Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kamil Glik. Liczy się charakter - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kamil Glik. Liczy się charakter - ebook

Niewielu wierzyło w jego talent. Były selekcjoner twierdził, że nie nadaje się do kadry, Janusz Filipiak porównał do starej škody, a prezes Odry Wodzisław powiedział: „Jeśli zagra w takich klubach, jak Real czy Liverpool, potraktuję to jako swoją porażkę”. Tymczasem 17-letni Kamil Glik pakował walizki, by spróbować swoich sił w drużynie Królewskich. Trenował z Raúlem, Gutim, Casillasem…

Przygoda z Realem nie była do końca udana, ale charakter wyniesiony z mrocznego Osiedla Przyjaźń, na którym się wychował, nie pozwolił mu się poddać. Dzięki uporowi i ciężkiej pracy parł do przodu, zostając w końcu kapitanem Torino i filarem reprezentacji Polski w eliminacjach Euro 2016.

Michał Zichlarz, znający Glika od lat, postanawia opisać jego niezwykłą karierę. W Jastrzębiu‑Zdroju słucha dramatycznej opowieści o śmiertelnej chorobie małego Kamila. W Wodzisławiu poznaje kulisy jego rocznej dyskwalifikacji i transferu do Realu. W Turynie dowiaduje się, za co Polaka kochają kibice Torino. Rozmawiając z piłkarzem, jego rodziną, kolegami z boiska, trenerami i selekcjonerami reprezentacji, poznaje tajemnicę sukcesu Kamila Glika. Przekonuje się, że talent to nie wszystko.

Liczy się charakter.

***

Michał Zichlarz kreśli opowieść godną dobrego kina. Z wielką dbałością o szczegóły przeprowadza nas przez historię Kamila przeplecioną dramatycznymi zwrotami akcji. Od niemal pewnej śmierci w dzieciństwie aż do wielkiego futbolu.
Marek Wawrzynowski, WP Sportowe Fakty

Dzielny człowiek, doskonały piłkarz. Śledzę go i podziwiam od lat. Zawodnik o wielkich cechach przywódczych. Pracuje i myśli na boisku także dla (i za) innych.
Zbigniew Boniek

Historia Kamila to obowiązkowa lektura dla wszystkich młodych adeptów piłki nożnej, wnikliwa opowieść o dobrym, otwartym i życzliwym człowieku, a jednocześnie piłkarzu, który na boisku zrobi dla drużyny wszystko. Uwielbiany w Turynie, długo niedoceniany w kraju, wicekapitan biało-czerwonych jest jak nieustraszony alpinista: mimo różnych przeciwności, niepowodzeń konsekwentnie prze na szczyt.
Marcin Feddek, Polsat Sport

Kiedy Kamil Glik wyjeżdżał z Polski, wielu wróżyło mu rychły powrót. I rzeczywiście – wrócił. Jako kapitan Torino wywalczył dla Polski wyjazd na mistrzostwa Europy. Warto poznać jego historię, bo każdy piłkarz, który będzie miał taką determinację do pracy nad sobą i podobny charakter, jest w stanie podbić świat.
Maciej Iwański, TVP Sport

Na wszystko w swoim życiu musiał zapracować sam. Ta książka, podobnie jak gra Kamila i jego zachowanie poza boiskiem, pokazuje, że gdyby nie twardy charakter, nigdy nie dotarłby do miejsca, w którym jest obecnie.
Kamil Grosicki


BIOGRAM
Kamil Glik (ur. 3 lutego 1988 r. w Jastrzębiu‑Zdroju)
Wychowanek MOSiR Jastrzębie Zdrój i WSP Wodzisław Śląski, piłkarz Silesii Lubomia, UD Horadada, trzeciego zespołu Realu Madryt i Piasta Gliwice. Od 2011 roku zawodnik Torino, a od trzech lat kapitan turyńskiej jedenastki. Podstawowy piłkarz kadry w meczach eliminacyjnych Euro 2016 i jeden z tych, od którego Adam Nawałka zaczyna ustalanie składu.

Michał Zichlarz
Dziennikarz sportowy. Zaczynał w katowickim oddziale „Gazety Wyborczej”, a potem przez 12 lat pracował w „Fakcie”, „Sporcie” i „Przeglądzie Sportowym”. Obecnie reporter portalu Interia.pl. Autor książek Afryka gola! i Zabić Haniego. Historia Janusza Walusia.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7924-676-2
Rozmiar pliku: 16 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Pierwszy raz zwróciłem uwagę na Kamila, kiedy miał 15 lat. I wcale nie chodziło o boisko, choć już wtedy z powodzeniem dawał sobie radę na murawie. Wodzisławska Szkoła Piłkarska wybierała się akurat na kilkudniowy obóz na Węgry. Oprócz meczów sparingowych przewidziany był także wyjazd na spotkanie międzynarodowe. Węgrzy i Polacy kończyli wtedy kolejne nieudane dla siebie eliminacje. Chodziło o Euro 2004. Mecz na budapeszteńskim Nepstadionie czy, już wtedy, na stadionie imienia Ferenca Puskása, był pierwszym zetknięciem Kamila z mistrzostwami Europy. Nie mógł pewnie wówczas przypuszczać, że kiedyś samemu wystąpi na tej wielkiej imprezie.

Gdy w październiku 2003 roku wchodziłem do autobusu wiozącego nas z Wodzisławia do Kecskemét, zwróciłem uwagę na zachowanie wysokiego blondyna. Siedział akurat za mną i troskliwie opiekował się swoim młodszym o sześć lat bratem. Kamil, jak mówi jego mama, od wczesnego dzieciństwa zajmował się młodszym rodzeństwem, które ubierał i zaprowadzał do przedszkola.

Na jastrzębskim osiedlu Przyjaźń przyszły kapitan Torino FC szybko musiał dorosnąć. Po części zmusiła go do tego trudna sytuacja w domu. Pomogło mu to potem w podejmowaniu ważnych życiowych decyzji, jak choćby o wyjeździe do Hiszpanii w wieku ledwie 17 lat.

Niniejsza książka to historia o tym, jak mimo wielu przeciwności, kłopotów, krytyki czy niepowodzeń można osiągnąć sukces i zrealizować swoje marzenia: zostać zawodowym piłkarzem, grać w słynnym klubie, zadebiutować w reprezentacji Polski, awansować z nią do wielkiej międzynarodowej imprezy i zostać kapitanem szanowanego zespołu.

Kamil ma niemieckie pochodzenie. Jego pradziadek Paweł Glück był sołtysem w niewielkiej wsi na Opolszczyźnie o nazwie Siedlec. I choć „Glück” po niemiecku oznacza „szczęście”, Kamil do wszystkiego doszedł dzięki ciężkiej pracy, poświęceniu i szalonej ambicji. Bez tej determinacji i wytrwałości nie znalazłby się w miejscu, w którym jest teraz – nie byłby kapitanem Torino FC i jednym z liderów reprezentacji Polski.

Ta książka opowiada także o tym, że nie ma cudownego środka, który sprawi, że jeden czy drugi młody zawodnik zostanie w przyszłości znakomitym piłkarzem. Kamil nie był ani najbardziej utalentowany, ani najbardziej błyskotliwy. Do wszystkiego doszedł mozolną, codzienną harówką. Nie załamało go roczne zawieszenie przez Śląski Związek Piłki Nożnej, dwa kolejne spadki, najpierw z Piastem, a zaraz potem z włoskim Bari, czy fala internetowego hejtu oraz ostrej, a często chamskiej krytyki futbolowych ekspertów. Robił swoje, a teraz zbiera owoce tej pracy. Euro 2016 to dobre podsumowanie tej długiej wędrówki.

W biografii Glika nie ma analizy jego poszczególnych meczów czy sezonów. Chodziło raczej o pokazanie drogi, która sprawiła, że jest teraz w tym konkretnym miejscu.

Książka podzielona jest na trzy części. Pierwsza to początek przygody Kamila z piłką w rodzinnym Jastrzębiu-Zdroju, a potem w Wodzisławskiej Szkole Piłkarskiej. Nie brak w niej wątków dramatycznych – jako maluch Kamil przebył sepsę i zapalenie opon mózgowych, najbliżsi drżeli o jego życie. W tej części znalazło się też kilka podrozdziałów poświęconych wyjazdowi i grze w Hiszpanii, w czwartoligowej UD Horadada, a potem w trzecim zespole Realu Madryt. Materiałowo jest najobszerniejsza.

Kolejna część poświęcona jest Włochom. Początkowo Kamil grał tam w Palermo, później w Bari, a od pięciu lat jest podporą Torino FC. Będąc na miejscu, w Turynie, mogłem się przekonać, jak bardzo jest tam szanowany i jak wielką cieszy się popularnością. Polskiego piłkarza już porównuje się do największych gwiazd Torino FC, klubu z wielką, wspaniałą, ale też tragiczną przeszłością.

Trzecia część dotyczy reprezentacji, z którą Kamil ma zagrać na mistrzostwach Europy we Francji. Nie udało mu się cztery lata temu, kiedy w ostatniej chwili pominął go Franciszek Smuda, uda się za to teraz. Niewielu wie, że Kamil mógł pójść drogą Lukasa Podolskiego czy Miroslava Klose (z którym zresztą utrzymuje dobry kontakt), gdyż jako 16-latek pojechał z kadrą Brandenburgii na kilkunastodniowe zgrupowanie. Na szczęście wszystko potoczyło się inaczej. Zresztą zawsze myślał tylko o jednej reprezentacji.

W kadrze juniorów i młodzieżowej przebijał się powoli, czy raczej, jak mówi trener Andrzej Zamilski, dosyć opornie, „bo techniką nie grzeszył”. W pierwszej reprezentacji też mozolnie budował swoją pozycję. Jeszcze niedawno był pod ostrzałem krytyki, wieszano na nim przysłowiowe psy. W eliminacjach Euro 2016 należał jednak do najlepszych. Został zresztą wyróżniony przez UEFA.

Książka oparta jest w równej mierze na wypowiedziach samego Kamila co na relacjach osób, które towarzyszyły czy towarzyszą mu w jego karierze. Większość cytatów prasowych pochodzi z mojego własnego archiwum.

Jako że znam Kamila od czasów trampkarskich, a pierwszy tekst pisałem o nim, kiedy miał 16 lat, łatwiej było mi przystąpić do pracy. Przy kwerendzie prasowej korzystałem też z innych źródeł, co każdorazowo jest zaznaczone w tekście.

Pomysł napisania książki wyszedł od przyjaciela Kamila, Damiana Seweryna, z którym obecny reprezentant Polski grał w Piaście Gliwice.

Chciałem podziękować za pomoc przy pisaniu książki mamie Kamila, pani Grażynie, a także jego babci, pani Krystynie. Zawsze skłonne były do udzielenia dodatkowych informacji. Dziękuję też Januszowi Pontusowi – to dzięki niemu mogłem towarzyszyć piłkarzom Wodzisławskiej Szkoły Piłkarskiej w wielu miejscach. Chciałem także podziękować swoim przewodnikom po Turynie – bez pomocy Francesca Bevilacqui czy Alberta Lovisolo nie miałbym możliwości dowiedzenia się tylu ciekawych rzeczy na temat jednego z najsłynniejszych włoskich klubów, jakim jest Torino FC.

Oprócz tego kieruję podziękowania do Damiana Seweryna, pomysłodawcy tej książki, dziennikarza Marka Wawrzynowskiego – za cenne i celne rady – oraz do tych wszystkich, na których pomoc mogłem liczyć. Dziękuję też Wydawnictwu SQN z Krakowa, które wzięło na siebie trud wydania niniejszej publikacji.

Michał ZichlarzBabcia modli się za wnuczka

„Boże, nie odbieraj mi dziecka!”, krzyczał zdesperowany Jacek. Babcia Krystyna pobiegła do kościoła przy Katowickiej i błagała Boga o życie wnuka. Kamil miał wtedy niespełna półtora roku.

Gdy przyjechał z mamą do babci, był cały siny. Usta, twarz. I te dziwne plamy. Nie dał się nawet z wózka wyciągnąć. „Synowa z synem pojechali do sanatorium dla dzieci po chorobie Heinego-Medina. Niestety, nikogo tam nie było. Potem skierowali się do szpitala”, wspomina Krystyna Glik.

W szpitalu lekarz kazał rozebrać chłopca. Wybroczyny pokrywały całe jego ciało. Doktor pokręcił głową. Nie wierzył, że maluch jest w stanie jeszcze ustać na nogach. „To bardzo silny chłopak”, powiedział. Ale jego reakcja sugerowała, że sytuacja jest dramatyczna. W tym samym czasie sześcioro dzieci w okolicy zmarło na sepsę.

„Kazali nam czekać na wyniki do 23.00. Kiedy przyszły, okazało się, że to cała litania. Wszystko było zajęte! – opowiada z przejęciem Krystyna Glik. – Kamil płakał, a zrozpaczony Jacek krzyczał. Ile ja wtedy wylałam łez… Potem dowiedziałam się od pielęgniarki, że dwa razy robili mu punkcję kręgosłupa. Pobierali płyn rdzeniowy. Miał być nawet przewieziony do szpitala w Katowicach, żeby sprawdzić, czy ropy nie ma w głowie. To był cud, cud od Boga, że z tego wtedy wyszedł”.

Od początku był silnym chłopcem – zapewne po pradziadku. Paweł Glück był kowalem, a jednocześnie uprawiał sześciohektarowe gospodarstwo w Schedlitz na Opolszczyźnie, miejscowości, którą po wojnie przemianowano na Siedlec.

„Zaczęło się od niewyleczonej do końca anginy. Dostał za słabe antybiotyki i wszystko przeszło z gardła do krwiobiegu. To był czerwiec, lipiec 1989 roku”, wspomina Grażyna Glik, mama Kamila.

Lekarze zdiagnozowali sepsę i zapalenie opon mózgowych. „11 dni spędził w szpitalu dziecięcym, który znajdował się wtedy tam, gdzie teraz jest Urząd Skarbowy, przy ulicy 11 Listopada. To były czasy, kiedy nie można było towarzyszyć dziecku, mimo to oboje z mężem praktycznie cały czas, na zmianę, przebywaliśmy z nim w szpitalu. Leżał w izolatce, a my zaglądaliśmy przez okno. Byliśmy przejęci. Chodziliśmy do kościoła, żeby się modlić, bo jak trwoga, to do Boga. Organizm był jednak młody i jakoś z tym wszystkim sobie poradził. Potem pamiętam, jak ordynator mówił, że jeden procent dzieci na świecie wychodzi z tego wszystkiego tak szybko, jak Kamil”, mówi pani Grażyna.

Osiedle Przyjaźń w Jastrzębiu-Zdroju, jedno z najstarszych w tym górniczym mieście. Powstawało w latach 60. ubiegłego wieku naprzeciwko Kopalni Węgla Kamiennego „Jastrzębie”. Niewysokie, dwu- czy trzykondygnacyjne bloki mieszkalne kontrastują z tymi na innych jastrzębskich osiedlach, budowanymi z wielkiej płyty w kolejnych dekadach i przeznaczonymi dla przybyszów z całej Polski, którzy w PRL-u masowo przyjeżdżali na Górny Śląsk. W zamyśle komunistycznych władz powstająca miejscowość miała być „wzorcowym miastem socjalistycznym”, jak Tychy czy Nowa Huta.

Jastrzębie-Zdrój przez lata było znanym uzdrowiskiem, którego początki sięgają 1861 roku. Dziś trudno w to uwierzyć, ale sto lat temu nazywane było perłą Górnego Śląska. Wszystko dzięki odkrytym solankom. Natrafiono na nie przy poszukiwaniu złóż węgla. W krótkim czasie powstały stylowe domy, łazienki kąpielowe, sala inhalacyjna, pijalnia wód czy park zdrojowy. Bad Königsdorff-
-Jastrzemb, bo taką nazwę nosiła wtedy miejscowość, cieszył się wielką popularnością i zyskał uznanie dzięki dobrym wynikom w leczeniu.

Jeszcze przed II wojną światową działały tam 54 obiekty uzdrowiskowe, z których usług korzystało ponad pięć tysięcy kuracjuszy rocznie. Znajdowało się tam na przykład Sanatorium im. Marszałka Józefa Piłsudskiego, które służyło inwalidom z czasów I wojny światowej i byłym powstańcom śląskim. Do dziś można zobaczyć stylowe budynki z tego okresu, jak choćby Dom Zdrojowy czy wspomniane sanatorium, które teraz jest Wojewódzkim Szpitalem Rehabilitacyjnym dla Dzieci.

Po wojnie Jastrzębie-Zdrój stało się znane dzięki węglowi. Do dziś w mieście fedruje kilka kopalń, na przykład „Jas-Mos”, „Borynia” czy „Zofiówka”, a o konflikcie z początku 2015 roku pomiędzy górnikami a zarządem Jastrzębskiej Spółki Węglowej mówiła cała Polska.

Pierwszą kopalnią, która zaczęła fedrować, była KWK „Jastrzębie”. Jej otwarcia dokonał sam Władysław Gomułka, I sekretarz Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Było to 4 grudnia 1962 roku. Towarzysz „Wiesław” z uznaniem wypowiadał się o „nowatorskim obiekcie, w całości opartym na polskich rozwiązaniach technologicznych”.

Osiedle Przyjaźń, czy raczej osiedle mieszkaniowe przy ulicy Połomskiej, bo taką nazwą posługiwano się na początku, zaczęto budować w sąsiedztwie, zanim jeszcze Jastrzębie-Zdrój uzyskało prawa miejskie w 1963 roku. Tam przybywali pierwsi pracownicy nowo powstałej kopalni.

„Nie wszędzie było jeszcze światło, wszystko się rozbudowywało, ale dla mnie ważne było, żeby się urwać z »prywatki« w Rybniku. Wynajmowaliśmy tam z mężem po ślubie mieszkanie w trzech miejscach, a to ostatnie to był koszmar – kilka osób w jednym pokoju. W Jastrzębiu byliśmy wreszcie na swoim”, wspomina pani Krystyna Glik, która na jastrzębskim osiedlu mieszka wraz z mężem od lat 60.

Wiesław Śmigielski, trener Kamila z osiedlowego zespołu piłkarskiego, na osiedlu Przyjaźń mieszkał od 1966 roku przez kilkadziesiąt kolejnych lat. „Przeprowadziliśmy się akurat z Chorzowa. Był Zdrój, Przyjaźń, lasy i pustynia. Nic prawie nie było, a wszystko się rozbudowywało, wszystko było na dorobku. Na osiedlu były bloki, sklep, bar i tyle. Na początku nawet kościoła brakowało, musieliśmy chodzić do Zdroju. Z kolei ring bokserski był umieszczony w cechowni KWK »Jastrzębie«, bo hali sportowej też oczywiście jeszcze nie postawili”, opowiada.

Marcin Boratyn, kierownik Galerii Historii Miasta, autor wielu opracowań o historii Jastrzębia-Zdroju, opisuje, jak w sierpniu 1974 roku miasto odwiedził zastępca sekretarza generalnego ONZ Enrique Peñalosa. Dziś trudno w to uwierzyć, ale zaliczył je do największych światowych osiągnięć urbanistycznych i uznał za wzór dla innych ośrodków miejskich.

„Pierwsza połowa lat 70. to powstawanie osiedli i duża atomizacja przyjeżdżających tutaj ludzi – opowiada Boratyn. – Warto dodać, że połowa z tych werbusów potem wyjechała. Nie dali rady pracować na kopalniach czy po prostu się nie przystosowali. W 1975 roku pojawiają się pierwsze symptomy zastoju, a pięć lat później wybuchają strajki. Miasto stało się stolicą śląsko-dąbrowskiej »Solidarności«. Wielu przyjezdnych mieszkało w hotelach robotniczych. Pomstowali na komunistyczny system, bo w pracy byli poniżani, a na tematy polityczne na kopalniach nie można było dyskutować. Ludzi zmuszano też do harowania w soboty i niedziele. Miejscowi byli raczej wycofani. Ślązaków nauczyła tego przeszłość. O tym się za dużo nie mówi, bo nie było ofiar, ale pierwsze użycie siły, po wprowadzeniu stanu wojennego, miało miejsce na KWK »Jastrzębie«. Rozpoczął się strajk okupacyjny i to tam najpierw pojawiły się oddziały ZOMO, które jechały od strony Wodzisławia.

15 grudnia był dniem wypłaty. Górnicy byli zgromadzeni w okrągłej cechowni, gdzie się modlili. ZOMO wpadło około 8-9 rano. Użyto gazu, a z robotnikami obchodzono się bardzo brutalnie. Było kilkuset rannych. Potem pacyfikowano Moszczenicę i Manifest Lipcowy. Na tej drugiej kopalni użyto już broni. Następnego dnia był Wujek w Katowicach. W latach 80. wiele osób w mieście było represjonowanych”.

Kamil mieszkał na osiedlu Przyjaźń z rodzicami, Grażyną i Jackiem – górnikiem w KWK „Jastrzębie” – a później też młodszym bratem Mateuszem, przez kilkanaście lat.

„Najpierw mieszkaliśmy przy ulicy Górniczej, tuż obok kopalni. Mieliśmy tam jeden pokój, a wprowadziliśmy się w 1990 roku. Potem przenieśliśmy się do większego mieszkania”, opowiada pani Grażyna Glik.

Mama piłkarza pochodzi z miejscowości Ryńsk. To wioska położona niedaleko Torunia. Tata pracę na kopalni rozpoczął w wieku 18 lat, w 1985 roku. Pobrali się dwa lata później. Kamil urodził się 3 lutego 1988.

Dramatyczna historia ze szpitalem miała potem jeden pozytywny skutek. „Kamil dostał leki odpornościowe i później jakoś zupełnie nie było problemów z przeziębieniami. Był na nie odporny i nie chorował”, zwraca uwagę mama.

Jako kilkulatek całe dnie spędzał na dworze, goniąc z dzieciakami. „Był tylko rower, rower i rower”, wspomina Grażyna Glik. Kaśka, jak wołają na nią znajomi, dalej mieszka na tym jastrzębskim osiedlu przy ulicy Kopernika. Nieopodal, na ścianie jednego z sąsiednich bloków, wisi tabliczka z napisem „Zakaz gry w piłkę nożną”.

W niedużym mieszkaniu na parterze jest sporo piłkarskich fotografii Kamila. Kręci się też w nim ulubiony piesek piłkarza i jego żony, Kejsi.

Pytam, kiedy Kamil zaczął się uganiać za piłką. „Jak odstawił rower, to pojawiła się piłka. Mógł mieć wtedy z pięć, sześć lat”, odpowiada pani Grażyna, zaciągając się papierosem.

Kamil jest podobny do matki – te same rysy twarzy, kolor włosów, oczy. Jego mama jest wysoka, to po niej odziedziczył dobre warunki fizyczne. Oboje mają blond włosy i wyraziste spojrzenie. „Ostatnio znajoma, która w telewizji widziała jeden z meczów, mówiła: »O Jezu, jaki on jest podobny do ciebie«”, mówi Grażyna Glik.

W rodzinie grało się w piłkę. Dziadek Walter kopał amatorsko w LZS-ie Siedlec, małym klubiku z Opolszczyzny, a tata i wujek w nieistniejącym już Społem Jastrzębie. Z ganianiem za futbolówką nie było problemów. „Tuż obok bloku jest nieduże boisko, a dalej koło kopalni kolejny plac do kopania. To tam grał i trenował pod okiem Wiesława Śmigielskiego”, opowiada mama piłkarza.

Osiedle Przyjaźń przez lata nie miało dobrej opinii. Nie brakowało tam chuliganerii i po zmroku trzeba było uważać, żeby przypadkiem nie dostać po głowie. „Można powiedzieć, że czas się tam zatrzymał. Osiedle, jakie było, takie jest i teraz: dość ponure, szare i na pewno uznawane w mieście za niezbyt przyjazne, choć sama nazwa wskazuje inaczej. Bogactwa, że tak powiem, to tam nie było i nie ma, za to charakter się sam wypracował”, mówi Kamil.

Na osiedlu bójki się zdarzały, ale nigdy nie było to nic poważnego. W szpitalu nie wylądowałem. Kłótnie nie dotyczyły dziewczyn, raczej spraw boiskowych. Coś ktoś komuś odpowiedział i się zaczynało. Do tego dochodziły porachunki osiedlowe. Tu trzymała ze sobą jedna grupka, a tam kolejna. Grupka z mojego bloku nie przepadała za inną, no i dochodziło do scysji. Takie zwykłe młodzieńcze przepychanki. Nic poważnego.
(Wyróżnione wypowiedzi pochodzą z rozmów z Kamilem przeprowadzonych w 2016 roku. Pozostałe zbierałem w latach wcześniejszych – przyp. autor.)

Jak w wielu takich miejscach, nie tylko w Polsce, odskocznią był sport. Wiesław Śmigielski był przewodniczącym rady na osiedlu Przyjaźń. Mieszkał tam przez 40 lat. „Osiedle miało straszną opinię – wspomina. – Było jednym z najgorszych w mieście. Starsi nic nie robili, siedzieli na ławkach albo w barach, a w rodzinach patologia. Zachęcałem chłopaków do grania, namawiałem ich do przyjścia na boisko. To byli chłopcy z trzeciej, czwartej klasy czy młodsi. W ten sposób można było coś zrobić, mieć nad nimi kontrolę. Traktowałem ich jak swoje dzieci. Mieliśmy całkiem sporo chętnych, z których kilku gra teraz w dorosłej piłce, jak Kamil Glik, Tomek Świerzyński czy Kamil Szymura. Glik od początku był za piłką. Zadziorny, z charyzmą, miał charakter. Nie lubił dawać się ogrywać. Nie pozostawał dłużnym, jak ktoś mu coś zrobił. Kłopotów wychowawczych nie sprawiał, ale na boisku trzeba było go temperować, bo kłócił się z sędziami, jak to w ferworze walki”.

„Teraz to się już zmieniło, ale wtedy, kiedy mówiło się, że impreza ma być u nas na Przyjaźni, wszyscy podnosili głos. »O matko, mamy tam jechać!«, mówili. Na osiedlu nie raz spotykało się wyrostków, którzy pytali, do kogo. Mówiło się, że do Glika na imprezę, i był spokój”, tłumaczy Marta Glik, żona Kamila, która też wychowywała się na Przyjaźni.

Jastrzębie-Zdrój jest specyficznym miastem. Szalikowcy miejscowego GKS-u 1962 na meczach często skandują: „Zawsze polskie, nigdy śląskie Jastrzębie!”. Na ligowych spotkaniach pozostałych górnośląskich klubów – Ruchu, Górnika, GKS-u Katowice czy wielu innych – to nie do pomyślenia.

W publikacji Jastrzębie Zdrój. 50 lat miasta 1963–2013 można przeczytać, że wzrost liczby mieszkańców nie miał sobie równych w historii Polski. Tychy do dziesięciokrotnego zwiększenia swojej populacji potrzebowały 25 lat, tymczasem Jastrzębiu wystarczyło ledwie dziesięć. Wzrost był możliwy dzięki ogromnemu napływowi ludności z zewnątrz, jak choćby z Małopolski, ziemi świętokrzyskiej, Warmii i Mazur, Rzeszowszczyzny czy okręgu wałbrzyskiego. Przez wielu Ślązaków Jastrzębie określane jest jako miasto „goroli”, czyli przyjezdnych. Na budowanym w latach 1962–1969 osiedlu Przyjaźń miało zamieszkać 3300 osób. Jako że było znacznie oddalone od centrum, szybko stało się dzielnicą niedoinwestowaną i słabo zintegrowaną z miastem.

Historyk Marcin Boratyn wspomina, że w gębę można było dostać także gdzie indziej: „Przyjaźń nie była tutaj wyjątkiem. Miasto to była taka dżungla, a łobuzerka była wszędzie. Taka była specyfika Jastrzębia. Osiągało się jednak pełnoletniość, szło się na kopalnię i łobuzerka się kończyła. Sam mieszkałem na osiedlu Arki Bożka, na dziesiątym piętrze. Na Przyjaźń się nie zapuszczałem. To był inny świat. W porównaniu z innymi jastrzębskimi osiedlami to było położone na uboczu. Ojciec wprawdzie pracował na KWK »Jastrzębie«, ale wiadomo, dziecka tam nie zabierał, bo po co. Schemat był taki, że ojcowie spędzali dnie w pracy na kopalniach, a matki zajmowały się domem i robieniem zakupów. Dzieci zostawione były same sobie. Nie że puszczone samopas, bo rodzice dbali i starali się, jak mogli, ale biegało się z resztą pod swoim blokiem, w którym mieszkało nieraz i z 50 dzieci. Zdane na siebie musiały się uczyć zaradności wśród innych. Wiele osób, to idzie w setki, wyjechało z miasta, część przebywa za granicą i świetnie radzi sobie w różnych dziedzinach. Glik jest tutaj dobrym przykładem”. Sam Boratyn urodził się i dorastał w Jastrzębiu, lecz jego rodzina pochodzi z Rzeszowszczyzny.

„Proszę uważać z oceną osiedla, bo można komuś zrobić krzywdę. Jeśli Kamil widział, wracając późno z treningów, różne podejrzane osoby kręcące się po osiedlu, to być może to jeszcze bardziej motywowało go do pracy”, mówi z kolei Anna Wodecka, doświadczona nauczycielka z Zespołu Szkół nr 2 im. Wojciecha Korfantego w Jastrzębiu-Zdroju, była wychowawczyni Kamila z liceum.

Syn Wiesława Śmigielskiego, Adam, który też grał w osiedlowym zespole, a od reszty chłopaków był starszy o parę lat, zaliczył potem kilka występów w ekstraklasowej Odrze Wodzisław. „Grałem z nimi, kiedy mieli po 11 czy 12 lat, w turniejach halowych czy w turniejach dzikich drużyn na normalnym boisku. Może trochę mnie podpatrywali, bo nie dość, że byłem dużo starszy, to jeszcze trenowałem w ligowym zespole. Kamil był normalnym, solidnym, ale niczym się niewyróżniającym zawodnikiem. Nigdy bym nie przypuszczał, że znajdzie się w miejscu, w którym jest teraz”, podkreśla Adam Śmigielski.

Chłopcy zamiast włóczyć się po osiedlu jeździli na festyny, turnieje, rozgrywali mecz za meczem, a pan Wiesław fundował puchary i nagrody. Często nie musiał tego robić, bo jego zespół świetnie sobie radził w amatorskich zawodach.

„Było nas chyba z dziesięciu. Spotykaliśmy się regularnie, przynajmniej raz w tygodniu, i graliśmy na boisku albo w hali, a przy okazji jeździliśmy na mecze i wiejskie turnieje. Wszystkim zajmował się pan Wiesław. Trenował nas, organizował wyjazdy. To nie było nic profesjonalnego, raczej łapanka, ale coś wspólnego z piłkarskim zespołem już to miało”, wspomina Kamil.

Z osiedlową drużyną był związany do tego stopnia, że później, gdy już na co dzień regularnie trenował w klubie, dalej udzielał się w podwórkowej ekipie. „Nawet jak już u Pontusa w Wodzisławiu grał, nadal występował u nas. Są nawet nagrania z tego czasu. Raz zmierzyliśmy się z drużyną »Solidarności«. W naszym zespole sami młodzi chłopcy. Wygrali z nami wtedy tylko 2:1”, opowiada Wiesław Śmigielski.

Jeden taki turniej szczególnie utkwił mi w pamięci. Jechaliśmy na festyn do Bukowa. Mieliśmy kłopoty, żeby tam dojechać, bo dysponowaliśmy ledwie jednym samochodem, a było nas kilkunastu. Lał straszny deszcz, a Wiesiek Śmigielski, który, zdaje się, miał wypadek na kopalni, kulejąc, latał po ulicy i zatrzymywał samochody, krzycząc do kierowców, żeby chłopaków na turniej zawieźć. W końcu załatwił jakąś furgonetkę, załadowali nas na pakę i podrzucili na mecz. Śmiesznie to wszystko wyglądało.Pieniądze na boisko

Lato 2015 roku. Przerwę w rozgrywkach Kamil spędza z rodziną na Mazurach i w Jastrzębiu-Zdroju. Na początku lipca na osiedlu Przyjaźń dochodzi do niezwykłego wydarzenia. Na piaszczystym i nierównym boisku, gdzie przed laty sam uganiał się za futbolówką, pojawia się prezydent miasta Anna Hetman. Kamil jest razem z żoną i córeczką Victorią.

Prezydent mówi: „Bardzo się cieszę, że tak znany w kraju i na świecie jastrzębianin, który tutaj, na tym osiedlu, wyrósł i który na tym boisku stawiał pierwsze kroki, powraca do tego miejsca i stara się pokazać, że można coś zrobić dla swojej małej ojczyzny. Dziękuję za jego gest i inicjatywę”.

Kamil porozumiał się z Urzędem Miasta co do budowy boiska Orlik na Przyjaźni. Z własnej kieszeni postanowił wyłożyć 150 tysięcy złotych. „Kiedy tutaj grałem, to boisko wyglądało jeszcze gorzej niż teraz. Cieszę się, że we współpracy z panią prezydent i Urzędem Miasta udało się sfinalizować ten projekt. Przy dobrych wiatrach w przyszłe wakacje dzieci już będą mogły na nim grać”, mówił.

Boisko będzie usytuowane pomiędzy ulicami Kopernika i Moniuszki, a więc w miejscu, gdzie piłkarz się wychowywał. Dzięki niemu chłopcy na Przyjaźni będą mogli grać i trenować w zupełnie innych warunkach niż on i jego koledzy w latach 90. „Cieszę się, że z właścicielem terenu, czyli miastem, udało się doprowadzić projekt do realizacji. Chciałem coś zrobić, żeby pomóc. W innych częściach miasta nie brakuje boisk, a na moim osiedlu, na Przyjaźni, nie ma gdzie grać. Teraz się to zmieni”, mówi zadowolony Glik.

Porozumienie w sprawie budowy boiska Kamil z prezydent miasta podpisali w świetle kamer i fotoreporterskich fleszy. Obiekt ma powstać do listopada 2016.

„Czytałem i słyszałem o tym. Wspaniała inicjatywa. Może podjęta trochę za późno, bo wiadomo, że teraz nie ma już na osiedlu tyle dzieciaków co wcześniej, ale dla tych, które wciąż tam są, to zawsze jakaś rozrywka. Będzie przynajmniej gdzie pograć. To boisko ma powstać w miejscu między blokami, gdzie znajdował się niewielki plac do gry o wymiarach 30 na 20 metrów. My mecze osiedlowe z Szeroką, Trójką czy Zdrojem rozgrywaliśmy na trawiastym, położonym obok kopalni Jastrzębie. Grali tam zresztą w B-klasowym, nieistniejącym już klubie Społem tata i wujek Kamila”, wspomina Wiesław Śmigielski, a jego syn dodaje: „Nikt czegoś takiego tutaj nie zrobił. Zresztą jak Kamil przyjeżdża, to zawsze znajdzie czas, żeby porozmawiać, powspominać stare czasy, da jakieś zdjęcie czy podaruje koszulkę. Jest otwartą osobą. To, co osiągnął, zawdzięcza swojej pracy”.

„Któregoś dnia byłem z trójką swoich synów w kościele. Nagle chłopcy mówią mi, że z przodu stoi Kamil Glik. Patrzę, a tu wysoki blondyn. Faktycznie to on. Był akurat chrzestnym, nie wiem czyim. Dla trójki moich chłopców zobaczenie go z bliska było najważniejszym wydarzeniem w życiu. Ma tutaj status gwiazdy, jest bożyszczem”, mówi Marcin Boratyn.

Przekazanie pieniędzy na budowę boiska to nie jedyny gest Kamila wobec Jastrzębia-Zdroju. Regularnie wspiera też schronisko dla bezdomnych psów w Szerokiej, jednej z dzielnic miasta. Podczas którejś z wizyt w tym miejscu, gdzie przebywa około setki zwierząt, miałem okazję Kamilowi towarzyszyć. Było to w lipcu 2013 roku. Kamil przyjechał tam z żoną Martą, która była już w zaawansowanej ciąży. Oboje, przy okazji pobytów w rodzinnym domu, starają się odwiedzać schronisko. Wtedy przekazali karmę i koce. „Skąd taki sentyment do czworonogów? Jakoś tak samo z siebie. To nie są przecież żadne wielkie pieniądze. Z drugiej strony sami mamy pieska yorka”, tłumaczył piłkarz, przechadzając się między klatkami, w których ujadały smutne psy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: