Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jutro znów będzie wczoraj - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Jutro znów będzie wczoraj - ebook

„Jutro znów będzie wczoraj” to oryginalnie napisana powieść, której narracja w całości jest prowadzona przez głównego bohatera. On – młody, dwudziestodwuletni, inteligentny i chorobliwie bogaty – na pozór udaje beztroskiego młodzieńca, zepsutego pieniędzmi ojca. W rzeczywistości wykorzystuje swoją pozycję społeczną, aby brutalnie i bez litości manipulować ludźmi, którzy go otaczają. Perfidnie i z chirurgiczną precyzją tworzy niewidzialną sieć powiązań i uzależnień. Definiuje otoczenie według własnych reguł. Nieustająco wykorzystuje ludzi i ich słabości, głównie tę największą, nieomal narkotyczną, nieodpartą, nieuleczalną, chorobliwą chęć bycia kimś innym, lepszym. Swoje działania traktuje jak używkę, unikalną, wyjątkową i skomplikowaną w swojej strukturze. To ona popycha go dalej i dalej. Bez emocji, na chłodno, kalkuluje kogo i jak wplątać w swoją sieć. Wydaje mu się, że w swoim postępowaniu doszedł po perfekcji. Miasto, w którym żyje, leży u jego stóp. Większość osób się go boi, nie mogąc jednocześnie tego strachu okazać. W swoich oczach jest nadczłowiekiem.
Pewnego dnia w jego życiu wszystko wywraca się do góry nogami. Jego wiara w swoją boską nieomylność zostaje wystawiona na ciężką próbę. A właściwie nieustające pasmo prób. Stojąc na skraju przepaści, musi podjąć decyzję, co zrobić dalej. Znacznie trudniejszą niż wszystkie, które podejmował do tej pory. A to dopiero początek…

„Ten palant ze zdjęcia… to ja, a przynajmniej tak mogli o mnie wtedy myśleć – gwiazda życia. VIP. Celebryta we własnym świecie. Tak dumny ze swojego statusu, że autografem nazywał splunięcie komuś w twarz. I jeśli kiedykolwiek ktoś chciałby zamieścić na Wikipedii definicję gościa urodzonego w czepku, pewnie mógłby wkleić moje zdjęcie. Wystarczyłoby. Nie ma w tym krzty przechwałki. Tak namalowany portret służył jednak jako zasłona dymna dla zupełnie innej, głęboko skrywanej osobowości i tego, czym tak naprawdę czułem, że byłem. A właściwie: stawałem się”.

T.L. Anselmo to pseudonim artystyczny Przemysława Witkowskiego. Przemek, rocznik 1979, jest absolwentem Wydziału Teologii – kierunek dziennikarstwo i komunikacja społeczna na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Przez ponad piętnaście lat był wokalistą w heavymetalowych grupach: Hedfirst i The Supergroup.  W sumie wydał pięć profesjonalnych płyt, z których część można nabyć w sklepach muzycznych na całym świecie.  Jest jedną z nielicznych osób, która miała możliwość wykonania na żywo utworu „Roots Bloody Roots” z legendarnym wokalistą grupy Sepultura Maxem Cavalerą podczas koncertu w Warszawie.
W młodości przez pięć lat był członkiem redakcji magazynu „Aktivist”. Od dawna jest związany z branżą przemysłu spotkań. Pełnił funkcję dyrektora kreatywnego i zarządzającego w topowych agencjach eventowych. Obecnie jako współwłaściciel firmy Focus Event jest odpowiedzialny za strategię, komunikację oraz koncepty kreatywne realizowanych wydarzeń.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-945686-1-0
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

– Opowieść zero –

Podstawa

– Kurwa mać! – Tak, dokładnie pamiętam te dwa kultowe słowa, które przeszyły niczym torpeda moją, sponiewieraną mglistymi wspomnieniami minionej nocy, mózgoczaszkę. Ze wszystkich dostępnych wyrazów i zdań zapisanych w annałach wielokulturowego słownictwa musiałem wybrać jedną sentencję opisującą mój stan psychofizyczno-skojarzeniowy i niekwestionowanym zwycięzcą został właśnie zwrot „Kurwa mać!".

Nie będę kłamał. Sprawa dotyczyła wielkiego – jak suma wszystkich masywów górskich – kaca. To była ta chwila, kiedy twoje sterowanie emocjonalne obejmuje kilka prymitywnych funkcji, a najważniejsza z nich znajduje się pod wielkim czerwonym przyciskiem „Świecie, odpierdol się ode mnie". Tego poranka leżałem nagi, jak mnie ojciec z matką stworzyli, na środku swojego gigantycznego wyra w pozycji, której opisu nie dokonałby żaden z żyjących profesorów specjalizujących się w biologii lęgowej. Otwierając, a właściwie próbując otworzyć oczy, walczyłem z niemiłosiernym bólem skroni, który rozlewał się po ciele tak szybko jak lawa wulkaniczna goniąca bohaterów w amerykańskich superprodukcjach katastroficznych. Zdecydowanie płonąłem. Miałem wrażenie, że moje kubki smakowe dopiero co zderzyły się z potężną burzą piaskową. Próbowałem, jak każdy, kto znalazł się w podobnej sytuacji, odtworzyć film z zeszłej nocy. Niestety. Nie nagrało się. Albo się zarejestrowało, ale ktoś sprytny, podstępny wymazał dane z twardego dysku. Noc znów była górą, potwierdziło się stare porzekadło o wyższości ciemności nad światłem. Pod osłoną mroku znacznie więcej występków uchodziło na sucho. Obraz rzeczywistości był wtedy lekko zamazany, wygładzony, a dostępny arsenał wszelakich napoi wyskokowych tylko potęgował proces fotoszopowania ułomności towarzyszy klubowych eskapad.

Po trzydziestu minutach przewalania się z jednego kąta łóżka w drugi osiągnąłem pozycję znaną wszystkim wielbicielom Leonarda da Vinci. Zostałem człowiekiem witruwiańskim – no, może nie nim dokładnie, ale pozycja leżąca była perfekcyjna. Wgapiałem się w sufit. Wody! Organizm powoli zaczynał włączać podzespoły. Machinalnie sięgnąłem lewą ręką na prawą stronę legowiska. Na podłodze stała butelka niegazowej. Tę prostą zasadę poznałem dawno temu. Przekazał mi ją nieżyjący już wujek, na którego wołałem McClane, na cześć niezniszczalnego Johna Mclane'a, bohatera kultowej Szklanej pułapki z Bruce'em Willisem. Wujek był dokładnie jak John McClane. Zapijaczony, nieodpowiedzialny, rozchełstany awanturnik o złotym sercu i żelaznych zasadach. Mógł pić przez tydzień, robić sobie tour de bars, ale jak trzeba było obronić słabszego, pomóc staruszce na pasach, ustąpić miejsca w autobusie, dać biednemu na obiad czy zwyzywać rządzących – był pierwszy. Kawał porządnego skurwiela. Takich już nie produkują. I choć zmarł dwa lata temu, do dziś pamiętam jego credo, którym obdarował mnie podczas jednej z imprez rodzinnych. Był wtedy kompletnie pijany, ale słowa, a raczej ssssłłłłłooooowaaa, które wypowiedział, wziąłem sobie mocno do serca. Niejeden raz korzystałem z jakże życiowej rady wujka. Aby jednak zamknąć tamtą wypowiedź, przydługą i rozwleczoną pomrocznością alkoholową, w zgrabnej pigułce definicji dla każdego obywatela próbującego swoich sił w nierównej walce z napojami wyskokowymi, trzeba mieć na uwadze, iż zwycięstwo w tej – z góry skazanej na klęskę – potyczce nie występuje pod żadną długością ani szerokością geograficzną. Krótko mówiąc: każdy dbający o własne zdrowie niealkoholik, który z niewyjaśnionych przyczyn potknął się pewnego wieczoru o przypadkiem turlającą się obok flaszkę jacka daniel'sa, powinien się wyposażyć w swoistą pigułkę „po". Ten medykament to nic innego jak butelka niegazowanej wody mocno nasączonej sokiem z cytryny, a właściwie nektarem wyciśniętym z hurtowej ilości cytrusów. Całość należy uzupełnić łyżką miodu i szczyptą soli. To zawsze działa. Pomaga przetrwać pierwsze chwile po tym, jak niemal nadludzkim wysiłkiem otworzy się zapuchnięte, zaropiałe oczy, pokryte czerwoną mapą zeszłonocnego blitzkriegu.

– Na zdrowie! – Wziąłem potężny łyk kwaśnej wody. Każdym milimetrem przewodu pokarmowego poczułem, jak ciecz spada z siłą wodospadu do skurczonego, obolałego żołądka. Kolejny łyk. Kolejny. Miałem wrażenie, że pochłaniam metry sześcienne cytrynowego ha dwa o. Krzywiąc się jak środa na piątek, dziękowałem sam sobie, że w pijackim amoku przygotowałem przed snem tę życiodajną miksturę.

Usiadłem na brzegu łóżka. Łokieć oparłem o kolano, a dłoń sama podtrzymywała głowę, jakby wiedziała, że to jej priorytetowe zadanie. Na pewno wyglądałem jak człowiek myślący. Rozejrzałem się po pokoju. Ubrania porozrzucane, w błogim nieładzie. Potężnych rozmiarów plazma Panasonica, wisząca na ścianie, była włączona, ale w opcji „mute", na Eurosporcie 2 leciał jakiś turniej golfa. W sąsiedztwie dumnie stała ciemnobrązowa, masywna, okuta komoda z odsuniętą do połowy górną szufladą, z której zwisały bezładnie rzucone slipy. Lekko zdumiony, zatrzymałem wzrok na swoich new balance'ach, które nie wiedzieć czemu stały obok akwarium. Tak. Byłem dumnym posiadaczem ponad pięćsetlitrowego zbiornika wodnego, wbudowanego w specjalną przestrzeń wydrążoną w jednej ze ścian pokoju. Pokoju… hm… to zależy od definicji. Nie było to klasyczne lokum, jakie pieczołowicie urządzają sobie w domach czy blokach dumne latorośle ciężko pracujących rodziców. O nie. Ja zajmowałem całe poddasze. Styl – nowoczesny loft. Podobało mi się to modernistyczno-minimalistyczne wnętrze, wsparte na ciemnych drewnianych belkach, które wyglądały na bardzo stare. Do tego szare lampy, zrobione na modłę tych wiszących w manufakturach. Mocno brązowa, dwupoziomowa podłoga. Na ścianach kilka czarno-białych zdjęć, oprawionych w eleganckie antyramy. Potężne dębowe biurko, na którym stały dwa monitory Apple'a. Na środku leżał macbook pro z podłączoną bezprzewodowo myszką Logitech. Nigdy nie mogłem się przyzwyczaić do białej, macowskiej. Z czarnego siatkowego kubka wystawały ołówki, długopisy i dwa rysiki. Na brzegu biurka leżał iPad. Pod blatem – najnowszy iMac. Wyglądało to trochę jak na zdjęciu z katalogu przedsiębiorstwa pana Jobsa, ale ja naprawdę lubiłem ten sprzęt. Dalej: duże lustro, wkomponowane w przestrzeń od sufitu do podłogi. I okna. Byłem z nich dumny. Wielkie, wypełniające cały krótszy bok apartamentu. Lubiłem przy nich stać godzinami ze szklanką dobrego, szesnastoletniego lagavulina i wgapiać się w dal. Jak najdalej. Nie myśleć o niczym. Drzwi do łazienki… Tak, wtedy sobie przypomniałem: portfel. Kurwa, tym, czego szukasz rano po przebudzeniu z pijackiego letargu, zawsze są woda i portfel. Był. Uf. Zadomowił się w kieszeni śmierdzących kilkoma klubami spodni. „Cóż – pomyślałem, uśmiechając się sam do siebie – musiałem się wczoraj nieźle zabawić".

I kiedy tak próbowałem złapać pion, wyostrzyć obraz, spróbować skojarzyć różne fakty porozrzucane po głowie, usłyszałem:

– Misiu…

Jaki, kurwa, „Misiu"??? Nagle moje zmysły wyostrzyły się jak u drapieżnika, który właśnie zwęszył ofiarę. Zacząłem trochę po omacku badać wzrokiem rzeczywistość. Świat zaczął wirować, jakby reżyser kina akcji dla zabawy umieścił w pokoju latającą kamerę, za którą nie nadążały gałki oczne.

– Misiu... – doleciało do moich uszu po raz drugi, a potem z prędkością światła zagnieździło się w centralnym ośrodku nerwowym. Niestety w moim świecie nie było miejsca dla żadnego „Misiu", a tym bardziej w moim pokoju, moim domu, kurwa, pod dachem moich starych! Rozpocząłem gorączkowe poszukiwania źródła kobiecego sygnału, który w sekundę sprawił, że kac prawie minął, a świat nabrał wyraźnych barw.

– Misiu… – I znów! Pomyślałem, że może to wymysł pijackiego finiszu, sterowanego przez ociężały i pogubiony w zeznaniach mózg. Nie… „Misiu" brzmiało zbyt poważnie, zbyt wołająco, zbyt prawdziwie. Ona gdzieś tu była. Najpierw musiałem zlokalizować intruza, a potem wyprawić go, skąd przyszedł, w niecałe trzydzieści sekund. No dobra, jeśli okazałaby się fajną laską, wziąłbym numer i powiedział, że się odezwę. Coś jak po rozmowie o pracę – „Odezwiemy się do pani". Tak, odezwę się do pani, jak się pani okaże warta odezwania. Nocy nie pamiętałem, pani nie pamiętałem, Chryste Panie, nic nie pamiętałem. Chciałem cieszyć się mieszanką nader udanego melanżu z odrobiną zapomnienia w świecie, gdzie czas na chwilę jakby się zatrzymał, a ta intruz-baba zepsuła mi minutkę spokojnego powrotu do rzeczywistości.

– Misiu… – Myślałem, że oszaleję. Żadnej lasce nie pozwoliłbym mówić do siebie „Misiu". Nigdy. Znalazłem ją. Leżała w wannie, ubrana wyłącznie w czarne koronkowe majtki, z nogą wystającą na zewnątrz. Wyglądała trochę jak denat, którego właśnie mają fotografować policyjni detektywi przybyli na miejsce zbrodni łazienkowej. Włosy w totalnym nieładzie, jakby szykowała się do skręcenia sobie dredów. Usta rozmazane, tusz – szkoda gadać. Miała czkawkę.

Ledwie przyszły mi do głowy jedyne rozsądne w takiej sytuacji słowa, niemal je wykrzyczałem:

– Co ty tu, kurwa, robisz? – Proste pytanie, liczyłem na równie nieskomplikowaną odpowiedź.

– Wczoraj w klubie mówiłeś, że mnie kochasz, że zabierzesz mnie do swojego tajemniczego pałacu i zostanę twoją księżnicz ką – wymamrotała, zadając swojemu skacowanemu ciału nieznaną mi dawkę pourazowego bólu.

Patrzyła na mnie tępym wzrokiem, pełnym jednak nadziei, że choć jeden procent tego, co powiedziałem zeszłej nocy, może stać się prawdą.

„Pięknie, cudownie, wspaniale! – pomyślałem, nie kryjąc dziwnego, buńczucznego zadowolenia z siebie. – Ale musiałem się najebać!". Bo przecież nie upić, urżnąć, nawalić, tylko ordynarnie, po chamsku najebać. Znałem siebie. Wiedziałem, że kiedy opowiadam laskom takie bzdury, może mi przyświecać tylko jeden cel. Odwołując się zatem do ludzkiej inteligencji, nie muszę nadmieniać, że nie chodziło mi o spędzenie romantycznego weekendu we dwoje w kajaku i nie zamierzałem spływać uroczą rzeczką wijącą się pośród bajkowych pejzaży w akompaniamencie radośnie, lekko bzykających komarów.

Nie musiałem być nad wyraz rozwiniętym szowinistą. Ba! Nawet nie musiałem przesadnie edukować się w tym kierunku. Zgodnie z moim odczuciem i wielokrotnie udowodnioną empirycznie diagnozą – one wszystkie były takie same. Jeden drink, drugi drink, krótka rozmowa, uśmiech, zresztą… Ech… Prawdę mówiąc, nie musiałem się specjalnie starać. One i tak wiedziały, kim byłem i o co toczyła się gra. Tak, mogłem im dać to, czego nigdy nie będą miały. Odrobinę kłamstwa, że życie nie jest skurwiałe do reszty. Każda chciała ze mną być. Nie dlatego, że byłem skrzyżowaniem bóg wie kogo z bóg wie kim. Również nie dlatego, że o moich „warunkach" krążyły legendy. Nie… one wszystkie wiedziały, że byłem kimś wyjątkowym.

– Dobra, słuchaj. Nie wiem, kim jesteś, jak się nazywasz… – na chwilę zawiesiłem głos – choć przepuszczam, że wiem, skąd się tu wzięłaś – kontynuowałem przemówienie stanowczym tonem – ale skoro już tu… mhm… leżysz, to skup się, proszę, bo mam dla ciebie dwa ważne komunikaty. Po pierwsze… – Widziałem, że ona chce coś powiedzieć, chyba nawet wyrazić sprzeciw, zasugerować, że może mógłbym… – Po pierwsze: ustalmy fakty. Znalazłaś się tu, bo tego chciałem. Jakiekolwiek obietnice wczoraj składałem, wszystkie były kłamstwem. Zabrałem cię do siebie, bo chciałem cię przelecieć. Taka jest prawda. Po drugie: masz dziesięć minut, żeby się ubrać, doprowadzić do jako takiego stanu i zniknąć stąd.

I wtedy ona ze wszystkich słów, obelg, jakie mogła skierować pod moim adresem, wybrała zdanie, które utwierdziło mnie w przekonaniu, że była jedną z najgłupszych lasek, jakie w życiu spotkałem. Owszem, była niezła, nawet bardziej niż niezła. W skali od jednego do dziesięciu dałbym jej nawet siedem, a siedem zdobyło u mnie zaledwie kilka dziewczyn. Ale była jedną z tych, które jak tylko się odezwą, z podium spadają w otchłań niebytu.

– Dlaczego akurat dziesięć minut? – zapytała.

– Ano dlatego, że tyle czasu potrzebuje taksówka, żeby tu dojechać i cię zabrać. Masz. – Wyciągnąłem z portfela banknot i położyłem go na brzegu umywalki. – To więcej, niż warta była ta noc. A teraz się zbieraj.

Wyszedłem z łazienki, zamknąłem za sobą drzwi. Pomyślałem, że przynajmniej byłem szczery – a szczery to ja potrafiłem być. Choć wtedy moja definicja szczerości nieco różniła się od tej, którą znam dziś.

Dlaczego zacząłem od tego konkretnego wspomnienia? Odpowiedź jest bardzo prosta. Od tamtego zdarzenia z – nie boję się tego tak ująć – seksowną panną wanną każda kolejna minuta, godzina, każdy dzień czy tydzień krok po kroku miażdżyły i deformowały mój świat. W tym momencie, choć jeszcze nie zdawałem sobie z tego sprawy, została przestawiona zwrotnica mojej biografii. Do tamtego dnia pędziłem niczym TGV przez kolejne etapy swojego egoistycznego życia, niszcząc z niekłamaną radością wszystko i wszystkich w sposób tak wyrafinowany, że nie dość, że mi za to dziękowali, to jeszcze byli gotowi przyjmować kolejne ciosy, nie wiedząc, w czym tak naprawdę biorą udział. Bali się mnie, widziałem to w ich uśmiechach podszytych panicznym strachem. Tamtego poranka jednak jakaś siła wyższa, do spółki zapewne ze zwykłym chujkiem – chochlikiem, postanowiła rozpocząć grę, której sensu i celu przez długi czas nie rozumiałem. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że rozmiar kurewstwa, z jakim przyjdzie mi się mierzyć, będzie w moim odczuciu niewyobrażalny, a całość objawi się jako ponury żart rodem z niewyemitowanego odcinka „Mamy Cię!". Na etapie montażu prowadzący z pewnością zdzieliłby producenta w pysk, sycząc, że nie będzie brał udziału we wkrętce, która zgnoi interesanta i sprowadzi go do poziomu ulicznego psa, nie dając szansy na powrót do ciepłej budy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: