Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kamień księżycowy - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kamień księżycowy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 747 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Sło­wa te, pi­sa­ne w In­diach, prze­zna­czam dla mo­ich krew­nych w An­glii.

Pra­gnę wy­ja­śnić po­bud­ki, któ­re skło­ni­ły mnie, abym od­mó­wił ręki przy­jaź­ni memu ku­zy­no­wi, Joh­no­wi Hern­ca­stle. Re­zer­wa, jaką do­tych­czas w tej spra­wie za­cho­wy­wa­łem, zo­sta­ła nie­wła­ści­wie zro­zu­mia­na przez człon­ków mo­jej ro­dzi­ny, z któ­rej do­bre­go mnie­ma­nia nie mogę wszak­że re­zy­gno­wać. Pro­szę więc, aby ze­chcie­li wstrzy­mać się z wy­da­niem wy­ro­ku, do­pó­ki nie prze­czy­ta­ją ni­niej­szej re­la­cji. Stwier­dzam też pod sło­wem ho­no­ru, że wszyst­ko, co tu opi­su­ję, od­po­wia­da ści­śle praw­dzie.

Za­targ oso­bi­sty mię­dzy moim ku­zy­nem a mną wziął swe źró­dło z do­nio­słe­go wy­da­rze­nia pu­blicz­ne­go, w któ­rym obaj uczest­ni­czy­li­śmy – mia­no­wi­cie ze sztur­mu na Se­rin­ga­pa­tam pod do­wódz­twem ge­ne­ra­ła Ba­ir­da, czwar­te­go maja 1799 roku.

Aby oko­licz­no­ści zaj­ścia mo­gły być do­kład­nie zro­zu­mia­ne, mu­szę po­wró­cić na chwi­lę do okre­su sprzed sztur­mu i do krą­żą­cych po na­szym obo­zie opo­wie­ści o bez­cen­nym skar­bie w zło­cie i klej­no­tach ukry­tym w pa­ła­cu Se­rin­ga­pa­tam.II

Jed­na z naj­bar­dziej fan­ta­stycz­nych opo­wie­ści do­ty­czy­ła żół­te­go dia­men­tu – naj­słyn­niej­sze­go klej­no­tu spo­śród opi­sy­wa­nych w kro­ni­kach hin­du­skich.

Jak gło­szą daw­ne po­da­nia, dia­ment osa­dzo­ny był po­środ­ku czo­ła czwo­ro­rę­kie­go bó­stwa hin­du­skie­go uosa­bia­ją­ce­go księ­życ. Ze wzglę­du na szcze­gól­ną bar­wę, a tak­że na wie­rze­nie przy­pi­su­ją­ce mu wła­ści­wo­ści bó­stwa, któ­re zdo­bił (miał on rze­ko­mo tra­cić blask lub na­bie­rać go za­leż­nie od faz księ­ży­ca), dia­ment uzy­skał na­zwę, pod któ­rą zna­ny jest w In­diach po dzień dzi­siej­szy – na­zwę „Ka­mie­nia Księ­ży­co­we­go”. Po­dob­ne wie­rze­nia ist­nia­ły nie­gdyś, jak sły­sza­łem, w sta­ro­żyt­nej Gre­cji i Rzy­mie, nie do­ty­czy­ły jed­nak (tak jak w In­diach) dia­men­tu po­świę­co­ne­go służ­bie bó­stwa, lecz ka­mie­nia pół­sz­la­chet­ne­go, ule­ga­ją­ce­go pono wpły­wom lu­nar­nym. Ka­mień ów rów­nież na­zwa­ny zo­stał na cześć księ­ży­ca i pod tym mia­nem zna­ny jest zbie­ra­czom w na­szych cza­sach.

Pe­ry­pe­tie żół­te­go dia­men­tu mają swój po­czą­tek w je­de­na­stym wie­ku ery chrze­ści­jań­skiej. W owym cza­sie wódz ma­ho­me­tań­ski, Mah­mo­ud z Ghi­zni, prze­był w zwy­cię­skim po­cho­dzie In­die, za­gar­nął świę­te mia­sto Som­nauth i ogo­ło­cił ze skar­bów słyn­ną świą­ty­nię sto­ją­cą tu od wie­ków – cel piel­grzy­mek Hin­du­sów i przed­miot po­dzi­wu ca­łe­go Wscho­du.

Spo­śród wszyst­kich bóstw wiel­bio­nych w świą­ty­ni je­dy­nie bó­stwo księ­ży­ca osta­ło się łu­pie­stwu zwy­cię­skich ma­ho­me­tan. Ukry­ty przez trzech bra­mi­nów, nie­tknię­ty po­sąg z żół­tym dia­men­tem po­środ­ku czo­ła wy­nie­sio­no pod osło­ną nocy i prze­wie­zio­no do Be­na­res, dru­gie­go świę­te­go mia­sta hin­du­skie­go.

Tu­taj umiesz­czo­no go w no­wej świą­ty­ni, w sali wy­kła­da­nej dro­gi­mi ka­mie­nia­mi, pod da­chem wspar­tym na ko­lum­nach ze szcze­re­go zło­ta i od­da­wa­no mu na­leż­ną cześć. Tu­taj też, w noc po ukoń­cze­niu świą­ty­ni, wspo­mnia­nym trzem bra­mi­nom uka­zał się we śnie Wiel­ki Wisz­nu Za­chow­ca.

Bó­stwo tchnę­ło swą bo­skość w dia­ment ja­śnie­ją­cy na czo­le po­są­gu, a bra­mi­ni pa­dli na ko­la­na i ukry­li twa­rze w swych sza­tach. Bó­stwo na­ka­za­ło, aby od­tąd i aż do wy­ga­śnię­cia ro­dza­ju ludz­kie­go trzech bra­mi­nów strze­gło na zmia­nę we dnie i w nocy Ka­mie­nia Księ­ży­co­we­go, a bra­mi­ni usły­sze­li sło­wa bó­stwa i uko­rzy­li się przed jego wolą. Bó­stwo prze­po­wie­dzia­ło nie­chyb­ną za­gła­dę każ­de­mu zu­chwa­łe­mu śmier­tel­ni­ko­wi, któ­ry by się­gnął po świę­ty klej­not, jak rów­nież ca­łe­mu jego do­mo­wi i po­tom­stwu, któ­re by ów klej­not po nim otrzy­ma­ło w spad­ku, a bra­mi­ni ka­za­li wy­pi­sać to pro­roc­two zło­ty­mi li­te­ra­mi nad bra­mą świą­ty­ni.

Stu­le­cie pły­nę­ło za stu­le­ciem i wciąż – po­ko­le­nie za po­ko­le­niem – na­stęp­cy trzech bra­mi­nów strze­gli we dnie i w nocy bez­cen­ne­go dia­men­tu. Stu­le­cie pły­nę­ło za stu­le­ciem, aż wresz­cie w pierw­szych la­tach osiem­na­ste­go wie­ku ery chrze­ści­jań­skiej za­pa­no­wał Au­rung­ze­be, ce­sarz Mon­go­łów. Na jego roz­kaz śmierć i znisz­cze­nie znów po­czę­ły sza­leć wśród świą­tyń czci­cie­li Brah­my. Świą­ty­nię czwo­ro­rę­kie­go bó­stwa ska­la­ła krew za­rzy­na­nych świę­tych zwie­rząt, po­są­gi bo­gów roz­bi­to w ka­wał­ki. Ka­mień zaś Księ­ży­co­wy po­rwa­ny zo­stał przez wyż­sze­go ofi­ce­ra wojsk Au­rung­ze­be.

Trzej ka­pła­ni-straż­ni­cy, nie mo­gąc od­zy­skać utra­co­ne­go skar­bu otwar­cie i za po­mo­cą siły, po­szli za nim i strze­gli go w prze­bra­niu. Po­ko­le­nia na­stę­po­wa­ły jed­no po dru­gim, wo­jow­nik, któ­ry po­peł­nił świę­to­kradz­two, zgi­nął mar­nie, Ka­mień Księ­ży­co­wy nio­sąc za sobą klą­twę prze­cho­dził z jed­nej świę­to­krad­czej ręki ma­ho­me­tań­skiej do dru­giej, a wciąż, po­przez wszyst­kie te zmia­ny i ko­le­je losu, na­stęp­cy trzech ka­pła­nów-straż­ni­ków peł­ni­li swą war­tę cze­ka­jąc dnia, gdy z woli Wisz­nu Za­chow­cy od­zy­ska­ją świę­ty klej­not. Na­de­szły ostat­nie lata osiem­na­ste­go stu­le­cia ery chrze­ści­jań­skiej. Dia­ment do­stał się w po­sia­da­nie Trip­poo, suł­ta­na Se­rin­ga­pa­ta­mu, któ­ry ka­zał ozdo­bić nim rę­ko­jeść szty­le­tu i prze­cho­wy­wać ten szty­let wśród naj­cen­niej­szych skar­bów swej zbro­jow­ni. I na­wet wów­czas – w pa­ła­cu sa­me­go suł­ta­na – trzej ka­pła­ni-straż­ni­cy nadal peł­ni­li ta­jem­ną war­tę. Na dwo­rze suł­ta­na było trzech ofi­ce­rów nie zna­nych po­zo­sta­łym dwo­rza­nom. Ofi­ce­ro­wie ci po­zy­ska­li za­ufa­nie swe­go pana przyj­mu­jąc lub też uda­jąc, że przyj­mu­ją wia­rę mu­zuł­mań­ską, i na tych wła­śnie trzech męż­czyzn plot­ka wska­zy­wa­ła jako na prze­bra­nych ka­pła­nów.III

Tak brzmia­ła dziw­na hi­sto­ria Ka­mie­nia Księ­ży­co­we­go, jak ją opo­wia­da­no u nas w obo­zie. Nie wy­war­ła ona szcze­gól­niej­sze­go wra­że­nia na ni­kim prócz mego ku­zy­na, któ­re­mu upodo­ba­nie do rze­czy nie­zwy­kłych ka­za­ło w nią uwie­rzyć. W wi­gi­lię na­tar­cia na Se­rin­ga­pa­tam roz­gnie­wał się ogrom­nie na mnie i na in­nych ko­le­gów o to, że trak­to­wa­li­śmy całą spra­wę jak baj­kę. Wy­wią­za­ła się nie­mą­dra sprzecz­ka i Hern­ca­stle dał się po­nieść swe­mu nie­szczę­śli­we­mu uspo­so­bie­niu. Oświad­czył z wła­ści­wą so­bie cheł­pli­wo­ścią, że je­śli woj­sko an­giel­skie zaj­mie Se­rin­ga­pa­tam, uj­rzy­my dia­ment na jego pal­cu. Prze­chwał­kę tę po­wi­tał gło­śny wy­buch śmie­chu i na tym, jak są­dzi­li­śmy owe­go wie­czo­ru, rzecz się skoń­czy­ła.

Przejdź­my te­raz do dnia sztur­mu.

Roz­dzie­lo­no nas z ku­zy­nem na po­cząt­ku na­tar­cia. Nie wi­dzia­łem go, gdy­śmy for­so­wa­li rze­kę, gdy­śmy za­ty­ka­li fla­gę an­giel­ską w oierw­szym wy­ło­mie, gdy prze­by­wa­li­śmy znaj­du­ją­cy się za nim rów ani też, gdy zdo­by­wa­jąc z bro­nią w ręku każ­dą piędź zie­mi wkro­czy­li­śmy do mia­sta. Do­pie­ro o zmierz­chu, kie­dy mia­sto było już w na­szym ręku i kie­dy ge­ne­rał Ba­ird oso­bi­ście zna­lazł zwło­ki Trip­poo pod sto­sem za­bi­tych, spo­tka­łem się z ku­zy­nem Hern­ca­stle'em.

Każ­dy z nas szedł na cze­le jed­ne­go z od­dzia­łów z roz­ka­zu ge­ne­ra­ła, aby po­ło­żyć kres gra­bie­ży i za­mie­sza­niu, któ­re wy­bu­chły po na­szym zwy­cię­stwie. Szu­mo­wi­ny cią­gną­ce za woj­skiem do­pusz­cza­ły się po­ża­ło­wa­nia god­nych zdroż­no­ści, a co gor­sza, żoł­nie­rze po­przez nie strze­żo­ne drzwi do­sta­li się do skarb­ca i na­py­cha­li so­bie kie­sze­nie zło­tem i klej­no­ta­mi. Wła­śnie na dzie­dziń­cu przed skarb­cem spo­tka­li­śmy się z ku­zy­nem, by po­skro­mić wła­snych żoł­nie­rzy i przy­wró­cić dys­cy­pli­nę. Do­strze­głem od razu, że Hern­ca­stle, ogni­sty z na­tu­ry, pod wpły­wem strasz­li­wej rze­zi, któ­ra za­koń­czy­ła się przed chwi­lą, znaj­du­je się w sta­nie pod­nie­ce­nia gra­ni­czą­ce­go z sza­łem. Nie nada­wał się moim zda­niem do wy­peł­nie­nia po­wie­rzo­ne­go mu obo­wiąz­ku.

W skarb­cu pa­no­wał strasz­li­wy za­męt i zgiełk, nie wi­dzia­łem jed­nak gwał­tów ani roz­le­wu krwi. Żoł­nie­rze (je­śli wol­no mi użyć ta­kie­go okre­śle­nia) ra­bo­wa­li do­bro­dusz­nie i z hu­mo­rem. Sy­pa­li wciąż ru­basz­ny­mi żar­ta­mi i dow­ci­pa­mi, przy czym le­gen­da o żół­tym dia­men­cie sta­ła się nie­spo­dzia­nie te­ma­tem kpin. Ile­kroć padł okrzyk „Kto ma Ka­mień Księ­ży­co­wy?” plą­dro­wa­nie, po­nie­cha­ne już w jed­nym miej­scu, wy­bu­cha­ło po­now­nie w in­nym. Gdy sta­ra­łem się, bez więk­sze­go zresz­tą skut­ku, za­pro­wa­dzić ład i po­rzą­dek, usły­sza­łem na­raz prze­raź­li­wy krzyk po dru­giej stro­nie dzie­dziń­ca. Po­bie­głem tam na­tych­miast w oba­wie, iż ra­bu­nek roz­po­czął się na nowo.

W otwar­tych drzwiach uj­rza­łem le­żą­ce na pro­gu cia­ła dwóch Hin­du­sów, są­dząc ze stro­ju – ofi­ce­rów pa­ła­co­wych.

Krzyk roz­legł się zno­wu. Wpa­dłem do ja­kiejś sali, któ­ra wi­docz­nie słu­ży­ła za zbro­jow­nię. Trze­ci Hin­dus, ran­ny śmier­tel­nie, osu­wał się na pod­ło­gę u stóp męż­czy­zny, któ­ry stał ple­ca­mi do mnie. Męż­czy­zna od­wró­cił się i uj­rza­łem Joh­na Hern­ca­stle'a z po­chod­nią w jed­nej ręce i ocie­ka­ją­cym krwią szty­le­tem w dru­giej. Gdy się do mnie od­wró­cił, ka­mień osa­dzo­ny niby gło­wi­ca na koń­cu rę­ko­je­ści szty­le­tu bły­snął w świe­tle po­chod­ni ży­wym ogniem. Umie­ra­ją­cy Hin­dus padł na ko­la­na, wska­zał na szty­let w ręku Hern­ca­stle'a i wy­rzę­ził w swym oj­czy­stym ję­zy­ku: – Ka­mień Księ­ży­co­wy ze­mści się na to­bie i na two­im ro­dzie!

Wy­po­wie­dziaw­szy te sło­wa ru­nął mar­twy na pod­ło­gę.

Za­nim zdą­ży­łem się ode­zwać, do zbro­jow­ni wpa­dli żoł­nie­rze, któ­rzy przy­bie­gli za mną z tam­tej stro­ny dzie­dziń­ca. Ku­zyn sko­czył na ich spo­tka­nie, jak gdy­by jęty sza­łem. – Każ im wyjść – krzyk­nął do mnie – i po­staw war­tę przed drzwia­mi!

Żoł­nie­rze cof­nę­li się, gdyż na­cie­rał na nich po­trzą­sa­jąc po­chod­nią i szty­le­tem. Po­sta­wi­łem przed drzwia­mi dwóch war­tow­ni­ków ze swo­jej kom­pa­nii, na któ­rych mo­głem po­le­gać. Przez resz­tę nocy nie wi­dzia­łem już ku­zy­na.

Wcze­snym ran­kiem, gdy plą­dro­wa­nie trwa­ło nadal, ge­ne­rał Ba­ird ogło­sił pu­blicz­nie przy bi­ciu w bęb­ny, że każ­dy zło­dziej schwy­ta­ny na miej­scu prze­stęp­stwa zo­sta­nie po­wie­szo­ny bez wzglę­du na ran­gę. W tłu­mie, któ­ry zgro­ma­dził się na to ob­wiesz­cze­nie, spo­tka­łem znów Hern­ca­stle'a.

Wy­cią­gnął do mnie rękę, jak zwy­kle na po­wi­ta­nie.

– Dzień do­bry – rzekł. Zwle­ka­łem z po­da­niem mu ręki.

– Po­wiedz mi przed­tem – rze­kłem – w jaki spo­sób po­niósł śmierć Hin­dus w zbro­jow­ni i co ozna­cza­ły jego ostat­nie sło­wa, gdy wska­zy­wał szty­let w two­jej dło­ni.

– Hin­dus, jak są­dzę, po­niósł śmierć na sku­tek rany – od­parł Hern­ca­stle – a o zna­cze­niu jego ostat­nich słów wiem nie wię­cej od cie­bie.

Spoj­rza­łem na nie­go bacz­nie. Wi­dać było, że szał, któ­ry wła­dał nim ubie­głej nocy, już ustą­pił. Po­sta­no­wi­łem dać mu jesz­cze jed­ną spo­sob­ność do wy­ja­śnień.

– Czy to wszyst­ko, co mi masz do po­wie­dze­nia? – spy­ta­łem. Od­po­wie­dział:

– To wszyst­ko.

Od­wró­ci­łem się do nie­go ple­ca­mi i nie za­mie­ni­li­śmy od­tąd ani sło­wa.IV

Pod­kre­ślam raz jesz­cze, że wszyst­ko, co pi­szę tu o moim ku­zy­nie, prze­zna­czo­ne jest wy­łącz­nie do wia­do­mo­ści ro­dzi­ny (chy­ba że zaj­dzie ja­kaś ko­niecz­ność opu­bli­ko­wa­nia zna­nych mi fak­tów). Hern­ca­stle nie po­wie­dział nic, co da­ło­by mi pod­sta­wy do zło­że­nia mel­dun­ku na­sze­mu do­wód­cy. Ci, któ­rzy pa­mię­ta­ją jego gniew­ny wy­buch przed na­tar­ciem, na­ga­bu­ją go nie­jed­no­krot­nie o dia­ment, ale, jak to ła­two so­bie wy­obra­zić, wspo­mnie­nie oko­licz­no­ści, w ja­kich za­sta­łem go w zbro­jow­ni, każe mu za­cho­wy­wać mil­cze­nie. Za­mie­rza po­dob­no prze­nieść się do in­ne­go puł­ku, za­pew­ne w tym celu, aby od­se­pa­ro­wać się ode mnie.

Bez wzglę­du na praw­dzi­wość tych po­gło­sek nie mogę się zdo­być na to, by wy­stą­pić w roli oskar­ży­cie­la. Są­dzę zresz­tą, że po­sta­wa moja jest słusz­na. Gdy­bym po­dał rzecz całą do wia­do­mo­ści ogó­łu, nie miał­bym na po­par­cie swych oskar­żeń żad­nych do­wo­dów prócz mo­ral­ne­go prze­ko­na­nia. Nie tyl­ko nie po­sia­dam do­wo­dów na to, że Hern­ca­stle za­bił dwóch męż­czyzn, któ­rych zna­la­złem przed drzwia­mi, lecz nie mogę na­wet stwier­dzić, że to z jego ręki padł trze­ci Hin­dus w zbro­jow­ni – nie wi­dzia­łem bo­wiem na wła­sne oczy, jak go za­szty­le­to­wał. Sły­sza­łem wpraw­dzie sło­wa umie­ra­ją­ce­go Hin­du­sa, gdy­by jed­nak ktoś utrzy­my­wał, że było to ma­ja­cze­nie ko­na­ją­ce­go, jak mógł­bym temu za­prze­czyć? Nie­chże więc nasi krew­ni z obu stron wy­ro­bią so­bie wła­sne zda­nie na pod­sta­wie tego, co na­pi­sa­łem, i orzek­ną, czy od­ra­za, któ­rą czu­ję te­raz do tego czło­wie­ka, jest uza­sad­nio­na, czy też nie.

Acz­kol­wiek nie daję wca­le wia­ry fan­ta­stycz­nej le­gen­dzie hin­du­skiej o żół­tym dia­men­cie, mu­szę wy­znać, nim skoń­czę, że kie­ru­ję się w tej spra­wie pew­nym wła­snym za­bo­bo­nem. Jest bo­wiem moim prze­świad­cze­niem lub też moim uro­je­niem, mniej­sza o na­zwę, że zbrod­nia po­cią­ga za sobą karę. Je­stem nie tyl­ko prze­ko­na­ny o wi­nie Hern­ca­stle'a, lecz mam na­wet dość buj­ną wy­obraź­nię, by wie­rzyć, że je­śli za­cho­wa dia­ment, to do­cze­ka chwi­li, gdy bę­dzie tego ża­ło­wał. Je­śli zaś go odda, inni po­ża­łu­ją kie­dyś, że od nie­go ten klej­not przy­ję­li.

OPO­WIEŚĆROZ­DZIAŁ I

W pierw­szej czę­ści „Ro­bin­so­na Kru­zoe”, na stro­nie dwu­dzie­stej dzie­wią­tej, znaj­dą pań­stwo na­stę­pu­ją­ce sło­wa:

„Prze­ko­na­łem się te­raz, acz na­zbyt póź­no, ja­kim sza­leń­stwem jest roz­po­czy­na­nie ja­kie­goś przed­się­wzię­cia, za­nim ob­li­czy­li­śmy kosz­ty i za­nim osza­co­wa­li­śmy na­le­ży­cie wła­sne siły nie­zbęd­ne do jego wy­ko­na­nia”.

Do­pie­ro wczo­raj otwo­rzy­łem swo­je­go „Ro­bin­so­na Kru­zoe” na tym wła­śnie miej­scu. I nie da­lej jak dziś rano (dwu­dzie­ste­go pierw­sze­go maja 1850 roku) przy­szedł do mnie sio­strze­niec mo­jej pani, pan Fran­klin Bla­ke, i od­był ze mną na­stę­pu­ją­cą roz­mo­wę:

– Bet­te­red­ge – po­wie­dział pan Fran­klin – by­łem u ad­wo­ka­ta w pew­nych spra­wach ro­dzin­nych. Roz­ma­wia­li­śmy mię­dzy in­ny­mi o za­gi­nię­ciu hin­du­skie­go dia­men­tu w domu mo­jej ciot­ki w York­shi­re przed dwo­ma laty. Ad­wo­kat są­dził, po­dob­nie zresz­tą jak i ja, że w imię praw­dy na­le­ża­ło­by utrwa­lić całą tę hi­sto­rię na pi­śmie – i to im prę­dzej, tym le­piej.

Nie wie­dząc jesz­cze, do cze­go to zmie­rza, a bę­dąc za­wsze zda­nia, iż dla świę­te­go spo­ko­ju le­piej być za­wsze w zgo­dzie z ad­wo­ka­tem, od­rze­kłem, że ja też tak są­dzę. Pan Fran­klin cią­gnął da­lej:

– W owej spra­wie z dia­men­tem do­bre imię nie­win­nych osób – jak ci zresz­tą wia­do­mo – zo­sta­ło na­ra­żo­ne na szwank wsku­tek nie­sły­cha­nych po­dej­rzeń. W przy­szło­ści zaś do­bra pa­mięć o tych nie­win­nych oso­bach może być na­ra­żo­na na szwank z bra­ku kro­ni­ki wy­pad­ków, do któ­rej mo­gli­by się­gnąć nasi po­tom­ko­wie. Nie ule­ga tedy wąt­pli­wo­ści, że trze­ba spi­sać tę na­szą dziw­ną hi­sto­rię ro­dzin­ną. I wy­da­je mi się, Bet­te­red­ge, że ob­my­śli­li­śmy – ad­wo­kat i ja – wła­ści­wy spo­sób, w jaki na­le­ży tego do­ko­nać.

Bez wąt­pie­nia mo­gli się obaj z tego cie­szyć, ale jak do­tych­czas nie ro­zu­mia­łem, co ja z tym mam wspól­ne­go.

– Mamy do opi­sa­nia pew­ne wy­pad­ki – mó­wił da­lej pan Fran­klin – i mamy pew­ne oso­by, co bra­ły udział w tych wy­pad­kach i mogą je opi­sać. Otóż ad­wo­kat uwa­ża, że po­win­ni­śmy wszy­scy po ko­lei opi­sać tyl­ko te wy­da­rze­nia, zwią­za­ne z Ka­mie­niem Księ­ży­co­wym, któ­re obej­mu­je na­sze oso­bi­ste do­świad­cze­nie. Naj­pierw mu­si­my opo­wie­dzieć, jak dia­ment do­stał się w po­sia­da­nie mo­je­go wuja Hern­ca­stle'a, kie­dy wuj słu­żył w In­diach pięć­dzie­siąt lat temu. Ten wstęp mam już przy so­bie w po­sta­ci sta­re­go do­ku­men­tu ro­dzin­ne­go po­da­ją­ce­go istot­ne szcze­gó­ły w re­la­cji na­ocz­ne­go świad­ka. Na­stęp­nie trze­ba opo­wie­dzieć, jak dia­ment tra­fił przed dwo­ma laty do domu mo­jej ciot­ki w York­shi­re i jak zgi­nął w nie­speł­na dwa­na­ście go­dzin po­tem. Nikt nie wie le­piej od cie­bie, Bet­te­red­ge, co dzia­ło się wte­dy w domu. Mu­sisz więc wziąć pió­ro do ręki i roz­po­cząć kro­ni­kę.

W tych oto sło­wach zo­sta­łem po­in­for­mo­wa­ny o tym, co mam wspól­ne­go ze spra­wą dia­men­tu. Je­że­li cie­ka­wi są pań­stwo, jaką li­nię po­stę­po­wa­nia ob­ra­łem w tych wa­run­kach, mam za­szczyt po­in­for­mo­wać, że zro­bi­łem to samo, co praw­do­po­dob­nie zro­bi­li­by pań­stwo na moim miej­scu. Za­pew­ni­łem skrom­nie, że w żad­nym ra­zie nie po­do­łam ta­kie­mu za­da­niu – czu­jąc jed­no­cze­śnie w du­szy, że spro­stam mu zna­ko­mi­cie, je­że­li tyl­ko pusz­czę wo­dze wro­dzo­nym zdol­no­ściom. Pan Fran­klin mu­siał wi­docz­nie wy­czy­tać z mo­jej twa­rzy owe skry­te uczu­cia, nie dał bo­wiem wia­ry mo­jej skrom­no­ści i na­le­gał, że­bym nie sta­wiał tam swo­im nie­wąt­pli­wym uzdol­nie­niom.

Upły­nę­ły już dwie go­dzi­ny, od­kąd pan Fran­klin mnie po­że­gnał. Le­d­wie od­szedł, za­sia­dłem od razu do biur­ka, żeby roz­po­cząć pi­sa­nie. I od tej chwi­li (mimo nie­wąt­pli­wych zdol­no­ści) sie­dzę tu bez­rad­nie, prze­ko­nu­jąc się o tym, o czym prze­ko­nał się już nie­gdyś Ro­bin­son Kru­zoe – mia­no­wi­cie, ja­kim sza­leń­stwem jest roz­po­czy­na­nie przed­się­wzię­cia, za­nim ob­li­czy­li­śmy jego kosz­ty i za­nim osza­co­wa­li­śmy na­le­ży­cie wła­sne siły. Pro­szę pa­mię­tać, że otwo­rzy­łem przy­pad­kiem książ­kę na tym ustę­pie i nie da­lej jak na dzień przed­tem, nim przy­stą­pi­łem do ni­niej­sze­go za­da­nia, nie­chże mi więc kto po­wie, czy to nie jest pro­roc­two!

Nie je­stem za­bo­bon­ny, prze­czy­ta­łem w ży­ciu kupę ksią­żek i mam się za czło­wie­ka na swój spo­sób świa­tłe­go. Cho­ciaż prze­kro­czy­łem już sie­dem­dzie­siąt­kę, mam żwa­wą pa­mięć i ta­kież nogi, pro­szę więc nie uwa­żać tego za zda­nie igno­ran­ta, kie­dy stwier­dzę, że dru­giej ta­kiej książ­ki jak „Ro­bin­son Kru­zoe” nikt nig­dy nie na­pi­sał i z pew­no­ścią nie na­pi­sze. Przez dłu­gie lata pod­da­wa­łem tę książ­kę pró­bom (za­zwy­czaj przy faj­ce moc­ne­go ty­to­niu)

i prze­ko­na­łem się, że była mi wier­nym przy­ja­cie­lem we wszyst­kich oka­zjach na­sze­go ziem­skie­go ży­wo­ta. Kie­dy jest mi mar­kot­no – „Ro­bin­son Kru­zoe”. Kie­dy po­trze­ba mi rady – „Ro­bin­son Kru­zoe”. Daw­niej, kie­dy żona wier­ci­ła mi dziu­ry w brzu­chu, te­raz, kie­dy wy­pi­ję kro­pel­kę po­nad mia­rę – „Ro­bin­son Kru­zoe”. Znisz­czy­łem już sześć gru­bych „Ro­bin­so­nów Kru­zoe”, bo tak cięż­ko mu­sia­ły u mnie pra­co­wać. Te­raz moja pani na ostat­nie swo­je uro­dzi­ny dała mi siód­me­go. Wy­pi­łem z tej oka­zji kro­pel­kę za dużo, ale „Ro­bin­son Kru­zoe” za­raz mnie wy­le­czył. Cena czte­ry szy­lin­gi sześć pen­sów, w nie­bie­skiej opra­wie, z ob­raz­kiem na okład­ce.

Ale to wszyst­ko ja­koś nie przy­po­mi­na wca­le po­cząt­ku opo­wia­da­nia o dia­men­cie, praw­da? Od­bie­gam wciąż od te­ma­tu, szu­ka­jąc Bóg wie cze­go i Bóg wie gdzie. A więc za ła­ska­wym po­zwo­le­niem pań­stwa weź­mie­my te­raz czy­stą kart­kę pa­pie­ru i za­cznie­my od nowa.ROZ­DZIAŁ II

Kil­ka wier­szy wy­żej wspo­mnia­łem o mo­jej pani. Otóż dia­ment nie zna­la­zł­by się nig­dy w na­szym domu, w któ­rym po­tem za­gi­nął, gdy­by nie do­sta­ła go w pre­zen­cie cór­ka mo­jej pani, a cór­ka mo­jej pani nie mo­gła­by nig­dy do­stać ta­kie­go pre­zen­tu, gdy­by nie moja pani, któ­ra (w bó­lach i męce) wy­da­ła ją na świat. Wo­bec tego, je­że­li za­cznie­my od mo­jej pani, bę­dzie to cał­kiem wła­ści­wy po­czą­tek, a to, po­zwo­lę so­bie nad­mie­nić, gdy się ma przed sobą ta­kie za­da­nie, ja­kie ja mam w tej chwi­li, jest na­praw­dę wiel­ką po­cie­chą.

Je­że­li mają pań­stwo ja­kąś stycz­ność z ele­ganc­kim świa­tem, sły­sze­li pań­stwo nie­za­wod­nie o trzech pięk­nych pan­nach Hern­ca­stle, pan­nie Ade­laj­dzie, pan­nie Ka­ro­li­nie i pan­nie Ju­lii. Ta ostat­nia, naj­młod­sza z trzech sióstr, jest, moim zda­niem, ob­da­rzo­na naj­lep­szym ser­cem, a jak się pań­stwo za chwi­lę prze­ko­na­ją, nie bra­kło mi spo­sob­no­ści, że­bym so­bie ta­kie zda­nie wy­ro­bił. Wstą­pi­łem na służ­bę do sta­re­go lor­da, ich ojca (dzię­ki Bogu, że ta hi­sto­ria z dia­men­tem wca­le go nie do­ty­czy, bo sta­ry pan miał naj­bar­dziej cię­ty ję­zyk i naj­bar­dziej po­ryw­cze uspo­so­bie­nie ze wszyst­kich lu­dzi wszyst­kich sta­nów, ja­kich zna­łem w ży­ciu) – więc, jak po­wia­dam, wstą­pi­łem w wie­ku lat pięt­na­stu na służ­bę do sta­re­go lor­da, jako paź na usłu­gi trzech szla­chet­nie uro­dzo­nych pa­nien. Prze­by­wa­łem tam aż do cza­su, kie­dy pan­na Ju­lia po­ślu­bi­ła nie­bosz­czy­ka pana Joh­na Ve­rin­de­ra. Prze­zac­ny to był czło­wiek, któ­re­mu bra­ko­wa­ło tyl­ko ko­goś, kto by nim po­kie­ro­wał, no i mó­wiąc mię­dzy nami, tra­fił na od­po­wied­nią oso­bę, a co wię­cej, tak mu to po­słu­ży­ło, że roz­kwitł, roz­tył się i żył szczę­śli­wie od dnia, gdy moja pani za­pro­wa­dzi­ła go do oł­ta­rza, aż do dnia swej lek­kiej śmier­ci, gdy moja pani czu­wa­ła przy jego łożu i za­mknę­ła mu oczy.

Nie nad­mie­ni­łem jesz­cze, że prze­nio­słem się wraz z pan­ną mło­dą tu­taj, do domu i ma­jęt­no­ści jej mał­żon­ka.

– Sir Joh­nie – rze­kła moja pani – nie mogę się obejść bez Ga­brie­la Bet­te­red­ge'a.

– Mi­la­dy – od­parł sir John – w ta­kim ra­zie ja też nie mogę się bez nie­go obejść.

Taki za­wsze był dla niej – i w taki oto spo­sób prze­sze­dłem do nie­go na służ­bę. Było mi obo­jęt­ne, do­kąd pój­dę, by­le­śmy się nie roz­sta­wa­li z moją pa­nią.

Wi­dząc, że moja pani in­te­re­su­je się pra­cą w ogro­dzie, rol­nic­twem i tak da­lej, ja rów­nież za­in­te­re­so­wa­łem się tym wszyst­kim – zwłasz­cza że by­łem siód­mym sy­nem drob­ne­go far­me­ra. Moja pani po­sta­ra­ła się, abym zo­stał po­moc­ni­kiem rząd­cy, a ja ze swej stro­ny nie szczę­dzi­łem sta­rań, wy­wią­zy­wa­łem się z obo­wiąz­ków ku ogól­ne­mu za­do­wo­le­niu i od­po­wied­nio do tego awan­so­wa­łem. W kil­ka lat póź­niej, w po­nie­dzia­łek, jak dziś pa­mię­tam, moja pani po­wie­dzia­ła:

– Sir Joh­nie, pań­ski rząd­ca to sta­ry głu­piec. Spen­sjo­nuj go hoj­nie i nie­chaj Ga­briel Bet­te­red­ge zaj­mie jego miej­sce.

We wto­rek, jak dziś pa­mię­tam, sir John po­wia­da:

– Mi­la­dy, spen­sjo­no­wa­łem hoj­nie rząd­cę i Ga­briel Bet­te­red­ge za­jął jego miej­sce.

Sły­szy się nie­raz o złym po­ży­ciu róż­nych mał­żeństw – tu mamy przy­kład cze­goś wręcz prze­ciw­ne­go. Nie­chże to bę­dzie ostrze­że­niem dla jed­nych, a za­chę­tą dla in­nych, ja zaś tym­cza­sem będę kon­ty­nu­ował swo­je opo­wia­da­nie.

Było mi więc jak u Pana Boga za pie­cem, po­wie­dzą pań­stwo za­pew­ne. Pia­sto­wa­łem za­szczyt­ne sta­no­wi­sko, miesz­ka­łem we wła­snym dom­ku, rano ob­cho­dzi­łem do­bra, po po­łu­dniu ro­bi­łem ra­chun­ki, wie­czo­rem pa­li­łem faj­kę i roz­ko­szo­wa­łem się „Ro­bin­so­nem Kru­zoe”. Cze­góż mo­gło mi bra­ko­wać do szczę­ścia? Ale pro­szę so­bie przy­po­mnieć, cze­go bra­ko­wa­ło Ada­mo­wi, gdy był sam w raj­skim ogro­dzie, i je­że­li nie mają pań­stwo tego za złe Ada­mo­wi, to niech nie bio­rą za złe i mnie.

Oko moje pa­dło tedy na ko­bie­tę, któ­ra pro­wa­dzi­ła mi go­spo­dar­stwo. Na­zy­wa­ła się Se­li­na Goby. Je­śli cho­dzi o wy­bór żony, zga­dzam się z nie­bosz­czy­kiem Wil­lia­mem Cob­bet­tem. „Niech two­ja nie­wia­sta do­brze prze­żu­wa po­ży­wie­nie i cho­dząc moc­no sta­wia sto­py, a mo­żesz być spo­koj­ny”. Se­li­na Goby speł­nia­ła oby­dwa te wa­run­ki i był to je­den z po­wo­dów, dla któ­rych się z nią oże­ni­łem. Mia­łem też inny jesz­cze po­wód, na któ­ry wpa­dłem już sam bez ni­czy­jej po­mo­cy. Se­li­na jako ko­bie­ta nie­za­męż­na ka­za­ła mi pła­cić so­bie okre­ślo­ną sumę za swo­je utrzy­ma­nie i usłu­gi. Se­li­na jako moja żona nie mo­gła­by już żą­dać ode mnie pie­nię­dzy za swo­je utrzy­ma­nie i mu­sia­ła­by usłu­gi­wać mi za dar­mo. Taki był mój punkt wi­dze­nia na tę spra­wę – oszczęd­ność z do­dat­kiem odro­bi­ny mi­ło­ści. Przed­sta­wi­łem wszyst­ko mo­jej pani do­kład­nie tak, ja­kem to so­bie wy­kal­ku­lo­wał.

– Za­sta­no­wi­łem się do­brze nad Se­li­na Goby, wiel­moż­na pani – rze­kłem – i wy­da­je mi się, że ta­niej bę­dzie oże­nić się z nią, niż ją utrzy­my­wać.

Moja pani wy­buch­nę­ła śmie­chem i po­wie­dzia­ła, że nie wie, czym się bar­dziej gor­szyć – moim spo­so­bem mó­wie­nia czy mo­imi za­sa­da­mi. Roz­śmie­szy­ło ją wi­docz­nie coś z tych rze­czy, któ­rych czło­wiek nie ro­zu­mie, je­śli nie jest oso­bą wy­so­ko uro­dzo­ną. Ale zro­zu­mia­łem w każ­dym ra­zie, że wol­no mi te­raz przed­sta­wić spra­wę Se­li­nie, po­sze­dłem więc do niej i wszyst­ko jej wy­ło­ży­łem. I co Se­li­na po­wie­dzia­ła? Boże! Chy­ba nie zna­ją pań­stwo wca­le ko­biet, sko­ro o to py­ta­ją! Oczy­wi­ście że po­wie­dzia­ła: „tak”.

Kie­dy czas ślu­bu już się zbli­żał i za­czę­ło się mó­wić, że mu­szę ku­pić so­bie na tę uro­czy­stość nowy sur­dut, po­czu­łem, że opusz­cza mnie od­wa­ga. Po­py­ta­łem in­nych męż­czyzn, co czu­li znaj­du­jąc się w mo­jej in­te­re­su­ją­cej sy­tu­acji – wszy­scy wy­zna­li, że na jaki ty­dzień przed wiel­kim wy­da­rze­niem w skry­to­ści du­cha chęt­nie by się z ca­łe­go przed­się­wzię­cia wy­krę­ci­li. Ja po­su­ną­łem się nie­co da­lej od nich, zdo­by­łem się na od­wa­gę i spró­bo­wa­łem się na­praw­dę wy­krę­cić. Nie za dar­mo, o nie! By­łem zbyt spra­wie­dli­wym czło­wie­kiem, żeby się spo­dzie­wać, że Se­li­na zwol­ni mnie za dar­mo. Re­kom­pen­sa­ta dla ko­bie­ty, kie­dy męż­czy­zna zry­wa na­rze­czeń­stwo, jest jed­nym z punk­tów pra­wa an­giel­skie­go. Przez sza­cu­nek więc dla pra­wa i po do­kład­nym na­my­śle za­pro­po­no­wa­łem Se­li­nie Goby pie­rzy­nę i pięć­dzie­siąt szy­lin­gów za unie­waż­nie­nie za­rę­czyn. Nie uwie­rzą pań­stwo za­pew­ne, ale to jed­nak jest szcze­ra praw­da – Se­li­na była tak głu­pia, że się nie zgo­dzi­ła Po­tem wszyst­ko już oczy­wi­ście było dla mnie skoń­czo­ne. Ku­pi­łem moż­li­wie jak naj­ta­niej nowy sur­dut i po­sta­ra­łem się, żeby i resz­ta jak naj­ta­niej mnie kosz­to­wa­ła. Nie by­li­śmy mał­żeń­stwem ani szczę­śli­wym, ani nie­szczę­śli­wym – ot tak, pół na pół. Sam nie wiem, jak to się dzia­ło, ale za­wsze ja­koś mimo naj­lep­szych in­ten­cji wcho­dzi­li­śmy so­bie w dro­gę. Kie­dy chcia­łem wejść po scho­dach na górę, to moja żona aku­rat scho­dzi­ła w dół a znów kie­dy moja żona chcia­ła zejść na dół, ja wła­śnie wcho­dzi­łem na górę. We­dług mo­je­go do­świad­cze­nia na tym po­le­ga isto­ta po­ży­cia mał­żeń­skie­go.

Po pię­ciu la­tach nie­po­ro­zu­mień na scho­dach po­do­ba­ło się Opatrz­no­ści uwol­nić nas od sie­bie po­przez za­bra­nie z tego pa­do­łu mo­jej żony. Zo­sta­łem z moją małą có­recz­ką, Pe­ne­lo­pą, nie ma­jąc in­nych dzie­ci. Wkrót­ce po­tem umarł sir John… moja pani zo­sta­ła ze swo­ją małą có­recz­ką, pan­ną Ra­che­lą, nie ma­jąc in­nych dzie­ci. Mu­sia­łem chy­ba opi­sać bar­dzo nie­udol­nie za­le­ty ser­ca mo­jej pani, je­śli trze­ba jesz­cze pań­stwu nad­mie­niać, że moja mała Pe­ne­lo­pa wy­cho­wy­wa­ła się pod okiem mo­jej prze­do­brej chle­bo­daw­czy­ni, że po­sy­ła­no ją do szko­ły, uczo­no i wy­kształ­co­no na by­strą dzie­wecz­kę a kie­dy do­szła do wła­ści­we­go wie­ku, awan­so­wa­ła na oso­bi­stą po­ko­jów­kę pan­ny Ra­che­li.

Co do mnie, ro­bi­łem swo­je jako rząd­ca rok po roku aż do Bo­że­go Na­ro­dze­nia 1847 roku, kie­dy w ży­ciu moim na­stą­pi­ła zmia­na. Tego dnia moja pani za­pro­si­ła się do mo­je­go dom­ku na fi­li­żan­kę her­ba­ty. By­li­śmy sami Moja pani po­wie­dzia­ła, źe li­cząc od chwi­li, kie­dy przy­sze­dłem jako paź do domu jej ojca, słu­żę jej już prze­szło pięć­dzie­siąt lat, i wrę­czy­ła mi pięk­ną weł­nia­ną ka­mi­zel­kę, któ­rą zro­bi­ła wła­sno­ręcz­nie, aby mi było cie­pło w mroź­ne dni zi­mo­we.

Bra­kło mi po pro­stu słów, żeby po­dzię­ko­wać mo­jej pani za wiel­ki za­szczyt któ­ry mi wy­świad­czy­ła. Ku mo­je­mu zdu­mie­niu oka­za­ło się jed­nak że ka­mi­zel­ka nie jest wca­le za­szczy­tem, lecz ła­pów­ką. Moja pani do­strze­gła że się sta­rze­ję, za­nim jesz­cze ja sam to za­uwa­ży­łem, i przy­szła do mo­je­go dom­ku chcąc na­mó­wić mnie (je­śli wol­no użyć mi ta­kie­go zwro­tu), bym wy­rzekł się cięż­kiej pra­cy rząd­cy i spę­dził resz­tę dni swo­ich w spo­ko­ju jako och­mistrz w jej domu. Opie­ra­łem się, póki mo­głem; są­dzi­łem, iż za­ży­wa­jąc nie­za­słu­żo­ne­go spo­czyn­ku okry­ję się wsty­dem. Moja pani jed­nak zna­ła moje sła­be stro­ny i umia­ła do mnie tra­fić, w koń­cu więc ocie­ra­jąc oczy nową weł­nia­na ka­mi­zel­ką po­wie­dzia­łem, że się nad tym za­sta­no­wię.

Po­nie­waż po odej­ściu mo­jej pani by­łem w okrop­nej roz­ter­ce du­cha ucie­kłem się do le­kar­stwa, któ­re nig­dy jesz­cze nie za­wio­dło mnie w chwi­lach zwąt­pie­nia. Za­pa­li­łem faj­kę i zaj­rza­łem do „Ro­bin­so­na Kru­zoe” Nie upły­nę­ło jesz­cze pięć mi­nut, gdy na­tra­fi­łem w tej nie­zwy­kłej księ­dze na taki krze­pią­cy ustęp (stro­na 158): „Ko­cha­my dziś to, cze­go ju­tro nie­na­wi­dzi­my”. I od razu uj­rza­łem przed sobą wy­tknię­tą dro­gę. Dziś z ca­łe­go ser­ca chcę być nadal rząd­cą ma­jąt­ku, ju­tro zaś, zgod­nie z za­pew­nie­niem Ro­bin­so­na Kru­zoe wszyst­ko się może od­mie­nić. Uspo­ko­jo­ny tym za­sną­łem jako rząd­ca ma­jąt­ku lady Ve­rin­der, obu­dzi­łem się zaś na­za­jutrz rano jako och­mistrz lady Ve­rin­der. Wszyst­ko od­by­ło się po­myśl­nie, a za­wdzię­czam to je­dy­nie „Ro­bin­so­no­wi Kru­zoe”!

Moja cór­ka Pe­ne­lo­pa zaj­rza­ła mi wła­śnie przez ra­mię, żeby zo­ba­czyć, co już na­pi­sa­łem. Po­wia­da, że na­pi­sa­łem bar­dzo pięk­nie i wszyst­ko jest praw­dą co do sło­wa. Wy­su­wa jed­nak je­den za­rzut. Po­wia­da, że to, co do­tych­czas na­pi­sa­łem, nie ma nic wspól­ne­go z tym, co za­mie­rza­łem na­pi­sać. Mam opo­wie­dzieć dzie­je dia­men­tu, a za­miast tego opo­wia­dam wła­sny ży­cio­rys. Szcze­gól­ne to zja­wi­sko, któ­re­go naj­zu­peł­niej nie mogę zro­zu­mieć. Cie­kaw je­stem, czy pa­nom, któ­rzy za­ra­bia­ją na ży­cie pi­sa­niem ksią­żek, też prze­szka­dza cią­gle ich wła­sna oso­ba, jak to się dzie­je ze mną? Je­że­li tak, to im ser­decz­nie współ­czu­ję. Tym­cza­sem zno­wu źle za­czą­łem i zmar­no­wa­łem spo­ro do­bre­go pa­pie­ru. Cóż więc te­raz na to po­ra­dzić? Nic chy­ba, poza tym, że pań­stwo mu­szą zdo­być się na cier­pli­wość, a ja roz­pocz­nę hi­sto­rię po raz trze­ci.ROZ­DZIAŁ III

Spra­wę tego, jak roz­po­cząć na­le­ży­cie opo­wia­da­nie, pró­bo­wa­łem roz­strzy­gnąć w spo­sób dwo­ja­ki. Po pierw­sze po­skro­ba­łem się w gło­wę, co nie dało żad­nych wy­ni­ków. Po dru­gie po­ra­dzi­łem się mo­jej cór­ki Pe­ne­lo­py, któ­ra pod­su­nę­ła mi zu­peł­nie nowy po­mysł.

Pe­ne­lo­pa są­dzi, że po­wi­nie­nem opi­sać do­kład­nie wszyst­ko, co za­szło, dzień po dniu, po­czy­na­jąc od chwi­li, kie­dy­śmy się do­wie­dzie­li, że pan Fran­klin Bla­ke ma nam zło­żyć wi­zy­tę. Kie­dy się sku­pi uwa­gę na okre­ślo­nej da­cie, aż dziw bie­rze, ile szcze­gó­łów od­sła­nia po­bu­dzo­na w ten spo­sób pa­mięć. Głów­na trud­ność po­le­ga na usta­le­niu dat. Ale Pe­ne­lo­pa przy­rze­kła, że zro­bi to za mnie przy po­mo­cy swe­go dzien­nicz­ka, bo na­uczo­no ją pro­wa­dzić dzien­nik jesz­cze w szko­le i pro­wa­dzi go po dziś dzień. Za­pro­po­no­wa­łem dal­sze ulep­sze­nie tego po­my­słu, mia­no­wi­cie, żeby Pe­ne­lo­pa spi­sa­ła za­miast mnie tę hi­sto­rię na pod­sta­wie swe­go dzien­nicz­ka, od­po­wie­dzia­ła jed­nak, za­ru­mie­nio­na i gniew­na, że dzien­nik prze­zna­czo­ny jest tyl­ko dla niej sa­mej i nikt z ży­ją­cych nie do­wie się nig­dy, co w nim jest na­pi­sa­ne. Na py­ta­nie, co to zna­czy, od­par­ła: – Nic!

Ja jed­nak wiem, co to zna­czy – spra­wy ser­co­we.

Roz­po­czy­na­jąc więc ni­niej­szą opo­wieść zgod­nie z pla­nem Pe­ne­lo­py, po­zwa­lam so­bie stwier­dzić, że we­zwa­no mnie pil­nie pew­ne­go wtor­ku do sa­lo­nu mo­jej pani. Było to 24 maja 1848 roku.

– Ga­brie­lu – rze­kła moja pani – mam no­wi­ny, któ­re cię za­dzi­wią. Fran­klin Bla­ke wró­cił zza gra­ni­cy. Za­trzy­mał się u swe­go ojca w Lon­dy­nie i przy­jeż­dża do nas ju­tro z dłuż­szą wi­zy­tą. Za­ba­wi aż do uro­dzin Ra­che­li.

Gdy­bym miał ka­pe­lusz w ręku, tyl­ko chy­ba sza­cu­nek dla mo­jej pani po­wstrzy­mał­by mnie od pod­rzu­ce­nia go pod su­fit. Nie wi­dzia­łem pana

Fran­kli­na od cza­sów, kie­dy jako mały chło­piec miesz­kał wraz z nami w tym domu Był, o ile pa­mię­ta­łem, naj­mil­szym chłop­cem, jaki kie­dy­kol­wiek strze­lał z pro­cy i wy­bi­jał od cza­su do cza­su szy­by Pan­na Ra­che­la, któ­ra była obec­na przy tej sce­nie i do któ­rej zwró­ci­łem się z po­wyż­szą uwa­gą, od­rze­kła ze o ile ją pa­mię­tać nie myli, był to naj­strasz­liw­szy de­spo­ta, jaki kie­dy­kol­wiek mal­tre­to­wał lal­ki i do­pro­wa­dzał małe dziew­czyn­ki do sta­nu cał­ko­wi­te­go wy­czer­pa­nia, zmu­sza­jąc je do za­ba­wy w ko­ni­ki – Ile­kroć po­my­ślę o Fran­kIi­nie Bla­ke u, pło­nę z gnie­wu i umie­ram ze zmę­cze­nia – za­kon­klu­do­wa­ła Za­py­ta­ją pań­stwo na­tu­ral­nie, jak to się sta­ło, ze pan Fran­klin spę­dził za gra­ni­cą wszyst­kie te lata od cza­su, kie­dy był dziec­kiem, aż do chwil! kie­dy osią­gnął wiek doj­rza­ły Od­po­wia­dam więc jego oj­ciec miał nie­szczę­ście być naj­bliż­szym dzie­dzi­cem ty­tu­łu ksią­żę­ce­go, ale nie mógł tego do­wieść Oto jak się ta spra­wa przed­sta­wia w krót­kich sło­wach Naj­star­sza sio­stra mo­jej pani po­ślu­bi­ła zna­ne­go po­wszech­nie pana Bla­ke a – rów­nie słyn­ne­go ze swej wiel­kiej for­tu­ny, jak i z wiel­kie­go pro­ce­su, któ­ry pro­wa­dził Przez wie­le lat za­drę­czał try­bu­na­ły na­szej oj­czy­zny żą­da­jąc, aby ak­tu­al­ne­mu księ­ciu ode­bra­no ty­tuł i wło­ści wpro­wa­dza­jąc na miej­sce tego księ­cia jego, pana Bla­ke'a Nie po­tra­fił­bym wy­li­czyć ilu ad­wo­ka­tom na­bił przy tym kab­zę i ile spo­koj­nych ską­di­nąd oby­wa­te­li po­kłó­ci­ło się śmier­tel­nie o to, czy pre­ten­sje pana Bla­ke'a są słusz­ne czy tez nie. W każ­dym ra­zie żona jego i tro­je spo­śród dzie­ci zmar­ło, za­nim try­bu­na­ły po­sta­no­wi­ły wresz­cie wska­zać mu drzwi i nie od­bie­rać mu wię­cej pie­nię­dzy Kie­dy się wszyst­ko skoń­czy­ło, ak­tu­al­ny ksią­żę po­zo­stał przy swym ty­tu­le pan Bla­ke do­szedł do wnio­sku, ze ma tyl­ko jed­ną dro­gę wy­rów­na­nia ra­chun­ków z oj­czy­zną za spo­sób, w jak, go po­trak­to­wa­ła – po­sta­no­wił mia­no­wi­cie po­zba­wić ją za­szczy­tu wy­cho­wa­nia swe­go syna „Jak mogę ufać ro­dzi­mym in­sty­tu­cjom – mó­wił – po tym, jak te in­sty­tu­cje obe­szły się ze mną? Do­daj­my jesz­cze, ze pan Bla­ke nie zno­sił w ogó­le chłop­ców nie wy­łą­cza­jąc wła­sne­go syna, a przy­zna­ją pań­stwo, że rzecz cała mo­gła mieć tyl­ko je­den wy­nik Ode­bra­no nam pa­ni­cza Fran­kli­na wy­sła­no go do jed­nej z in­sty­tu­cji, któ­rym jego oj­ciec ufał, mia­no­wi­cie do za­kła­du wy­cho­waw­cze­go w Niem­czech Na­le­ży jed­nak nad­mie­nić, iż sam pan Bla­ke po­zo­stał so­bie wy­god­nie w An­glii, aby uszla­chet­niać umy­sły swych ro­da­ków w par­la­men­cie i pi­sać trak­tat o ak­tu­al­nym księ­ciu, któ­re­go to trak­ta­tu po dziś dzień nie za­koń­czył.

Pro­szę! Dzię­ki Bogu, tę część wresz­cie opo­wie­dzia­łem! Ani pań­stwo ani ja nie po­trze­bu­je­my się już trosz­czyć o pana Bla­ke'a – se­nio­ra. Po­zo­staw­my go jego ty­tu­ło­wi ksią­żę­ce­mu i zaj­mij­my się dia­men­tem.

Dia­ment zaś każe nam wró­cić do pana Fran­kli­na, któ­ry (bę­dąc zresz­tą w tej spra­wie tyl­ko nie­win­nym na­rzę­dziem losu) przy­wiózł ów fa­tal­ny klej­not do na­sze­go domu, Ko­cha­ny chło­piec nie za­po­mi­nał o nas prze­by­wa­jąc za gra­ni­cą Pi­sy­wał od cza­su do cza­su – nie­kie­dy do mo­jej pani, nie­kie­dy do pan­ny Ra­che­li, a nie­kie­dy do mnie Przed jego wy­jaz­dem za­war­li­śmy pew­ną trans­ak­cję po­le­ga­ją­cą na tym, ze po­ży­czył ode mnie kłę­bek sznur­ka, scy­zo­ryk o czte­rech ostrzach oraz sie­dem szy­lin­gów i sześć pen­sów w go­tów­ce, któ­rych to pie­nię­dzy do­tych­czas nie zo­ba­czy­łem i nig­dy już pew­nie nie zo­ba­czę. Li­sty jego do mnie do­ty­czy­ły dal­szych po­ży­czek. Wie­dzia­łem jed­nak od mo­jej pani, że po­wo­dzi mu się za gra­ni­cą do­brze i że do­ra­sta po­myśl­nie. Kie­dy na­uczył się już wszyst­kie­go, cze­go mo­gły go na­uczyć za­kła­dy nie­miec­kie, udał się w po­szu­ki­wa­niu wie­dzy do Fran­cji, a na­stęp­nie do Włoch. W wy­ni­ku tych wę­dró­wek stał się, o ile się orien­tu­ję, uni­wer­sal­nym ge­niu­szem. Tro­chę pi­sał, tro­chę ma­lo­wał, tro­chę śpie­wał, grał i kom­po­no­wał, po­ży­cza­jąc, jak po­dej­rze­wam, od kogo się da, po­dob­nie jak po­ży­czał ode mnie. Kie­dy osią­gnął peł­no­let­ność, odzie­dzi­czył for­tu­nę mat­ki (sie­dem­set fun­tów rocz­nie), któ­ra prze­cie­kła przez jego ręce jak przez sito. Im wię­cej miał pie­nię­dzy, tym wię­cej było mu po­trze­ba. Pan Fran­klin bo­wiem miał w kie­sze­ni dziu­rę, któ­rej nic w świe­cie nie zdo­ła­ło za­szyć. Gdzie­kol­wiek się znaj­do­wał, był po­wszech­nie lu­bia­ny za żywe uspo­so­bie­nie i miły spo­sób by­cia. Miesz­kał tu, ów­dzie i wszę­dzie, ad­res jego (jak sam po­wia­dał) brzmiał: „Eu­ro­pa, po­ste re­stan­te – prze­cho­wać do chwi­li zgło­sze­nia się ad­re­sa­ta”. Dwu­krot­nie po­sta­na­wiał już wró­cić do An­glii, by nas od­wie­dzić, i dwu­krot­nie (da­ru­ją mi pań­stwo fry­wol­ność) ja­kaś ano­ni­mo­wa ko­bie­ta sta­wa­ła mu na dro­dze i go za­trzy­my­wa­ła. Trze­cia pró­ba jed­nak uwień­czy­ła się po­wo­dze­niem, jak wie­dzą już pań­stwo z tego, co po­wie­dzia­ła mi moja pani. W czwar­tek, dwu­dzie­ste­go pią­te­go maja, mie­li­śmy prze­ko­nać się po raz pierw­szy, na ja­kie­go męż­czy­znę wy­rósł nasz mały chło­piec. Miał do­brą krew w ży­łach, od­zna­czał się wiel­ką od­wa­gą i skoń­czył wła­śnie dwa­dzie­ścia pięć lat. Te­raz wie­dzą pań­stwo o panu Fran­kli­nie Bla­ke'u do­kład­nie tyle, co wie­dzia­łem ja, za­nim pan Fran­klin zje­chał do na­sze­go domu.

We czwar­tek była prze­ślicz­na po­go­da i moja pani wraz z pan­ną Ra­che­lą (nie spo­dzie­wa­jąc się pana Fran­kli­na przed wie­czo­rem) po­je­cha­ły na lunch do pew­nych przy­ja­ciół w są­siedz­twie.

Po ich od­jeź­dzie po­sze­dłem obej­rzeć po­kój przy­go­to­wa­ny dla na­sze­go go­ścia i prze­ko­na­łem się, że wszyst­ko jest w po­rząd­ku. Na­stęp­nie, bę­dąc w domu mo­jej pani nie tyl­ko och­mi­strzem, ale i pod­cza­szym (na swo­je wła­sne żą­da­nie, za­zna­czam, nie mo­głem bo­wiem znieść, żeby kto­kol­wiek inny miał klu­cze od piw­ni­cy nie­bosz­czy­ka sir Joh­na) – na­stęp­nie więc przy­nio­słem z piw­ni­cy parę bu­te­lek na­sze­go sław­ne­go wina la­to­ur i po­sta­wi­łem je w cie­płym miej­scu, żeby się tro­chę ogrza­ło przed obia­dem. A że to, co do­bre jest dla sta­re­go wina, do­bre jest rów­nież dla sta­rych ko­ści, po­sta­no­wi­łem wziąć swój wy­pla­ta­ny fo­tel i usiąść w słoń­cu na ku­chen­nym po­dwór­ku, gdy na­raz z ta­ra­su przed re­zy­den­cją mo­jej pani do­biegł mnie od­głos przy­po­mi­na­ją­cy ci­che bi­cie w bęb­ny.

Uda­łem się tedy na ta­ras i uj­rza­łem trzech ma­ho­nio­wych Hin­du­sów w bia­łych płó­cien­nych sza­tach i pan­ta­lo­nach, któ­rzy wpa­try­wa­li się w okna domu.

Hin­du­si, jak do­strze­głem po przyj­rze­niu się, mie­li za­wie­szo­ne przed sobą na tem­bla­kach małe ręcz­ne bę­ben­ki. Za nimi stał mały, wą­tły, ja­sno­wło­sy chło­piec an­giel­ski, trzy­ma­jąc w ręku wo­rek. Po­my­śla­łem so­bie, że Hin­du­si są wę­drow­ny­mi ku­gla­rza­mi, a chło­piec z wor­kiem nosi pew­nie ich na­rzę­dzia pra­cy. Je­den z nich, któ­ry mó­wił po an­giel­sku i od­zna­czał się, mu­szę przy­znać, nie­ska­zi­tel­ny­mi ma­nie­ra­mi, po­in­for­mo­wał mnie za chwi­lę, że przy­pusz­cze­nie moje było słusz­ne. Po­pro­sił o po­zwo­le­nie za­de­mon­stro­wa­nia swo­ich sztu­czek w obec­no­ści pani domu.

Mu­szę tu za­zna­czyć, że nie je­stem by­najm­niej zgorzk­nia­łym i zrzęd­nym star­cem. Na ogół bio­rąc prze­pa­dam za wszel­ką za­ba­wą i nie czu­ję nig­dy nie­uf­no­ści do in­nych tyl­ko dla­te­go, że mają skó­rę tro­chę ciem­niej­szą ode mnie. Ale naj­lep­si spo­śród nas mają swo­je sła­bost­ki, moja zaś po­le­ga na tym, że kie­dy ko­szyk ze sre­brem ro­dzin­nym stoi na sto­le w otwar­tym kre­den­sie, wi­dok ob­ce­go przy­by­sza od­zna­cza­ją­ce­go się ma­nie­ra­mi znacz­nie gład­szy­mi od mo­ich na­tych­miast mi o tym ko­szy­ku przy­po­mi­na. Wo­bec po­wyż­sze­go oznaj­mi­łem Hin­du­so­wi, że pani nie ma w domu i wy­pro­si­łem go wraz z to­wa­rzy­sza­mi. Ukło­nił mi się pięk­nie w od­po­wie­dzi, po czym od­da­lił się na­tych­miast. Ja ze swej stro­ny po­wró­ci­łem do wy­pla­ta­ne­go fo­te­la, usa­do­wi­łem się po sło­necz­nej stro­nie po­dwó­rza i za­pa­dłem (sko­ro mam wy­znać praw­dę), je­śli nie w sen, to w każ­dym ra­zie w drzem­kę.

Obu­dzi­ła mnie moja cór­ka Pe­ne­lo­pa, któ­ra przy­bie­gła z ta­kim krzy­kiem, jak­by się pa­li­ło. I jak pań­stwo my­ślą, cze­go chcia­ła? Chcia­ła, żeby za­trzy­mać na­tych­miast trzech ku­gla­rzy hin­du­skich, bo wie­dzą, kto ma przy­je­chać do nas z Lon­dy­nu i mają złe za­mia­ry w sto­sun­ku do pana Fran­kli­na Bla­ke'a.

Imię pana Fran­kli­na spra­wi­ło, że ock­ną­łem się od razu. Otwo­rzy­łem oczy i ka­za­łem dziew­czy­nie wy­tłu­ma­czyć spo­koj­nie, o co cho­dzi.

Oka­za­ło się, że Pe­ne­lo­pa wró­ci­ła wła­śnie z dom­ku odźwier­ne­go przy bra­mie, gdzie ga­wę­dzi­ła z cór­ką odźwier­ne­go. Oby­dwie dziew­czy­ny wi­dzia­ły, jak Hin­du­si ode­szli po roz­mo­wie ze mną. Dziew­czę­ta wbi­ły so­bie na­tych­miast do gło­wy, że Hin­du­si źle trak­tu­ją chłop­ca – tyl­ko zresz­tą dla­te­go, że był ład­ny i wy­glą­dał na sła­bo­wi­te­go. Prze­kra­dły się więc wzdłuż we­wnętrz­nej stro­ny ży­wo­pło­tu, aby ob­ser­wo­wać dal­sze po­czy­na­nia cu­dzo­ziem­ców. I oto jak nie­zwy­kłe rze­czy uj­rza­ły:

Cu­dzo­ziem­cy za­trzy­ma­li się na dro­dze i ro­zej­rze­li się wo­ko­ło, jak by chcąc się upew­nić, że są sami. Po­tem wszy­scy trzej zwró­ci­li się twa­rza­mi w stro­nę na­sze­go domu i przez chwi­lę pa­trzy­li uważ­nie w tym kie­run­ku. Na­stęp­nie po­ga­da­li w oj­czy­stym ję­zy­ku i spoj­rze­li po so­bie jak­by nie­pew­ni, co da­lej ro­bić. Wresz­cie wszy­scy trzej zwró­ci­li się do ma­łe­go An­gli­ka, jak gdy­by spo­dzie­wa­jąc się od nie­go po­mo­cy. I wów­czas głów­ny Hin­dus, ten co mó­wił po an­giel­sku, rzekł do chłop­ca: – Wy­cią­gnij rękę.

Na te groź­ne sło­wa mo­jej cór­ce Pe­ne­lo­pie ser­ce, jak po­wia­da, omal nie wy­sko­czy­ło z pier­si. Ja wpraw­dzie po­my­śla­łem so­bie w du­chu, że mia­ła pew­nie po pro­stu zbyt moc­no za­sznu­ro­wa­ny gor­set, ale na głos po­wie­dzia­łem tyl­ko: – Ciar­ki mnie prze­cho­dzą. – (No­ta­be­ne: ko­bie­ty lu­bią ta­kie do­wo­dy uwa­gi).

A więc kie­dy Hin­dus po­wie­dział: – wy­cią­gnij rękę – chło­piec cof­nął się, po­trzą­snął gło­wą i po­wie­dział, że nie chce, bo mu się to nie po­do­ba. Na co Hin­dus za­py­tał go (cał­kiem zresz­tą ła­god­nie), czy bę­dzie mu się po­do­ba­ło, je­że­li go ode­ślą z po­wro­tem do Lon­dy­nu i zo­sta­wią tam, gdzie go zna­leź­li –

wy­gło­dzo­ne­go, ob­dar­te­go, opusz­czo­ne­go chłop­ca, śpią­ce­go w pu­stym ko­szu na ryn­ku. To roz­strzy­gnę­ło spra­wę. Mały, acz nie­chęt­nie, wy­cią­gnął rękę, Hin­dus zaś wy­jął z za­na­drza bu­tel­kę i na­lał z niej chłop­cu na dłoń tro­chę czar­ne­go pły­nu przy­po­mi­na­ją­ce­go atra­ment. Po­tem do­tknął gło­wy chłop­ca, uczy­nił nad nią w po­wie­trzu ja­kieś dwa zna­ki i rzekł:

– Patrz.

Chło­piec ze­sztyw­niał i stał jak po­sąg, wpa­tru­jąc się w atra­ment na swej dło­ni.

(Jak do­tąd uwa­ża­łem to wszyst­ko za zwy­kłe ku­glar­skie sztucz­ki po­łą­czo­ne z lek­ko­myśl­nym mar­no­wa­niem atra­men­tu. Za­czę­ła mnie już na­wet ogar­niać sen­ność, gdy na­gle sło­wa Pe­ne­lo­py zu­peł­nie mnie otrzeź­wi­ły).

Hin­du­si ro­zej­rze­li się znów po dro­dze, a po­tem głów­ny Hin­dus ode­zwał się do chłop­ca w te sło­wa:

– Czy wi­dzisz an­giel­skie­go pana z da­le­kich kra­jów?

– Wi­dzę go – od­parł chło­piec. Hin­dus py­tał da­lej:

– Czy to wła­śnie na dro­dze do tego domu, nie na żad­nej in­nej, an­giel­ski pan mi­nie nas dzi­siaj?

– Tak – od­parł chło­piec – an­giel­ski pan mi­nie was dzi­siaj na dro­dze do tego domu, na żad­nej in­nej.

Hin­dus po­cze­kał chwi­lę, po czym za­dał na­stęp­ne py­ta­nie:

– Czy an­giel­ski pan ma coś przy so­bie? Chło­piec rów­nież za­wa­hał się chwi­lę, po czym rzekł:

– Tak.

Hin­dus za­dał trze­cie i ostat­nie py­ta­nie:

– Czy an­giel­ski pan przy­je­dzie tu­taj, jak obie­cał, u schył­ku dnia?

– Nie wiem – od­rzekł chło­piec. Hin­dus za­py­tał, dla­cze­go nie wie.

– Je­stem zmę­czo­ny – od­rzekł chło­piec. – Mgła pod­no­si mi się w gło­wie i mąci wzrok. Nic już dzi­siaj nie mogę zo­ba­czyć.

Na tym in­da­ga­cja się za­koń­czy­ła. Głów­ny Hin­dus po­wie­dział coś w swo­im ję­zy­ku do po­zo­sta­łych dwóch to­wa­rzy­szy, wska­zu­jąc naj­pierw na chłop­ca, a po­tem w kie­run­ku mia­sta, w któ­rym, jak stwier­dzi­li­śmy póź­niej, kwa­te­ro­wa­li. Na­stęp­nie uczy­nił znów ja­kieś zna­ki nad gło­wą chłop­ca, dmuch­nął mu w czo­ło i w ten spo­sób obu­dził go z odrę­twie­nia. Ru­szy­li wów­czas wszy­scy w kie­run­ku mia­sta i dziew­czę­ta wię­cej już ich nie wi­dzia­ły.

Więk­szość spraw ludz­kich ma swój mo­rał, je­że­li tyl­ko za­da­my so­bie trud, aby go zna­leźć. Ja­kiż tedy był mo­rał tego wy­da­rze­nia?

Mo­rał, moim zda­niem, był taki: po pierw­sze głów­ny ku­glarz usły­szał, jak służ­ba roz­ma­wia­ła przed do­mem o przy­jeź­dzie pana Fran­kli­na, i wpadł na po­mysł za­ro­bie­nia przy tej spo­sob­no­ści paru gro­szy. Po dru­gie on, jego to­wa­rzy­sze i chło­piec (w celu za­ro­bie­nia wspo­mnia­nych paru gro­szy) za­mie­rza­ją wa­łę­sać się w po­bli­żu, do­pó­ki nie zo­ba­czą, że moja pani je­dzie. Wów­czas wró­cą i cza­ro­dziej­skim rze­ko­mo spo­so­bem prze­po­wie­dzą przy­jazd pana Fran­kli­na. Po trze­cie to, co Pe­ne­lo­pa sły­sza­ła, było pró­bą tej ich sztucz­ki, po­dob­nie jak ak­to­rzy urzą­dza­ją pró­by sztuk te­atral­nych. Po czwar­te po­wi­nie­nem tego wie­czo­ra mieć na oku ko­szyk ze sre­brem. Po pią­te Pe­ne­lo­pa naj­le­piej zro­bi, je­że­li się uspo­koi i po­zwo­li mnie, jej ojcu, zdrzem­nąć się jesz­cze chwi­lę na sło­necz­ku.

Był to, jak mi się zda­je, roz­sąd­ny po­gląd na spra­wę. Ale je­że­li zna­ją pań­stwo choć tro­chę mło­de dziew­czę­ta, nie zdzi­wią się za­pew­ne, że Pe­ne­lo­pa za nic nie chcia­ła się z tym po­glą­dem zgo­dzić. Twier­dzi­ła, że mo­rał wy­da­rze­nia jest po­waż­ny, a na­wet groź­ny i kła­dła szcze­gól­ny na­cisk na trze­cie py­ta­nie Hin­du­sa: „Czy an­giel­ski pan ma coś przy so­bie?”

– Och, oj­cze! – wo­ła­ła Pe­ne­lo­pa za­ła­mu­jąc ręce – nie żar­tuj z tym! Co to zna­czy: „Czy ma coś przy so­bie?” O co tu cho­dzi?

– Ko­cha­nie – od­par­łem – je­że­li po­cze­kasz, aż pan Fran­klin przy­je­dzie, to go za­py­ta­my.

Mru­gną­łem przy tym, aby dać do zro­zu­mie­nia, że żar­tu­ję, Pe­ne­lo­pa jed­nak wzię­ła moje sło­wa cał­kiem se­rio. Jej po­waż­na mina uba­wi­ła mnie.

– Skąd­że pan Fran­klin ma o tym wie­dzieć? –za­py­ta­łem.

– Za­py­taj go – od­par­ła Pe­ne­lo­pa – a prze­ko­nasz się, czy on też bę­dzie uwa­żał, że to coś śmiesz­ne­go.

Wy­pu­ściw­szy w moim kie­run­ku tę ostat­nią strza­łę, ode­szła za­gnie­wa­na.

Po jej odej­ściu po­sta­no­wi­łem so­bie, że za­py­tam rze­czy­wi­ście pana Fran­kli­na – przede wszyst­kim po to, żeby roz­pro­szyć oba­wy Pe­ne­lo­py. Opis mo­jej roz­mo­wy z pa­nem Fran­kli­nem, któ­ra mia­ła miej­sce jesz­cze tego sa­me­go dnia, znaj­dą pań­stwo we wła­ści­wym miej­scu. Ale po­nie­waż nie chcę roz­bu­dzać w pań­stwu na­dziei, a po­tem spra­wić im roz­cza­ro­wa­nia, za­zna­czę od razu – za­nim po­su­nie­my się da­lej – że roz­mo­wa na­sza na te­mat ku­gla­rzy nie była wca­le utrzy­ma­na w to­nie żar­to­bli­wym. Ku memu wiel­kie­mu zdzi­wie­niu pan Fran­klin po­dob­nie jak Pe­ne­lo­pa po­trak­to­wał spra­wę po­waż­nie. Jak po­waż­nie, zro­zu­mie­ją pań­stwo sami, gdy wy­ja­śnię, że jego zda­niem Hin­dus py­ta­jąc chłop­ca, czy pan Fran­klin „ma coś przy so­bie”, miał na my­śli Ka­mień Księ­ży­co­wy.ROZ­DZIAŁ X

Resz­ta to­wa­rzy­stwa nad­je­cha­ła w krót­kim cza­sie, aż wresz­cie wszy­scy byli w kom­ple­cie. Wli­cza­jąc w to do­mow­ni­ków, ze­bra­ło się dwa­dzie­ścia czte­ry oso­by. Pięk­ny to był wi­dok, gdy za­sie­dli wo­kół sto­łu i pro­boszcz z Fri­zin­ghall (ob­da­rzo­ny wspa­nia­łą wy­mo­wą) wstał i zmó­wił mo­dli­twę dzięk­czyn­ną.

Nie będę tru­dził pań­stwa przy­ta­cza­niem li­sty go­ści. Z wy­jąt­kiem dwóch osób, nie spo­tka­ją już ich pań­stwo wię­cej – przy­najm­niej w mo­jej czę­ści opo­wia­da­nia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: