Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

John Barleycorn, czyli Wspomnienia alkoholika - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

John Barleycorn, czyli Wspomnienia alkoholika - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 385 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

Wszyst­ko to zda­rzy­ło się pew­ne­go dnia pod­czas wy­bo­rów. W cie­płe ka­li­for­nij­skie po­po­łu­dnie je­cha­łem kon­no w dół Do­li­ny Księ­ży­co­wej z far­my, zna­nej z wzo­ro­wej ho­dow­li stad­nin, do ma­łej wio­ski, by gło­so­wać tak lub nie na mnó­stwo pro­jek­to­wa­nych re­form kon­sty­tu­cyj­nych w sta­nie Ka­li­for­nia. Z po­wo­du go­rą­ce­go dnia pi­łem kil­ka razy przed gło­so­wa­niem, pi­łem rów­nież po gło­so­wa­niu. Prze­jeż­dża­łem przez wzgó­rze po­kry­te wi­nem oraz przez fa­lu­ją­ce pa­stwi­ska wzo­ro­wej far­my i przy­by­łem do domu, aby jesz­cze raz wy­pić pod­czas ko­la­cji.

– Jak­że gło­so­wa­łeś w spra­wie re­for­my wy­bor­czej? – za­py­ta­ła Char­mian.

– Gło­so­wa­łem za re­for­mą.

Char­mian wy­ra­zi­ła zdu­mie­nie, po­nie­waż wia­do­mo było wszyst­kim, że za mło­dych lat, po­mi­mo mo­ich go­rą­cych uczuć de­mo­kra­tycz­nych, opo­no­wa­łem za­wsze prze­ciw rów­no­upraw­nie­niu ko­biet. W póź­niej­szym i bar­dziej już to­le­ran­cyj­nym wie­ku go­dzi­łem się, co praw­da bez en­tu­zja­zmu, na rów­no­upraw­nie­nie jako na nie­unik­nio­ne zło so­cjal­ne.

– A dla­cze­go jed­nak gło­so­wa­łeś za re­for­mą? – za­py­ta­ła Char­mian.

Od­po­wie­dzia­łem. Od­po­wie­dzia­łem wy­czer­pu­ją­co. Od­po­wie­dzia­łem z obu­rze­niem. Im dłu­żej od­po­wia­da­łem, tym wię­cej by­łem obu­rzo­ny. (Nie, by­najm­niej nie by­łem pi­ja­ny. Koń, na któ­rym je­cha­łem, na­zy­wał się prze­cież

„Ban­dy­ta”. Chciał­bym wi­dzieć pi­ja­ne­go ja­dą­ce­go na nim. Ale jak to okre­ślić? – By­łem pod­nie­co­ny. Czu­łem się zna­ko­mi­cie. By­łem żar­to­bli­wie we­so­ły).

– Kie­dy ko­bie­ty sta­ną u urny wy­bor­czej, będą gło­so­wa­ły za pro­hi­bi­cją – po­wie­dzia­łem. Prze­cież to wła­śnie żony, sio­stry, mat­ki, tyl­ko one wbi­ją ostat­ni gwóźdź w trum­nę Joh­na Bar­ley­cor­na.

– Ja zaś my­śla­łam, że je­steś przy­ja­cie­lem Joh­na Bar­ley­cor­na – wtrą­ci­ła Char­mian.

– Je­stem nim. By­łem nim. Nie je­stem nim. Nie by­łem nim nig­dy. Wte­dy naj­mniej je­stem jego przy­ja­cie­lem, kie­dy prze­by­wam z nim i kie­dy się zda­je, że je­stem naj­bar­dziej z nim za­przy­jaź­nio­ny. On jest kró­lem kłam­ców. On jest naj­szczer­szym praw­do­mów­cą. Jest też do­stoj­nym to­wa­rzy­szem, z któ­rym się ob­cu­je jak z bo­ga­mi. On jest rów­nież w li­dze z Ko­stu­chą. Jego dro­gi pro­wa­dzą do na­giej praw­dy i do śmier­ci. On daje ja­sną wy­obraź­nię i męt­ne sny. On jest wro­giem ży­cia i na­uczy­cie­lem mą­dro­ści, po­za­ży­cio­wą mą­dro­ścią. On jest mor­der­cą o czer­wo­nych rę­kach i on za­bi­ja mło­dość.

Char­mian pa­trzy­ła na mnie, i wie­dzia­łem, że dzi­wi się, skąd przy­szły mi po­dob­ne my­śli do gło­wy.

Mó­wi­łem da­lej. Jak za­zna­czy­łem, by­łem pod­nie­co­ny. Każ­da myśl w moim mó­zgu była wy­koń­czo­na. Każ­da myśl w ma­leń­kiej swej celi była go­to­wa roz­bi­jać drzwi, jak więź­nio­wie ocze­ku­ją­cy na wy­ła­ma­nie zam­ków. I każ­da myśl była wi­zją wy­ra­zi­stą, ostro za­ry­so­wa­ną, nie­omyl­ną. Mózg mój był prze­nik­nię­ty ja­sno­ścią bia­łe­go świa­tła al­ko­ho­lu. John Bar­ley­corn gu­bił się w cha­osie praw­do­mów­no­ści zdra­dza­jąc naj­skryt­sze ta­jem­ni­ce. A ja by­łem jego wy­ra­zi­cie­lem. Mnó­stwo wspo­mnień z prze­szło­ści ci­snę­ło mi się do gło­wy, wszyst­kie usze­re­go­wa­ne jak żoł­nie­rze pod­czas wiel­kiej re­wii. Do­bie­ra­łem je i roz­wa­ża­łem, nie­któ­re szcze­gó­ło­wo. By­łem pa­nem swych my­śli, mi­strzem wy­mo­wy, jak rów­nież mi­strzem w uogól­nia­niu do­świad­czeń, zdol­nym nie­omyl­nie usta­na­wiać daty i kon­kre­ty­zo­wać swo­je wnio­ski. Gdyż w ten spo­sób John Bar­ley­corn nę­cił i łu­dził pło­dząc mi­kro­by po­że­ra­ją­ce in­te­li­gen­cję, pod­szep­tu­jąc swo­je fa­tal­ne po­glą­dy na praw­dę, wno­sząc ja­sne bły­ski w mo­no­to­nię dnia po­wsze­dnie­go.

W ogól­nych za­ry­sach opo­wia­da­łem nie­raz Char­mian o mej prze­szło­ści i scha­rak­te­ry­zo­wa­łem jej moją psy­chi­kę. Nie by­łem dzie­dzicz­nym al­ko­ho­li­kiem. Nie uro­dzi­łem się z or­ga­nicz­ną pre­dys­po­zy­cją do al­ko­ho­lu. Pod tym wzglę­dem je­stem zu­peł­nie nor­mal­ny. Al­ko­ho­lizm mój był na­by­ty. I na­by­ty z wiel­kim tru­dem. Al­ko­hol był dla mnie rze­czą wstręt­ną, gor­szą od wszel­kich in­nych obrzy­dli­wo­ści. Na­wet obec­nie nie zno­szę sma­ku wód­ki. Pi­łem tyl­ko dla ku­ra­żu. I od pią­te­go roku ży­cia aż do dwu­dzie­ste­go pią­te­go nie na­uczy­łem się dość ce­nić owe­go ku­ra­żu. Dwa­dzie­ścia lat przy­krej prak­ty­ki w al­ko­ho­li­zmie spra­wi­ło, że ten na­by­ty na­łóg ka­zał sta­le memu bun­tu­ją­ce­mu się or­ga­ni­zmo­wi to­le­ro­wać al­ko­hol, i koń­czy­ło się na tym, że w re­zul­ta­cie po­żą­da­łem go co­raz wię­cej.

Skre­śli­łem moje pierw­sze ze­tknię­cie się z Joh­nem Bar­ley­cor­nem, opo­wie­dzia­łem o moim pierw­szym obu­rze­niu, jak rów­nież o wal­kach sto­czo­nych z sa­mym sobą i wska­zy­wa­łem sta­le na ten szcze­gół, któ­ry po­ko­ny­wał mój opór, mia­no­wi­cie – ła­twy do­stęp do al­ko­ho­lu. I nie tyl­ko to, ale i to rów­nież, że każ­dy cie­kaw­szy mo­ment w mym ży­ciu po­py­chał mnie do pi­jań­stwa. Każ­de po­zna­nie no­we­go to­wa­rzy­sza, spo­tka­nie ma­ry­na­rza, gór­ni­ka czy wę­drow­ca z da­le­kich kra­jów, za­wsze, gdzie tyl­ko męż­czyź­ni znaj­dą się ra­zem, aby po­dzie­lić się swy­mi my­śla­mi, ide­ami, swą sła­wą czy śmia­ło­ścią, by wy­tchnąć, za­po­mnieć o cię­ża­rze prze­pra­co­wa­nych dni i nocy – wszyst­ko to od­by­wa się przy kie­lisz­ku. Szynk jest miej­scem ze­brań. Męż­czyź­ni sku­pia­ją się tam, jak lu­dzie pier­wot­ni sku­pia­li się wo­kół ognisk albo oko­ło wej­ścia do ja­skiń.

Przy­po­mnia­łem Char­mian domy na ło­dziach, do któ­rych nie mia­ła do­stę­pu na Po­łu­dnio­wym Pa­cy­fi­ku, gdzie kę­dzie­rza­wi lu­do­żer­cy chro­ni­li się przed swy­mi ko­bie­ta­mi, uczto­wa­li i upi­ja­li się w tych uświę­co­nych miej­scach za­ka­za­nych dla ko­biet pod karą śmier­ci. Opo­wie­dzia­łem, jak w mło­do­ści za po­śred­nic­twem szyn­ków uchro­ni­łem się przed cia­sno­tą ko­bie­ce­go wpły­wu dla sze­ro­kie­go, wol­ne­go świa­ta męż­czy­zny. Wszyst­kie dro­gi wio­dą do szyn­ku. Ty­sią­ce ro­man­tycz­nych przy­gód i dróg ży­cia krzy­żu­ją się w szyn­ku, a stam­tąd pro­wa­dzą wo­kół ca­łe­go świa­ta. – Fak­tem jest – kon­klu­du­ję moją spo­wiedź – że ła­twy do­stęp do al­ko­ho­lu spo­wo­do­wał mój na­łóg. Mniej­sza zresz­tą o to. Mia­łem zwy­czaj śmiać się z pi­ja­ków. Dziś – je­stem zde­cy­do­wa­nym al­ko­ho­li­kiem. Trze­ba było dwu­dzie­stu lat, aby ten na­łóg za­ko­rze­nił się we mnie, a dzie­się­ciu na to, aby się utrwa­lił osta­tecz­nie. W re­zul­ta­cie za­spo­ka­ja­nie mego na­ło­gu nie było ni­czym do­brym. Z na­tu­ry je­stem we­so­ły, ser­decz­ny. W chwi­lach kie­dy to­wa­rzy­szy mi John Bar­ley­corn, cier­pię po­tę­pień­czo i opa­no­wu­je mnie cał­ko­wi­cie pe­sy­mizm.

– Lecz, spie­szę do­dać (mu­szę za­wsze coś do­dać), John Bar­ley­corn, trze­ba mu to przy­znać, mówi praw­dę. To jest wła­śnie prze­kleń­stwo pi­jań­stwa. Tak zwa­na praw­da nie jest praw­dzi­wa. Są kłam­stwa ży­cio­we, któ­ry­mi żyje ży­cie, a John Bar­ley­corn je de­ma­sku­je.

– Jed­nak­że to zwra­ca się prze­ciw ży­ciu – po­wie­dzia­ła Char­mian.

– Masz ra­cję! – od­rze­kłem. – To jest wła­śnie sza­tań­skie wy­ra­fi­no­wa­nie. John Bar­ley­corn pra­cu­je dla śmier­ci. Dla­te­go gło­so­wa­łem dziś za re­for­mą. Czy­tam w księ­dze mego ży­cia, że ła­twy do­stęp do al­ko­ho­lu spo­wo­do­wał mój na­łóg. Wi­dzisz, sto­sun­ko­wo nie­wie­lu lu­dzi ro­dzi się al­ko­ho­li­ka­mi. Oczy­wi­ście, uwa­żam za al­ko­ho­li­ka czło­wie­ka, któ­re­go or­ga­nizm do­ma­ga się al­ko­ho­lu i cią­gnie go nie­prze­par­cie do kie­lisz­ka. Więk­sza część al­ko­ho­li­ków ro­dzi się nie tyl­ko bez spe­cjal­ne­go po­cią­gu do al­ko­ho­lu, lecz wprost prze­ciw­nie, z praw­dzi­wym wstrę­tem. I nie pierw­szy ani dwu­dzie­sty, ani na­wet set­ny kie­li­szek spro­wa­dza na­łóg, lecz na­wyk­nie­nie wzma­ga się stop­nio­wo, tak samo jak na­łóg pa­le­nia, cho­ciaż jest da­le­ko ła­twiej wpaść w na­łóg pa­le­nia ani­że­li w na­łóg pi­jań­stwa. Lu­dzie przy­zwy­cza­ja­ją się pić, po­nie­waż al­ko­hol jest tak do­stęp­ny. Ko­bie­ty ro­zu­mie­ją to do­brze. One za to pła­cą, owe żony, sio­stry i mat­ki. I kie­dy będą mia­ły pra­wo gło­su – prze­for­su­ją za­kaz han­dlu al­ko­ho­lem. A naj­waż­niej­sze, że to bę­dzie ich ofiar­na pra­ca dla przy­szłych po­ko­leń. Gdy al­ko­hol nie bę­dzie tak do­stęp­ny i nie bę­dzie ta­kich czę­stych oka­zji do pi­jań­stwa – oka­że się, że nie jest wca­le tak po­trzeb­ny. To zna­czy, że ży­cie bę­dzie o wie­le bar­dziej owoc­ne dla ludz­ko­ści, dla mło­dych chłop­ców i doj­rza­łych męż­czyzn, a ży­cie mło­dych dziew­cząt i doj­rza­łych ko­biet do­rów­na szczę­śli­wo­ścią ży­ciu męż­czyzn.

– Dla­cze­go nie na­pi­szesz tego wszyst­kie­go przez wzgląd na mło­de po­ko­le­nie?– za­py­ta­ła Char­mian. – Dla­cze­go nie na­pi­szesz tego, aby po­móc żo­nom, sio­strom i mat­kom, jak mają zu­żyt­ko­wać re­for­mę wy­bor­czą?

– Pa­mięt­nik al­ko­ho­li­ka – drwi­łem, a ra­czej drwił John Bar­ley­corn, bo prze­cież on jest tu przy sto­le obec­ny i w mo­ich żar­tach prze­bi­ja się jego szy­der­stwo, to jest wła­śnie gra Joh­na Bar­ley­cor­na – żart i we­so­łość ob­ra­cać nie­znacz­nie w drwi­ny.

– Nie – od­po­wie­dzia­ła Char­mian igno­ru­jąc gbu­ro­wa­tość Joh­na Bar­ley­cor­na, tak jak to umie ro­bić wie­le ko­biet.

– Scha­rak­te­ry­zo­wa­łeś tak do­brze nie al­ko­ho­li­ka, nie de­ge­ne­ra­ta, ale zwy­czaj­ne­go pi­ja­ka, któ­ry za­warł zna­jo­mość z Joh­nem Bar­ley­cor­nem w cią­gu dłu­gich lat ocie­ra­jąc się o nie­go ra­mie­niem. Opisz to i na­zwij: „Pa­mięt­ni­ki al­ko­ho­li­ka”.ROZ­DZIAŁ II

Lecz za­nim za­cznę pi­sać, mu­szę pro­sić czy­tel­ni­ka, aby to­wa­rzy­szył mi z całą życz­li­wo­ścią, a po­nie­waż życz­li­wość jest wa­run­kiem zro­zu­mie­nia, mu­szę skło­nić czy­tel­ni­ka, aby za­czął od zro­zu­mie­nia mnie, dla kogo i o czym chcę pi­sać. Przede wszyst­kim je­stem pi­ja­kiem z przy­zwy­cza­je­nia. Nie mam or­ga­nicz­nej pre­dys­po­zy­cji do al­ko­ho­lu. Głu­pi nie je­stem, świ­nią nie je­stem. Znam kunszt pi­jań­stwa od A do Z, i wy­ro­bi­łem so­bie zda­nie o dzia­ła­niu al­ko­ho­lu. Nig­dy wpraw­dzie nie by­łem pi­ja­ny do nie­przy­tom­no­ści ani też nie chwia­łem się na no­gach. Krót­ko mó­wiąc, pi­łem jak zwy­kły, nor­mal­ny czło­wiek. To jest za­sad­ni­czy punkt spra­wy: pi­szę o wpły­wie al­ko­ho­lu na zwy­kłe­go, nor­mal­ne­go czło­wie­ka. Nie mam ani sło­wa do po­wie­dze­nia o rzad­kich, nie wcho­dzą­cych w ra­chu­bę, wy­jąt­ko­wych de­ge­ne­ra­tach.

Mó­wiąc ogól­nie, spo­ty­ka­my dwa typy al­ko­ho­li­ków. Je­den to czło­wiek zna­ny wszyst­kim, głu­pi, bez wy­obraź­ni, któ­re­go umysł zje­dzo­ny jest przez bak­cy­le. Taki cho­dzi prze­waż­nie sze­ro­ko roz­sta­wia­jąc nogi, chwie­jąc się wpa­da czę­sto do rynsz­to­ka, a u szczy­tu swej eks­ta­zy wi­dzi nie­bie­skie my­szy i ró­żo­we sło­nie. Taki typ słu­ży za­wsze jako te­mat do kpin i dow­ci­pów w pi­smach hu­mo­ry­stycz­nych.

Dru­gi typ pi­ja­ka ma wy­obraź­nię żywą. Na­wet wte­dy gdy naj­wię­cej wy­pił, cho­dzi pro­sto i na­tu­ral­nie, nie chwie­je się ani nie pada i wie za­wsze do­kład­nie, gdzie jest i co robi. To nie cia­ło, ale umysł jego jest pi­ja­ny.

Może na­wet olśnie­wać iskrzą­cym dow­ci­pem albo oka­zy­wać roz­lew­ną ser­decz­ność. Albo też może wi­dzieć zja­wy i du­chy ro­zu­mu­ją­ce lo­gicz­nie w for­mie sy­lo­gi­zmów. W tych mo­men­tach czło­wiek ten bez­li­to­śnie zdzie­ra łu­ską naj­pięk­niej­szych złu­dzeń ży­cia i po­nu­ro roz­my­śla o że­la­znej ob­rę­czy ko­niecz­no­ści za­ci­śnię­tej oko­ło jego du­szy. To jest go­dzi­na, w któ­rej prze­bie­gły John Bar­ley­corn trium­fu­je. Jak­że ła­two dla każ­de­go czło­wie­ka sto­czyć się do rynsz­to­ka. Ale jest to strasz­na chwi­la dla czło­wie­ka trzy­ma­ją­ce­go się pro­sto i moc­no na no­gach dojść na­raz do prze­ko­na­nia, że w ca­łym wszech­świe­cie nie znaj­dzie in­ne­go wy­zwo­le­nia je­dy­nie tyl­ko w prze­czu­wa­nym mo­men­cie śmier­ci. Czło­wiek ten prze­ży­wa wła­śnie go­dzi­nę Bia­łej Lo­gi­ki (o czym da­lej ob­szer­niej), wte­dy ja­sno poj­mu­je, że może znać tyl­ko pra­wo rze­czy – zna­cze­nia rze­czy nig­dy. To jest ta nie­bez­piecz­na go­dzi­na. Sto­py nie­szczę­śni­ka do­tknę­ły już ścież­ki pro­wa­dzą­cej do gro­bu.

Wszyst­ko sta­ło się ja­sne dla nie­go. Wszyst­kie do­cie­ka­nia mó­zgo­we na te­mat nie­śmier­tel­no­ści są albo pa­ni­ką prze­ra­żo­nych śmier­cią zmy­słów, albo prze­klę­tym, po trzy­kroć prze­klę­tym da­rem wy­obraź­ni. Owi nie­szczę­śni­cy nie mają na­wet in­styk­tu śmier­ci brak im woli, aby przy­jąć śmierć ze spo­ko­jem wów­czas, kie­dy ta stoi tuż obok. Oni sami się oszu­ku­ją, łu­dząc się, że uda im się prze­chy­trzyć grę i prze­my­cić się po­zo­sta­wia­jąc in­nym ciem­ny grób albo nisz­czą­cy żar kre­ma­to­rium. Lecz czło­wiek ów w go­dzi­nie Bia­łej Lo­gi­ki wie, że tam­ci oszu­ku­ją się i prze­chy­trzą tyl­ko sie­bie. Ten sam los cze­ka wszyst­kich. Nie ma pod słoń­cem nic no­we­go na­wet wte­dy, kie­dy sła­be du­sze tę­sk­nią do nie­śmier­tel­no­ści. Wie on jed­nak do­brze, wie do­brze, ten trzy­ma­ją­cy się moc­no na no­gach. Zło­żo­ny jest tyl­ko z cia­ła, wina i prze­bły­sków pro­mie­ni słoń­ca oraz pyłu ziem­skie­go, jest sła­biut­kim me­cha­ni­zmem zro­bio­nym na krót­ką chwi­lę, aby być obiek­tem do ana­li­zy za­rów­no dla le­ka­rzy du­szy jak i le­ka­rzy cia­ła, aby osta­tecz­nie zo­stać wy­rzu­co­nym na kupę od­pad­ków.

Na­tu­ral­nie wszyst­ko to jest cho­ro­bą du­szy i cho­ro­bą cia­ła. Czło­wiek wy­obraź­ni taką karą opła­cać musi swą przy­jaźń z Joh­nem Bar­ley­cor­nem. Karę tę ła­twiej i pro­ściej pła­ci czło­wiek głu­pi. Pije aż do tę­pej nie­świa­do­mo­ści. Śpi snem za­cza­dzo­ne­go, a je­że­li śni, sny jego są mgli­ste i nie­okre­ślo­ne. Ale czło­wie­ko­wi wy­obraź­ni Bar­ley­corn po­tra­fi na­słać swe bez­li­to­sne, upior­ne sy­lo­gi­zmy Bia­łej Lo­gi­ki. Wów­czas pa­trzy on na ży­cie i jego prze­ja­wy ocza­mi cho­re­go na żół­tacz­kę, pe­sy­mi­sty, fi­lo­zo­fa nie­miec­kie­go. Roz­dzie­ra wszel­kie ilu­zje. Prze­war­to­ścio­wu­je wszyst­kie war­to­ści. Do­bro jest złem, praw­da jest oszu­stwem, a ży­cie to kpi­ny. Z wy­so­ko­ści swe­go ma­niac­twa, z pew­no­ścią Boga osą­dza całe ży­cie jako zło. Żona, dzie­ci, przy­ja­cie­le, w ja­sno­ści świa­tła jego lo­gi­ki to tyl­ko pod­stęp i fałsz. Już od­tąd nie da się wziąć „na ka­wał”. On ich przej­rzał na wskroś i wszyst­ko, co w nich wi­dzi, to tyl­ko ułom­ność, li­cho­ta, plu­ga­stwo po­li­to­wa­nia god­ne. To są tyl­ko nędz­ne, małe ego­izmy. Ot, jak wszyst­kie inne stwo­rzon­ka ludz­kie, trze­po­czą­ce się w krót­kim tań­cu ży­cia niby jęt­ka ma­jo­wa. Oni nie są wy­zwo­le­ni. To tyl­ko ma­rio­net­ki tra­fu. I on jest ta­kim. On to wie. Lecz jest róż­ni­ca: on to wi­dzi; on z tego zda­je so­bie spra­wę, on to wie. On zna tyl­ko jed­no wy­zwo­le­nie: może uprze­dzić dzień swej śmier­ci. Może wy­zwo­lić się ze wszyst­kie­go, co nie jest do­bre dla czło­wie­ka stwo­rzo­ne­go po to, aby żył, ko­chał i był ko­cha­ny. Tak, sa­mo­bój­stwo, gwał­tow­ne lub po­wol­ne, na­gły skon albo stop­nio­we wy­ga­sa­nie przez sze­reg lat jest ceną na­leż­ną Joh­no­wi Bar­ley­cor­no­wi. Ża­den jego przy­ja­ciel nie może unik­nąć tej rze­tel­nej, na­leż­nej mu za­pła­ty.ROZ­DZIAŁ III

Mia­łem pięć lat, gdy upi­łem się po raz pierw­szy. Zda­rzy­ło się to pew­ne­go upal­ne­go dnia, kie­dy oj­ciec mój orał w polu. Po­sła­no mnie z domu o pół mili dro­gi, abym za­niósł mu wia­dro piwa. – Ma się ro­zu­mieć, nie roz­le­waj po dro­dze – do­da­no mi po­le­ce­nie na po­że­gna­nie.

A było to, jak so­bie przy­po­mi­nam, wia­dro bar­dzo sze­ro­kie u góry i bez przy­kry­cia. Wsku­tek cię­ża­ru sze­dłem nie­rów­nym kro­kiem i piwo prze­le­wa­ło się przez brze­gi i ob­le­wa­ło mi nogi. A jed­nak po­my­śleć: ja­kie ono musi być do­bre. Piwo jest bar­dzo cen­ną rze­czą. Do­sze­dłem do prze­ko­na­nia, że musi być zna­ko­mi­te w sma­ku. Albo, in­a­czej, dla­cze­go mi nig­dy w domu nie po­zwo­lo­no pić piwa? Inne rze­czy, rów­nież za­bra­nia­ne mi przez star­szych, oka­za­ły się bar­dzo do­bre. I piwo tak­że musi być wy­bor­ne. Mo­żesz za­ufać star­szym. Oni wie­dzą. A zresz­tą wia­dro jest za peł­ne. Piwo chla­pie mi na nogi i wy­le­wa się na zie­mię. Dla­cze­go ma się mar­no­wać? Nikt nie po­zna, czy ja wy­pi­łem, czy roz­la­łem.

By­łem tak mały, że aby na­chy­lić wia­dro, usia­dłem i ob­ją­łem je no­ga­mi. Zra­zu chlip­ną­łem pia­nę. By­łem roz­cza­ro­wa­ny. Cały urok pry­snął. Wi­docz­nie pia­na nie była naj­lep­sza. Smak jej wca­le nie przy­padł mi do gu­stu. Na­gle przy­po­mnia­łem so­bie, że przed pi­ciem piwa do­ro­śli zgar­nia­ją pia­nę na bok. Za­głę­bi­łem twarz w pia­nę i chlip­ną­łem czy­ste­go na­po­ju. Nie sma­ko­wał mi rów­nież. Jed­nak­że pi­łem. Wszak­że do­ro­śli wie­dzą, co ro­bią. Ob­li­cza­jąc szko­dę, jaką zro­bi­łem z uwzględ­nie­niem roz­mia­ru wia­dra u góry i ilo­ści prze­ze mnie wy­pi­tej, a tak­że roz­la­nej z po­wo­du za­nu­rze­nia twa­rzy aż po uszy, trud­no by­ło­by do­kład­nie okre­ślić, ile na­praw­dę mo­głem wy­pić. Co praw­da ły­ka­łem je jak le­kar­stwo, ze wstrę­tem, po­spiesz­nie, aby przejść już tę pró­bę ognio­wą.

Dreszcz prze­biegł me cia­ło, kie­dy ru­szy­łem w dal­szą dro­gę, zde­cy­do­wa­łem więc, że przy­jem­ny smak wi­docz­nie przyj­dzie póź­niej. Spró­bo­wa­łem jesz­cze kil­ka razy w cią­gu tej dłu­giej dro­gi. Na­gle za­am­ba­ra­so­wa­łem się, że tak wie­le piwa bra­ku­je w wia­drze, lecz przy­po­mnia­łem so­bie, w jaki spo­sób zwie­trza­łe­mu piwu przy­wra­ca­ją po­zo­ry świe­żo­ści; wzią­łem pa­tyk i za­czą­łem mą­cić nim piwo, póki na wierz­chu nie uka­za­ła się pia­na.

Oj­ciec nie za­uwa­żył nic po­dej­rza­ne­go. Wy­pił piwo ze skwa­pli­wo­ścią spo­co­ne­go ora­cza, od­dał mi wia­dro i za­czął orać da­lej. Usi­ło­wa­łem biec obok koni. Przy­po­mi­nam so­bie, że chwia­łem się i pa­da­łem pra­wie pod ko­py­ta koń­skie i że oj­ciec ścią­gnął gwał­tow­nie lej­ce, aby ko­nie mnie nie stra­to­wa­ły. Mó­wił mi póź­niej, że bra­ko­wa­ło tyl­ko cala, a był­bym nie unik­nął przy­gnie­ce­nia. Nie­ja­sno co praw­da, ale przy­po­mi­nam so­bie, że oj­ciec za­niósł mnie na rę­kach pod drze­wo, na skraj pola, gdy tym­cza­sem cały świat wi­ro­wał w mo­jej gło­wie, a ja mia­łem po­czu­cie cze­goś śmier­tel­nie wstręt­ne­go, jak gdy­bym do­pu­ścił się od­ra­ża­ją­ce­go grze­chu.

Prze­spa­łem całe po­po­łu­dnie pod drze­wem, a kie­dy oj­ciec po­trzą­snął mną, aby mnie zbu­dzić, by­łem już tyl­ko ma­łym, cho­rym chłop­cem. By­łem wy­czer­pa­ny, za­le­d­wie wlo­kłem nogi, by­łem osła­bio­ny, a w żo­łąd­ku czu­łem ostry ból i za­bu­rze­nie, któ­re roz­prze­strze­ni­ło się aż do gar­dła i mó­zgu. Czu­łem się jak za­tru­ty, kie­dy or­ga­nizm musi sto­czyć gwał­tow­ną wal­kę z tru­ci­zną. Rze­czy­wi­ście, by­łem za­tru­ty.

Mi­ja­ły ty­go­dnie i mie­sią­ce, a ja nie czu­łem już żad­nej ocho­ty do pi­cia piwa, tak jak uni­ka­łem pie­ca ku­chen­ne­go po opa­rze­niu się. Star­si mają ra­cję. Piwo nie jest dla dzie­ci. Oni wpraw­dzie nie z tego po­wo­du za­bra­nia­ją dzie­ciom pić piwo, bo dla­cze­goż w ta­kim ra­zie każą nam brać pi­guł­ki albo olej ry­cy­no­wy.

O ile cho­dzi o mnie, wolę się już obyć bez piwa. Tak, do koń­ca ży­cia obył­bym się bez nie­go. Ale oko­licz­no­ści uło­ży­ły się in­a­czej. W oto­cze­niu w któ­rym żyję, John Bar­ley­corn po­wra­ca. Nie ma spo­so­bu, by go unik­nąć. Wszyst­kie ścież­ki wio­dą do nie­go. I trze­ba było dwu­dzie­stu lat sta­łe­go kon­tak­tu z nim, wy­mia­ny po­wi­tań, mo­cze­nia ję­zy­ka, aby od­kryć na­resz­cie w so­bie nie­wol­ni­czy po­pęd do tego ło­tra.ROZ­DZIAŁ IV

Na­stęp­na moja hu­lan­ka z Joh­nem Bar­ley­cor­nem zda­rzy­ła mi się w siód­mym roku ży­cia. Tym ra­zem moja ima­gi­na­cja mnie oszu­ka­ła i ba­łem się sto­czyć z nim wal­kę.

Pra­cu­jąc cią­gle na roli moja ro­dzi­na prze­nio­sła się do wzo­ro­wej far­my na smut­ne wy­brze­ża w hrab­stwie. San Ma­teo, na po­łu­dnie od San Fran­ci­sco. W tych cza­sach była do dzi­ka, od­lud­na oko­li­ca i czę­sto sły­sza­łem, jak mat­ka moja chwa­li­ła się, że na­le­ży­my do sta­rej ro­dzi­ny ame­ry­kań­skiej a nie je­ste­śmy imi­gran­ta­mi z Ir­lan­dii ani z Włoch, jak nasi są­sie­dzi. W ca­łej na­szej oko­li­cy oprócz nas była tyl­ko jesz­cze jed­na sta­ra, ame­ry­kań­ska ro­dzi­na.

Pew­ne­go nie­dziel­ne­go po­ran­ka zna­la­złem się, nie pa­mię­tam już jak i dla­cze­go, na far­mie Mor­ri­sey. Ze­bra­ło się tam rów­nież kil­ku­na­stu mło­dych lu­dzi z są­sied­nich farm. Poza tym byli tam tak­że star­si far­me­rzy pi­jąc już od wcze­sne­go ran­ka, a nie­któ­rzy od po­przed­nie­go wie­czo­ru. Ro­dzi­na Mor­ri­sey była bar­dzo licz­na włą­cza­jąc wszyst­kich zię­ciów i wu­jów cięż­ko obu­tych, o wiel­kich pię­ściach i gru­bych gło­sach.

Na­gle roz­legł się pisk dziew­cząt i okrzy­ki: „Bój­ka!”. Zro­bił się ru­mor. Męż­czyź­ni rzu­ci­li się ku drzwiom ku­chen­nym. Dwóch si­wie­ją­cych już ol­brzy­mów z roz­ognio­ny­mi twa­rza­mi tłu­kło się tam wza­jem­nie. Je­den z nich był to Black Matt, któ­ry, jak wszy­scy mó­wi­li, za­bił w tych cza­sach dwóch lu­dzi. Ko­bie­ty pisz­cza­ły ci­cho, za­kli­na­ły, ci­snę­ły się jed­na za dru­gą i za­kry­wa­jąc oczy spo­glą­da­ły po­przez pal­ce. Ale ja nie. Jest to zu­peł­nie traf­ne przy­pusz­cze­nie, że by­łem naj­bar­dziej za­in­te­re­so­wa­nym wi­dzem. Być może, że pra­gną­łem zo­ba­czyć taką za­dzi­wia­ją­cą rzecz: czło­wie­ka za­bi­te­go. W każ­dym ra­zie mo­głem zo­ba­czyć czło­wie­ka wal­czą­ce­go. Spo­tka­ło mnie jed­nak wiel­kie roz­cza­ro­wa­nie. Black Matt i Tom Mor­ri­sey za­le­d­wie zdo­ła­li chwy­tać je­den dru­gie­go, z trud­no­ścią pod­no­sząc swe nie­zgrab­nie obu­te no­ży­ska, co ro­bi­ło wra­że­nie za­baw­ne­go tań­ca sło­ni. Byli za bar­dzo pi­ja­ni, aby się bić. Wresz­cie roz­dzie­lo­no ich i za­pro­wa­dzo­no z po­wro­tem do kuch­ni, aby przy kie­lisz­ku umoc­ni­li swą nad­we­rę­żo­ną przy­jaźń.

Wkrót­ce po­tem wszy­scy ra­zem za­czę­li mó­wić, gar­dło­wać, krzy­czeć, jak to ogrom­ni, bar­czy­ści, wiej­scy lu­dzie po­tra­fią, kie­dy wód­ka zbu­rzy ich mil­czą­ce uspo­so­bie­nie. A ja, mały sied­mio­let­ni brzdąc, prze­ra­żo­ny, zdu­mio­ny, drża­łem na ca­łym cie­le jak spło­szo­ny je­leń go­tu­ją­cy się do uciecz­ki, pa­trzy­łem przez otwar­te drzwi i po­dzi­wia­łem wy­bry­ki tych lu­dzi. Ale to już było dla mnie czymś nie­po­ję­tym, kie­dy zo­ba­czy­łem, jak Black Matt i Tom Mor­ri­sey roz­cią­gnę­li się na sto­le ra­mię przy ra­mie­niu obej­mu­jąc się i chli­piąc w naj­czul­szej przy­jaź­ni.

Pi­jań­stwo w kuch­ni trwa­ło da­lej, a dziew­czę­ta na dwo­rze sta­wa­ły się co­raz bar­dziej nie­spo­koj­ne. Zna­ły one do­brze po­dob­ne sce­ny i były prze­ko­na­ne, że to się źle skoń­czy. Pro­te­sto­wa­ły, jak mo­gły, i za­zna­cza­ły, że nie chcą po­zo­stać dłu­żej tam, gdzie może zajść coś okrop­ne­go, a nie­któ­re z nich do­ra­dza­ły, by udać się do wiel­kiej far­my pew­ne­go Wło­cha, od­da­lo­nej o czte­ry mile, gdzie moż­na by urzą­dzić tań­ce. Na­tych­miast utwo­rzy­ły się pary, chło­pak z dzie­wu­chą, i wy­ru­szo­no w dół po piasz­czy­stej dro­dze. Każ­dy chło­pak idąc ze swą uko­cha­ną wie­dział, że sied­mio­let­ni dzie­ciak słu­cha i wnet zo­sta­nie uświa­do­mio­ny w spra­wach mi­ło­snych ca­łej oko­li­cy. Zresz­tą ja rów­nież zna­la­złem so­bie dzie­wu­chę. Z małą ir­landz­ką dziew­czy­ną w moim wie­ku two­rzy­li­śmy parę. By­li­śmy je­dy­ny­mi dzieć­mi w tym ży­wio­ło­wo roz­ko­cha­nym to­wa­rzy­stwie, cho­ciaż naj­star­sza para li­czy­ła za­le­d­wie po dwa­dzie­ścia lat. Płeć żeń­ska – były to oka­zy od czter­na­stu do szes­na­stu lat, spa­ce­ru­ją­ce ze swy­mi chło­pa­ka­mi. Lecz my – ja z moją małą Ir­land­ką – by­li­śmy wy­jąt­ko­wo mło­dzi; szli­śmy pod rękę, a cza­sa­mi wzo­ru­jąc się na star­szych obej­mo­wa­łem ją wpół. Ale nie była to wy­god­na po­zy­cja. Czu­łem się jed­nak­że wiel­ce dum­ny w ten uro­czy­sty nie­dziel­ny po­ra­nek idąc w dół po dłu­giej, smut­nej dro­dze wśród piasz­czy­stych wzgór­ków. Ja tak­że mia­łem swą dziew­czy­nę i by­łem ma­łym męż­czy­zną.

Dom miesz­kal­ny na owej wło­skiej far­mie był urzą­dzo­ny po ka­wa­ler­sku. Mimo to wi­zy­ta na­sza spo­tka­ła się z go­rą­cym przy­ję­ciem. Na­peł­nio­no dla wszyst­kich kie­li­chy czer­wo­nym wi­nem, a dłu­gi sto­ło­wy po­kój czę­ścio­wo opróż­nio­no na tań­ce. Mło­dzi pili i tań­czy­li do upa­dłe­go. Dla mnie mu­zy­ka była czymś cza­ro­dziej­skim. Nie sły­sza­łem nig­dy cze­goś tak wspa­nia­łe­go. Mło­dy Włoch obej­mu­jąc dziew­czy­nę grał poza jej ple­ca­mi i tań­czył rów­no­cze­śnie. Wszyst­ko to za­chwy­ca­ło mniej nie tań­czy­łem sam, tyl­ko sie­dzia­łem przy sto­le i sze­ro­ko roz­war­ty­mi ocza­mi wpa­try­wa­łem się w za­dzi­wia­ją­ce cza­ry ży­cia. By­łem prze­cież tyl­ko ma­łym chłop­cem i mu­sia­łem tak wie­le uczyć się w ży­ciu. Po pew­nym cza­sie wło­scy chłop­cy za­czę­li so­bie sami do­le­wać wina; za­pa­no­wał żar­to­bli­wy i go­rą­cy na­strój. Za­uwa­ży­łem, że nie­któ­rzy z nich chwia­li się na no­gach i upa­da­li w tań­cu, a na­wet je­den za­snął w ką­cie. Sły­sza­łem rów­nież, że nie­któ­re dziew­czę­ta za­czę­ły uty­ski­wać i chcia­ły odejść, inne na­to­miast były za­do­wo­lo­ne z ła­sko­tek, go­to­we po­go­dzić się ze wszyst­kim, co mo­gło je tam spo­tkać.

Kie­dy nasz go­spo­darz po­czę­sto­wał mnie wi­nem w ogól­nej ko­lej­ce, od­mó­wi­łem. Do­świad­cze­nie z pi­wem było do­sta­tecz­ną dla mnie prze­stro­gą, i nie mia­łem żad­nej ocho­ty spo­tkać się zno­wu z tym spe­cja­łem ani też wcho­dzić z nim w ja­kie­kol­wiek sto­sun­ki. Na nie­szczę­ście, mło­dy

Włoch, Pe­ter, ja­kaś za­tra­co­na du­sza, wi­dząc mnie sa­mot­nie sie­dzą­ce­go przy sto­le w pew­nym mo­men­cie wpadł na sza­lo­ny po­mysł i pod­su­nął mi kie­lich na­peł­nio­ny do po­ło­wy wi­nem.

Włoch sie­dział na­prze­ciw­ko mnie w dru­gim koń­cu sto­łu. Od­mó­wi­łem. Twarz mu się za­chmu­rzy­ła i za­czął na­tar­czy­wie zmu­szać mnie do wy­pi­cia wina. Na­gle opa­dła mnie ja­kaś gro­za – gro­za, któ­rą mu­szę wy­tłu­ma­czyć. Moja mat­ka mia­ła na nie­któ­re spra­wy swój po­gląd. Przede wszyst­kim upar­cie twier­dzi­ła, że bru­ne­ci, i w ogó­le wszyst­kie typy ple­mion o ciem­nych oczach, są ob­łud­ni. Na­wia­sem mó­wiąc moja mat­ka była blon­dyn­ką. Da­lej, była prze­ko­na­na, że ludy ro­mań­skie o ciem­nych oczach są głę­bo­ko zmy­sło­we, pod­stęp­ne i z grun­tu zbrod­ni­cze. Prze­po­jo­ny dzi­wac­twa­mi i lę­kiem mej mat­ki, przy­po­mnia­łem so­bie jej twier­dze­nie, że je­że­li ob­ra­zisz Wło­cha, bez wzglę­du na to czy świa­do­mie, czy mimo woli, on musi się ze­mścić i we­pchnie ci nóż w ple­cy. Był to jej zwy­kły fra­zes: – We­pchnie ci nóż w ple­cy.

Cho­ciaż z rana te­goż dnia pra­gną­łem żar­li­wie zo­ba­czyć Black Mat­ta za­bi­ja­ją­ce­go Toma Mor­ri­sey'a, w owej chwi­li nie mia­łem wca­le ocho­ty do­star­czyć tan­ce­rzom wi­do­wi­ska z sie­bie z we­pchnię­tym no­żem w ple­cach. Wów­czas nie umia­łem od­róż­nić teo­rii od prak­ty­ki. Wie­rzy­łem świę­cie w słusz­ność twier­dzeń mej mat­ki co do cha­rak­te­ru Wło­chów. Mia­łem przy tym bar­dzo sła­be za­ufa­nie do nie­złom­nych za­sad go­ścin­no­ści tych lu­dzi. Wi­dzia­łem w nich prze­cież pod­stęp­nych, zmy­sło­wych, zbrod­ni­czych Wło­chów, u któ­rych zna­la­złem się w go­ści­nie. Wpo­jo­no we mnie, że je­że­li ich ob­ra­żę, roz­pra­wią się ze mną no­żem tak nie­za­wod­nie, jak nie­za­wod­nie koń kop­nie ko­goś, kto po­dej­dzie za bli­sko i bę­dzie go draż­nił. W do­dat­ku ten Włoch miał owe strasz­ne, czar­ne oczy, o któ­rych tyle sły­sza­łem od mat­ki. To były istot­nie inne oczy ani­że­li te, któ­re wi­dzia­łem wo­ko­ło, inne niż oczy nie­bie­skie, sza­re, piw­ne mo­jej ro­dzi­ny, inne niż oczy ja­sne lub ide­al­nie nie­bie­skie Ir­land­czy­ków. Cho­ciaż Pe­ter wy­pił przed­tem nie­wie­le, jed­nak­że oczy jego były iskrzą­co czar­ne i mia­ły bły­ski iście dia­bel­skie. Było w nich coś ta­jem­ni­cze­go, nie­po­ję­te­go, a czym­że by­łem ja, sied­mio­let­nie dziec­ko, abym mógł za­na­li­zo­wać i po­znać się na żar­to­bli­wej gro­zie ich wy­ra­zu. Wi­dzia­łem w nich tyl­ko moją nie­chyb­ną śmierć i od­mó­wi­łem wy­pi­cia wina już bar­dzo nie­zde­cy­do­wa­nie. Czar­ne oczy sta­wa­ły się co­raz sroż­sze i bar­dziej roz­ka­zu­ją­ce, a Pe­ter pod­su­wał mi kie­lich co­raz bli­żej.

Coż mia­łem po­cząć? Wi­dzia­łem śmierć przed ocza­mi i cho­ciaż do­tych­czas nie do­świad­cza­łem jesz­cze lęku przed śmier­cią – w tej chwi­li do­zna­łem go. Pod­nio­słem kie­lich do ust, i oczy Pe­tra roz­ja­śni­ły się. Było to wiel­ką ulgą dla mnie. Ale wino było udrę­cze­niem. Było to ta­nie, świe­że wino, gorz­kie i kwa­śne, wy­tło­czo­ne z li­ści, z od­pad­ków wi­no­gron i resz­tek z be­czek, a sma­ko­wa­ło o wie­le go­rzej niż owo piwo sprzed dwóch lat. Nie po­zo­sta­ło mi nic in­ne­go, jak wy­pić je tak, jak pije się le­kar­stwo. Tak też zro­bi­łem. Prze­chy­li­łem gło­wę i po­łkną­łem jed­nym hau­stem. Prze­ły­ka­łem je tak jak tru­ci­znę, bo prze­cież to była tru­ci­zna dla mych dzie­cię­cych tka­nek i błon.

Przy­po­mi­na­jąc so­bie to zda­rze­nie ro­zu­miem te­raz, że Pe­ter był zdu­mio­ny. Na­lał mi zno­wu pół kie­li­cha i pod­su­nął mi po­przez stół. Stru­chla­łem ze stra­chu, zroz­pa­czo­ny lo­sem, któ­ry przy­padł mi w udzia­le, prze­łkną­łem dru­gi kie­lich po­dob­nie jak pierw­szy.

Tego było za wie­le dla Pe­tra. Mu­siał się po­chwa­lić fe­no­me­nal­nym dziec­kiem, ja­kie od­krył. Za­wo­łał Do­mi­ni­ka, mło­de­go wą­sa­te­go Wło­cha, aby po­pa­trzył na wi­do­wi­sko. Tym ra­zem dali mi peł­ny kie­lich. Każ­dy zro­bi wszyst­ko, aby żyć! Chwy­ci­ły mnie bóle w żo­łąd­ku, opa­no­wa­łem jed­nak mdło­ści i prze­łkną­łem zno­wu kie­lich wina.

Do­mi­nik nig­dy jesz­cze nie wi­dział dziec­ka o ta­kiej he­ro­icz­nej wy­trzy­ma­ło­ści. Dwa razy jesz­cze na­peł­nia­no mi kie­lich, za­wsze po brze­gi, i pil­no­wa­no, aby cała za­war­tość znik­nę­ła w mym gar­dle. Wów­czas mój po­pis obu­dził ogól­ne za­in­te­re­so­wa­nie. Ro­bot­ni­cy wło­scy w śred­nim wie­ku, sta­rzy wie­śnia­cy nie mó­wią­cy po an­giel­sku i ci wszy­scy, któ­rzy nie tań­czy­li z dziew­czę­ta­mi, oto­czy­li mnie wo­ko­ło. Byli czar­ni, wy­glą­da­li dzi­ko, w czer­wo­nych ko­szu­lach opa­sa­nych pa­sa­mi, a wie­dzia­łem, że tacy no­szą noże; oto­czy­li mnie w krąg, po­dob­ni do ban­dy pi­ra­tów. Pe­ter i Do­mi­nik ka­za­li mi po­pi­sy­wać się przed nimi pi­jań­stwem.

Może nie mam do­sta­tecz­nej fan­ta­zji, może je­stem głu­pi, może w mo­ich po­ję­ciach je­stem upar­ty i tępy jak osioł, ale nie chciał­bym się zna­leźć nig­dy w po­dob­nie kry­tycz­nej sy­tu­acji. Chłop­cy i dziew­czę­ta tań­czy­li, i nie było ni­ko­go, kto by mi przy­szedł z po­mo­cą. Ile wy­pi­łem, nie wiem. W mo­jej pa­mię­ci o tym zda­rze­niu po­zo­sta­ło na dłu­gie lata wspo­mnie­nie stra­chu, jaki czu­łem wśród tej zgrai mor­der­ców; po­zo­stał ob­raz nie­zli­czo­nej licz­by kie­li­chów czer­wo­ne­go wina pod­su­wa­nych mi po­przez stół i wle­wa­nych prze­ze mnie do pa­lą­ce­go gar­dła. Wino było bar­dzo złe, lecz nóż w ple­cach jesz­cze gor­szy, a ja chcia­łem żyć za każ­dą cenę.

Roz­wa­ża­jąc dziś zda­rze­nia owe­go dnia z po­mo­cą mego pi­jac­kie­go do­świad­cze­nia ro­zu­miem te­raz, dla­cze­go nie zwa­li­łem się wów­czas omdla­ły pod stół. Jak mó­wi­łem, by­łem stru­chla­ły, za­mar­ły ze stra­chu, by­łem spa­ra­li­żo­wa­ny. Je­dy­ny ruch, jaki wy­ko­ny­wa­łem, było to prze­no­sze­nie nie­skoń­czo­nej ilo­ści kie­li­chów do ust. By­łem za­tru­tym, nie­ru­cho­mym na­czy­niem do wina. Wle­wa­łem je in­er­cyj­nie do spa­ra­li­żo­wa­ne­go ze stra­chu żo­łąd­ka. By­łem za bar­dzo odu­rzo­ny, aby mój or­ga­nizm mógł re­ago­wać. A cała zgra­ja Wło­chów przy­glą­da­ła się i po­dzi­wia­ła fe­no­me­nal­ne dziec­ko, któ­re wy­chy­la­ło z zim­ną krwią tyle wina, jak au­to­mat. Nie bę­dzie to wca­le prze­chwał­ką py­szał­ka, gdy ośmie­lę się stwier­dzić, iż cze­goś po­dob­ne­go nikt z nich nig­dy nie wi­dział. Czas ucho­dził. Wresz­cie pi­ja­ni chłop­cy, któ­rzy pro­wa­dzi­li rej wśród trzeź­wych dziew­czyn, po­sta­no­wi­li od­je­chać. Zna­la­złem się przy drzwiach obok mej ma­łej to­wa­rzysz­ki. Ona nie mia­ła jesz­cze mego do­świad­cze­nia, ale była trzeź­wa. Przy­glą­da­ła się z cie­ka­wo­ścią nie­pew­nym ru­chom chłop­ców, któ­rzy usi­ło­wa­li iść pro­sto obok swych dziew­czyn, i wresz­cie za­czę­ła ich na­śla­do­wać. Wy­da­wa­ło mi się to bar­dzo za­baw­ne, i rów­nież za­czą­łem za­ta­czać się tak jak pi­ja­ni chłop­cy. Ale moja Ir­land­ka była trzeź­wa, a mnie przy każ­dym pręd­kim ru­chu ude­rza­ło wino do gło­wy. Na­wet kie­dy wy­ru­szy­li­śmy w po­wrot­ną dro­gę, mu­sia­łem być da­le­ko roz­waż­niej­szy od niej. W kil­ka mi­nut póź­niej sta­ną­łem zdu­mio­ny. Zo­ba­czy­łem, jak je­den z chło­pa­ków za­ko­ło­wał się z pół tu­zi­na razy i za­trzy­mał się rap­tow­nie nad brze­giem rowu, po­nu­ro wpa­tru­jąc się w głąb i po­nu­ro roz­my­śla­jąc wpadł do nie­go. Był to dla mnie dziw­nie draż­nią­cy i śmiesz­ny wy­pa­dek. Chwie­jąc się zbli­ży­łem się do rowu z moc­nym prze­świad­cze­niem, że utrzy­mam się na brze­gu. Oprzy­tom­nia­łem jed­nak w ro­wie, w chwi­li kie­dy kil­ka prze­stra­szo­nych dziew­cząt wy­cią­ga­ło mnie stam­tąd.

Po tym wy­pad­ku nie pró­bo­wa­łem już uda­wać pi­ja­ne­go. Prze­sta­ło mnie to ba­wić. Do­sta­łem za­wro­tu gło­wy i cięż­ko od­dy­cha­łem sze­ro­ko otwar­ty­mi usta­mi. Dziew­czę­ta pro­wa­dzi­ły mnie pod ręce, ale nogi moje były jak­by oło­wia­ne. Al­ko­hol ude­rzał mi do gło­wy, uci­skał ser­ce. Gdy­bym był wą­tłym dziec­kiem, je­stem prze­ko­na­ny, że eks­pe­ry­ment ten był­by mnie za­bił. I tak wiem, że by­łem bli­ski śmier­ci, z cze­go zresz­tą dziew­czę­ta nie zda­wa­ły so­bie spra­wy. Sły­sza­łem, jak się kłó­ci­ły mię­dzy sobą, czy­ja to wina; nie­któ­re z nich pła­ka­ły nade mną oba­wia­jąc się nie­przy­jem­nych skut­ków po­stę­po­wa­nia chłop­ców. Ale nie in­te­re­so­wa­łem się tym wca­le. Du­si­łem się i po­trze­bo­wa­łem po­wie­trza. Ruch był dla mnie mę­czar­nią. Mu­sia­łem od­dy­chać cięż­ko, z trud­no­ścią, cho­ciaż dziew­czę­ta pod­trzy­my­wa­ły mnie, było jed­nak­że czte­ry mile do domu. Pa­mię­tam jak błęd­ny­mi ocza­mi uj­rza­łem ja­kiś mały mo­stek w po­przek dro­gi, gdzieś w da­le­kiej prze­strze­ni. W rze­czy­wi­sto­ści nie było do nie­go na­wet stu stóp. Kie – dy do­szli­śmy, osu­ną­łem się i roz­cią­gną­łem się na nim dy­sząc cięż­ko. Dziew­czę­ta usi­ło­wa­ły mnie pod­nieść, ale by­łem bez­wład­ny i du­si­łem się. Krzyk dziew­cząt za­alar­mo­wał Lar­ry'ego, mło­de­go sie­dem­na­sto­let­nie­go pi­ja­ka, któ­ry pró­bo­wał mnie ocu­cić, wska­zu­jąc mi na pier­si. Przy­po­mi­nam to so­bie jak przez mgłę, jak rów­nież i to, że dziew­czę­ta przy­kuc­nąw­szy sza­mo­ta­ły się z nim, póki nie zdo­ła­ły go od­cią­gnąć. Zresz­tą nie wie­dzia­łem o ni­czym, do­pie­ro póź­niej opo­wia­da­no mi, że Lar­ry zra­nił się pod mo­stem i całą noc tam prze­pę­dził.

Kie­dy przy­sze­dłem do sie­bie, było już ciem­no. Nie­śli mnie nie­przy­tom­ne­go czte­ry mile i wresz­cie po­ło­ży­li mnie do łóż­ka. By­łem cho­ry i po­mi­mo strasz­ne­go osła­bie­nia ser­ca i tka­nek, cią­gle jesz­cze wpa­da­łem w de­li­rium. Wszyst­ko, co żyło naj­okrop­niej­sze­go i prze­ra­ża­ją­ce­go w mej dzie­cię­cej wy­obraź­ni, mę­czy­ło mnie, naj­strasz­liw­sze wi­zje sta­wa­ły się dla mnie czymś re­al­nym. Wi­dzia­łem zbrod­nia­rzy w mo­men­cie mor­du, by­łem ści­ga­ny przez ban­dy­tów. Pisz­cza­łem, wal­czy­łem, wy­ry­wa­łem się. Moje cier­pie­nia były nie­opi­sa­ne. W chwi­lach przy­tom­no­ści sły­sza­łem głos mat­ki: – On osza­lał. Mózg dziec­ka tego nie wy­trzy­ma. – A kie­dy wpa­da­łem zno­wu w de­li­rium, drę­czy­ła mnie myśl, że zo­sta­nę za­mknię­ty w mu­rach szpi­ta­la dla wa­ria­tów i do­zor­cy będą mnie bili, i będę oto­czo­ny wrzesz­czą­cy­mi sza­leń­ca­mi.

Je­den ob­raz wrył się głę­bo­ko w moją dzie­cię­cą wy­obraź­nię. Było to opo­wia­da­nie star­szych o okrop­nych no­rach w San Fran­ci­sco, w dziel­ni­cy chiń­skiej. W chwi­lach de­li­rium wę­dro­wa­łem pod zie­mią po­przez ty­sią­ce tych nor i poza za­mknię­ty­mi że­la­zny­mi drzwia­mi cier­pia­łem strasz­nie, i prze­ży­wa­łem wła­sną śmierć po ty­sią­ce razy. A kie­dy szu­ka­łem ojca, zo­ba­czy­łem go sie­dzą­ce­go w tych pod­ziem­nych no­rach przy kar­tach gra­ją­ce­go z Chiń­czy­kiem, o wiel­ką staw­kę zło­ta. Wte­dy cała moja wście­kłość wy­ła­do­wa­ła się w naj­po­twor­niej­szym prze­kleń­stwie. Usi­ło­wa­łem się pod­nieść, szar­pa­łem się, kie­dy mnie chcie­li przy­trzy­mać, i klą­łem mego ojca, aż ścia­ny drża­ły. Wszyst­kie nie­zro­zu­mia­łe dla dziec­ka bru­dy, o któ­rych obie­ga­ły plot­ki po ca­łej oko­li­cy i o któ­rych opo­wia­da­li so­bie męż­czyź­ni, uprzy­tom­ni­łem so­bie i cho­ciaż nig­dy przed­tem nie… śmia­łem wy­mó­wić po­dob­nych słów – te­raz pły­nę­ły one ze mnie po­to­kiem; prze­kli­na­łem mego ojca sie­dzą­ce­go tam pod zie­mią i gra­ją­ce­go z dłu­go­wło­sym Chiń­czy­kiem o kro­gul­czych pa­zu­rach.

Dziw­ne za­iste, że ser­ce i mózg mój wy­trzy­ma­ły tę strasz­ną noc. Ar­te­rie i ner­wy sied­mio­let­nie­go dziec­ka za­le­d­wie zdol­ne były oprzeć się okrop­ne­mu pa­rok­sy­zmo­wi, któ­ry mną wstrzą­sał. Tej nocy, gdy ja wi­łem się w klesz­czach Joh­na Bar­ley­cor­na, nikt nie za­snął w na­szym domu o cien­kich ścia­nach. Lar­ry pod mo­stem na pew­no nie uległ po­dob­ne­mu ata­ko­wi de­li­rium. Je­stem prze­ko­na­ny, że jego sen był tępy, bez mar i że na­za­jutrz ran­kiem obu­dził się tro­chę pew­no kwa­śny i na­dę­ty i je­że­li on jesz­cze dziś żyje – to w ogó­le nie pa­mię­ta tej nocy, prze­szła bo­wiem dla nie­go bez szcze­gól­niej­szych wra­żeń. Eks­pe­ry­ment ten po­zo­sta­wił na za­wsze uraz w moim mó­zgu. Opi­su­jąc to zda­rze­nie dziś, w trzy­dzie­ści lat póź­niej, każ­dy ob­raz wi­dzę wy­raź­nie, ostro za­ry­so­wa­ny, każ­dy ból od­czu­wam tak żywo i do­kład­nie, jak czu­łem owej nocy.

Od­cho­ro­wa­łem to cięż­ko i nie po­trze­bo­wa­łem żad­nych prze­stróg mej mat­ki, aby uni­kać na przy­szłość Joh­na Bar­ley­cor­na. Moja mat­ka była prze­ra­żo­na do głę­bi. Czu­ła, że po­peł­ni­łem coś złe­go, bar­dzo złe­go, że po­stą­pi­łem wbrew jej na­ukom. Ale dla­cze­go to się sta­ło, nig­dy nie po­zwo­lo­no mi wy­po­wie­dzieć się, a zresz­tą bra­ko­wa­ło­by mi wła­ści­wych słów, aby wy­ja­śnić przy­czy­ny mego po­stęp­ku. Jak­że mo­głem po­wie­dzieć mat­ce, że to wła­śnie jej do­wo­dze­nia były bez­po­śred­nią przy­czy­ną mego wy­bry­ku? Gdy­by nie jej teo­rie o czar­nych oczach i o cha­rak­te­rze Wło­chów, nig­dy nie był­bym wziął do ust tego kwa­śno­gorz­kie­go wina. I na­wet póź­niej, jako do­ro­sły męż­czy­zna, nie po­wie­dzia­łem jej nig­dy praw­dy o tej ża­ło­snej spra­wie.

W cza­sie mej cho­ro­by uświa­do­mi­łem so­bie nie­któ­re fak­ty, zresz­tą bar­dzo ja­sne dla wszyst­kich. Po­peł­ni­łem grzech wiel­ki, by­łem win­ny, a jed­no­cze­śnie czu­łem całą nie­spra­wie­dli­wość losu. Nie była to prze­cież moja wina, nie chcia­łem zro­bić nic złe­go. Uczy­ni­łem jed­nak moc­ne po­sta­no­wie­nie nie tknąć nig­dy trun­ków. Może ża­den wście­kły pies nie bał się tak wody jak ja al­ko­ho­lu.

Do­świad­cze­nie, któ­re na­by­łem, tak smut­ne dla mnie, nie zdo­ła­ło jed­nak­że oca­lić mnie od ha­nieb­nej zna­jo­mo­ści z Joh­nem Bar­ley­cor­nem. Wszyst­ko na­oko­ło pcha­ło mnie siłą ku nie­mu. Przede wszyst­kim wszy­scy do­ro­śli, nie wy­łą­cza­jąc mo­jej mat­ki bar­dzo krań­co­wej w swych po­glą­dach, za­pa­try­wa­li się na mój wy­bryk zbyt to­le­ran­cyj­nie. Był to dla nich do­bry ka­wał, coś bar­dzo za­baw­ne­go. Nikt się tego nie wsty­dził. Na­wet chłop­cy i dziew­czę­ta żar­to­wa­li so­bie i kpi­li z róż­nych szcze­gó­łów tego zda­rze­nia. Opo­wia­da­li so­bie z hu­mo­rem, jak Lar­ry wsko­czył na mnie, jak spał pod mo­stem, i co się przy­tra­fi­ło chło­pa­ko­wi, któ­ry wpadł do rowu. Tak jak po­wie­dzia­łem, o ile mo­głem za­uwa­żyć, nikt się tego nie wsty­dził. Było to coś śmiesz­ne­go, dia­bel­nie dow­cip­ne­go, ja­skra­wy i gło­śny epi­zod w mo­no­ton­nym ży­ciu ro­bot­ni­ków na tym smut­nym, spo­wi­tym mgła­mi wy­brze­żu.

Wło­scy far­me­rzy opo­wia­da­li so­bie o moim wy­bry­ku jako o czymś na­tu­ral­nym; kle­pa­li mnie po ra­mie­niu, aż wresz­cie od­czu­łem coś jak­by dumę z he­ro­icz­ne­go czy­nu. Piotr i Do­mi­nik, a tak­że i inni Wło­si, cheł­pi­li się moim pi­jac­kim bo­ha­ter­stwem. Lu­dzie ci byli amo­ral­ni. Zresz­tą – wszy­scy pili. Nie było ani jed­ne­go abs­ty­nen­ta w tej kom­pa­nii. Na­wet na­uczy­ciel w na­szej wiej­skiej szkół­ce, si­wie­ją­cy już pięć­dzie­się­cio­let­ni męż­czy­zna, da­wał nam urlo­py z oka­zji swych za­pa­sów z siłą Joh­na Bar­ley­cor­na, w któ­rych by­wał zwy­kle po­ko­na­ny. Nie mia­łem więc żad­nych du­cho­wych prze­szkód dzie­lą­cych mnie od Joh­na Bar­ley­cor­na. Moje obrzy­dze­nie do nie­go było czy­sto fi­zycz­ne. Nie zno­si­łem po pro­stu sma­ku prze­klę­tych trun­ków.ROZ­DZIAŁ V

Nie prze­zwy­cię­ży­łem wła­ści­wie nig­dy fi­zycz­ne­go wstrę­tu do al­ko­ho­lu. Ale go sta­le zwal­cza­łem. I do­tąd zwal­czam go za­wsze, ile razy piję. Pod­nie­bie­nie moje nig­dy nie prze­sta­je pro­te­sto­wać, a pod­nie­bie­niu moż­na ufać, że wie, co jest do­bre dla or­ga­ni­zmu. Ale prze­cież lu­dzie nie piją dla na­stępstw, któ­re al­ko­hol wy­wo­łu­je w ich cie­le. Piją, bo to spra­wia nad­zwy­czaj­ny efekt mó­zgu, a że tru­nek musi przejść przez cia­ło, tym go­rzej dla cia­ła.

Ale wra­ca­jąc do mych lat dzie­cię­cych mam jesz­cze jed­no wspo­mnie­nie, któ­re, oprócz wstrę­tu do al­ko­ho­lu, wry­ło się rów­nież głę­bo­ko w mój umysł. Były to szyn­ki.

Nie­raz gdy sie­dzia­łem na na­ła­do­wa­nym wo­zie, we mgle, z no­ga­mi ścierp­nię­ty­mi od nie­ru­cho­mej pozy, kie­dy ko­nie czła­pa­ły zwol­na po cięż­kiej dro­dze przez piasz­czy­ste pa­gór­ki, jed­na ja­skra­wa wi­zja skra­ca­ła mi tę nu­żą­cą po­dróż.

Ob­raz szyn­ku w Col­mie, gdzie mój oj­ciec wcią­gnię­ty przez ko­go­kol­wiek wstę­po­wał czę­sto, aby pić. A ja roz­grze­wa­łem się przy wiel­kim pie­cu i do­sta­wa­łem lo­do­wa­ty cu­kier. Był to ba­jecz­ny przy­smak. Szyn­ki były do­sko­na­łym miej­scem pod wszyst­ki­mi wzglę­da­mi. Po­wra­ca­jąc z uciąż­li­wej dro­gi spę­dza­łem chęt­nie go­dzi­nę w szyn­ku de­lek­tu­jąc się lo­do­wa­tym cu­krem. Żu­łem naj­mniej­sze czą­stecz­ki, nie mar­no­wa­łem ani okru­szyn­ki z cu­kier­ka, ssa­łem go, póki nie zro­bi­ła się cie­niu­teń­ka i nad­zwy­czaj smacz­na masa. Nig­dy świa­do­mie nie po­łkną­łem tej masy. Żu­łem ją, ssa­łem ob­ra­ca­jąc ję­zy­kiem, roz­płasz­cza­łem ją we­wnątrz pod­nie­bie­nia to z jed­nej stro­ny, to z dru­giej, aż na ko­niec wśli­znę­ła mi się i zmie­sza­na ze śli­ną to­nę­ła w głę­bi prze­ły­ku. Na­wet Ho­ra­ce Flet­cher był ni­czym dla mnie w po­rów­na­niu z lo­do­wa­tym cu­krem.

Lu­bi­łem szyn­ki. Szcze­gól­nie lu­bi­łem szyn­ki w San Fran­ci­sco. Moż­na tam było do­stać wszel­kie naj­wy­bor­niej­sze sma­ko­ły­ki: chleb świę­to­jań­ski, lo­do­wa­ty cu­kier, sery, so­si­ski, sar­dyn­ki, wspa­nia­łe przy­sma­ki, ja­kich nig­dy nie wi­dzia­łem na na­szym skrom­nym sto­le w domu. Pa­mię­tam, pew­ne­go dnia szyn­karz zro­bił mi ja­kąś mie­sza­ni­nę sy­ro­pu i so­do­wej wody. Oj­ciec nie za­pła­cił za to. To był po­czę­stu­nek szyn­ka­rza i od­tąd szyn­karz stał się moim ide­ałem. My­śla­łem, śni­łem o nim la­ta­mi.

Cho­ciaż mia­łem wów­czas za­le­d­wie sie­dem lat, pa­mię­tam go jesz­cze do­sko­na­le mimo że nie wi­dzia­łem go nig­dy od tego cza­su. Szynk znaj­do­wał się w po­łu­dnio­wej czę­ści San Fran­ci­sco przy uli­cy Mar­ket, po stro­nie za­chod­niej. We­wnątrz, przy wej­ściu, po le­wej stro­nie był bu­fet. Po pra­wej, na­prze­ciw­ko ścia­ny znaj­do­wał się po­kój do śnia­dań. Był to dłu­gi, wą­ski po­kój, w głę­bi któ­re­go za becz­ka­mi z pi­wem roz­sta­wio­ne były małe sto­li­ki i krze­sła. Szyn­karz nie­bie­sko­oki, o ja­snych je­dwa­bi­stych wło­sach spo­glą­dał spod czar­nej je­dwab­nej cza­pecz­ki. Pa­mię­tam, że był ubra­ny w brą­zo­wy sur­dut, a na­wet do­sko­na­le przy­po­mi­nam so­bie miej­sce w po­środ­ku sze­re­gu bu­te­lek, skąd wziął jed­ną z nich, czer­wo­ne­go ko­lo­ru, z sy­ro­pem. Szyn­karz roz­ma­wiał z oj­cem dłu­go, a ja cią­gną­łem mój słod­ki na­pój i roz­pły­wa­łem się. I dziś jesz­cze, po tylu la­tach, roz­pły­wam się nad sa­mym wspo­mnie­niem.

Po­mi­mo mego dwu­krot­ne­go do­świad­cze­nia, tak smut­ne­go, w szyn­ku wa­bił mnie i po­cią­gał John Bar­ley­corn, pa­nu­ją­cy i do­stęp­ny. W tym za­wie­ra się zna­cze­nie szyn­ku i ten prze­moż­ny wpływ, któ­ry po­zo­sta­wia śla­dy w umy­śle dziec­ka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: