Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Jubileusz i inne nowele - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jubileusz i inne nowele - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 314 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

JU­BI­LE­USZ

i inne no­we­le

WAR­SZA­WA

na­kład Ge­be­th­ne­ra i Wolf­fa

KRA­KÓW – G. Ge­be­th­ner i Spół­ka

1911

Kra­ków – Druk W. L. An­czy­ca i Sp.

JU­BI­LE­USZ

…»Raz jesz­cze za­tem, niech mi wol­no bę­dzie wznieść ten kie­lich na cześć na­sze­go ju­bi­la­ta. Żyj nam, czci­god­ny pa­nie! Pra­cuj, walcz, zdo­by­waj, a przedew­szyst­kiem przy­świe­caj spo­łe­czeń­stwu na­sze­mu swym umy­słem ja­snym, swem ser­cem go­rą­cem, swo­ją ja­sną du­szą! Bądź nam i nadal – tak jak by­łeś od lat dwu­dzie­stu pię­ciu – wzo­rem mą­dro­ści i umiar­ko­wa­nia, wzo­rem wszel­kich cnót oby­wa­tel­skich, wzo­rem praw­dzi­we­go chrze­ści­ja­ni­na. Niech żyje nasz Ro­man Bie­niec­ki!«

– »Niech żyje! Niech żyje!« – za­grzmia­ło wzdłuż bie­siad­ne­go sto­łu.

– Mu­zy­ka, ukry­ta za ro­śli­na­mi, za­gra­ła tusz. Zro­bił się huk i gwar. Prze­chy­li­ły się kie­li­chy, po­lał się sta­ry wę­grzyn.

Na­raz wszy­scy za­pra­gnę­li mó­wić, śmiać się, dzie­lić wra­że­nia­mi. Dłu­go już trwa­ła uczta! I taką już nie­skoń­czo­ną ilość mów wy­słu­cha­no! Po­rwa­ły się do­ko­ła sto­łu gło­sy. Za­szu­mia­ło, za­ki­pia­ło, jak w ulu.

Lecz po­wstał ju­bi­lat, za­dzwo­nił w kie­li­szek, i zno­wu zro­bi­ła się ci­sza. On za­czął mó­wić:

– Nie za­słu­żo­ny, lecz szczę­śli­wy bie­rze. Tak, pa­no­wie i przy­ja­cie­le moi! Bo czem­że moje za­słu­gi wo­bec da­rów wa­szych? Da­rów tak hoj­nych, ob­ja­wów uzna­nia tak wzru­sza­ją­cych, słów tak po­chleb­nych! Czem­że za­słu­gi moje? Je­stem za­wsty­dzo­ny, wdzięcz­ny i nie znaj­du­ję wy­ra­zów na wy­po­wie­dze­nie mych uczuć. Nie go­dzien je­stem tych łask, nie za­słu­ży­łem na nie… Pa­trzę dzi­siaj na ży­cie moje z wy­so­ko­ści mo­ich pięć­dzie­się­ciu lat – i py­tam: có­żem uczy­nił, aby mnie chwa­lo­no? Jest w spo­łe­czeń­stwie na­szem – dzię­ki Bogu – tylu mę­dr­szych, uczeń­szych, bar­dziej uta­len­to­wa­nych, wy­bit­niej­szych ode mnie. Cze­mu­że­ście na mnie zwró­ci­li swo­je oczy? Ach! pa­no­wie! tu od­kry­wam wiel­ką praw­dę i ja­sność wiel­ka umysł mój oświe­ca. Po­dzie­lę się z wami my­śla­mi mo­je­mi. Oto ży­je­my w cza­sach smut­nych dla du­szy, w cza­sach cięż­kich dla każ­de­go czu­ją­ce­go czło­wie­ka, w cza­sach, gdy za­gi­nął – zda­je się – ster, prze­brzmia­ły ha­sła, roz­wia­ły się ide­ały, prze­szłość za­mar­ła, a przy­szłość nie­zna­na i groź­na. W cza­sach, gdy po­ję­cia do­bra i zła zda­ją się zle­wać w cha­os ja­kiś nie­roz­wi­kła­ny, gdy wszel­ka po­tę­ga ma­le­je, wszel­kie bó­stwa strą­ca­ne są z oł­ta­rzy, wszel­kie do­gma­ty wy­śmia­ne i lek­ce­wa­żo­ne, a świat bez ha­mul­ca, bez wę­dzi­dła, bez żad­nej kie­row­ni­czej gwiaz­dy, leci na­przód sza­lo­nym pę­dem. Gdzie?… Do­kąd?…

Na­ro­do­wi na­sze­mu – naj­niesz­czę­śliw­sze­mu z nie­szczę­śli­wych – nie zo­sta­ła oszczę­dzo­na żad­na z tych go­ry­czy, nie zo­sta­ła uję­ta ani jed­na żół­ci kro­pel­ka. Pi­je­my wszy­scy z cza­ry bo­le­ści, z cza­ry, na­la­nej żół­cią, octem i pio­łu­nem. Pi­je­my z niej daw­no, daw­no… A trwoż­ne oczy na­sze pa­trzą w dal przed sobą, nie wi­dzą nic. A usta szep­cą, do­kąd idzie­my, do­kąd le­ci­my w tym sza­lo­nym pę­dzie?… W tak strasz­nych cza­sach, przy­ja­cie­le moi, czło­wiek »z do­gma­tem«, czło­wiek, po­sia­da­ją­cy ja­kąś wia­rę i pew­ność, czło­wiek, któ­ry – cho­ciaż mro­ków przy­szło­ści nie­zdol­ny roz­świe­cić – wie jed­nak, do­kąd sam idzie, i wi­dzi dro­gę wy­raź­ną przed sobą, któ­ry trzy­ma się obu­rącz prawd uzna­nych, taki czło­wiek jest dla swo­ich współ­bra­ci skar­bem. Jest on jak­by la­tar­nią, za­pa­lo­ną w noc ciem­ną przez li­to­ści­wą rękę. Jego wi­dok krze­pi, jego przy­kład za­chę­ca. Mimo wie­dzy i woli sta­je się dla oto­cze­nia swe­go dro­go­wska­zem i ogni­skiem. I tu leży, pa­no­wie, źró­dło wa­szej dla mnie ła­ski. Nie za­słu­gą zdo­by­łem ser­ca wa­sze. Ty­luż jest ode mnie god­niej­szych! Ale tem je­dy­nie, że­ście we mnie wi­dzie­li nie­złom­ną a sil­ną jak śmierć wia­rę w ob­ja­wio­ne nam i nada­ne z góry bo­skie za­sa­dy i ha­sła. Oto moje pra­wo – je­dy­ne, któ­re przy­zna­ję – do wa­sze­go uzna­nia. Tak! zie­mia się trzę­sła pod sto­pa­mi, bu­rza sza­la­ła, pie­kiel­ne moce się roz­pa­sa­ły, ciem­no­ści za­la­ły świat, po­krzy­żo­wa­ły się dro­gi, tyle wiel­kich du­chów zwąt­pi­ło i upa­dło. A ja sze­dłem wciąż dro­gą pro­stą… Idę nią jesz­cze, da Bóg, nie zbo­czę i doj­dę tam, do­kąd wszy­scy dojść po­win­ni­śmy, do wie­ku­istej szczę­śli­wo­ści i spo­ko­ju…«

Szmer wzno­szo­nych gło­sów roz­legł się do­ko­ła sto­łu.

A ju­bi­lat prze­su­ną! pal­ce przez gę­stą, sre­brzy­stą czu­pry­nę, wstrzą­snął gło­wą i mó­wił da­lej. Mó­wił pięk­nie, mą­drze, skrom­nie, gło­sem wy­ro­bio­nym i mięk­kim, któ­ry się niósł po sali i dźwię­czał do naj­dal­szych ką­tów. Stresz­czał tu przed słu­cha­cza­mi całe ży­cie swo­je, cno­tli­we, pra­co­wi­te, opar­te na »naj­święt­szych za­sa­dach«, na sta­łych, nie­wzru­szo­nych pra­wach, na bez­piecz­nych przy­ka­za­niach, le­go­wa­nych nam przez przod­ków.

Mó­wił gład­ko i uro­czy­ście. Raz tyl­ko, gdy wspo­mniał »ułud­ne sny mło­do­ści«, głos jego za­drżał, zła­mał się, i była chwi­la, że sło­wa bez­ład­ne za­czę­ły mu się w ustach plą­tać, a oczy, któ­re­mi tak śmia­ło po ota­cza­ją­cych wo­dził, na­gle za­pa­trzy­ły się w punkt ja­kiś dla in­nych oczu nie­wi­dzial­ny, utkwi­ły nie­ru­cho­mo w ja­kąś dal… I była chwi­la mil­cze­nia… lecz chwi­la tyl­ko.

I po­pły­nę­ły znów sło­wa pięk­ne, mą­dre, skrom­ne.

Słu­cha­no w sku­pie­niu. Wszak­że dla obec­nych tu­taj Ro­man Bie­niec­ki był słoń­cem, do­ko­ła któ­re­go gra­wi­to­wa­li wszy­scy. Był ich sztan­da­rem, był ja­sno­ścią ich głów, gło­sem ich prze­ko­nań, wy­ra­zi­cie­lem ich za­sad, tar­czą, co ich bro­ni­ła od wro­gów, mie­czem, któ­ry za nich wal­czył. Był ich wzo­rem i bo­żysz­czem.

A gdy skoń­czył mó­wić, ro­ze­brz­mia­ły znów do­ko­ła gło­sy, na twa­rzach wzru­sze­nie się od­bi­ło, i sła­wio­no go jesz­cze dłu­go.

Gdy wresz­cie, póź­ną nocą, Ro­man Bie­niec­ki wsiadł do po­wo­zu i ko­nie rów­nym kłu­sem biedz za­czę­ły ku do­mo­wi, a cie­płe kwiet­nio­we po­wie­trze owia­ło mu twarz, ode­tchnął głę­bo­ko i szep­nął do sie­bie:

– U szczy­tu… u szczy­tu…

Była ja­kaś iro­nicz­na, tro­chę też smut­na nuta w jego gło­sie, ja­kiś zgrzy­tli­wy dźwięk i śmiech. A i czo­ło jego na­gle zmarsz­czy­ło się, jak­by chmu­ra gra­do­wa po niem prze­mknę­ła, i usta opa­dły mu pod si­wie­ją­cym wą­sem.

Ale tego nie za­uwa­żył wca­le sie­dzą­cy obok ośm­na­sto­let­ni Olo. Otu­lał so­bie nogi koł­der­ką i pod­no­sił koł­nierz od pal­ta.

Spy­tał spo­koj­nie: »Co papa mówi! Jaki szczyt? Ju­tro da capo ta sama hi­sto­rya«. Ziew­nął sze­ro­ko i prze­cią­gle. – »I go­rzej, bo w domu. Mama od dwóch dni się mio­ta. Wień­ce nie wień­ce! awan­tu­ry roz­ma­ite… Dom jak po na­pa­dzie ta­ta­rów. Wszyst­kie moje przy­rzą­dy gdzieś po­wy­rzu­ca­li… – Wy­cią­gnął nogi jak dłu­gie, wgłę­bił się w kąt sie­dze­nia i do­dał nie­dba­le: – »Już to ja – przy­zna­ję – na te ho­no­ry nie le­ciał­bym wca­le«.

– Olo! – za­wo­łał Ro­man Bie­niec­ki i po­ru­szył się gwał­tow­nie. – Co ty mó­wisz! Więc ty so­bie wy­obra­żasz, że ja… Więc ty my­ślisz?…

– Ja, papo, nic nie my­ślę w tej chwi­li, bo ogrom­nie mi się spać chce. A już, co do gu­stów, to prze­pra­szam… ale każ­dy ma pra­wo mieć wła­sny. To­le­ran­cya! Toż to papy ulu­bio­ny ko­nik.

Za­mil­kli obaj. W śpią­cem mie­ście gło­śno dźwię­czał tę­tent ko­pyt koń­skich.

Na twa­rzy Bie­niec­kie­go po­wo­li roz­po­ście­rał się cień smut­ny. Brwi zsu­wa­ły się, a mię­dzy nie­mi żło­bi­ła mu się głę­bo­ka, po­nu­ra zmarszcz­ka. Do ust zda­wa­ły się rwać ja­kieś sło­wa gwał­tow­ne. Ale nie! Cof­nę­ły się w głąb, nie wy­szły.

Olo spy­tał na­gle:

– A ten pan, co koło papy sie­dział, to ksią­żę Chu­liń­ski?

– Tak, ksią­żę Adam Chu­liń­ski.

– A cze­góż on tu? wśród li­te­ra­tów?…

– Nie sami tyl­ko byli li­te­ra­ci. Owszem, wie­lu in­nych było. A ksią­żę Adam jest od wie­lu lat moim przy­ja­cie­lem. Przy­tem, je­den to z głów­nych wła­ści­cie­li dzien­ni­ka.

– Aha! To on to spro­wa­dził z An­glii Da­su­le­ja.

– Da­su­le­ja?…

– No, tego re­pro­duk­to­ra, co to po nim idą Maud, Sir Tom i Blu­et­te. Maud w tym roku bie­ga.

Ro­man nie od­po­wie­dział. Tro­chę go draż­ni­ła ma­nia spor­to­wa Ola. Zwłasz­cza te­raz, w tej chwi­li, wo­lał­by o tem nie sły­szeć. Nie od­po­wie­dział więc. Ale Olo po chwi­li zno­wu prze­mó­wił:

– To tyl­ko na­sze po­lacz­ki w ta­kie pom­py lu­bią się za­ba­wiać. Na ca­łym cy­wi­li­zo­wa­nym świe­cie prze­cież nikt nig­dy nie sły­szał o żad­nych ju­bi­le­uszach. Tam in­a­czej swo­ich wiel­kich lu­dzi czczą: do­brze pła­cą za ich dzie­ła.

Ro­man obu­rzył się.

– No, mój dro­gi, pod tym wzglę­dem nie mogę się uskar­żać chy­ba! Wiesz do­brze, jak mi pła­cą za każ­dy ar­ty­kuł, za naj­mniej­szy wier­szyk. Bio­rę, co chcę.

– Praw­da, może i pła­cą te­raz. A jed­nak, czy nam dużo… papa po so­bie zo­sta­wi? Wiem, wiem, papa za­raz po­wie: do­bre imię, nie­po­szla­ko­wa­ne za­sa­dy, sła­wa, mi­łość i sza­cu­nek ludz­ki. To bar­dzo ład­ne rze­czy, owszem. Ale żyć nie­mi… Dzię­ku­ję!

Jesz­cze głę­biej zsu­nę­ły się brwi nad przy­ga­słe­mi ocza­mi Ro­ma­na Bie­niec­kie­go. Jesz­cze ostrzej za­ry­so­wa­ła się bróz­da na jego czo­le. Od­rzekł jed­nak zu­peł­nie spo­koj­nie:

– Za­po­mi­nasz, mój dro­gi, że ja nie mam wca­le obo­wiąz­ku wam co­kol­wiek po so­bie zo­sta­wiać.

Co mam, te­gom się sam do­ro­bił. Do­ra­biaj­cie się i wy!

– Ach, papo… wol­ne żar­ty!

– Jak­to! Dla­cze­go?

– A choć­by dla­te­go że… No, nie­chże papa spoj­rzy na mnie i po­wie szcze­rze, czy ja wy­glą­dam na ta­kie­go, co się może »do­ra­biać«? Chy­ba może w cyr­ku, albo na dżo­kej­stwie!

Ro­man zwró­ci) się ku sy­no­wi. W elek­trycz­nem świe­tle lamp, któ­re nad nimi pło­nę­ły dłu­gim sze­re­giem, sie­dział Olo, sku­lo­ny w rogu fa­eto­nu. Drob­na jego, nędz­na po­stać, któ­rej roz­wi­nąć nie mo­gły naj­gor­liw­sze ćwi­cze­nia gim­na­stycz­ne, ni­kła w fał­dach ple­da, któ­rym się owi­nął, a twa­rzycz­ka, o ład­nych, dzie­cin­nych jesz­cze ry­sach, mia­ła wy­raz bez­gra­nicz­ne­go zmę­cze­nia. Do­ko­ła oczu błę­kit­nych, na któ­re opa­da­ły cięż­kie, tro­chę na­brzmia­łe po­wie­ki, były już zmarszcz­ki. Z dwóch stron bla­dych ust, pod wy­sy­pu­ją­cym się zło­ta­wym pusz­kiem, ry­so­wa­ły się dziw­ne na tej mło­dej twa­rzy fał­dy. Nie­do­ro­słe to było jesz­cze, a już prze­ży­te; nie­doj­rza­łe, a już ro­bac­twem ja­kiemś to­czo­ne; bez krwi, bez sił, bez mię­śni – po­mi­mo spor­to­wej ma­nii – bez cie­pła i bez za­pa­łu. Już w po­czę­ciu sa­mem na za­gła­dę ska­za­ne, wiot­kie, mar­ne, pło­we. W my­śli Ro­ma­na prze­su­nę­ło się to dzie­ciń­stwo cher­la­we, to pa­cho­lęc­two bez­ra­do­sne. Wes­tchnął.

Jed­nak, zwró­ciw­szy się do syna, za­czął mó­wić:

– Masz lat ośm­na­ście, Olu, przed tobą ży­cie ze wszyst­kie­mi dro­ga­mi otwo­rem…

– Ach, papo – prze­rwał Olo nie­cier­pli­wie – ja­kież to dro­gi? Gdzież ja mogę iść? Nic nie umiem, ni­cze­go się nie na­uczy­łem prze­cie…

– To się ucz…

– Oho! ła­two to po­wie­dzieć. Już za sta­ry je­stem na roz­po­czy­na­nie edu­ka­cyi. Chy­ba że – do­dał, śmie­jąc się – je­śli papa o mnie se­ryo się nie za­trosz­czy, to wy­pad­nie się ogląd­nąć za jaką bo­ga­tą Ży­dó­wecz­ką.

– Nie licz na to. Te­raz i Ży­dów­ki zmą­drza­ły i za pierw­sze­go lep­sze­go dud­ka żad­na nie pój­dzie. A to ci zu­peł­nie se­ryo po­wia­dam, je­śli wy­cho­wa­nie two­je z po­wo­du zdro­wia było tro­chę za­nie­dba­ne, to aż nad­to masz cza­su do na­pra­wy. Te­raz zdrów je­steś zu­peł­nie, po­wi­nie­neś coś so­bie obrać i sam o so­bie my­śleć. Nie za­wsze ro­dzi­ców mieć bę­dziesz przy so­bie. Ja nie­dłu­go już po­cią­gnę… Nie­dłu­go…

I na­gle, jakg­dy­by prąd znie­chę­ce­nia szedł od dziec­ka ku ojcu, Ro­man osu­nął się na po­dusz­ki po­wo­zu zmę­czo­ny, wy­czer­pa­ny do dna, do sa­me­go dna swej isto­ty. Przy­mknął oczy. Żad­na myśl nie ko­ła­ta­ła mu się pod czasz­ką. Tyl­ko cię­żar wiel­ki na niej spo­czy­wał, ol­brzy­mi cię­żar i chy­lił mu gło­wę ku zie­mi. I coś mu szep­ta­ło w ser­cu: Nie­dłu­go. Nie­dłu­go.

– Jesz­cze nie śpią – ode­zwał się na­raz Olo, wy­cią­ga­jąc szy­ję i oczy mru­żąc – w sa­lo­ni­ku mamy oświe­co­no.

Wjeż­dża­li przez ozdob­ną bra­mę na po­dwó­rze, gdzie do­ko­ła szem­rzą­cej fon­tan­ny kwi­tły nar­cy­zy i tu­li­pa­ny, gdzie roz­twie­ra­ły się bzy na ga­łąz­kach, a wiel­ki sta­ry kasz­tan ob­rzu­cał ko­ron­ką swych li­ści bia­łe ścia­ny pa­ła­cy­ku. Z pię­tra dwa oświe­tlo­ne okna sła­ły ró­żo­we pro­mie­nie na wio­sen­ną zie­lo­ność krza­ków, na pu­szy­sty traw­nik i na mi­go­cą­cą wodę fon­tan­ny.

Żwir za­skrzy­piał pod ko­ła­mi. Na ga­nek wy­szedł słu­żą­cy i po­ma­gał obu pa­nom w wy­sia­da­niu.

– Do­bra­noc pa­pie – rzekł Olo za­raz w przed­po­ko­ju i znik­nął.

– Ja­śnie pani ka­za­ła, gdy tyl­ko ja­śnie pan przy­je­dzie, pro­sić do sie­bie na górę – wy­mó­wił z na­masz­cze­niem lo­kaj.

– Do sie­bie na górę… – po­wtó­rzył Ro­man, zdej­mu­jąc pal­to. – A czy jest tam kto jesz­cze?

– Jest pan hra­bia Pło­ski – od­parł lo­kaj – ale wła­śnie ja­śnie pani ka­za­ła…

– Idź po­wiedz pani – prze­rwał Ro­man – że zmę­czo­ny je­stem. Na górę nie przyj­dę. Je­śli pani ma mi coś do po­wie­dze­nia, niech bę­dzie ła­ska­wa zejść.

Po chwi­li, w wiel­kim swym wspa­nia­łym ga­bi­ne­cie, za­głę­bio­ny w fo­te­lu, Ro­man cze­kał na żonę. Po­kój był na­wpół ciem­ny. Mała lamp­ka o zie­lo­nym klo­szu, pa­lą­ca się wśród po­roz­rzu­ca­nych na biur­ku pa­pie­rów, roz­świe­ca­ła tyl­ko nie­wiel­ki krąg do­ko­ła. Zresz­tą było ciem­no. I ci­cho. Tyl­ko z wyż­sze­go pię­tra do­cho­dzi­ły przy­tłu­mio­ne dźwię­ki for­te­pia­nu. Gra­no tam ja­kie­goś czu­łe­go wal­ca.

Więc i Da­isy jesz­cze nie śpi« – po­my­ślał Ro­man. – »Co oni tam ro­bią! Tak póź­no… I ten Pło­ski…« – Tro­chę iry­ta­cyi wzbu­dzi­ło w nim wspo­mnie­nie tego czło­wie­ka. Nie lu­bił go. – »Coś tu za czę­sto by­wać za­czy­na – rzekł do sie­bie – »trze­ba zwró­cić na to uwa­gę Feli, że też ona sama tego nie wi­dzi! A niby to do­sko­na­ła mat­ka…«

Na gó­rze na­gle urwa­ła się mu­zy­ka. Na­sta­ła dłu­ga chwi­la ci­szy. Aż kil­ka osób, ra­zem roz­ma­wia­jąc, za­czę­ło scho­dzić po scho­dach.

– Po­zwo­li, o na­pew­no po­zwo­li! – mó­wił mło­dy cien­ki gło­sik.

Za­śmia­no się. Po­tem ktoś się w sie­ni ubie­rał do wyj­ścia, coś jesz­cze mó­wio­no. Aż zno­wu mło­dy gło­sik się ode­zwał:

– Niech pan tyl­ko ju­tro wcze­śnie przyj­dzie, o dwu­na­stej.

– O dwu­na­stej? No, po­sta­ram się wstać. Wcho­do­we drzwi otwar­ty się i za­mknę­ły się za go­ściem. A w chwi­lę po­tem do ga­bi­ne­tu za­pu­ka­no:

– Czy moż­na? To ja.

We­szła pani Bie­niec­ka. Była to ko­bie­ta lat czter­dzie­stu kil­ku, bar­dzo pięk­na jesz­cze. Wy­so­ka, zgrab­na, po­mi­mo już wy­stę­pu­ją­cej tu­szy, ja­sna blon­dyn­ka, o wiel­kich oczach błę­kit­nych i o cu­dow­nej bia­ło­ści ce­rze, ubra­na była nad­zwy­czaj sta­ran­nie, ja­sno i stroj­no, ucze­sa­na mi­ster­nie, po­ły­sku­ją­ca zło­tem prze­pysz­nych wło­sów, bry­lan­ta­mi kol­czy­ków, bia­ło­ścią zę­bów wśród uśmiech­nię­tych warg, nie­zli­czo­ny­mi pier­ście­nia­mi, pa­znog­cia­mi wy­szli­fo­wa­ny­mi jak dro­gie ka­mie­nie na wy­piesz­czo­nych rę­kach.

Zbli­ży­ła się pręd­ko do męża i, po­chy­la­jąc się nad nim, po­ca­ło­wa­ła go w czo­ło. Po­tem przy­su­nę­ła so­bie niz­kie krze­sło i na niem usia­dła.

– Go, zmę­czo­ny je­steś? Ale wszyst­ko do­brze po­szło? Jak­że?

– Owszem, bar­dzo było pięk­nie. Bar­dzo! Ale… do­brze, że się skoń­czy­ło – rzekł Ro­man, opie­ra­jąc czo­ło na dło­ni. – Je­stem zmę­czo­ny.

– Kie­dyż to jesz­cze nie skoń­czo­ne, bie­da­ku! A ju­tro…

– Tak! Ju­tro jesz­cze…

– Wszyst­ko już przy­go­to­wa­ne. Salę ja­dal­ną ubra­li­śmy kwia­ta­mi. Ślicz­ne zdo­by­łam ro­do­den­dro­ny! A ju­tro przy­bę­dą jesz­cze li­te­ry XXV, z kwia­tów uple­cio­ne. Ład­nie to bę­dzie. Już za­pro­si­łam tych pa­nów z »Dzien­ni­ka«, z »Ga­ze­ty«, z »Ku­ry­era« – mam na­dzie­ję, że do­brze to opi­szą. Śnia­da­nie wy­śmie­ni­te! Chcesz wie­dzieć menu? Mam, zda­je się, przy so­bie. O, słu­chaj! Barsz­czyk z kro­kiet­ka­mi, pstrą­gi, sau­ce…

– Ach, pe­wien je­stem, żeś to wszyst­ko do­sko­na­le ob­my­śli­ła. I nie to mi w gło­wie… – Ro­man wes­tchnął cięż­ko. – Bo i na co mi to wszyst­ko!… – szep­nął.

– Ależ, Rom­ku! – obu­rzy­ła się żona – jak­to, na co? To bar­dzo do­brze robi taki ju­bi­le­usz. Lu­dzie zu­peł­nie in­a­czej pa­trzeć na nas będą. Mia­łeś do­tych­czas pew­ne tyl­ko koło zwo­len­ni­ków, te­raz nikt się już nie ośmie­li opo­no­wać, kry­ty­kę ro­bić! Ale! Ja je­stem bar­dzo za­do­wo­lo­na. Owszem, niech mó­wią, niech pi­szą. Im wię­cej, tem le­piej. Prze­cież to świet­na re­kla­ma.

– Re­kla­ma! Jesz­cze? Po dwu­dzie­stu pię­ciu la­tach pra­cy!…

– Ależ tak! Za­wsze i wszę­dzie. No, mój dro­gi, nie uda­waj ro­man­ty­ka, bo nim, chwa­ła Bogu, od­daw­na być prze­sta­łeś. Po­tra­fi­łam ci te głup­stwa wy­bić z gło­wy, praw­da? I w grun­cie ser­ca, choć ro­bisz złą minę, czu­jesz, że ja za­wsze mia­łam ra­cyę. Do­brzem ci się w ży­ciu przy­da­ła. Przy­znaj, czy, gdy­by nie ja, miał­byś ten pa­ła­cyk, i ten ekwi­paż, i te sto­sun­ki, i tę po­zy­cję w świe­cie, jaką dziś mamy? Czy miał­byś na­wet dzi­siej­szy ju­bi­le­usz? Przy­znaj! Nic dziw­ne­go, że uwa­żam to tro­chę i za wła­sny ju­bi­le­usz.

W pięk­nych oczach pani Bie­niec­kiej za­bły­sły iskry try­um­fu. Pod­nio­sła dum­nie gło­wę.

Ro­man mil­czał. Ogar­nia­ło go co­raz cięż­sze znu­że­nie.

A pani Fela mó­wi­ła da­lej:

– Więc miej­że do mnie za­ufa­nie. Gdy ja co ra­dzę, to już z pew­no­ścią dla do­bra na­sze­go i dzie­ci na­szych. Już ja się na­tem znam! Nie prze­szka­dzaj mi, nie wy­my­ślaj trud­no­ści, uro­jo­nych pra­wie za­wsze…

– Ale… o cóż jesz­cze cho­dzi? – spy­tał Ro­man, pa­trząc nie­spo­koj­nie w twarz żony.

– O co cho­dzi… – od­rze­kła ona, spusz­cza­jąc gło­wę i ba­wiąc się ko­ron­ką od sta­ni­ka. – No, cho­dzi o rzecz waż­ną, i nie za­wra­ca­ła­bym ci tem gło­wy te­raz wła­śnie, gdyś taki zmę­czo­ny, gdy­by nie to, że… że oni obo­je upro­jek­to­wa­li so­bie ju­tro…

– Kto oni obo­je? Nic nie ro­zu­miem.

– Ach! ja­cyż wy męż­czyź­ni śle­pi je­ste­ście! – za­śmia­ła się pani Fela – to coś okrop­ne­go! Jak­to! nic nie uwa­ża­łeś? Nie a nic?

– Czy chcesz mó­wić o Pło­skim?

– Ależ na­tu­ral­nie, że o Pło­skim.

– Je­że­li tak, to po­wiem, że uwa­ża­łem wła­śnie, iż on za czę­sto i wca­le nie­po­trzeb­nie tu przy­cho­dzi, i chcia­łem cię ostrzedz na­wet. Dziś na­przy­kład, cze­góż sie­dział tu sam je­den z wami do póź­nej nocy?

– Ależ, Rom­ku! On się sta­ra o Da­isy! Dziś się o nią oświad­czył.

– O Da­isy! – za­wo­łał, zry­wa­jąc się, Ro­man.– Ten roz­pust­nik! Ten zde­chlak! Ten zło­ty mło­dzie­niec, głup­szy od sto­ło­wych nóg! Sta­ra się o moją cór­kę! Ach, Felo, jak­że mo­głaś do tego do­pu­ścić! Pani Fela naj­spo­koj­niej wy­ję­ła pa­pie­ro­sa z ri­di­cu­lu i się­gnę­ła po za­pał­ki.

– Wie­dzia­łam, że bę­dziesz krzy­czał – rze­kła. – Ale gdy się spo­koj­nie za­sta­no­wisz, zo­ba­czysz, że w tym ma­ry­ażu nie­ma nic tak nie­mo­żeb­ne­go. Ja po­zwo­le­nie swo­je już da­łam – do­da­ła, wy­pusz­cza­jąc z ust ob­ło­czek dymu.

– Co?!…

– Ja po­zwo­le­nie swo­je już da­łam – po­wtó­rzy­ła. – Te­raz od cie­bie za­le­ży…

– Ja się na to nig­dy, nig­dy… nig­dy nie zgo­dzę! – za­wo­łał Ro­man gniew­nie i od­szedł wgłąb po­ko­ju.

Wzbu­rzo­ny był do głę­bi. Da­isy, tę słod­ką Da­isy dać ta­kie­mu czło­wie­ko­wi! To bied­ne dziec­ko rzu­cić jemu na pa­stwę! By­ła­by to zbrod­nia, grzech

O po­mstę wo­ła­ją­cy, mon­stru­al­ny grzech! Nie! nig­dy! prze­nig­dy!

Pani Fela wy­pa­li­ła do koń­ca pa­pie­ro­sa, po­czem, po­wstaw­szy z miej­sca, po­szu­ka­ła po­piel­nicz­ki. Wró­ci­ła zno­wu do swe­go niz­kie­go krze­seł­ka i za­czę­ła ba­wić się pier­ścion­ka­mi.

– Gdy­byś prze­stał mio­tać się po po­ko­ju – rze­kła po dłu­giej chwi­li mil­cze­nia – to­by­śmy mo­gli roz­sąd­nie kwe­styę prze­dys­ku­to­wać i prze­ko­nał­byś się…

– Ja nie po­trze­bu­ję prze­ko­ny­wa­nia. Mam wy – ro­bio­ne zda­nie o tym panu. Nie zgo­dzę się nig­dy Da­isy mu od­dać…

– Jak chcesz. Bez twe­go po­zwo­le­nia, na­tu­ral­nie, nie z tego być nie może. Ale nie ro­zu­miem, dla­cze­go mó­wisz o Pło­skim, jak­by to był osta­tecz­ny szu­bra­wiec. Że mio­dy czło­wiek, i to jesz­cze z jego sfe­ry, hu­lał tam nie­gdyś…

Na­gle Ro­man się uspo­ko­ił. Wró­cił na swe miej­sce i rzekł:

– Felo, mów­my po­waż­nie. Gzy jako czło­wie­ka sza­nu­jesz Pło­skie­go? Czy, gdy­by nie miał sze­ściu mi­lio­nów fun­du­szu, da­ła­byś mu cór­kę? Czy, ko­ja­rząc to mał­żeń­stwo, wie­rzysz, że Da­isy bę­dzie z nim choć przez je­den dzień szczę­śli­wa?

– O! dla­cze­góż­by nie mia­ła być szczę­śli­wą. Da­isy jest za­nad­to roz­sąd­na i do­brze wy­cho­wa­na, aby mia­ła po mężu spo­dzie­wać się ja­kichś po­etycz­nych za­pa­łów bra­ter­stwa dusz, wspól­no­ści ide­ałów, i tak da­lej. Ona wca­le so­bie żad­nych nad­ziem­skich roz­ko­szy nie wy­obra­ża. Wie bar­dzo do­brze, czem jest mał­żeń­stwo, i bar­dzo trzeź­wo na to pa­trzy.

– Nie wmó­wisz we mnie, że dwu­dzie­sto­let­nia dziew­czy­na sama pra­gnie za pie­nią­dze za­prze­dać się ta­kie­mu Pło­skie­mu! Toby było prze­ciw na­tu­rze.

– Ty za­wsze uży­wasz ta­kich gwał­tow­nych wy­ra­żeń. Da­isy ma lat dwa­dzie­ścia, a za­tem nie jest dziec­kiem. Wi­dzi ja­sno rze­czy! oce­nia je we­dle war­to­ści, i nie lek­ce­wa­ży, tak jak ty, ani po­zy­cyi, ani ty­tu­łu, ani owych sze­ściu mi­lio­nów. A że czło­wiek jest dla niej sym­pa­tycz­ny, do­sko­na­le wy­cho­wa­ny, na­le­żą­cy do naj­lep­sze­go to­wa­rzy­stwa, a przy­tem ogrom­nie w niej za­ko­cha­ny, więc cze­góż jesz­cze chcieć? Na ko­góż jesz­cze cze­kać? Szcze­gól­niej gdy się nie ma po­sa­gu. Ty za­wsze mnie po­są­dzasz, że ja Da­isy ty­ra­ni­zu­ję. Ale sło­wo ci daję, że, gdy­by ona po­wie­dzia­ła: nie! to­bym nie na­le­ga­ła. Ale ona sama tego chce, wie­rzaj mi!

– Nie wie­rzę, nie wie­rzę! Pło­ski nie może się po­do­bać mło­dej dziew­czy­nie. A chy­ba, że moja cór­ka… dla pie­nię­dzy… dla ty­tu­łu… Nie, nie! To być nie może!

– Ależ, Rom­ku, jak ty za­wsze prze­sa­dzasz! Cóż wi­dzisz tak bar­dzo złe­go w Pło­skim?

– Felo! Zmi­łuj się! Zna­ny gracz, pi­jak i roz­pust­nik. Czło­wiek, któ­ry nie ma jesz­cze trzy­dzie­stu pię­ciu lat, a zdro­wie już stra­cił. Prze­cież ręce mu się już trzę­są. Ja­ko­by bez szklan­ki ko­nia­ku nie jest w sta­nie zra­na wstać z łóż­ka. Mor­fi­ni­zu­je się… No, ru­ina kom­plet­na, zgni­li­zna. Po­myśl! Mi­łość u ta­kie­go czło­wie­ka czem­że być może? Bru­dem! Ohy­dą! Prze­cież to wstręt­ne, to jest…

– Prze­pra­szam cię, mój dro­gi – za­wo­ła­ła z god­no­ścią pani Fela – my, do­brze wy­cho­wa­ne ko­bie­ty, o ta­kich rze­czach nie po­zwa­la­my so­bie na­wet my­śleć.

Bie­niec­ki ro­ze­śmiał się iro­nicz­nie.

– Wy, do­brze wy­cho­wa­ne ko­bie­ty! – po­wtó­rzył zgryź­li­wie. – O, nad­zwy­czaj do­brze wy­cho­wa­ne! Za­prze­dać cór­kę, to moż­na, lecz o »ta­kich rze­czach i my­śleć nie po­zwa­la­cie so­bie. O fa­ry­ze­usze…

I zno­wu się uspo­ko­ił. Prze­szedł się parę razy po po­ko­ju, pal­ce prze­su­nął po czu­pry­nie i oparł gło­wę o ramę okna. Na po­dwó­rzu ci­cho szem­ra­ła fon­tan­na, bie­li­ły się do­ko­ła śnież­ne płat­ki nar­cy­zów. Gwiazd kil­ka świe­ci­ło na nie­bie. Od tych gwiazd szło uko­je­nie i re­zy­gna­cya. Go po­mo­że gniew? Co po­mo­gą próż­ne wy­sił­ki? Za­wsze by­wał zwy­cię­żo­ny. I te­raz sta­nie się tak, jak ona ze­chce, jak ona po­sta­no­wi. Po co ta wal­ka?

Ale wszak­że o dziec­ko tu cho­dzi, o bied­ną, małą Da­isy, któ­ra ser­ce ma prze­cież. On do­brze wie, jak to ser­dusz­ko raz już się ode­zwa­ło i jak moc­no wo­ła­ło o swe pra­wa. On to do­brze wie. Więc do­po­módz jej musi, ra­to­wać, póki czas. Oj­cem jest prze­cie…

Od­wró­cił się od okna i pod­szedł ku żo­nie.

– Przy­ślij mi Da­isy – rzekł – chcę sam na sam z nią po­mó­wić.

– Cóż to, Rom­ku! Nie wie­rzysz mnie?

– Może i nie wie­rzę. W każ­dym ra­zie mam pra­wo…

– Za­pew­ne, pra­wo masz. Ale ona już śpi może.

– To ją obudź.

Pani Bie­niec­ka wsta­ła, lecz za­wa­ha­ła się jesz­cze.

– Przy­najm­niej – rze­kła – obie­caj mi, że o tam­tym, o Ste­fa­nie Żuku, wspo­mi­nać nie bę­dziesz…

– Dla­cze­go?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: