Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kakrachan Tom I sagi Atlanci - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 kwietnia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
23,05

Kakrachan Tom I sagi Atlanci - ebook

To książka tak niesamowita, tajemnicza i wciągająca, jak pierwsze słowa, które czytamy – „Skoro tak wiele rzeczy, których nie byliśmy sobie w stanie wyobrazić już się zdarzyło, to dlaczego to, co sobie dopiero wyobrażamy nie może być prawdą…”

Saga Atlanci to opowieść, która podsuwa czytelnikowi możliwie, alternatywne odpowiedzi i tym samym włącza się w odwieczne poszukiwanie legendarnej Atlantydy. Ale to także historia miłości zagadkowej i burzliwej, tajemnicy niewyobrażalnie wielkiej i głęboko skrywanej oraz intrygi uknutej u zarania dziejów. To po prostu wyprawa w nieznane...

Czytelnik wkracza w świat młodej Dalemy, której dotychczas uporządkowane życie, nagle się zmienia. Dziewczyna odkrywa zdumiewające przedmioty i budowle, których istnienia nikt nie potrafi jej wyjaśnić. Z jednej strony jest otoczona ludźmi, którzy reprezentują ogromną wiedzę oraz władzę i nie boją się jej wykorzystywać, a z drugiej strony – spiskowcami, których motywów działania nie rozumie. Czy będzie chciała poznać te tajemnice? Jak mocno pożąda wiedzy, a jak bardzo marzy o władzy? W jaki sposób powinna interpretować zachowania najbliższych jej osób? Jak bardzo pragnie miłości Zamira i dlaczego równocześnie się jej obawia?

Autor podsuwa wskazówki, które tylko pozornie ułatwiają rozszyfrowanie zagadek, a za chwilę tak zmienia bieg zdarzeń, że Czytelnik nie jest już pewien, czy wie więcej niż Dalema.

Kim byli Atlanci? Czy Atlantyda to mit? Czego możemy się dowiedzieć o naszych początkach? Jak wytłumaczyć zdumiewające do dziś monumenty dawnych cywilizacji? W jaki sposób rozszyfrować zagadki sprytnie poukrywane w tej niesamowicie wciągającej historii? Czy ogranicza nas tylko nasza wyobraźnia? A może jest coś jeszcze? Odliczanie właśnie się zaczęło...

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-936753-5-7
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W za­mierz­chłej tra­dy­cji Zuni, jed­ne­go z naj­star­szych lu­dów Ame­ry­ki Pół­noc­nej, w do dziś za­cho­wa­nych i prak­ty­ko­wa­nych ob­rzę­dach mówi się wprost o od­wie­dzi­nach Ka­czi­na, istot z gwiazd. Wy­ry­te przez In­dian ty­sią­ce lat temu w ska­łach No­we­go Mek­sy­ku pe­tro­gli­fy przed­sta­wia­ją­ce gwiaz­dy, przed­mio­ty i po­sta­cie w wie­lu wy­obra­że­niach przy­po­mi­na­ją wy­glą­dem wy­po­sa­że­nie dzi­siej­szych astro­nau­tów…

W od­le­gło­ści 59 ki­lo­me­trów na pół­noc­ny za­chód od Du­bli­na, otu­lo­ny so­czy­stą zie­le­nią pól, znaj­du­je się do­lmen New Gran­ge. Ma śred­ni­cę 95 i wy­so­kość 15 me­trów, a do jego bu­do­wy uży­to 400 mo­no­li­tów i co roku, za­wsze 21 grud­nia, od ty­się­cy lat po­wta­rza się w nim pro­mie­ni­sty spek­takl…

Na po­łu­dnie od Limy w Peru, w kie­run­ku pła­sko­wy­żu Na­zca, w do­li­nie Pi­sco, przez wzgó­rza cią­gnie się wie­lo­ki­lo­me­tro­wa wstę­ga, skła­da­ją­ca się z ciem­nych dziur w zie­mi. W tej per­fo­ro­wa­nej ta­śmie wszyst­kie dziw­ne dziu­ry są dzie­łem czło­wie­ka, a w jed­nym sze­re­gu znaj­du­je się za­wsze osiem doł­ków…

Pod­czas ba­dań pro­wa­dzo­nych w Dwa­ra­ce, jed­nym z naj­star­szych sied­miu miast In­dii, le­żą­cym nad dzi­siej­szą za­to­ką Kutch mię­dzy Bom­ba­jem a Ka­ra­czi, od­kry­to, że znacz­na część mia­sta znaj­du­je się pod po­wierzch­nią mo­rza. Geo­lo­dzy, któ­rzy bra­li udział w ba­da­niach pod­wod­nych ruin, na­tknę­li się na szcząt­ki wy­ka­zu­ją­ce śla­dy ze­szkle­nia. Mimo że tego ro­dza­ju ze­szkle­nia znaj­du­ją się nie tyl­ko w Dwa­ra­ce, lecz tak­że w in­nych miej­scach, do tej pory nie zna­le­zio­no jed­nak praw­do­po­dob­ne­go wy­tłu­ma­cze­nia tego zja­wi­ska. A ka­mień topi się do­pie­ro w bar­dzo wy­so­kiej tem­pe­ra­tu­rze…

W Co­pán, w kra­ju Ma­jów, od­kry­to pod­ziem­ną świą­ty­nię, któ­ra zda­niem spe­cja­li­stów mo­gła być gro­bow­cem za­ło­ży­cie­la dy­na­stii Yax K’uk’MO. Po­cząt­ko­wo ża­den z na­ukow­ców nie mógł wejść do środ­ka, bo­wiem po­miesz­cze­nie od­izo­lo­wa­ne miką było wy­peł­nio­ne nie­zwy­kle tru­ją­cą rtę­cią. Za­sta­na­wia­ją­ce jest, że w in­nych miej­scach – za­rów­no w Ame­ry­ce Środ­ko­wej, jak i na in­nych kon­ty­nen­tach – zna­le­zio­no pod­ziem­ne ko­mo­ry z miki, któ­rych prze­zna­cze­nia na­ukow­com do dziś nie uda­ło się wy­tłu­ma­czyć…

W pre­hi­sto­rycz­nej ja­ski­ni La­scaux we fran­cu­skim de­par­ta­men­cie Do­rdo­gne znaj­du­ją się ry­sun­ki na­skal­ne, przed­sta­wia­ją­ce do­kład­ne ob­ra­zy gwiazd i ca­łych gwiaz­do­zbio­rów Skro­pio­na, Ba­ra­na, Byka, Ko­zio­roż­ca itd. Kie­dy do­kład­nie zmie­rzo­no wszyst­kie punk­ty oraz li­nie po­sta­ci zwie­rząt, oka­za­ło się, że za­rów­no usy­tu­owa­nie ja­ski­ni we­dług kry­te­rium prze­si­le­nia let­nie­go, jak i umiej­sco­wie­nie po­szcze­gól­nych gwiaz­do­zbio­rów od­po­wia­da ob­ra­zo­wi nie­ba sprzed 17 ty­się­cy lat…

W Rijc­kholt w Ho­lan­dii od­kry­to w zie­mi szy­by, z któ­rych wy­do­by­to ty­sią ce wy­ko­na­nych z krze­mie­nia sie­kier. Na pod­sta­wie licz­by i wiel­ko­ści sztol­ni moż­na wy­li­czyć, że w epo­ce ka­mie­nia wy­do­by­to oko­ło 41 250 me­trów sze­ścien­nych brył krze­mie­nia. Z ta­kiej ilo­ści moż­na wy­pro­du­ko­wać 153 mi­lio­ny sie­kier. 15 ty­się­cy zlo­ka­li­zo­wa­no w sztol­niach, we­dług zaś skrom­nych sza­cun­ków pod zie­mią musi być ich jesz­cze oko­ło 2,5 mi­lio­na. A to wszyst­ko dzia­ło się po­nad 10 ty­się cy lat temu…

Na po­łu­dnie od Ka­iru i na za­chód od Mem­fis znaj­du­je się sta­ro­żyt­na me­tro­po­lia Egip­tu, Sak­ka­ra. Od­kry­to tam ogrom­ny i skom­pli­ko­wa­ny sys­tem pod­ziem­nych tu­ne­li i po­miesz­czeń. Egip­to­lo­dzy mó­wią co praw­da o pod­ziem­nych ko­mo­rach i tu­ne­lach pod pi­ra­mi­dą schod­ko­wą jako o po­miesz­cze­niach zwią­za­nych z kul­tem gro­bo­wym Dże­se­ra, lecz nie wspo­mi­na­ją o set­kach tu­ne­li w in­nych miej­scach. Zresz­tą ja­kość wy­ko­na­nia tu­ne­li wska­zu­je, że nie mo­gły zo­stać wy­ku­te za po­mo­cą mie­dzia­nych dłut i ka­mien­nych po­bi­ja­ków…

W Lu­zon na Fi­li­pi­nach, oko­ło 250 ki­lo­me­trów na pół­noc od Ma­ni­li, 1330 me­trów nad po­zio­mem mo­rza, znaj­du­je się Ósmy Cud Świa­ta in­ży­nie­rii agrar­nej. Ry­żo­we ta­ra­sy Ba­naue cią­gną się na 19 600 hek­ta­rów. Gdy­by uło żono je obok sie­bie, to pola ry­żo­we utwo­rzy­ły­by li­nię o dłu­go­ści po­ło­wy zie­mi. Ich wy­so­kość prze­kra­cza wy­mia­ry naj­wyż­sze­go dra­pa­cza chmur. Kto i kie­dy je wy­bu­do­wał, po­zo­sta­je ta­jem­ni­cą. Ale jesz­cze więk­szą ta­jem­ni­cą owia­na jest od­po­wiedź na py­ta­nie: po co ów­cze­snej, nie­licz­nej, lo­kal­nej spo­łecz­no­ści tak ogrom­ne spi­chle­rze…1

Nie mo­gła się bać. Strach trze­ba od­rzu­cić – czyż nie to za­wsze po­wta­rza­ła swo­im uczniom? Do tej pory wszyst­ko szło do­brze. Pierw­sza część pla­nu zo­sta­ła za­koń­czo­na. Ucie­kła i nikt jej nie ści­gał. Spoj­rza­ła na przy­rzą­dy. Nic. Na­wet śla­du po­ści­gu. Uda­ło jej się prze­wi­dzieć, co może się wy­da­rzyć i po­tra­fi­ła to wy­ko­rzy­stać.

Naj­waż­niej­szy krok zo­stał zro­bio­ny. Te­raz trze­ba już tyl­ko sku­tecz­nie ukry­wać się do koń­ca ży­cia…

Była pra­wie na miej­scu. Jak wszyst­kie po­zo­sta­łe wa­zi­my, tak­że i ten skie­ro­wa­ła da­le­ko od mia­sta. Tyl­ko w ten spo­sób mia­ła ja­kąś szan­sę.

Ob­ni­ża­jąc wy­so­kość, mu­sia­ła zga­sić wszyst­kie świa­tła, aby stać się nie­wi­docz­ną dla stra­ży miej­skich. Co praw­da za­pla­no­wa­ła wy­lą­do­wać z dala od sie­dzi­by, ale i tak gro­zi­ło jej, że ja­kiś nad­gor­li­wiec mógł­by się za­in­te­re­so­wać nie­pla­no­wa­nym i nie­ocze­ki­wa­nym lo­tem. Wy­łą­czy­ła oświe­tle­nie i do­pie­ro wte­dy zro­zu­mia­ła, że jed­nak nie prze­wi­dzia­ła wszyst­kie­go. Noc była tu­taj ciem­na, nie­bo za­snu­te chmu­ra­mi. Ani śla­du ja­snych gwiazd czy księ­ży­ca. Była jak ktoś, kto wła­śnie stra­cił zdol­ność wi­dze­nia. Po­zo­sta­ła je­dy­nie per­fek­cyj­na na­wi­ga­cja. Musi tyl­ko do­kład­nie wy­lą­do­wać na za­pla­no­wa­nej po­zy­cji. Nic wię­cej.

Zni­ża­ła się do po­zio­mu „Zero”. I wte­dy to zo­ba­czy­ła.

Przy­glą­da­ła się uważ­nie, ale mia­ła pro­blem z okre­śle­niem, co to było. Wciąż, zgod­nie z pla­nem lotu, ob­ni­ża­ła wy­so­kość, sta­le wy­si­la­jąc wzrok. Świa­tła. Świa­tła by po­mo­gły, ale prze­cież nie mo­gła te­raz zdra­dzić ni­ko­mu swej po­zy­cji.

Tam gdzie po­win­na być wy­kar­czo­wa­na i wy­rów­na­na po­la­na, ro­sły kil­ku­let­nie drze­wa. Ale było już za póź­no na ja­kie­kol­wiek ko­rek­ty lotu. Była na po­zio­mie „Zero” – te­raz nie by­ła­by w sta­nie wy­star­cza­ją­co szyb­ko wznieść się do góry. Ude­rzy­ła­by w ota­cza­ją­ce po­la­nę ogrom­ne drze­wa.

Czy nikt już nie po­tra­fi po­rząd­nie zro­bić mapy te­re­nu? Co za nie­uk jej nie zak­tu­ali­zo­wał? To nie­sły­cha­ne, jak ta­kim igno­ran­tom uda­ło się osią­gnąć tak wie­le…

Bar­dzo po­wo­li ob­ni­ża­ła lot. Prze­szła na ręcz­ne ste­ro­wa­nie. Naj­wol­niej i naj­de­li­kat­niej, jak tyl­ko mo­gła, sta­ra­ła się osiąść na zie­mi. Po­czu­ła, że jed­nak zde­cy­do­wa­nie źle wy­bra­ła miej­sce.

W miej­scu, gdzie lą­do­wa­ła, znaj­do­wał się spo­ry za­gaj­nik mło­dych drzew. Przez dno ka­bi­ny sta­ra­ły się prze­bić do środ­ka ga­łę­zie więk­szych i sil­niej­szych drzew. Po­jazd za­czął się groź­nie prze­chy­lać, a ona nic nie mo­gła zro­bić. Pcha­ny jesz­cze reszt­ka­mi ener­gii wa­zim rył zie­mię i miaż­dżył ka­bi­nę. Miaż­dżył tak­że jej nogę. Ból był nie do znie­sie­nia. Nie była pew­na, ale chy­ba sły­sza­ła swój wła­sny krzyk. Spró­bo­wa­ła za­sło­nić usta rę­ko­ma.

Wresz­cie po­jazd się za­trzy­mał.

Po­win­na jak naj­szyb­ciej opu­ścić sta­tek. Ro­zej­rza­ła się po ka­bi­nie. Wa­zim le­żał na boku. Na szczę­ście wyj­ście po­zo­sta­ło nie­za­blo­ko­wa­ne. Dźwi­gnia otwar­cia znaj­do­wa­ła się przy sie­dze­niu pi­lo­ta, wy­star­czy­ło ją po­cią­gnąć. Już. Jak to jest, że zwy­kłe me­cha­ni­zmy oka­zu­ją się dużo pew­niej­sze niż cała ta za­awan­so­wa­na tech­ni­ka? Otwo­rzy­ła właz. Chwy­ci­ła kra­wędź i pod­cią­gnę­ła się. Jej po­licz­ki owiał chłod­ny wiatr, za­czerp­nę­ła świe­że­go po­wie­trza. Pach­nia­ło bu­dzą­cym się ży­ciem. No tak, prze­cież tu­taj za­raz roz­pocz­nie się okres we­ge­ta­cyj­ny. Ten chłód i za­pach ży­cia obu­dził w niej nowe po­kła­dy ener­gii. I ona mu­sia­ła prze­żyć. Mia­ła prze­cież dla kogo. Wspięła się na wierzch wa­zi­mu.

Tyl­ko jak zejść? Jak ze­sko­czyć na zie­mię z po­gru­cho­ta­ną nogą? Nie mia­ła wyj­ścia, mu­sia­ła ska­kać. Prze­cież nie było cza­su do stra­ce­nia. Za­ci­snę­ła zęby i sko­czy­ła. Upa­dła na zie­mię i za­wy­ła z bólu. Jej sto­pa wy­glą­da­ła nie­po­ko­ją­co, prze­krę­co­na pod dziw­nym ką­tem.

Nie wi­dzia­ła, czy jej noga, a w za­sa­dzie to, co z niej zo­sta­ło, było zwich­nię­te, zła­ma­ne czy po­gru­cho­ta­ne. Zresz­tą nie mia­ło to chy­ba w tej chwi­li więk­sze­go zna­cze­nia – i tak bo­la­ło strasz­li­wie. A do tego upływ krwi był duży. Mu­sia­ła szyb­ko za­ta­mo­wać krwo­tok. Prze­cież te śla­dy ją zdra­dzą. Będą wie­dzieć, że tu wy­lą­do­wa­ła.

Szyb­ko prze­wią­za­ła ranę udar­tym z ko­szu­li rę­ka­wem i za­ta­mo­wa­ła krwo­tok. Przy­najm­niej nie zo­sta­wi wszę­dzie swo­je­go ma­te­ria­łu roz­po­znaw­cze­go. Mu­sia­ła jak naj­szyb­ciej od­da­lić się stąd i z bez­piecz­nej od­le­gło­ści wy­sa­dzić sta­tek. Pod­ło­ży­ła ła­dun­ki par­to­no­we i uru­cho­mi­ła sa­mo­znisz­cze­nie. Ła­dun­ki wzię­ła ze sobą na wszel­ki wy­pa­dek, a te­raz oka­za­ły się przy­dat­ne. Bar­dziej ufa­ła im niż au­to­ma­to­wi. Par­to­ny umie­ści­ła tak­że we wszyst­kich po­zo­sta­łych stat­kach. Tak, aby wszę­dzie osią­gnąć ten sam efekt. I po to, aby zo­sta­wić jak naj­mniej szcze­gó­ło­wym ana­li­zom śled­czych.

Do­strze­gła są­czą­cą się przez opa­tru­nek krew. Rana musi być na­praw­dę głę­bo­ka. Jed­nak nie to było naj­gor­sze. Nie­po­rów­ny­wal­nie moc­niej bała się o to, cze­go nie wi­dzia­ła, bo prze­cież to nie o sie­bie bała się naj­bar­dziej. Czy pod­czas lą­do­wa­nia i ze­sko­ku z wa­zi­mu nie sta­ło się nic złe­go? Wzię­ła co praw­da po­mo­ce me­dycz­ne, ale czy to wy­star­czy?

Cią­gnąc za sobą zła­ma­ną nogę, od­da­la­ła się od stat­ku. Tak szyb­ko jak mo­gła, ucie­ka­ła. Da­lej. Jesz­cze da­lej. I jesz­cze. Jaka od­le­głość była do­bra, jaka bez­piecz­na? Jak naj­dal­sza, pod­po­wia­dał jej roz­są­dek. Brnę­ła i brnę­ła więc w ota­cza­ją­cy ją las. Co­raz głę­biej.

W pew­nym mo­men­cie po­czu­ła, że nie da rady iść da­lej. Sta­nę­ła. Drą­żą­cą ręką pod­nio­sła na­daj­nik i na­ci­snę­ła. Ogrom­ny, ośle­pia­ją­cy słup ognia roz­ja­śnił noc. Ko­lej­ny ele­ment pla­nu się udał. Od­wró­ci­ła się od ognia i ru­szy­ła z miej­sca.

Na­gle sta­nę­ła jak wry­ta.

Więc jed­nak nie prze­wi­dzia­ła jesz­cze cze­goś.

„Nie prze­wi­dzia­łam tego, że ktoś może tu być” – po­my­śla­ła, wi­dząc wpa­trzo­ne w nią zza gę­stych krze­wów błę­kit­ne oczy.

Nie była sama.

„A co z Ka­kra­cha­nem? Więc to wszyst­ko na nic?” – to była ostat­nia myśl przed tym, jak upa­dła na zie­mię.2

Wła­śnie otrzy­mał dzie­wią­ty ra­port. Od­na­le­zio­no wa­zi­my we wszyst­kich ko­lo­niach. Zno­wu nic. Ostat­nia na­dzie­ja zga­sła. Musi o tym za­mel­do­wać. Tyl­ko jak?

A tak cie­szył się, kie­dy mia­no­wa­no go prze­ło­żo­nym wszyst­kich po­wietrz­nych jed­no­stek. Gdy­by wte­dy choć przez chwi­lę, choć przez jed­ną na­no­se­kun­dę przy­szło mu do gło­wy, że spra­wy przy­bio­rą taki ob­rót, że zda­rzy się nie­prze­wi­dy­wal­ne… Pew­nie nie przy­jął­by tego za­szczy­tu. Ra­czej po­słu­chał­by swej fili, któ­ra cały czas po­wta­rza­ła: im wy­żej sie­dzisz, tym bo­le­śniej od­czu­jesz upa­dek. Znów mia­ła ra­cję.

Ale nie! Jesz­cze pod­czas ostat­nie­go ob­ro­tu wszyst­ko prze­bie­ga­ło na­tu­ral­nie i zgod­nie z wy­zna­czo­ną mi­sją. Jak­kol­wiek oko­licz­no­ści sa­mo­bój­czej śmier­ci Ro­sa­da nie po­zo­sta­wa­ły bez ko­men­ta­rzy i wszę­dzie dało się sły­szeć róż­ne do­my­sły i plot­ki, to on jed­nak wie­rzył, pra­gnął wie­rzyć, że jego po­przed­nik po pro­stu nie po­tra­fił się od­na­leźć w no­wych oko­licz­no­ściach. Na uspra­wie­dli­wie­nie tej sy­tu­acji zna­lazł w tam­tym cza­sie wie­le wy­tłu­ma­czeń – że miał, o czym wie­dzia­ła cała spo­łecz­ność, pro­ble­my ro­dzin­ne, że zbyt duża pre­sja wy­ni­ków, jaka na nich wszyst­kich spo­czy­wa­ła, zro­bi­ła swo­je. Albo to, że Ro­sad był zbyt mięk­ki i sła­by psy­chicz­nie.

Tak za­to­pił się w swych roz­my­śla­niach, że na­wet nie za­uwa­żył, kie­dy sta­nął przed Salą Na­rad. Krót­ko za­mel­do­wał sto­ją­cym przed drzwia­mi straż­ni­kom:

– Star­kis do Do­wód­cy do­wód­ców, do Char­tro­sa.

„Cóż, jak wi­dać, los nie był jed­nak dla mnie ła­skaw. Może kie­dyś się od­mie­ni” – po­my­ślał, otwie­ra­jąc drzwi i wcho­dząc do ogrom­ne­go po­miesz­cze­nia. Za­wsze, kie­dy je od­wie­dzał, za­chwy­cał się jego wiel­ko­ścią, pro­sto­tą i chłod­ną ele­gan­cją. Za­wsze, ale nie dzi­siaj.

Char­tros był w sali sam, sie­dział po­chy­lo­ny nad okrą­głym Sto­łem Na­rad. Ci­chy, sku­pio­ny, nie­obec­ny. Wi­dać było, że wy­da­rze­nia ostat­nich dni od­bi­ły na nim swo­je pięt­no. Wej­ście Star­ki­sa po­zo­sta­ło nie­zau­wa­żo­ne, chciał więc za­zna­czyć swo­ją obec­ność, ale jesz­cze nim zdą­żył otwo­rzyć usta, już pa­dło py­ta­nie:

– Nie zna­leź­li­ście jej, praw­da? – Spoj­rzał uważ­nie na Do­wód­cę i od­niósł dziw­ne wra­że­nie. Może to prze­mę­cze­nie i stres, ale wy­da­wa­ło mu się, że w ką­ci­kach ust Char­tro­sa po­ja­wił się gry­mas uśmie­chu, jak­by cień po­dzi­wu i uzna­nia.

– Wszyst­kie po­jaz­dy zo­sta­ły znisz­czo­ne. Oba­wiam się, Fen­di, że Atla nie prze­ży­ła uciecz­ki.

– Co się sta­ło z wa­zi­ma­mi?

– Sie­dem roz­bi­tych, dwa za­to­pio­ne. Każ­dy znisz­czo­ny zu­peł­nie, nic z nich nie zo­sta­ło. Prze­szu­ku­je­my wra­ki, aby od­na­leźć jej szcząt­ki.

– Stra­ta cza­su. Nic w nich nie znaj­dzie­cie.

– Ale…

– Czy są­dzisz, że Atla tak po pro­stu zgi­nę­ła, bo nie po­tra­fi­ła wy­lą­do­wać? Czy uwa­żasz, że ktoś taki jak ona nie prze­wi­dział wszyst­kie­go i to dzie­sięć ru­chów na­przód?!

– Ale…

– A w ogó­le skąd u cie­bie ta pew­ność, że dzia­ła­ła sama, że nikt jej nie po­ma­gał? Skąd ta pew­ność, Star­kis, skąd?!

Mil­czał, za­sta­na­wia­jąc się. Czyż­by Char­tros nie prze­ce­niał jej zbyt­nio? Przy­po­mniał so­bie, kim była i czym się zaj­mo­wa­ła. Ja­kie pro­jek­ty pro­wa­dzi­ła i że uda­ło jej się osią­gnąć na­wet to, co wy­da­wa­ło się nie­moż­li­we. I wte­dy zro­zu­miał, że to on po­peł­nił błąd. Nie do­ce­nił jej.

– Mu­sisz ją od­na­leźć – Char­tros po­wtó­rzył do­bit­nie.

– Ależ Fen­di, ona może być wszę­dzie. Mamy dzie­więć miejsc do prze­szu­ka­nia, każ­de za­miesz­ka­łe przez po­nad pięć­dzie­siąt ty­się­cy lu­dzi, każ­de zaj­mu­je ob­szar po­nad dwu­na­stu soli, nie wspo­mi­na­jąc o te­re­nach poza ko­lo­nia­mi… A ona prze­cież nie chce, aby ją zna­leźć. To zaj­mie nam wie­le ob­ro­tów, Fen­di.

– A ty spie­szysz się gdzieś, Star­kis? – Lo­do­wa­ty ton jego gło­su nie po­zo­sta­wiał żad­nej wąt­pli­wo­ści co do tego, co w tej chwi­li mia­ło być prio­ry­te­tem. I dużo ła­god­niej do­dał: – Mamy prze­cież czas, praw­da? Mamy prze­cież mnó­stwo cza­su.

– Roz­kaz, Fen­di – rzekł Star­kis, od­da­la­jąc się w stro­nę wyj­ścia. Gdy do­ty­kał włącz­nik, za­trzy­mał go po­now­nie ten sam zim­ny, mro­żą­cy krew w ży­łach głos.

– Pa­mię­taj. Mu­sisz ją od­na­leźć. Znajdź ją, Star­kis, i od­zy­skaj to, co zo­sta­ło mi bez­praw­nie ode­bra­ne.

Star­kis mu­siał wyjść stąd na­tych­miast, nim osła­wio­ny tem­pe­ra­ment Char­tro­sa znaj­dzie swo­je uj­ście. Wła­śnie chciał zro­bić ko­lej­ny krok, aby opu­ścić już to miej­sce, kie­dy do­bie­gły go ostat­nie sło­wa Do­wód­cy.

– I upew­nij się, że nikt wię­cej nie uczest­ni­czy w tym bun­cie!Ra­port: Ko­lo­nia Su­pa­la 9/9

Od: Star­kis

Do: Char­tros

Czas:

– geo­lo­gicz­ny: 1500 ob­ro­tów od zlo­do­wa­ce­nia pół­noc­ne­go,

– lo­kal­ny: 234 ob­ro­ty od za­ło­że­nia Atlan­ty­dy,

– Su­pa­li: miej­sco­wi nie pro­wa­dzą szcze­gó­ło­wej ra­chu­by cza­su, ich da­to­wa­nie się­ga oko­ło 750 ob­ro­tów wstecz.

Współ­rzęd­ne sze­ro­ko­ści gra­fto­wej: 45,35 na 00,05.

Dłu­gość ist­nie­nia ko­lo­nii: 167 ob­ro­tów.

Licz­ba po­jaz­dów: la­ta­ją­ce 0; bu­dow­ni­cze 3, wy­do­byw­cze 7.

Licz­ba lud­no­ści: ok. 48,5 tys. Lud­ność za­sy­mi­lo­wa­na: ok. 46 tys., w tym Bra­sko­wie, Pa­lo­wie, Su­lo­wie. Lud­ność nie­za­sy­mi­lo­wa­na: ok. 2,5 tys., ple­mio­na Sla­van.

Kli­mat: umiar­ko­wa­ny, cie­pły, przej­ścio­wy. Śred­nia tem­pe­ra­tu­ra: naj­cie­plej­szej pory 19,3°, naj­chłod­niej­szej pory –15°. Okres we­ge­ta­cyj­ny: ok. 180 dni. Licz­ba dni z po­kry­wą śnież­ną: ok. 100 dni.

Su­row­ce: bo­ga­te zło­ża kar­bo­nu, błę­kit­ne­go pa­li­wa; wy­stę­pu­ją tak­że czar­ne au­rum, li­mo­nit, he­ma­tyt.

Sys­tem wie­rzeń: pry­mi­tyw­ny. Jed­no bó­stwo zwa­ne Stwór­cą Wszech­rze­czy. Licz­ne ob­rzę­dy i świę­ta.

Skład lo­kal­nej spo­łecz­no­ści:

Gło­szą­cy Praw­dę – Mi­strzo­wie i po­moc­ni­cy, gru­pa ok. 30 osób zaj­mu­ją­ca się na­ucza­niem naj­młod­szej lud­no­ści.

Opie­ku­no­wie Zwo­jów – gil­dia uczo­nych sku­pia­ją­ca ok. 250 osób wraz z asy­sten­ta­mi i kan­dy­da­ta­mi; de­po­zy­ta­riu­sze wie­dzy, po­szu­ki­wa­cze, ba­da­cze.

Straż­ni­cy Praw – gil­dia 50 osób spra­wu­ją­ca nad­zór nad lo­kal­ny­mi straż­ni­ka­mi i war­tow­ni­ka­mi. Od­po­wia­da za utrzy­ma­nie ładu i po­rząd­ku. Naj­ści­ślej z zwią­za­na z Atlan­ta­mi i bez­względ­nie im pod­po­rząd­ko­wa­na.

Twór­cy – oko­ło 7 tys. osób. Nie­jed­no­li­ta i sil­nie zhie­rar­chi­zo­wa­na gru­pa. Dzie­li się na 6 sek­cji, w skład któ­rych wcho­dzą: rze­mieśl­ni­cy, kon­struk­to­rzy, pro­jek­to­daw­cy, bu­dow­ni­czo­wie, wy­na­laz­cy, od­kryw­cy.

Wi­dzą­cy Praw­dę – gil­dia lo­kal­nych prze­wod­ni­ków du­cho­wych wraz z po­moc­ni­ka­mi i kan­dy­da­ta­mi sku­pia­ją­ca ok. 150 osób.

Ję­zyk: pro­ste słow­nic­two, brak sys­te­ma­ty­ki i za­sad. Wie­le słów prze­ję­to od Atlan­tów. Sło­wa cha­rak­te­ry­stycz­ne:

Ar­ka­ria – po­tęż­ne li­ścia­ste drze­wo z nie­ja­dal­ny­mi owo­ca­mi.

Cykl – jed­nost­ka cza­su od­po­wia­da­ją­ca jed­ne­mu ob­ro­to­wi.

Ka­nid – dra­pież­nik rasy pier­wot­nej, w tej ko­lo­nii zda­rza­ją się jego udo­mo­wio­ne for­my.

Or­ba­tol – okre­śle­nie o wy­dźwię­ku ne­ga­tyw­nym, za­zwy­czaj uży­wa­ne przez Su­pal­czy­ków w sto­sun­ku do lud­no­ści nie­za­sy­mi­lo­wa­nej, głów­nie Sla­van.

Sa­tram – naj­więk­sze zna­ne zwie­rzę lą­do­we, ro­śli­no­żer­ne. Sta­no­wi głów­ne źró­dło mię­sa, a tak­że skór i ko­ści uży­wa­nych do wy­ro­bu na­rzę­dzi i ozdób.

Takt – czte­ro­ko­pyt­ny ro­śli­no­żer­ca, cał­ko­wi­cie udo­mo­wio­ny. Zwie­rzę po­cią­go­we i śro­dek trans­por­tu.

Pa­fros – oso­by, od któ­rych bez­po­śred­nio po­cho­dzi po­to­mek – oj­ciec i mat­ka. Pod­sta­wo­wa re­la­cja spo­łecz­na.

Ce­chy cha­rak­te­ry­stycz­ne ko­lo­nii:

Wi­dzą­cy Praw­dę – je­dy­na nie­pod­po­rząd­ko­wa­na gru­pa, po­wią­za­na z ple­mie­niem Sla­van. Atlan­ci to­le­ru­ją ich nie­za­leż­ność ze wzglę­du na moż­li­wość asy­mi­la­cji ostat­nich opor­nych.

Al­ga­mat – duży, cał­ko­wi­cie lub czę­ścio­wo ob­ro­bio­ny ka­mień sta­no­wią­cy sa­mo­dziel­ną bu­dow­lę lub ele­ment więk­szej kon­struk­cji. Data po­wsta­nia oraz prze­zna­cze­nie – nie­zna­ne. Obec­nie miej­sce kul­tu. Naj­słyn­niej­sze Al­ga­ma­ty na tym te­re­nie to „Kom­na­ta Kró­lo­wej” i „Ka­mien­ny Las”. Oba obiek­ty od 55 ob­ro­tów wpi­sa­ne na li­stę oso­bli­wo­ści jako NT.

Praw­do­po­do­bień­stwo, że w Su­pa­li ukry­wa się Atla: 11,1%.3

Stwór­co wszech­rze­czy

Daj nam siłę krzy­ku, śpie­wu tłu­mu!

Stwór­co wszech­rze­czy

Daj nam same ja­sne dni!

Stwór­co wszech­rze­czy

Daj nam ra­dość, któ­rej szu­ka­my!

Stwór­co wszech­rze­czy

Daj po­ko­nać każ­dy lęk!

Stwór­co wszech­rze­czy

Daj otwo­rzyć nie­do­stęp­ne bra­my!

Set­ki gło­sów gło­śno po­wta­rza­ły te same stro­fy, ryt­my, iden­tycz­ne dźwię­ki. Ryt­micz­ny ha­łas daw­no temu spło­szył wszel­ką zwie­rzy­nę, pta­ki tak­że znik­nę­ły i na­wet ogrom­ne, pa­mię­ta­ją­ce jesz­cze pierw­sze cy­kle ar­ka­rie, zda­wa­ło się, że chcia­ły­by być gdzieś in­dziej…

A Wi­dzą­cy Praw­dę w swych pur­pu­ro­wych, po­wiew­nych sza­tach w kap­tu­rach za­sła­nia­ją­cych całe twa­rze da­lej prze­wo­dzi­li nie­koń­czą­cej się pro­ce­sji ciał. Na cze­le szedł Pierw­szy wśród Wi­dzą­cych Praw­dę, nio­sąc w dło­niach Plon, a za nim szli po­zo­sta­li, każ­dy w ser­cu dzię­ku­jąc za obec­ny cykl, pro­sząc o nowy, jesz­cze lep­szy, każ­dy śpie­wa­jąc tę samą pieśń.

Tłum lu­dzi gęst­niał – przy­by­wa­li nowi i do­łą­cza­li do barw­ne­go ko­ro­wo­du. Chy­ba więk­szość miesz­kań­ców, wszy­scy w tra­dy­cyj­nych od­święt­nych stro­jach, zja­wi­ła się, aby świę­to­wać ko­niec pory zbio­rów. Tłum był tak wiel­ki, że nie tyl­ko nie było już wi­dać Pierw­sze­go wśród Wi­dzą­cych Praw­dę, ale na­wet bran­ka nie­sio­na na bar­kach Czte­rech była tyl­ko co­raz mniej wy­raź­nym bia­łym punk­tem. A tłu­mu wciąż przy­by­wa­ło.

I już nie set­ki, ale ty­sią­ce gło­sów do­no­śnie, rów­no, ryt­micz­nie po­wta­rza­ło tę samą pieśń. Tę, któ­ra jak żad­na inna po­tra­fi­ła łą­czyć. Wszy­scy szli ra­zem, obok sie­bie, ra­mię w ra­mię bez wzglę­du na po­dzia­ły. W tym po­cho­dzie nie było już star­ców i dzie­ci, ma­jęt­nych i że­bra­ków, mę­dr­ców i głup­ców, chro­mych i ułom­nych. Mia­ło się wra­że­nie, że wszy­scy cho­ciaż­by przez ten mo­ment byli rów­ni…

Temu cza­ro­wi, po­czu­ciu wspól­nych wię­zi, po­dob­nych pra­gnień i po­trzeb ule­gła i ona. Czu­ła, że te chwi­le, te wy­po­wia­da­ne, ni­czym nie­tłu­mio­ne dźwię­ki dają moc, siłę i pew­ność. Dzię­ki nim była czę­ścią tej nie­ogar­nio­nej ca­ło­ści. Dzię­ki nim wie­dzia­ła, że to wła­śnie tu przy­na­le­ży. Dzię­ki nim ła­twiej było jej przy­po­mnieć so­bie wszyst­kie pra­wa i uwie­rzyć, że moż­na zgod­nie z nimi żyć.

Pa­mię­ta­ła treść przy­się­gi, któ­rą osiem lat temu zło­ży­ła, wstę­pu­jąc do Ilu­me­nu, a na­za­jutrz w tym sa­mym Ilu­me­nie wy­po­wie ją po raz ko­lej­ny:

Stwór­co wszech­rze­czy

Daj nam od­wa­gę, któ­rej chce­my

Daj nam praw­do­mów­ność, któ­rej po­trze­bu­je­my

Daj nam nie­za­leż­ność, któ­rej tak pra­gnie­my

Daj nam pra­co­wi­tość…

Tak bar­dzo za­po­mnia­ła się w po­cho­dzie, śpie­wie i ma­gii pra­sta­re­go gaju, że chcia­ła po­dejść bli­żej, prze­bić się przez tłum i do­trzeć do sa­mej gru­py Wi­dzą­cych Praw­dę. Do­trzeć do Pierw­sze­go wśród nich.

W chwi­li, kie­dy uczy­ni­ła krok do przo­du, Pani Mat­ka za­trzy­ma­ła ją na­głym, moc­nym ru­chem ręki.

– Da­le­ma, zo­stań na miej­scu!

No tak, prze­cież Pani Mat­ka za­wsze trzy­ma­ła się na ubo­czu, choć była Trze­cią w Wiel­kiej Ła­wie Straż­ni­ków Praw i po­cho­dzi­ła z rodu Da­ru­mów. Tych Da­ru­mów, co – jak za­wsze pod­kre­śla­ła – wszyst­ko za­wdzię­cza­li so­bie i swo­jej cięż­kiej pra­cy.

Może dla­te­go nie po­zwo­li­ła Da­le­mie bar­dziej an­ga­żo­wać się w Świę­to Le­ili, że Wład­cy Kró­le­stwa nie­chęt­nie pa­trzy­li na wszel­kie prze­ja­wy miej­sco­we­go kul­tu. Niby je to­le­ro­wa­li, ale prze­cież w świe­cie, gdzie je­dy­ną i praw­dzi­wą re­li­gią była wie­dza, trud­no było zna­leźć miej­sce dla in­nych bo­gów.

Zresz­tą, jak wszy­scy wie­dzie­li, Da­ru­mom po­mi­mo cięż­kiej pra­cy wio­dło się ostat­nio i tak co­raz go­rzej. Byli miesz­kań­ca­mi ko­lo­nii Su­pa­la w pią­tym po­ko­le­niu. A pią­te po­ko­le­nie, w tej i tak pra­wie za­po­mnia­nej przez Kró­lów kra­inie, nie­ste­ty ozna­cza­ło jed­no – stop­nio­we ogra­ni­cza­nie przy­wi­le­jów, roz­luź­nie­nie wię­zi z dwo­rem i co naj­waż­niej­sze – nie­moż­ność po­wro­tu do Atlan­ty­dy…4

Da­le­ma obu­dzi­ła się, choć na ze­wnątrz było jesz­cze ciem­no i nie było wi­dać na­wet naj­drob­niej­szych, pierw­szych oznak świ­tu.

Mimo że wczo­raj­sze świę­to trwa­ło bar­dzo dłu­go i wró­ci­li do domu póź­no, ona i tak nie mo­gła za­snąć. Nie wi­dzia­ła wczo­raj Izbo­ra, a mia­ła na­dzie­ję, że go spo­tka. Prze­cież nie wi­dzie­li się już od dwóch peł­nych księ­ży­ców. Mia­ła mu tyle do po­wie­dze­nia i chcia­ła się tyle do­wie­dzieć od nie­go. Nikt nie ro­zu­miał jej tak do­brze jak on.

Nie mo­gła za­snąć. Nie pa­mię­ta­ła, któ­ry to raz prze­krę­ca­ła się na dru­gi bok i bez­sku­tecz­nie pró­bo­wa­ła od­na­leźć to wła­ści­we miej­sce na swo­im sien­ni­ku. My­śla­ła o tym, co bę­dzie ju­tro, jaki bę­dzie ko­lej­ny cykl w Ilu­me­nie, czy może wresz­cie bę­dzie in­a­czej i kto z nich zo­sta­nie Wy­bra­ny…

I zno­wu nic. Sen nie nad­cho­dził, za­czę­ła li­czyć gwiaz­dy. Noc była bez­chmur­na i nie­bo było ich peł­ne. Wszy­scy mó­wi­li, że to po­ma­ga. Jej nie. Zresz­tą nig­dy nie po­ma­ga­ło. Za­czę­ła więc do­kład­nie przy­glą­dać się swo­jej izbie. Cóż, Pan Oj­ciec miał wie­le uzdol­nień, ale pra­ce do­mo­we ra­czej do nich nie na­le­ża­ły. Cza­sa­mi mia­ła nie­od­par­te wra­że­nie, że jej po­miesz­cze­nie (po­dob­nie jak i cały dom) za­cho­wa­ło w so­bie pa­mięć kra­jo­bra­zu po bu­rzy i spu­sto­sze­nia, ja­kie po­tra­fi zo­sta­wić po so­bie ży­wioł. Nic tu nie było na swo­im miej­scu i nic do sie­bie nie pa­so­wa­ło. Stół, przy któ­rym się uczy­ła, był za­prze­cze­niem wszyst­kich praw, któ­re wy­kła­da­no w Ilu­me­nie: cią­że­nia, siły, od­dzia­ły­wa­nia… Nie in­a­czej było też z po­zo­sta­łym wy­po­sa­że­niem. Pan Oj­ciec i Pani Mat­ka nie mie­li zbyt wie­lu wy­pra­co­wa­nych dni, zresz­tą nig­dy też nie przy­wią­zy­wa­li wagi do ma­te­rial­nej stro­ny ży­cia. Od­kąd pa­mię­ta­ła, nie otrzy­ma­li do domu nic no­we­go. Nie wy­mie­ni­li żad­ne­go przed­mio­tu, tyl­ko na­pra­wia­li i re­pe­ro­wa­li te sta­re. I to tyl­ko wte­dy, kie­dy nie moż­na już było igno­ro­wać uszczerb­ku, jaki wy­wie­rał na nie upły­wa­ją­cy czas.

W domu od za­wsze prio­ry­te­tem były zwo­je. Nikt nig­dy nie ża­ło­wał na nie żad­ne­go wy­pra­co­wa­ne­go dnia. Mie­li ich set­ki. Zaj­mo­wa­ły dwie izby. Nikt w ca­łej Su­pa­li nie miał ta­kie­go zbio­ru, na­wet pierw­si miesz­kań­cy. Ta świa­do­mość na­pa­wa­ła Da­le­mę ogrom­nym po­czu­ciem dumy. Nie po­win­na była tak my­śleć, ale to dzię­ki nim czu­ła się choć tro­chę lep­sza.

I cią­gle nie mo­gła za­snąć. Roz­glą­da­ła się więc da­lej. Cóż, nie le­piej było ze ścia­na­mi. Po­win­ny być gład­kie i rów­ne. Ale kie­dy oka­za­ło się, że gład­kie i rów­ne tyl­ko w teo­rii jest pro­ste, po­sta­no­wi­li, że jej izba bę­dzie inna. Pan Oj­ciec na­kła­dał za­pra­wę, a ona wraz z Dziad­kiem od­ci­ska­ła na niej ślad swo­jej dło­ni. Chy­ba nig­dy nie była tak szczę­śli­wa jak wte­dy. Ona, Pan Oj­ciec i Dzia­dek. Ra­zem. Tyl­ko we tro­je. Ani wcze­śniej, ani póź­niej nie byli so­bie tak bli­scy. Dzia­dek wska­zy­wał, gdzie po­win­na do­tknąć ręką i któ­rą – pra­wą czy lewą, a gdy nie mo­gła do­się­gnąć, pod­no­sił ją w górę albo brał na ba­ra­na. Trze­ba przy­znać, że po­bie­lo­ne póź­niej wap­nem ścia­ny dały in­te­re­su­ją­cy efekt. Za­rów­no w cią­gu dnia przy dzien­nym bla­sku słoń­ca, jak i nocą, przy dys­kret­nym świe­tle świe­cy były… kosz­mar­ne i ab­so­lut­nie nie do za­ak­cep­to­wa­nia. Były po pro­stu naj­brzyd­szą rze­czą, jaką kie­dy­kol­wiek wi­dzia­ła. Ale mia­ła do nich sen­ty­ment, w koń­cu były wspól­nym dzie­łem ich trój­ki. A te­raz, po śmier­ci Dziad­ka, były jed­ną z nie­wie­lu rze­czy, któ­ra jej po nim zo­sta­ła.

Od­ru­cho­wo się­gnę­ła po ta­li­zman, któ­ry za­wsze no­si­ła za­wie­szo­ny na skó­rza­nym rze­mie­niu na szyi. Od­kąd otrzy­ma­ła go od Dziad­ka, nig­dy się z nim nie roz­sta­wa­ła. W każ­dym cy­klu wy­mie­nia­ła tyl­ko rze­mień na nowy, by przy­pad­kiem nie prze­rwał się i żeby nie stra­ci­ła swo­jej naj­cen­niej­szej pa­miąt­ki. Choć – jak żar­to­wał Pan Oj­ciec – rze­mie­nie były war­te wię­cej niż ten ka­wa­łek blasz­ki.

Księ­życ wpa­dał do izby i moc­nym świa­tłem roz­ja­śniał po­miesz­cze­nie. Zdję­ła z szyi ta­li­zman i za­czę­ła ob­ra­cać go w pal­cach. Nie­wiel­ki trój­kąt­ny ka­wa­łek me­ta­lu, za­pew­ne jesz­cze ro­bio­ny przez Or­ba­to­li, bo wy­glą­dał na bar­dzo sta­ry i znisz­czo­ny. Dwie kra­wę­dzie były ide­al­nie gład­kie i rów­ne, wi­dać było w nich pre­cy­zję cię­cia i kunszt rze­mieśl­ni­ka. Ale trze­cia już zna­czą­co od­bie­ga­ła od po­zo­sta­łych, była nie­rów­na i chro­po­wa­ta. Ścian­ki na­to­miast, za­rów­no przed­nia, jak i tyl­na, choć pra­wie nie róż­ni­ły się od sie­bie, poza jed­nym drob­nym szcze­gó­łem, były per­fek­cyj­nie pro­ste i gład­kie.

Ten drob­ny szcze­gół ro­bią­cy róż­ni­cę to nie­wiel­ki ślad z tyłu ta­li­zma­nu, do­ty­ka­ją­cy sa­me­go środ­ka naj­krót­szej kra­wę­dzi. Była w sta­nie wy­czuć go pod pal­ca­mi. Miał lek­ko wy­dłu­żo­ny, owal­ny kształt, był wiel­ko­ści ziar­na gro­chu, może nie­co więk­szy. Jed­nak z po­wo­du uszko­dzeń nie mo­gła do­kład­nie stwier­dzić, czym był. Wy­da­wa­ło się, że ktoś bar­dzo nie­umie­jęt­nie chciał coś na nim wy­ryć, a je­dy­ne, co po­tra­fił, to znisz­czyć po­wierzch­nię, po­zo­sta­wia­jąc ten dziw­ny znak.

Nadal mu się przy­glą­da­ła i prze­su­wa­ła go w dło­niach. Mia­ła wra­że­nie, jak­by otrzy­ma­ła ten pre­zent za­le­d­wie wczo­raj. Było to w dru­gim cy­klu w Ilu­me­nie, zno­wu wró­ci­ła przy­gnę­bio­na, po ko­lej­nym dniu, gdy ró­wie­śni­cy drwi­li z jej ułom­no­ści i jak zwy­kle chcia­ła w to­wa­rzy­stwie Dziad­ka zna­leźć wy­tchnie­nie. Sie­dział w ogro­dzie.

– Cięż­ki dzień? – za­py­tał tyl­ko, gdy ją zo­ba­czył.

Kiw­nę­ła gło­wą, nie mia­ła na­wet siły, by wy­do­być z sie­bie ja­kie­kol­wiek sło­wo. Naj­chęt­niej po pro­stu roz­kle­iła­by się. Wy­star­czył je­den rzut oka Dziad­ka, aby do­strzegł, że jest z nią bar­dzo źle. Przy­wo­łał ją do sie­bie i ob­jął ra­mie­niem, gdy tyl­ko przy nim usia­dła. Wy­jął spod tu­ni­ki nie­wiel­ki przed­miot, któ­ry miał za­wie­szo­ny na pier­si i za­czął mu się przy­glą­dać. Kil­ka razy wi­dzia­ła go na jego szyi, ale nig­dy bli­żej mu się nie przyj­rza­ła.

– Mam go od dzie­wię­ciu cy­kli – po­wie­dział, od­wra­ca­jąc się do Da­le­my.

– To tyle, ile ja żyję – stwier­dzi­ła za­do­wo­lo­na.

– Tak – uśmiech­nął się. – Do­kład­nie. Za­wsze wie­rzy­łem, że jest moim ta­li­zma­nem, że ochra­nia mnie i przy­no­si mi szczę­ście. – To mó­wiąc, zdjął go z szyi i po­dał jej. – My­ślę jed­nak, że te­raz bar­dziej przy­da się to­bie.

Cho­ciaż była dziec­kiem, na­wet ona wie­dzia­ła, że ka­wa­łek blasz­ki nie może przed ni­czym ochro­nić. Zwłasz­cza przed nie­chę­cią i wro­go­ścią in­nych. Przy­ję­ła jed­nak pre­zent z wdzięcz­no­ścią. Cie­szy­ła się, że bę­dzie mia­ła coś, co na­le­ża­ło do nie­go. Jed­nak w tym sa­mym mo­men­cie zro­zu­mia­ła, że po­zba­wia Dziad­ka rze­czy, któ­ra mia­ła dla nie­go tak duże zna­cze­nie.

– Nie mogę go wziąć – po­wie­dzia­ła po­waż­nie, od­su­wa­jąc od sie­bie jego rękę z pre­zen­tem. – To prze­cież twój ta­li­zman.

– Obie­caj tyl­ko, że za­wsze bę­dziesz go no­si­ła – uśmiech­nął się. – Za­wsze. I nig­dy go nie zgu­bisz. – I po­now­nie za­mknął go w jej dło­ni.

– Ale…

– I tak miał być twój.

Tak, ka­wa­łek sta­rej blasz­ki i te okrop­ne ścia­ny to jej je­dy­ne na­ma­cal­ne pa­miąt­ki po Dziad­ku.

Zresz­tą, praw­dę po­wie­dziaw­szy, to nie­wie­le tych kosz­mar­nych ścian w ogó­le było wi­dać. Wszę­dzie na ścia­nach i me­blach znaj­do­wa­ły się nie­zli­czo­ne ilo­ści kart. Kie­dy okna w izbie były otwar­te i do środ­ka wpa­dał wiatr, zda­wa­ło się, że wszyst­kie na­gle oży­wa­ły, drga­ły i po­ru­sza­ły się mia­ro­wo z każ­dym po­ry­wem po­wie­trza. Te kar­ty to tak­że był po­mysł Dziad­ka. Mó­wił, że war­to spi­sać to, co nie daje spo­ko­ju, o czym cią­gle się my­śli i cze­go nie moż­na za­po­mnieć albo za­pa­mię­tać. Jej kar­ty to były głów­nie za­pi­sy z po­bie­ra­nych nauk, taka spu­ści­zna po Ilu­me­nie. Kar­ty te mó­wi­ły o tym, co lu­bi­ła, co ją pa­sjo­no­wa­ło i chcia­ła, aby głę­bo­ko za­pa­dło jej w pa­mięć, bo war­te było za­pa­mię­ta­nia, ale też to, z czym się nie zga­dza­ła, co wzbu­dza­ło jej opór i sprze­ciw, a nade wszyst­ko to, cze­go nie mo­gła zro­zu­mieć i z czym mia­ła pro­blem.

– Da­le­mo, wsta­waj, już czas – usły­sza­ła z pro­gu cie­pły głos Pana Ojca.

Więc jed­nak za­snę­ła. Spoj­rza­ła na słoń­ce. Już póź­no. A dzi­siaj prze­cież nie mo­gła nie być na czas. Szyb­ko wsta­ła. Może jesz­cze zdą­ży.

– Ta… ta… tak, Pani Ma… Ma… Mat­ko, prze­pra­szam. Za­spa­łam – ostat­nie sło­wa rzu­ci­ła, bę­dąc już na ze­wnątrz. Wo­la­ła nie pa­trzeć na Pa­nią Mat­kę. Mo­gła się do­my­ślać, jak ogrom­na dez­apro­ba­ta kry­ła się w jej oczach. Ką­tem oka zer­k­nę­ła tyl­ko i zo­ba­czy­ła swo­ich pa­fros sie­dzą­cych przy sto­le i wi­dzą­cych tyl­ko sie­bie.

– Pa­mię­tasz, jak po pierw­szym dniu w Ilu­me­nie po­wie­dzia­ła, że wię­cej tam nie wró­ci i że nie ma siły, któ­ra by ją tam za­cią­gnę­ła? – za­czę­ła Luna, zwra­ca­jąc się do Ta­ro­sa.

Ale Ta­ros jej nie słu­chał, tyl­ko pa­trzył na nią i my­ślał, jak uro­czo dzi­siaj wy­glą­da­ła. Cho­ciaż była tak drob­ną i nie­wiel­ką isto­tą, to przy­cią­ga­ła wzrok jak ma­gnes, tak jak Księ­życ, u nich na­zy­wa­ny Luną, po któ­rym otrzy­ma­ła imię. Te ide­al­ne ko­bie­ce pro­por­cje nie po­zwa­la­ły na obo­jęt­ność. Oliw­ko­wa cera do­da­wa­ła bla­sku ko­cim oczom, któ­re ide­al­nie wy­kro­jo­ne w po­cią­głym owa­lu twa­rzy za­chę­ca­ły ta­jem­ni­cą i łu­dzi­ły obiet­ni­cą speł­nie­nia. Dzi­siaj, tak samo jak trzy de­ka­dy temu, przy­ku­wa­ła uwa­gę i in­try­go­wa­ła. Nadal była tak pięk­na jak wte­dy, gdy się po­zna­li. Wy­star­czy­ło tyl­ko, że gdzieś się po­ja­wi­ła. Na­wet nie mu­sia­ła ro­bić nic wię­cej. W to­wa­rzy­stwie za­wsze mo­gła być pew­na aten­cji męż­czyzn i za­zdro­ści ko­biet. On sam nie mógł uwie­rzyć, kie­dy spo­śród tylu in­nych wy­bra­ła jego. Wte­dy był prze­cież tyl­ko nic nie­zna­czą­cym, jed­nym z wie­lu, kan­dy­da­tem na Opie­ku­na Zwo­jów.

Szko­da, że Da­le­ma nie była po­dob­na do Luny. Da­le­ma. W prze­ci­wień­stwie do Luny, jego fili, była dość wy­so­ka, jak mó­wio­no – zbyt wy­so­ka jak na ko­bie­tę. Była nie­wie­le niż­sza od nie­go, a jesz­cze ro­sła. Do tego po­mi­mo swo­ich szes­na­stu cy­kli nadal mia­ła dziew­czę­ce cia­ło i nie­wie­le śla­dów ko­bie­cych krą­gło­ści. Spę­dza­jąc czas głów­nie wśród zwo­jów, a nie w ga­jach jak więk­szość dziew­cząt, nie da­wa­ła swo­jej ce­rze na­wet szans na ten le­gen­dar­ny brzo­skwi­nio­wy ko­lor Da­ru­mów. Jej wło­sy nie pach­nia­ły wia­trem, cera nie lśni­ła słoń­cem, a duże sza­ro­nie­bie­skie oczy pa­trzy­ły za­wsze mie­sza­ni­ną za­du­my i roz­sąd­ku. Tak, Da­le­ma nie­wie­le wzię­ła po Pani Mat­ce. Na szczę­ście odzie­dzi­czy­ła te do­łecz­ki. Jemu wy­star­czy­ło to w zu­peł­no­ści. A resz­ta? Resz­ta nie­wąt­pli­we przyj­dzie z cza­sem.

Ob­ser­wo­wał Lunę i my­ślał o tym, że do­brze by było, gdy­by Da­le­ma choć w mi­ni­mal­nym stop­niu była tak po­dob­na do Mat­ki fi­zycz­nie, jak były po­dob­ne we­wnętrz­nie. Ich cha­rak­te­ry – tu po­do­bień­stwo było ude­rza­ją­ce. Naj­dziw­niej­sze w tym wszyst­kim było to, że żad­na z nich nie zda­wa­ła so­bie spra­wy, że wszyst­kie trud­no­ści w ich po­ro­zu­mie­niu bra­ły się wła­śnie z tego po­do­bień­stwa.

– Pa­mię­tam – od­po­wie­dział wresz­cie Ta­ros przy­wo­ła­ny do po­rząd­ku czuj­nym spoj­rze­niem fili, przy­po­mi­na­jąc so­bie ich prze­ra­że­nie, kie­dy są­dzi­li, że naj­młod­sza z Da­ru­mów zre­zy­gnu­je z po­bie­ra­nia nauk. – Zu­peł­nie nie wie­dzie­li­śmy, co ro­bić. Wszy­scy byli prze­ra­że­ni. Wiesz, nie mó­wi­łem tego wcze­śniej, ale ja na­wet my­śla­łem, że to wpływ Tor­ma­na, że to on na­mie­szał jej tak w gło­wie.

– Prze­stań, na Ran­do­ga. Nie mo­że­my wy­ma­wiać jego imie­nia. Wiesz prze­cież, że to za­bro­nio­ne – ro­zej­rza­ła się bacz­nie wko­ło, upew­nia­jąc się, że nikt nie sły­szy.

– Wy­bacz. Ale nie umiem za­po­mnieć. Mam tyl­ko na­dzie­ję, że jest w sta­nie udźwi­gnąć swo­je prze­zna­cze­nie.

– My­ślisz, że mi jest ła­two? Ale prze­cież nie mo­że­my in­a­czej. Tak sta­no­wi pra­wo. – I do­da­ła, sta­ra­jąc się po­wró­cić do po­przed­nie­go te­ma­tu: – Trwa­ło to kil­ka dni. Nie skut­ko­wa­ły proś­by ani groź­by. Wy­czer­pa­li­śmy wszyst­kie ar­gu­men­ty, a Da­le­ma do­pie­ro po roz­mo­wie z two­im Pa­nem Oj­cem zgo­dzi­ła się dać Ilu­me­no­wi jesz­cze jed­ną szan­sę.

– Nie, to nie było tak. Spę­dzi­ła z nim cały dzień, wró­ci­ła do domu wie­czo­rem, usia­dła przy sto­le, mil­cza­ła chy­ba ze dwa ob­ro­ty klep­sy­dry i do­pie­ro oznaj­mi­ła: „Dzia­dek ma ra­cję. Trze­ba wró­cić do Ilu­me­nu. Prze­cież nie mogę się bać. Mu­szę tyl­ko od­na­leźć swo­ją dro­gę”.

– Tak, masz ra­cję, tak było. Nadal za­sta­na­wiam się, co mia­ła na my­śli. Ale to chy­ba od tego cza­su za­czę­ło się no­sze­nie tych dzi­wacz­nych ubrań, szu­ka­nie naj­szer­szych tu­nik i za­kła­da­nie tych ni­ja­kich suk­man.

– Prze­cież one są tak duże, że ty i ja zmie­ści­li­by­śmy się w nich obo­je. Ja bym zo­stał w izbie, a ty mo­gła­byś wyjść na ze­wnątrz i może na­wet do­tar­ła­byś do Domu Praw.

– Tak, w koń­cu nie miesz­ka­my tak da­le­ko od Środ­ka…

Spoj­rzał na nią, nie kry­jąc uśmie­chu, ale i zdzi­wie­nia. Miesz­kań­cy Su­pa­li, któ­rzy zna­li jego filę, nie uwie­rzy­li­by, że po­tra­fi się w ogó­le uśmie­chać, o naj­mniej­szym choć­by po­czu­ciu hu­mo­ru nie wspo­mi­na­jąc. Zna­li ją tyl­ko zza Ławy Praw. Wie­dzie­li, że jest su­ro­wa i bez­względ­nie prze­strze­ga za­sad oraz re­guł usta­no­wio­nych przez Wład­ców. Po­tra­fi­ła eg­ze­kwo­wać je nie tyl­ko od in­nych, ale tak­że od sie­bie i swo­jej ro­dzi­ny. I na­wet wte­dy, gdy sta­ło to w jaw­nej sprzecz­no­ści z jej mat­czy­nym ser­cem.

Tym­cza­sem pod tą po­waż­ną, chłod­ną, opa­no­wa­ną ma­ską Straż­ni­ka Praw kry­ła się tęt­nią­ca ży­ciem, nie­spo­koj­na i nie­po­kor­na du­sza. Luna do­brze umia­ła ukryć swo­je praw­dzi­we ob­li­cze. Któ­ra ko­bie­ta po tylu cy­klach po­tra­fi­ła­by jesz­cze za­ska­ki­wać? Cza­sa­mi Ta­ros miał nie­od­par­te wra­że­nie, że tak nie­wie­le o niej wie­dział. Po­mi­mo tylu wspól­nie prze­ży­tych cy­kli była dla nie­go wciąż nie­od­gad­nio­ną ta­jem­ni­cą.5

Wła­śnie przed ostat­nią pro­stą skrę­cał w pra­wo, kie­dy ich zo­ba­czył. Sta­li tam ra­zem, do­kład­nie na wprost nie­go, nie­wiel­ką gru­pą ośmiu, może dzie­wię­ciu męż­czyzn. Ale jemu wy­star­czy­ło tyl­ko jed­no spoj­rze­nie i od razu wie­dział, kim są. Czy inni też wie­dzie­li?

Mu­siał szyb­ko zna­leźć ja­kiś spo­sób, aby po­dejść do nich, nie zwra­ca­jąc zbyt­nio ni­czy­jej uwa­gi. Mu­siał zro­bić to jak naj­szyb­ciej, nim nie bę­dzie za póź­no.

– Co tu ro­bi­cie? Jak się do­sta­li­ście do mia­sta? Nie po­win­ni­ście prze­cież przy­cho­dzić, jesz­cze ktoś was roz­po­zna.

– Uspo­kój się! Lu­dzie pa­trzą.

– Jak mam się uspo­ko­ić?! Za­raz was za­uwa­żą.

– Te­raz to je­dy­nie two­je za­cho­wa­nie spra­wia, że ktoś się nami in­te­re­su­je. Za­cho­waj spo­kój.

– Po co tu przy­szli­ście? Prze­cież mó­wi­łem, że nie wiem, kie­dy zja­wi się Na­miest­nik. Może to po­trwać jesz­cze dwa lub trzy peł­ne księ­ży­ce. Na­wet nie roz­po­czę­li jesz­cze przy­go­to­wań.

– Nie po to przy­sze­dłem.

– Nie dla­te­go? To po co? – Wresz­cie zro­zu­miał. – O, nie! Pro­szę, nie mów, że to wła­śnie dzi­siaj. Tyl­ko nie dzi­siaj. Mia­sto jest peł­ne lu­dzi, zwięk­szo­no ochro­nę. Dzi­siaj jest roz­po­czę­cie cy­klu w Ilu­me­nie.

– Kie­dy po­my­ślę, że to już je­de­na­ście cy­kli, od­kąd ode­szła… Nie mogę uwie­rzyć, że da­łem radę prze­trwać tak dłu­go sam.

– Nie po­wi­nie­neś był przy­cho­dzić. Czy wiesz, co by się sta­ło, gdy­by ktoś cię zo­ba­czył?

– Przy­sze­dłem ją od­wie­dzić. Tyl­ko ja jej zo­sta­łem.

Nie było sen­su da­lej dys­ku­to­wać ani prze­ko­ny­wać. Pod­jął już de­cy­zję.

– Uwa­żaj­cie na nie­go. I na sie­bie – zwró­cił się do ota­cza­ją­cych ich męż­czyzn. – Ja nie mogę dłu­żej z wami zo­stać. Mu­szę iść.

Od­cho­dził po­śpiesz­nie, spraw­dza­jąc, czy jego nie­ty­po­we za­cho­wa­nie nie ścią­gnę­ło zbyt wie­lu cie­kaw­skich spoj­rzeń. Chy­ba jed­nak nie. Na uli­cach pa­no­wał ogrom­ny ruch, wszy­scy się gdzieś śpie­szy­li i mie­li zbyt wie­le swo­ich wła­snych spraw na gło­wie, aby zaj­mo­wać się in­ny­mi.

Może więc jed­nak uda się im. W koń­cu Plac Pa­mię­ci nie bę­dzie dzi­siaj naj­waż­niej­szym miej­scem w mie­ście. Bar­dzo chciał wie­rzyć, że tak wła­śnie bę­dzie.6

Wszy­scy wie­dzie­li, że ten cykl bę­dzie naj­waż­niej­szy. Wszy­scy to wie­dzie­li i po­wta­rza­li nie­ustan­nie. Da­le­ma tak­że. Cze­ka­ła na ten mo­ment, od­kąd za­czę­ła na­ukę. Cze­ka­ła na nie­go, a te­raz, kie­dy nad­szedł, bała się, że przy­nie­sie to, co da­wał za­wsze Ilu­men – roz­cza­ro­wa­nie.

Jed­nak na­wet złe wspo­mnie­nia w ni­czym nie zmie­nia­ły jej bał­wo­chwal­cze­go sto­sun­ku do nie­go. Mie­sza­ni­na nie­usta­ją­cej pa­sji i fa­scy­na­cji to­wa­rzy­szy­ła jej za­wsze, kie­dy wi­dzia­ła gmach Ilu­me­nu i prze­kra­cza­ła jego mury. Nic nie było w sta­nie spra­wić, by prze­sta­ła sza­no­wać i po­dzi­wiać to miej­sce. Bo Ilu­men był po po­ro­stu naj­pięk­niej­szym miej­scem w ca­łej Su­pa­li. I nie tyl­ko dla­te­go, że po­zwa­lał zbli­żyć się do bo­skiej wie­dzy Wład­ców. Mie­ścił się w naj­star­szym z czte­rech ga­jów mia­sta. Pe­łen był ro­ślin, któ­re nie ro­sły nig­dzie in­dziej w Su­pa­li. Kwi­tły w nim kwia­ty przy­wie­zio­ne z in­nych ko­lo­nii. Wy­glą­dał za­wsze i pach­niał jak naj­cu­dow­niej­sze miej­sce na zie­mi.

Da­le­ma zo­ba­czy­ła, że przed wej­ściem do Ilu­me­nu krę­cą się tłu­my. Pew­nie za chwi­lę otwo­rzą. Zbli­ża­jąc się do głów­nych drzwi, roz­glą­da­ła się uważ­nie, nie chcąc prze­ga­pić Izbo­ra.

– Szu­ka­łem cię – usły­sza­ła jego głos za ple­ca­mi.

– Ja… ja… ja cie­bie też – spoj­rza­ła na nie­go, szczę­śli­wa, że wresz­cie jest obok.

– Może gdzieś się za­szy­je­my. Prze­cież ten frag­ment prze­ra­bia­li­śmy już tyle razy.

– Ni… nie. Ni… nie mo­że­my wyjść. To… to… to taki waż­ny dzień. To naj­waż­niej­sze roz­po­czę­cie ze wszyst­kich, Izbor. Mu­si­my zo­stać.

– Wiesz, cza­sa­mi zu­peł­nie nie ro­zu­miem, dla­cze­go ja cię jesz­cze to­le­ru­ję. Je­steś tak prze­wi­dy­wal­na. Ucie­le­śnie­nie nudy. Jak ktoś chce po­wie­dzieć „nuda”, to rów­nie do­brze może po­wie­dzieć „Da­le­ma”. Może byś so­bie od cza­su do cza­su od­pu­ści­ła? Może tak zro­bi­ła­byś wresz­cie coś spon­ta­nicz­nie?

– Prze­stań ma­ru­dzić. Chodź, po­dej­dzie­my bli­żej.

Po­wód do zna­le­zie­nia się bli­sko Mi­strzów był jesz­cze je­den – Za­mir. On za­wsze, od­kąd tyl­ko się­gnę­ła pa­mię­cią, znaj­do­wał się w pierw­szych sze­re­gach. Pew­nie te­raz też tak bę­dzie. Jak­kol­wiek daw­no za­ak­cep­to­wa­ła fa­scy­na­cję Za­mi­rem, to wciąż jej jesz­cze nie zro­zu­mia­ła. Nie poj­mo­wa­ła na­wet, co ją w nim po­cią­ga­ło i zu­peł­nie nie po­tra­fi­ła so­bie od­po­wie­dzieć na py­ta­nie, cze­go tak na­praw­dę od nie­go ocze­ki­wa­ła. Jed­nak wszyst­kie wąt­pli­wo­ści, któ­re nią tar­ga­ły, wszyst­kie od­po­wie­dzi, któ­re nig­dy nie pa­dły, sta­wa­ły się bez zna­cze­nia, gdy po­ja­wiał się w za­się­gu jej wzro­ku. Jak to było moż­li­wie?

Roz­po­czę­cie cy­klu jak zwy­kle od­by­wa­ło się w Sali Ko­lum­no­wej. Tym ra­zem wy­da­wa­ło jej się, że ilu­me­nów jest wię­cej. Bel­zbor, Pierw­szy ze Straż­ni­ków Praw, jak w każ­dym cy­klu, tak­że i te­raz pro­wa­dził uro­czy­stość roz­po­czę­cia. I jak zwy­kle mó­wił to samo. Za­wsze zwra­cał się do naj­młod­szych, pierw­szych cy­klów, tłu­ma­cząc im isto­tę i sens ist­nie­nia Ilu­me­nu.

– Je­ste­ście tu, bo ma­cie szczę­ście być tu­taj. Do­brze wy­ko­rzy­staj­cie swo­ją szan­sę. Niech każ­dy z dzie­się­ciu cy­kli bę­dzie dla was bez­cen­ny. Niech każ­dy z nich przy­nie­sie wam mą­drość ku chwa­le Su­pa­li i na po­ży­tek Wład­com.

A po­tem za­czy­nał wy­ja­śniać tak do­brze wszyst­kim zna­ną spe­cy­fi­kę Ilu­me­nu.

– Je­dy­ną słusz­ną war­to­ścią ko­lo­nii jest wie­dza – grzmiał. – A wie­dza ta jest rów­na su­mie mą­dro­ści po­szcze­gól­nych człon­ków spo­łecz­no­ści. Stąd też, sza­nu­jąc za­sa­dy usta­no­wio­ne przez Kró­lów, w Su­pa­li wpro­wa­dzi­li­śmy dzie­sięć cy­kli na­uki, któ­re dzie­lą się na trzy eta­py. Pierw­szy nosi na­zwę Tra­ny. Uczy­my w nim czte­rech przed­mio­tów: al­ge­bry, na­uki ję­zy­ków, re­to­ry­ki, czy­li spo­so­bu po­praw­ne­go wy­sła­wia­na się oraz dia­lek­ty­ki, czy­li na­uki lo­gicz­ne­go my­śle­nia. Dru­gim eta­pem jest Deka, pod­czas któ­rej bę­dzie­cie na­ucza­ni dzie­się­ciu przed­mio­tów: ko­smo­lo­gii, zie­mio­lo­gii, lo­gi­ki, che­mii, fi­zy­ki, astro­no­mii, me­te­oro­lo­gii, me­ta­fi­zy­ki, psy­cho­lo­gii, me­cha­ni­ki. Ostat­nie dwa cy­kle są mie­sza­ne. Ra­zem uczą się naj­star­sze cy­kle z tymi o je­den cykl młod­szy­mi. Ce­lem jest utrwa­le­nie so­bie za­pa­mię­ta­nej wie­dzy, po­moc młod­szym ilu­me­nom oraz roz­wój w za­kre­sie wła­snych za­in­te­re­so­wań. Ten cykl ze wszech miar jest wy­jąt­ko­wy – do­no­śniej­szym gło­sem pod­kre­ślił wagę wy­po­wia­da­nych słów. – Po raz pierw­szy od dzie­się­ciu ob­ro­tów zo­sta­nie do­ko­na­ny Wy­bór. Oczy­wi­ście zgod­nie z za­sa­da­mi we­zmą w nim udział wszy­scy ilu­me­ni speł­nia­ją­cy wy­ma­ga­nia na­ło­żo­ne przez Kró­lów. A te­raz pro­szę wszyst­kich, a zwłasz­cza ilu­me­nów naj­młod­sze­go cy­klu, aby po­wta­rza­li za mną:

Stwór­co wszech­rze­czy

Daj nam od­wa­gę, któ­rej chce­my

Praw­do­mów­ność, któ­rej po­trze­bu­je­my

Daj nam nie­za­leż­ność, któ­rej pra­gnie­my

Pra­co­wi­tość, bez któ­rej żyć nie mo­że­my

Daj nam wy­trwa­łość i ho­nor nam daj

A kie­dy ży­cie wy­sta­wi na pró­bę,
wier­ność daj i sa­mo­dy­scy­pli­nę.

– Ży­czę wam mą­dro­ści. Ku chwa­le Su­pa­li!

– Chwa­ła Su­pa­li! – w od­po­wie­dzi roz­le­gły się zgra­ne okrzy­ki ilu­me­nów.

Wśród tego po­ru­sza­ją­ce­go się i oży­wio­ne­go tłu­mu Da­le­ma do­strze­gła wresz­cie i jego. Za­mir stał wśród gru­py ad­o­ru­ją­cych go dziew­czyn i po­dzi­wia­ją­cych ko­le­gów. Wszy­scy za­pa­trze­ni w nie­go, słu­cha­ją­cy, co ma do po­wie­dze­nia.

Tak, był nie­kwe­stio­no­wa­nym li­de­rem, każ­dy chciał choć przez chwi­lę być z nim, aby i na nie­go spły­nę­ła choć część splen­do­ru i sła­wy, któ­ra go ota­cza­ła. Tak bar­dzo za­pa­trzy­ła się na Za­mi­ra, że zu­peł­nie za­tra­ci­ła po­czu­cie cza­su i miej­sca. Le­d­wo usły­sza­ła sło­wa Izbo­ra.

– To twój cykl, Da­le­mo. Mu­sisz do­brze wy­ko­rzy­stać ten czas. Dru­giej szan­sy nie bę­dziesz mia­ła.

– O czym ty mó­wisz, Izbor?

– Kie­dy wresz­cie się od­wa­żysz? Całe ży­cie bę­dziesz tyl­ko spusz­czać wzrok i wzdy­chać po ką­tach? Ża­ło­sne. Kie­dy wresz­cie mu po­wiesz? Kie­dy? Ja mam to zro­bić za cie­bie?

– Ni… ni… nie po­trze­bu­ję li­to­ści. Iiiiiiii na­wet się ni… ni… nie waż in­ge­ro­wać w moje spra­wy.

– Ja chy­ba nig­dy cię nie zro­zu­miem. Wiesz wię­cej niż kto­kol­wiek z nas, ale nig­dy się nie od­zy­wasz i nie da­jesz żad­nych od­po­wie­dzi. Masz w so­bie tyle dumy, ale każ­de­mu po­zwa­lasz na drwi­ny i za­czep­ki. Za­wsze je­steś spo­koj­na i na wszyst­ko się zga­dzasz, nic ci nie prze­szka­dza i ni­ko­mu nie chcesz prze­szka­dzać ani wcho­dzić w dro­gę. Jak dłu­go bę­dziesz jesz­cze uda­wać, że je­steś tyl­ko cie­niem, po­wie­trzem, że cię nie ma?

Po­czu­ła się do­tknię­ta. Jak Izbor mógł tak o niej my­śleć? Oce­na przy­ja­cie­la była krzyw­dzą­ca, cho­ciaż może miał tro­chę ra­cji. Dzia­dek też prze­cież mó­wił, że kom­pro­mi­sy, ustęp­stwa mu­szą mieć gra­ni­ce. Że jest pe­wien li­mit, któ­re­go prze­kro­czyć nie moż­na. Że każ­dy czło­wiek nosi ten li­mit w so­bie. Że są za­sa­dy i war­to­ści, któ­re nig­dy nie mogą być na­ru­szo­ne. A je­śli się tak sta­nie i zła­mie się za­sa­dy albo prze­kro­czy gra­ni­ce, to prze­sta­je się ist­nieć. Bo czło­wiek wte­dy po pro­stu prze­sta­je być czło­wie­kiem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: