­ną miną. Czyż­bym zro­bi­ła coś nie tak?

Spoj­rza­łam w dół, uświa­da­mia­jąc so­bie, że nie mam na so­bie sta­ni­ka. Cho­le­ra ja­sna! Chłod­ne po­wie­trze z kli­ma­ty­za­cji spra­wi­ło, że moje sut­ki bez­wstyd­nie i za­chę­ca­ją­co wy­prę­ży­ły się pod cien­ką ko­szul­ką. Na do­da­tek była tak kusa, że nie­wie­le za­kry­wa­ła. Po­pra­wi­łam ją na tyle, ile się dało. W tym sa­mym mo­men­cie mój wzrok padł na od­bi­cie twa­rzy Co­he­na w szy­bie. Na jego war­gach igrał uśmie­szek.

Kel­ner­ka po­sta­wi­ła na na­szym sto­li­ku dwa kub­ki czar­nej kawy.

– Zim­no ci? – za­py­tał i uśmiech­nął się lek­ko, przy­su­wa­jąc kawę.

Syk­nę­łam ostrze­gaw­czo, bio­rąc od nie­go ku­bek, po czym wsy­pa­łam do nie­go szczo­drą por­cję cu­kru i za­mie­sza­łam znacz­nie ener­gicz­niej, niż to było ko­niecz­ne.

– Pro­szę – po­wie­dział Co­hen, zdej­mu­jąc blu­zę przez gło­wę i zo­sta­jąc w sa­mym pod­ko­szul­ku.

– Dzię­ki – rzu­ci­łam i wśli­zgnę­łam się w nią, wdy­cha­jąc jej cha­rak­te­ry­stycz­ny za­pach – za­pach wy­jąt­ko­wo atrak­cyj­ne­go chło­pa­ka, tego sa­me­go, któ­ry wczo­raj już raz dał mi ko­sza. No nic, wię­cej nie będę mu się na­rzu­cać.

Pod­wi­nę­łam rę­ka­wy blu­zy, sta­ra­jąc się po­wstrzy­mać od wdy­cha­nia jej cu­dow­ne­go za­pa­chu.

Chwi­lę póź­niej przy na­szym sto­li­ku po­now­nie po­ja­wi­ła się kel­ner­ka, sta­wia­jąc przed nami ra­cu­chy. Były wiel­kie jak ta­le­rze i uło­żo­ne je­den na dru­gim w spo­rą pi­ra­mi­dę, na wierz­chu któ­rej roz­ta­piał się ka­wa­łek ma­sła. W po­wie­trzu roz­szedł się aro­ma­tycz­ny za­pach wa­ni­lii.

– Jej­ku! Ale to wiel­kie!

Co­hen przy­su­nął do mnie sy­rop.

– My­ślisz, że ci się nie zmie­ści? – spy­tał z ło­bu­zer­skim uśmiesz­kiem.

Czy on musi być aż tak sek­sow­ny?

– Po­ra­dzę so­bie jak pro­fe­sjo­na­list­ka.

Mo­men­tal­nie po­czu­łam za­że­no­wa­nie. Co ja ga­dam?!

Co­hen za­śmiał się, po czym zgar­nął roz­ta­pia­ją­ce się ma­sło z wierz­chu ra­cu­chów i prze­ło­żył na le­żą­cy obok spodek. No tak… Ta­kie­go cia­ła nie da się wy­pra­co­wać, na­py­cha­jąc się tłusz­czem.

Na szczę­ście to nie było moje zmar­twie­nie. Uwiel­bia­łam ma­sło. Wzię­łam do ręki nóż i sta­ran­nie roz­sma­ro­wa­łam ma­śla­ną ka­łu­żę po swo­ich ra­cu­chach.

– Masz dziew­czy­nę? – spy­ta­łam, prze­ły­ka­jąc pierw­szy kęs.

Kiw­nął po­ta­ku­ją­co gło­wą, bio­rąc do ust ko­lej­ny ka­wa­łek.

– Spo­ty­kam się z kimś.

– Ale nie było jej dziś u cie­bie.

– Nie zo­sta­je na noc – wy­ja­śnił, wy­cie­ra­jąc usta ser­wet­ką.

To było dość dziw­ne. Czyż­by był ty­pem fa­ce­ta, któ­ry nie chce, żeby dziew­czy­na zo­sta­ła na noc? Wy­da­wał mi się co­raz bar­dziej za­gad­ko­wy.

– A ty? Masz chło­pa­ka?

– Nie – za­prze­czy­łam, chy­ba odro­bi­nę zbyt ocho­czo.

– Wi­dzę, że coś się za tym kry­je – rzu­cił i się ro­ze­śmiał.

Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi.

– Nic spe­cjal­ne­go, po pro­stu nie za­le­ży mi na związ­ku. Kie­dy za rok czy dwa zro­bię dok­to­rat, pew­nie stąd wy­ja­dę. Na ra­zie chcę się do­brze ba­wić i nie an­ga­żo­wać w nic po­waż­ne­go.

– Hm…

Co­hen spu­ścił wzrok i za­czął się ba­wić ser­wet­ką. Czyż­bym po­wie­dzia­ła coś nie­wła­ści­we­go?

Za­ję­łam się z po­wro­tem śnia­da­niem, je­śli tak moż­na na­zwać po­si­łek je­dzo­ny o trze­ciej nad ra­nem.

– Co stu­diu­jesz?

– Psy­cho­lo­gię – od­po­wie­dzia­łam, wy­su­wa­jąc czu­bek ję­zy­ka, żeby zli­zać sy­rop z dol­nej war­gi. – A ty?

Po­dą­żył wzro­kiem za moim ję­zy­kiem i gło­śno prze­łknął śli­nę.

– Eko­no­mię. Do­sze­dłem do wnio­sku, że to na tyle sze­ro­ka dzie­dzi­na, że za­wsze będę mógł zna­leźć ja­kąś pra­cę.

Kiw­nę­łam gło­wą. Po­tem sku­ba­łam ma­ły­mi kę­sa­mi ra­cu­chy, pod­czas gdy Co­hen opo­wia­dał o so­bie. Do­wie­dzia­łam się, że stu­diu­je za­ocz­nie i oprócz tego, że jest stra­ża­kiem, pra­cu­je jako bram­karz w jed­nym z ba­rów w cen­trum.

Po śnia­da­niu od­pro­wa­dził mnie pod drzwi miesz­ka­nia. Księ­ży­co­wa po­świa­ta i gra­nie świersz­czy two­rzy­ły baj­ko­wą sce­ne­rię.

Sta­li­śmy zwró­ce­ni twa­rza­mi do sie­bie. Pa­da­ją­ce cie­nie spra­wi­ły, że wy­dał mi się jesz­cze przy­stoj­niej­szy, o ile to w ogó­le moż­li­we. Wy­so­ki, szczu­pły i wy­spor­to­wa­ny, nie miał na cie­le ani gra­ma zbęd­ne­go tłusz­czu. Chło­nę­łam wzro­kiem jego kwa­dra­to­wą szczę­kę, peł­ne usta, nie­przy­zwo­icie błę­kit­ne oczy i krót­ko przy­cię­te wło­sy.

– Dzię­ki za śnia­da­nie – wy­mam­ro­ta­łam.

Ski­nął gło­wą.

– Nie ma za co.

Zdję­łam blu­zę i po­da­łam mu ją. Jego wzrok ze­śli­zgnął się na moje pier­si, ale mimo że nie trwa­ło to dłu­żej niż uła­mek se­kun­dy, zdo­ła­łam do­strzec, że bar­dzo mu się spodo­ba­ło to, co tam zo­ba­czył.

Cóż mogę po­wie­dzieć? Nie da się ukryć, że pod tym wzglę­dem na­tu­ra ob­da­rzy­ła mnie wy­jąt­ko­wo hoj­nie. Duże C, jędr­ne i ster­czą­ce. I na do­da­tek znów ze stward­nia­ły­mi sut­ka­mi!

O kur­czę…

Tym ra­zem nie mia­ło to nic wspól­ne­go z chłod­nym po­wie­trzem – głów­nym po­wo­dem była wy­mow­na mina Co­he­na. Naj­wy­raź­niej miał ob­se­sję na punk­cie cyc­ków.

Od­chrząk­nął.

– Dasz so­bie radę?

No tak… Prze­cież w moim miesz­ka­niu czai się cho­ler­ny nie­to­perz! A to nie była żad­na rand­ka, tyl­ko są­siedz­ka po­moc. Nic poza tym. Cho­le­ra… Zejdź na zie­mię, Liz.

– Ja tam nie śpię… Nie ma mowy. Mu­szę od­cze­kać kil­ka go­dzin, za­nim będę mo­gła ścią­gnąć wła­ści­cie­la domu.

Co­hen zmarsz­czył brwi.

– Co masz za­miar ro­bić do tego cza­su? Jest jesz­cze cho­ler­nie wcze­śnie.

Ro­ze­śmia­łam się.

– Je­stem dużą dziew­czyn­ką. Po­ra­dzę so­bie. Jesz­cze raz dzię­ki…

Zro­bi­łam krok w kie­run­ku swo­ich drzwi, a wte­dy Co­hen zła­pał mnie za nad­gar­stek.

– Daj spo­kój. Idziesz do mnie na górę.

– Co?

Po­ło­żył dru­gą dłoń w dole mo­ich ple­ców i pchnął mnie lek­ko w kie­run­ku scho­dów.

– No da­lej, wchodź.

Wzdry­gnę­łam się w du­chu, za­sko­czo­na jego bez­ce­re­mo­nial­no­ścią, ale po­słusz­nie za­czę­łam się wspi­nać po scho­dach, czu­jąc ulgę, że nie mu­szę cze­kać sama na dole.

Kie­dy do­tar­li­śmy na pod­da­sze, Co­hen otwo­rzył drzwi i prze­pu­ścił mnie przo­dem. Jego miesz­ka­nie było na­praw­dę ma­leń­kie. Gdy już opa­dły emo­cje z po­wo­du przy­go­dy z nie­to­pe­rzem, do­strze­głam jego cia­sno­tę. Sko­sy może i są cie­ka­wym roz­wią­za­niem ar­chi­tek­to­nicz­nym i do­brze się pre­zen­tu­ją, ale w nie­któ­rych miej­scach utrud­nia­ły mu swo­bod­ne po­ru­sza­nie. Drew­nia­na pod­ło­ga skrzy­pia­ła przy cho­dze­niu. – Aż dziw­ne, że ni­g­dy wcze­śniej tego nie sły­sza­łam u sie­bie na dole.

Co­hen ci­snął na opar­cie sofy blu­zę, któ­rą mu od­da­łam.

– Zmę­czo­na?

– Po­win­nam się tro­chę prze­spać, ina­czej ju­tro wszyst­kich po­za­gry­zam.

Za­śmiał się.

– Szcze­ra je­steś. To mi się po­do­ba.

– Dzię­ki?

Nie by­łam do koń­ca pew­na, ale to chy­ba był kom­ple­ment. Ro­zej­rza­łam się po cia­snym miesz­kan­ku, za­sta­na­wia­jąc się, gdzie mia­ła­bym się po­ło­żyć.

– Czy two­ja dziew­czy­na nie bę­dzie wście­kła, że się tu prze­śpię?

Wzru­szył ra­mio­na­mi.

– To nie moje zmar­twie­nie.

Przy­gry­złam moc­no war­gę, żeby po­wstrzy­mać uśmiech.

Od­wró­cił się i wy­szedł do sy­pial­ni, pod­czas gdy za­sta­na­wia­łam się, czy mam pójść za nim. Za­nim się jed­nak zde­cy­do­wa­łam, po­ja­wił się z po­wro­tem z na­rę­czem ko­ców i po­du­szek, któ­re rzu­cił nie­dba­le na sofę.

– Mo­żesz spać w moim po­ko­ju. Po­ło­żę się tu­taj.

Szyb­ko zmie­rzy­łam go wzro­kiem.

– Ile ty masz wzro­stu?

– Pra­wie metr dzie­więć­dzie­siąt. Dla­cze­go py­tasz?

Syk­nę­łam z dez­apro­ba­tą.

– Tak my­śla­łam… Wy­klu­czo­ne.

Nie było szans, żeby mógł się wy­god­nie roz­ło­żyć na so­fie.

– Dam so­bie radę.

– Bzdu­ra. Wra­caj do łóż­ka. Ja się tu po­ło­żę.

Mó­wiąc to, za­bra­łam się do roz­kła­da­nia na so­fie ko­ców, ale zła­pał mnie za ręce.

– Je­steś moim go­ściem. Po­wi­nie­nem od­dać ci swo­je łóż­ko.

Jego głos był cie­pły i pe­łen po­wa­gi.

Nie po­tra­fi­łam się oprzeć, żeby nie do­tknąć dło­nią jego klat­ki pier­sio­wej. Była do­kład­nie taka, jak się spo­dzie­wa­łam – cie­pła i twar­da.

– Nie je­stem żad­nym go­ściem, kot­ku, tyl­ko upier­dli­wą są­siad­ką od nie­to­pe­rza, któ­ra wy­rwa­ła cię z łóż­ka w środ­ku nocy. A te­raz marsz do łóż­ka!

Spoj­rzał mi w oczy.

– Masz cha­rak­te­rek…

– Do­brze kom­bi­nu­jesz.

– A skąd pew­ność, że nie je­stem se­ryj­nym mor­der­cą?

– Stąd, że se­ryj­ni mor­der­cy ra­czej nie uży­wa­ją rę­ka­wic ku­chen­nych, żeby ko­goś za­ła­twić, i nie ku­pu­ją swo­im ofia­rom ra­cu­chów przed po­ło­że­niem ich do swo­je­go łóż­ka.

– To jest ar­gu­ment! – Od­wró­cił się w stro­nę sy­pial­ni. – Daj znać, gdy­byś cze­goś po­trze­bo­wa­ła albo… gdy­byś znów zo­ba­czy­ła ja­kie­goś nie­to­pe­rza. Trzy­mam rę­ka­wi­ce w po­go­to­wiu…

Na­gle z dru­gie­go po­ko­ju do­biegł ja­kiś od­głos, a Co­hen zro­bił minę, jak­by so­bie wła­śnie o czymś przy­po­mniał.

– Jest pro­blem…

Spoj­rza­łam py­ta­ją­co, za­sta­na­wia­jąc się, o co mu cho­dzi. Może jego dziew­czy­na jed­nak po­sta­no­wi­ła wpaść?

– Zwy­kle śpi tu Bob.

Za­nim zdą­ży­łam spy­tać, kim jest Bob, do przed­po­ko­ju wpadł wiel­ki pies i po­ga­lo­po­wał pro­sto na mnie.

– Chce spać ze mną w łóż­ku, ale zwy­kle mu nie po­zwa­lam, bo ścią­ga ze mnie koł­drę.

– A cóż to, u dia­bła, jest?!

Cof­nę­łam się nie­co, żeby zna­leźć się poza za­się­giem psie­go ogo­na. Po­kry­te krę­co­ną sier­ścią ko­lo­ru brzo­skwi­nio­we­go psi­sko przy­po­mi­na­ło ogrom­ną wło­cha­tą kulę.

– La­bra­do­odle. Nie­li­nie­ją­cy.

– Co ta­kie­go? La­bra­pu­del?

Bob wsko­czył na sofę i usa­do­wił się na ko­cach, któ­re przed chwi­lą sta­ran­nie roz­ło­ży­łam.

Co­hen się ro­ze­śmiał.

– Ra­dzę ci jed­nak pójść do mnie, chy­ba że tak ko­chasz psy, że wo­lisz spać z tym fa­ce­tem…

Nie mia­łam ocho­ty kłaść się na ka­na­pie, któ­ra słu­ży­ła za psie le­go­wi­sko, więc po­słusz­nie kiw­nę­łam gło­wą.

Co­hen za­pro­wa­dził mnie do sy­pial­ni, któ­ra oka­za­ła się duża i schlud­na. Na środ­ku sta­ło po­dwój­ne łóż­ko. Nie było tam żad­nych in­nych me­bli, nie li­cząc wą­skiej ko­mo­dy i sto­li­ka noc­ne­go, na któ­rym le­ża­ła garść drob­nia­ków i stał bu­dzik.

Na nie­za­ście­lo­nym łóż­ku le­ża­ły ciem­no­po­pie­la­te prze­ście­ra­dło i bia­ła pi­ko­wa­na koł­dra. Wy­glą­da­ło to wszyst­ko bar­dzo za­chę­ca­ją­co.

Co­hen zmie­rzył mnie wzro­kiem.

– Chcesz… coś do prze­bra­nia? – za­py­tał i spoj­rzał wy­mow­nie na moje dżin­sy.

– Nie, nie… Dzię­ki.

Przy­po­mnia­łam so­bie, że mam pod spodem szor­ty od pi­ża­my, więc za­czę­łam roz­pi­nać spodnie.

Spu­ścił wzrok, wy­raź­nie skrę­po­wa­ny tym, że się roz­bie­ram w jego obec­no­ści. Zło­ży­łam dżin­sy sta­ran­nie w kost­kę i odło­ży­łam je na pod­ło­gę obok łóż­ka. Już chcia­łam się po­ło­żyć, gdy na­gle chwy­cił mnie za ło­kieć.

– Nie ta stro­na.

Aha. Prze­su­nę­łam się bli­żej ścia­ny.

Szyb­kim ru­chem ścią­gnął ko­szul­kę przez gło­wę i zdjął spodnie, zo­sta­jąc tyl­ko w czar­nych bok­ser­kach. Za­nim zdą­żył się wśli­zgnąć do łóż­ka tuż obok mnie i przy­kryć koł­drą, mi­gnę­ła mi przed ocza­mi jego opa­lo­na skó­ra.

Wy­czu­łam, że coś się mię­dzy nami zmie­ni­ło. Nie­spo­dzie­wa­nie at­mos­fe­ra zro­bi­ła się cięż­ka i na­pię­ta.

– Prze­pra­szam, nie wie­dzia­łam, że zaj­mu­ję two­ją po­ło­wę – wy­szep­ta­łam w ciem­no­ściach.

– W po­rząd­ku. Wolę spać jak naj­bli­żej drzwi. Gdy­by ktoś się wła­mał, naj­pierw bę­dzie miał do czy­nie­nia ze mną…

Dość dziw­nie to za­brzmia­ło, ale spodo­ba­ło mi się. Co za uro­czy chło­pak! Może dla­te­go, że jest stra­ża­kiem. Rzad­ko mia­łam z ta­ki­mi do czy­nie­nia.Rozdział 3

Rano Co­hen stał ofiar­nie na stra­ży, pod­czas gdy ja wpa­dłam do swo­je­go miesz­ka­nia po czy­ste ubra­nia i lap­to­pa. Nie­to­pe­rza nie było ni­g­dzie wi­dać, ale i tak by­łam wdzięcz­na no­we­mu zna­jo­me­mu za to, że przy­szedł ze mną.

Po­dzię­ko­wa­łam mu za po­moc i wy­ru­szy­łam na od­da­lo­ną o dwa­dzie­ścia mi­nut spa­ce­rem uczel­nię. Mimo że ze­szłej nocy prze­spa­łam za­le­d­wie kil­ka go­dzin, a wcze­śniej tro­chę prze­sa­dzi­łam z wi­nem, czu­łam się wy­po­czę­ta. Łóż­ko Co­he­na było bar­dzo wy­god­ne. Nie ba­łam się sa­mot­no­ści, ale i tak od cza­su do cza­su bu­dził mnie w nocy ja­kiś od­głos. Po­tem dłu­go nie mo­głam za­snąć.

Mój są­siad oka­zał się stu­pro­cen­to­wym dżen­tel­me­nem – ani na mo­ment nie opu­ścił swo­jej stro­ny łóż­ka, w ogó­le nie zwra­ca­jąc na mnie uwa­gi. Zo­sta­łam u nie­go do rana, co było dość za­ska­ku­ją­ce, bo mia­łam że­la­zną za­sa­dę, że nie zo­sta­ję u fa­ce­tów, z któ­ry­mi sy­piam. Cza­sa­mi zda­rza­ło mi się przy­snąć po sek­sie, ale za­wsze bu­dzi­łam się w nocy i wy­my­ka­łam ukrad­kiem z łóż­ka.

Może w to­wa­rzy­stwie Co­he­na czu­łam się tak do­brze dla­te­go, że nie łą­czy­ły nas in­tym­ne re­la­cje? Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi, od­pę­dza­jąc od sie­bie tę myśl.

Spę­dzi­łam cały dzień w czy­tel­ni, pra­cu­jąc nad re­fe­ra­tem. Zro­bi­łam so­bie prze­rwę tyl­ko na kawę i na ka­nap­kę ku­pio­ną w de­li­ka­te­sach na­prze­ciw. O szó­stej wie­czo­rem znów po­czu­łam głód, a do tego na­bra­łam ocho­ty na go­rą­cą ką­piel w swo­jej wan­nie z hy­dro­ma­sa­żem.

Prze­ło­ży­łam tor­bę z lap­to­pem przez ra­mię i ru­szy­łam w stro­nę domu. Po dro­dze za­bra­łam się za spraw­dza­nie wia­do­mo­ści w te­le­fo­nie, ma­jąc na­dzie­ję, że znaj­dę wśród nich in­for­ma­cję od wła­ści­cie­la domu w spra­wie nie­to­pe­rza. Prze­glą­da­łam SMS-y je­den po dru­gim, gdy na­gle wpa­dłam na coś wiel­kie­go. Stęk­nę­łam, uno­sząc po­śpiesz­nie gło­wę, żeby spraw­dzić, kto – lub co – sta­nął mi na dro­dze.

To był…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnejO autorce

Ken­dall Ryan jest au­tor­ką ogni­stych po­wie­ści ero­tycz­nych, mię­dzy in­ny­mi Je­steś za­gad­ką i Je­steś wspo­mnie­niem. Bez wsty­du przy­zna­je się do lek­kiej ob­se­sji na punk­cie nie­grzecz­nych chłop­ców, po­ca­łun­ków i ro­man­sów z mrocz­nym, nie­po­ko­ją­cym pod­tek­stem. Miesz­ka w Min­ne­apo­lis z uko­cha­nym mę­żem i dwo­ma nie­sfor­ny­mi szcze­nia­ka­mi.

Z nie­cier­pli­wo­ścią cze­ka na od­zew czy­tel­ni­ków, któ­rzy mogą do niej pi­sać na ad­res:

au­thor­ken­dal­l­ry­an@gma­il.com.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: