Kaprys (przy)powieść o kobiecie i mężczyźnie - ebook
Kaprys (przy)powieść o kobiecie i mężczyźnie - ebook
„Kaprys” to książka o miłości, w której nie pada słowo „miłość”. To przypowieść o dwóch odwiecznych samotnościach: kobiecej i męskiej.
Ona — skoncentrowana na skrupulatnym wypełnianiu codziennych obowiązków — skrywa jakąś tajemnicę. On — nieświadomy tego — usiłuje wypełniać rolę przywódcy stada. Mimo wzajemnego emocjonalnego zaangażowania, próby budowania bliskości kończą się fiaskiem. Dwie samotności, kobieca i męska, sycą się powszednimi mikrodramatami rozgrywanymi w ciszy czterech ścian, twarzą w twarz.
Po latach dorosła córka tej pary, sprowokowana szokującym listem nieznajomego, udaje się w podróż powrotną do krainy dzieciństwa, do źródeł ciszy - i przypadkiem odkrywa tajemnicę matki…
Kategoria: | Inne |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8041-012-1 |
Rozmiar pliku: | 546 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zaszeleścił ortalionowy płaszcz.
Z żerowisk za miastem wzbiły się gawrony: najpierw zwiastuny, po trzy, cztery, wysoko, równo, potem przerwa, i następne dwa, niżej, blisko siebie, w zakonszachtowaniu. I znów pauza, krótsza, a po niej pomnożone pary — zataczanie kręgów czarnym ołówkiem na spopielałym tle.
Chciał zapytać ją, teraz, zanim nadlecą kolejne, ale nie wchodziła — i nadfrunęły skrzekliwą chmarą, gęsto. Przesuwały się w oddaleniu do zmroku.
— Zimno — otworzyła szerzej drzwi. Potarła zdrętwiałe dłonie.
Gawrony nocowały gdzieś za starym portem, który kaleczył horyzont zardzewiałymi drągami porzuconych dźwigów. Znikały w chaszczach bagnistego półwyspu, nad którym przez większość roku unosiły się roje komarów. Gdy po raz pierwszy z sąsiedniego pokoju dosięgły go strzępy słowne poturbowane skrzypieniem podłogi i rzężeniem ciężarówki za oknem, gawrony odbywały pierwszy tego sezonu lot: niby nic, jakieś „tak”, jakieś „nie wiem” rozciągnięte, wznoszące, mięknące w sposób właściwy wahaniu.
— Trzeba by dołożyć do pieca — powiedziała. Zabrał się do rozpałki.
Telefon dzwonił zazwyczaj przed zmierzchem, gdy cienie ulicznych topól tarzały się po podłodze i gdy do lotu wzbijały się gawrony. Trudno stwierdzić, dlaczego ten znajomy dźwięk właśnie o tej porze wydał mu się zbyt drastyczny. Jakieś „tak”, jakieś „nie wiem” dobiegło znowu, kiedy ogień w piecu z sykiem uwalniał wilgoć. I znowu zamierzał zapytać, lecz usiadła przy piecu z twarzą nie zdradzającą poruszenia — i zrezygnował.
Choć wczesna, zima nie należała do ciężkich. Ptaki bez trudu wydziobywały robactwo z nie skutej ziemi, koty rozpełzały się po podwórzach, żłobiąc ślady w płochliwym śniegu i nawet ostrzyciel noży, który znikał wraz z jesienią, tym razem wciąż zaglądał tu ze swą maszynerią, podrywając wróble.
Pewnego dnia wróciła później i gdy zdejmowała pantofle, przez uchylone drzwi dostrzegł w lustrze jej wygasający uśmiech. Nie zdążył zagadnąć, co się wydarzyło, bo ktoś zakołatał od frontu i pośpieszyła otworzyć. Przez świst wiatru, który zadął gwałtownie i naniósł z podwórza mokre liście, przedostał się obcy męski głos. — Roznosiciel depesz pomylił adres — oznajmiła, wycierając podłogę.
Wieczorem zanuciła coś bez wyraźnej melodii. Nie pamiętał, kiedy nuciła ostatni raz i raptem — mógłby zaręczyć — w te nieznaczące dźwięki wplątała się jakaś zadra, a może skarga. I ni stąd ni zowąd nawiedziła go myśl, że to nie dostarczyciel telegramów stanął tego popołudnia na chwilę w progu, tylko ktoś inny. A więc ten krótki moment połączony z zawirowaniem wiatru, kiedy ona odbiera wiadomość i pochylona nad ubrudzoną podłogą wtyka pośpiesznie papierowy skrawek w fałdy sukienki, lub ten sam moment (dopuśćmy alternatywę) z udziałem rzeczywistego roznosiciela depesz: adresatka ukradkowym gestem chowa telegram w zaciśniętej dłoni, by nikt niepożądany nie poznał jego treści.
Do późna szkicowała wzory haftu na coroczną wystawę rękodzieła artystycznego w miejskim domu kultury. W jej skupieniu był nakaz separacji — nie zapytał. Kiedy kładła się spać, czyścił piec z popiołu.
W następnych dniach gawrony, uległe coraz szybciej zapadającym zmierzchom, przelatywały wcześniej. Zastanawiał się, czy zawsze te same ptaki przyjmują rolę zwiastunów, czy też rządzi tym cyklem przypadek: silniejszy podmuch, gwizd lokomotywy, alarm nadbrzeżnej syreny podrywa najczujniejsze, wpędzając resztę w stan podporządkowania.
Przez ostatnie zmierzchy telefon milczał. Zarówno ten fakt jak i nieustabilizowana aura sprawiały, że gotów był uznać jakieś „tak”, jakieś „nie wiem” za figle podrażnionej wyobraźni, podobnie jak roznosiciela depesz i skargę w bezmelodyjnej frazie.
— Tak, to mogło być złudzenie — mruknął do siebie nazajutrz przy goleniu; złudzenie, jak gorącość twarzy w trzaskającym mrozie albo czyjeś nawoływanie na pustkowiu, które słychać czasem, gdy nienawykłe ucho zderza się z absolutną ciszą.
Kolejnego dnia złożył zapowiedzianą wizytę w antykwariacie. Jego właściciel o suchej świecącej skórze, jakby powlekał ją papier, wręczył mu szpargał owinięty w gazetę. Dopominał się pochwały i przesuwał triumfalnie palcem serdecznym o kciuk, niby licząc banknoty.
Był to biuletyn stowarzyszenia naukowego z Kalifornii, którego nazwa nic mu nie mówiła. Gromadził wydawnictwa antropologiczne w zapędzie skonfundowanego człowieczeństwa, które narzuca sobie obowiązek poznania, co przypominało napełnianie wodą podziurawionego naczynia. Jednak tu, w półmrocznym pomieszczeniu ze ścianami zajętymi przez wolumeny, kapryśność zewnętrznego świata martwiała, jakby nisko zawieszony strop odbierał jej oddech, przygniatając wagą spraw ostatecznych.
Zagadał się z właścicielem i nie zdążył na lot gawronów — było już ciemno. Kiedy otwierał frontowe drzwi, usłyszał dźwięk odkładanej słuchawki, ale mógł to być brzęk rozedrganej wiatrem werandowej szyby — nie był pewien. Lecz w tym ułamku sekundy wszystko znów uległo przemianie.
— Idzie na śnieg — powiedział. Miała zaróżowioną twarz, nie wiadomo, od bliskości pieca, czy od raptownie przerwanej rozmowy.
W taką pogodę zwykle skarżyła się na ból głowy. Położyła się na sofie. Gdy dwie godziny później gasił lampy, spała (lub sprawiała takie wrażenie) przykryta kocem.
Padający śnieg naznaczył ciemność perłowym poblaskiem, który w ciągu kolejnych pochmurnych dni wybielał twarze przechodniów — zanikł z odwilżą, przyganiając ostrzyciela noży. Znów spłoszyły się wróble. Przy obiedzie napomknęła, że kończy pracę nad nowym haftem i chciałaby wreszcie uporządkować rzeczy po krewnej, która zmarła późnym latem w odległych stronach. Spytał, czy ma jej towarzyszyć. — Nie trzeba — odparła. — Uporam się w parę dni.
Zszedł po węgiel. Powietrze w piwnicy było miałkie i smoliste, pewnie niedaleko łatano dach. Zerknął w niebo: tam, gdzie pochylało się ku ziemi, pojawiły się zwiastuny, jeszcze kropki. Dokładał węgla, pakowała się.
Dotarli na stację przed brzaskiem. Nieliczni podróżni przycupnęli na tobołach w jednej części peronu. W ich znużonych oczach było pogodzenie z porządkiem rzeczy, który każe przemieszczać się z miejsca na miejsce, jakby w każdym ubywało ciężaru w drodze do bezbrzemiennego kresu. Szyby wtaczających się wagonów pochwytywały pierwsze refleksy dziennego światła: może w jednym z przedziałów ktoś śledził w skupieniu sylwetki wchodzących, a może na następnej stacji dopijał w barze kawę, zerkając niecierpliwie na dworcowy zegar; może gdzieś dalej w hotelowym pokoju wybudzał go właśnie dźwięk otwieranych okiennic; albo innym pociągiem zmierzał już do umówionego punktu na mapie, którego nazwa odtąd nabierze znaczenia.
Każda z tych możliwości była prawdopodobna.
Podniosła neseser. Coś powiedziała, ale zgrzyt hamulców zatarł słowa i w uszach zaszeleścił jedynie ortalionowy płaszcz. Potem stukot kół rozpędzającego się pociągu stopniowo zanikał niczym jakieś „tak”, jakieś „nie wiem” niewyraźnej rozmowy.
Zanim zapadł zmierzch, niebo zaciągnęło się ołowiowo i znów świeża warstwa śniegu rozświetliła miasto. Położył się wcześnie. Przyśnił mu się porosły kosodrzewiną skalisty jar. Dnem wił się strumień. Wokół żółciły się kaczeńce. Wspiął się na grań, żeby ogarnąć widok, lecz jar wisiał w pustce, nie było krajobrazu.
Zatelefonowała rano. Potwierdziła, że porządkowanie rzeczy krewnej zajmie tyle, ile przewidywała. Jej głos przedzielony odległością wydawał się przyprószony kurzem, podskórny.
W dobrym nastroju zjadł śniadanie. Ale gdy zgarniał z zewnętrznego parapetu warstwę śniegu (który rozpulchniał drewniane framugi), uprzytomnił sobie, że w mieszkaniu krewnej nie było telefonu: a zatem skąd dzwoniła?
Napił się kawy. Z kubkiem w ręku zabrał się do przeglądania nabytego u antykwariusza wydawnictwa. Niejaki Max Freedom Long, urodzony pod koniec dziewiętnastego stulecia, zdawał relację ze swej podróży do wysp południowego Pacyfiku, gdzie życiu ludzi nadają ton wulkaniczne porywy i niszczycielskie huragany, naprzemienne z kojącymi bryzami i bezmiernym spokojem białopiaszczystych plaż. Urzeczony nimi przyjął posadę nauczyciela w jednej z elementarnych szkół na Hawajach. Odtąd datuje się jego niezwykłe doświadczenie — uporczywe tropienie Tajemnicy.
Kolejne kartki były nieprzedarte. Mogła dzwonić z poczty — doszedł do przekonania, wstając po nóż; budynek pocztowy znajdował się niedaleko mieszkania krewnej. Lecz inne wersje już dyskwalifikowały poprzednią, parcelowały jej spójność: telefonowała z hotelu gdzieś w odległych stronach lub — jeśli wysiadła na następnej stacji — nadzwyczaj blisko. Telefonowała z obcego mieszkania wynajętego na trzy dni w jednej z tych kamienic o grubych napierających murach i dziwnie nierównych dachach, jakby kładł je stuknięty dekarz, z oknami zazwyczaj przesłoniętymi ciężkimi kotarami, z wąskimi korytarzami, które niosą kroki lokatorów wzdłuż ścian i zakręconych schodów w pogoni za cudzym sekretem; albo telefonowała z budki na nadbrzeżnym bulwarze, po którym ranem sprzedawca wody sodowej ciągnie biały wózek, a rybitwy iskają się na poręczach jeszcze pustych ławek lub z krawędzi betonowego nasypu godzinami wypatrują czegoś w zawsze obnażonej toni.
Znalazł ostrze, jednak tego dnia już do lektury nie wrócił.
Nazajutrz obudził go niski czysty głos, którym dozorcowa zawodziła z przejęciem refren religijnej pieśni. Czasem zachodził do oficyny i prosił, żeby zaśpiewała. Kładł monetę. Rumieniła się, zgarniała włosy pod chustkę i zaczynała. Miała wielkie piersi, była masywna, jędrna i pachniała zdrowym potem. Gdy śpiewała, wszystko wokół stawało się podobne.
Piec wygasł, wysprzątał go. Nikt nie dzwonił. Ale przecież nie umawiali się na telefon. Jeśli jakieś „tak”, jakieś „nie wiem” nie było złudzeniem, to tego ranka zmięta pościel w obcym pokoju parowała rozgrzanym ciałem; lekko odsunięte kotary ukazywały fragment przeciwległego dachu z kominem zaczernionym sadzą i rozkraczone na krzywych dachówkach gołębie; niedaleko, na bulwarze, w oszklonych drzwiach pustej budki telefonicznej przesunął się wózek pchany przez sprzedawcę wody; na poręcze ławek sfrunęły rybitwy.
Dozorcowa przestała śpiewać. Obcy pokój nie znikał. Mógł już bez trudu odtworzyć fakturę zsuniętej z łóżka narzuty, kształt spinek od koszuli pozostawionych na stoliku obok, deseń ściennych tapet i wielkość sęków w przyłóżkowej strefie podłogi. Szepty.
Podniósł słuchawkę. Spytał operatora, czy przypadkiem nagła nawałnica w odległych stronach nie uszkodziła linii telefonicznej, lecz uzyskał zapewnienie, że o niczym podobnym nie słyszano.
Nad łóżkiem w obcym pokoju pajęcze nici oplotły ramiona szklanego żyrandola, biały sufit upstrzony czarnymi śladami po muchach udawał negatyw nocnego nieba. A może pójść na stację kolejową, kupić bilet i podążyć do miasta zmarłej krewnej? Spojrzał na zegarek: było za późno — ich pociągi by się rozminęły.
Do wieczora siedział bezczynnie, o ile nie liczyć bezwiednego wysiłku mózgu: w obcym pokoju nie włączono lamp, ale środkiem łóżka wije się światło latarni i ukazuje fragmenty uda i dłoni; osunięta pończocha majaczy na jaśniejącym fragmencie podłogi jak strzęp.
Miał ochotę przewietrzyć się, ale zrezygnował; mogłaby zadzwonić. Co prawda, nie wiedział, co byłoby lepsze: gdyby zadzwoniła, czy gdyby tego nie uczyniła.
Dotknął czoła, nadmiernie ciepłego pod chłodną dłonią — zapewne złapał wirus. W szafce z lekarstwami znalazł jedynie napoczęte opakowanie tabletek na ból głowy, więc zajrzał do apteki. Aptekarz słynący ze słabości do spirytusu, z którego wyrabiał mikstury razem z niziutką, rozsiewającą woń anyżku aptekarzową, chwiał się przy kontuarze. Nie odnotowano jednak, by kiedykolwiek wydał niewłaściwy lek, dlatego chwiejność tę wiązano jedynie ze słabością ciała, nie umysłu.
— Dobra do łykania i smarowania piersi — zachwalił buteleczkę z mętnym zielonkawym płynem. Mrugnął konfidencjonalnie.
Pośpieszył z powrotem, wyczerpany położył się do łóżka. Był tam jej szlafrok z białej śliskiej materii. Jutro ją zapytam — wymamrotał. Kilkakrotnie wybudzał go przeciągły sygnał nadbrzeżnych syren, które ostrzegały przed nadchodzącym sztormem.
Brzask ukazał zalegające na chodnikach wykroty — wyrwane z podziemia poraziło światło. Wicher porwał nocą blaszane dachy kilku smażalni i z hukiem przetoczył ich szczątki przez betonowy falochron, zrywając ze snu wielu mieszkańców. Na podwórzu dozorcowa do wtóru pieśni religijnej zgarniała miotłą naniesione wiatrem odpadki. Sięgnął po słuchawkę — była głucha.
Zapewne jej pociąg już wyruszył. Może w dworcowym tunelu rozlegały się przyśpieszone kroki odprowadzającego lub w przedziale drugiej klasy siedzący naprzeciwko siebie wodzili wzrokiem po zmartwiałej przestrzeni, by niekiedy krzyżować ukradkowe spojrzenie; może pociąg wyhamowuje już na stacji oznaczonej na mapie punktem, którego nazwa nabrała odtąd znaczenia, a może jeszcze nie wyruszył, bo w obcym pokoju ktoś ociąga się i szerzej uchylił kotarę, by utrwalić widok gołębi na gzymsie.
I naraz z tego poszatkowanego tła wyłania się jej postać sięgająca po neseser z jakimś pożegnalnym słowem, które przed trzema dniami zagłuszył zgrzyt hamulców. A jeśli wyznała wówczas, że nie wróci? Rozbawiła go myśl, że mógłby wyjść po nią na dworzec i przemierzyć puściejący peron, po którym ciągle hula wiatr i kobiety przytrzymują kapelusze, a mężczyźni dźwigają walizy — a wszystko to, razem z kurtuazją powitań, zbędne — już go nie dotyczy, więc w powrotnej drodze usiłuje sobie przypomnieć, po co właściwie poszedł na stację kolejową — albo usiłuje zapomnieć.
Po południu telefon był wciąż głuchy, lecz i tak nie miał już do spełnienia żadnej roli.
Gdy usłyszał szelest ortalionowego płaszcza, z żerowisk za miastem wzbijały się gawrony. Przy drzwiach stał neseser. Zatem ona mówi: — Zimno — i zbliża ręce do ust, a zaraz potem, że trzeba by dołożyć do pieca. Później zwraca się w jego stronę: — Choryś?
Zaprzeczył niewyraźnie. Zakrzątnęła się przy kolacji. Opowiadała o stęchłych rzeczach krewnej, których większość pozbyła się, ocaliwszy jedynie stare haftowane serwety (do rozdysponowania pozostawały jeszcze meble, w tym stary tapczan), o pozrywanych liniach telefonicznych, które iskrzyły w zaokiennej ciemności, o stacyjnych budynkach z czerwonej cegły i stojących przed nimi dróżnikach z minami zasępionych winowajców, jakby pociąg zmierzał do celu bez powrotu.
Słuchał w odrętwieniu. Może w cudzym mieszkaniu gdzieś daleko albo bardzo blisko ktoś też postawił podróżny neseser i jego wzrok spoczął na telefonie?
Wciągnął powietrze, żeby zacząć pytanie, ale wtedy ze słowami „oj, zapomniałam” zerwała się i wyjęła z walizki jakieś zawiniątko. Rozwinęła niecierpliwym ruchem: — Kupiłam na targu. — Był to koronkowy obrus w kolorze kawy zbożowej we wzory przypominające rybie, a może sowie ślepia, z wypaloną pośrodku dziurą — zapewne od świecy — co wyglądało jak podbite oko. — Prawda, że piękny? — spytała z zachwytem. — Naprawię go, będzie na święta. — I ten zachwyt oddalił pytanie.
Wiatr wyciszał się, piec buzował prostym pełnym ogniem; szykowało się, że noc nie zetnie mrozem, że nie zadane pytanie będzie odtąd rozpierzchać się o świcie, by powracać przed zmrokiem, w czasie lotu gawronów.
Wrócił do lektury kalifornijskiego biuletynu. Niezdarnie przeciął nową stronę — przedarła się w połowie.WYPRAWA
Zające wpadały pod koła, pozostawiając na nich ślady sierści i krwi. Jednak kierowca, odkąd pamięć sięgała ten sam, z wydatnym nosem i cofniętą brodą, co czyniło go podobnym do karykatur z rubryki satyrycznej gazety powiatu małobrzeżnego, szarżował na zakrętach.
Szczególnie ciężkie tej zimy mrozy wyżarły w asfalcie dziury i szczeliny. Szosa wiodła wzdłuż nabrzeża ze starym portem i wciąż nieczynną przystanią dla statków spacerowych, z widokiem na sine pasmo nieukojonej wody; na wysokości bagnistego półwyspu skręcała gwałtownie w głąb lądu, prowadząc niemrawym wzniesieniem ku przedmieściom z ujadającymi kundlami, aż wreszcie zapuszczała się w las, najpierw skąpy, ze szpalerem cherlawych brzozowych konarów, później gęstszy, iglasty, o tej porze roku jeszcze nierozbudzony.
Po obu stronach szutrowej teraz drogi w zaskakującym uporządkowaniu, jak na teren rozkudłanych form, porastały krzewy forsycji i jedynie zbyt drażliwe oko mogło dopatrzeć się w ich hibernacji, zasilanej sokami przemokłej gleby, napiętej gotowości do żółcenia.
wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMOŚWIĘTO
— Na niedzielę kupię węgorza — powiedział.
Palec omsknął się, igła uskoczyła: — Dobrze. — Igłę z płótnem zamknęła w drewnianej szkatule, pogładziła jej lakierowaną powierzchnię.
Był wtorek.
Przed nocą niebo zajarzyło: od spodu czerń przywarła do pomarańczowej pręgi. Nad nią inna, posępna, ciemnogranatowa wczepiła się znienacka w błękit, który, walcząc z niespodziewaną napaścią kolejnej, rozrastającej się, czarnej, zatrzasnął się w ich kleszczach i z każdą sekundą omdlewał, zwężał się, czezł, ostatkiem sił spozierając, jak po sąsiedzku z pomarańczowej łuny sypie już tylko złoty dogasający pył.
wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMOGOŚĆ
Roku tego gile i jemiołuszki, które pofrunęły na północ, nagle wróciły. Kilka szarych kuleczek na trawniku pokrytym brudnym śniegiem w pierwszej chwili można było wziąć za wróble, ale później sina płachta prześliznęła się faliście pod chmurami i stało się jasne, że wracały stadem w stronę pól za miastem. Trudno dziś ustalić, dlaczego im się pomieszało.
Równolegle gruchnęła wieść, że niebawem te strony nawiedzi bohater.
Naczelnikowa z aptekarzową niezwłocznie podążyły do wód. Po kątach mówiło się, że zamierzają wypróbować szeroko reklamowany w gazecie powiatu małobrzeżnego przeciwzmarszczkowy eliksir; kąty sklepów i punktów usługowych wypełniały kobiety, szczególnie w piekarni, maglu, masarni i u fryzjera. O właściwościach eliksiru rozprawiano również — co prawda szeptem — na zebraniach Parafialnego Koła Zacnych Gospodyń.
wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMOOKNO
Dozorcowa, podśpiewując, w pochyleniu szurała miotłą. Jej biust rozpinał guziki fartucha ku uciesze wyrostków zgromadzonych w bramie wśród kłębów tytoniowego dymu i przekleństw towarzyszących tłuczeniu butelek po piwie. Na odgłos rozbijanego szkła przerywała śpiew, prostowała się, przez co jej biust w dwójnasób pęczniał, wymachiwała miotłą i krzyczała niskim czystym głosem: — A poszli w cholerę, łachudry, ja wam pokażę bęcwały, zarazy!
— A pokaż, pokaż! — rechotali tamci i przebierali nogami. Napięcie tej powtarzającej się sceny wzmagał i koił zarazem duch triumfalnej płodności. Zwykle rejestrowała ją z kuchennego okna w porze przygotowywania posiłków.
— Dolać mleka? — spytała tego ranka przy śniadaniu.
— Nie trzeba. — Podczas jedzenia nie podnosił wzroku, skoncentrowany na czynności przeżuwania. Przeżuwanie — mlaskające, gulgoczące, kłapiące, ociekające, przełykające, chrzęszczące, chrupiące, zgrzytające — filar małżeńskiego węzła, kotwica wspólnotowej rutyny.
Przeżuwał.
wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMOZJAZD
Jechał z północy na południe szosą bez zakrętów, z nieogarnionymi połaciami pól kukurydzianych po obu stronach i opuszczonymi siedliskami powtykanymi w rojowisko nie zebranych kolb, jak one sczerniałymi. Był dopiero w połowie podróży i niechętnie myślał o postoju, jednak szum silnika i przestrzeń upstrzona łatami brudnego śniegu zjednoczyły się, tak że w ostatniej chwili uchronił głowę przed zderzeniem z kierownicą. To nagłe zawirowanie świadomości zirytowało go. Wtedy skręcił na pierwszym zjeździe.
W odległości kilometra drogowskaz pośród pól rozwidlał strony świata, jakby podział na nie miał w tym miejscu znaczenie. Do drogowskazu ktoś przytwierdził szyld gospody — przekrzywiony, na zardzewiałym gwoździu, z nazwą wypaloną na skrawku drewna. Wokół pobłyskiwały tylko podtopione pola. Nad horyzontem zawisły dwa drapieżne ptaki. Nacisnął gaz i już niebawem w opadających kłębach spalin dojrzał po prawej stronie nikły prześwit. Wytężył wzrok: z błotnistej drogi, wśród przekrzywionych żerdzi, turlał się w głąb i urywał przy kępie zarośli trakt z polnych kamieni. Zakrawało na cud, że na tym pustkowiu wyrosło coś więcej niż kukurydza. Im był bliżej, to, co wziął za zarośla przeobrażało się w potargany, podparty deskami wiklinowy parkan okalający jakąś szopę, z pulsującymi u wejścia żarówkami.
wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMOJEŻYNY
Jak ulice długie wieszano pościel. Przez okna przewalały się nadziewane gęsim puchem pierzyny — u biedaków pikowane kołdry wypchane watą, na których piętrzyły się odarte z powłok wymięte poduchy, gdzieniegdzie przetknięte jaśkami. Parafialne Koło Zacnych Gospodyń zalecało wietrzenie przynajmniej dwa razy w tygodniu, jako element profilaktyki antyseptycznej. Miasto unosiło się wówczas na piórach, w obrotach ospałych i bezwiednych.
Tu i ówdzie na parapetach wygrzewały się wywleczone z alkowy plamy zeschniętej spermy i menstruacyjnej krwi — szczątki przegranych bitew o zapłodnienie, potwierdzające zatrważająco niskie statystyki przyrostu naturalnego, mimo apeli duchowieństwa i władz o oddawanie się prokreacji w imię interesu narodu i państwa.
Wybebeszone historie pierzyn obywateli w dzień wietrzenia, chcąc nie chcąc, czyniły miasto po trosze domem publicznym i idąc główną ulicą odwracała wzrok od okien, na których jakość cudzych nocy zdradzały zagięcia satynowych poszew, zapach przepoconego pierza i słonawa woń ukradkiem osuszanych łez.
— Nigdy, nigdy nie wywieszę pościeli — zarzekała się. Wiosną na parapetach sadziła pelargonie kwitnące do późnej jesieni. Zimą ich pozostawione w skrzynkach kikuty strzegły okna przed wścibstwem gawiedzi.
wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMOŹRÓDŁO
W okresie trzepania dywanów poprzedzającym wielkie święta miasto obiegła wieść o utonięciu piekarza w cudownym ruczaju na Wzgórzu Siódmego Zachodu, które słynęło z objawienia, jakiego doznała tu przed wiekiem szpetna córka młynarza, gdy zbierała borówki. Dzisiejsze peryferie pokrywała wówczas jodłowa puszcza. Wedle relacji młynarki w sękach rozstępującego się pnia (pozostałego po zwózce bali na budowę kaplicy) zobaczyła świętego, co był jednocześnie jak malowany i jak żywy.
— Daj mi męża! — padła na kolana przed pniem, a święty wskazał palcem najbliższe pochyłe drzewo. — Niech wykopią w tym miejscu studnię — zażądał i zniknął bezpowrotnie.
— O ja nieszczęsna — miała wykrzyknąć szpetna młynarka. — Męża chciałam, a dostałam wodę! — że jednak była bojaźliwa, wolę świętego ogłosiła plebanowi i wójtowi. W kronikach tutejszego magistratu zachowała się następującą wzmianka: Razu pewnego siła chłopa podążyła ze szpadlami, grabiami i siekierami do miejsca zwanego Wzgórzem Siódmego Zachodu. Przewodziła im córka młynarza Narywka, która miała widzenie świętego. Tenże obwieścił jej, gdzie drążyć wodę.
wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMOORDER
W końcówce wielkich świąt słońce rozsnuło nad ziemią kordon mdłego światła, jakby znużyła je emisja życiodajnej energii.
— Chyba świat się wypala — powiedziała. W szlafroku, kusym, odsłaniającym kolana, prasowała mu białą koszulę. Kiedy przesuwała żelazko, w jej zdrowych naprężonych łydkach podrygiwały mięśnie. Niekiedy nawiedzała go myśl, że w tropieniu harmonii nie musi sięgać daleko; bywała tuż obok, w zestawie kobiecych ruchów, domowego oświetlenia i ślamazarnego spokoju, który obijał się bezwiednie o deskę do prasowania i kanty sprzętów, panoszył w szczelinach podłogi, sprowadzając ducha jakiegoś rozwlekłego epickiego wytchnienia — jak przy czytaniu sagi. I tylko wtręt o wypalaniu, rzucony, ot tak, znad żelazka, przeszył tę całość zygzakowatym ściegiem.
— Śmieci wyrzucę — podniósł się. Przyjrzała się krytycznie uprasowanej koszuli i, nie znalazłszy zmarszczeń, powiesiła na poręczy krzesła.
wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMOWĘZEŁ
Po zebraniu plonów nastała pora wyschnięta i jałowa — jak kobieta wyzbyta płodności. Podczas pory jałowej dni na dłuższy czas zatracały ostrość, a ludzie zdolność jasnego widzenia. Miasto i okolice spowijała substancja o strukturze przędzy wysnutej z wypalanych ściernisk, westchnień niemocy, porannych i wieczornych mgieł, pomruków przeciąganego snu, ciężarów zawieszonych decyzji i intensywnej woni gnijących liści. Tylko dozorcowa na podwórzu niezmiennie wymachiwała miotłą, a jej niespożyty głos, niezależny od pór roku, na przemian to wychwalał śpiewem Stwórcę, to jednozdaniowe zalecenie ludowego szlagieru: Lepiej dać chłopakom niż robakom.
wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMOPOWRÓT
Z parapetów zwisały zające. (Strzelano do nich na cześć świętego, którego imię nosiło powiatowe koło łowieckie). Pośmiertnym życiem zajęcy przed dwa tygodnie — tyle wymagało, żeby skruszały w reinkarnacyjnej wędrówce na pasztet — zawiadywały porywy wiatru. Zające były dwa. Targał nimi wiatr, chłostały ulewy, kołtuniąc sierść jak rozmokłe kłosy.
Mniej więcej w połowie kruszenia zajęcy, tuż po zmierzchu, na stacji kolejowej dostrzeżono rzeźnikową. Tuliła głowę w postawionym kołnierzu i, łypiąc niepewnie na boki, taszczyła walizę o wytartych rogach, co — według opinii wygłaszanych później w punktach usługowych — dowodziło skąpstwa trenera drużyny powiatowej piłki siatkowej, z którym uciekła.
Ze szczątkowych relacji przechodniów mijających owego wieczoru rzeźnikową dało się scalić wiarygodną kolejność zdarzeń.
wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMOIGŁA
Plan, który powziął przed nocą, przypominał czynność higieniczną. „Higiena — podstawą zdrowego życia” — głosił transparent nad miejskim zakładem utylizacji odpadów. Zdumiał się, że — zważywszy na okoliczności — postrzega rzeczy tak przejrzyście.
— Trzeba działać natychmiast — przekonał siebie, a po trosze psa.
Otworzył na przestrzał okna. W kamienicy naprzeciwko skrzeczała ślepa papuga emerytowanego bosmana, który po śmierci konkubiny nie opuszczał mieszkania, a za uzupełnianie zapasów samogonu płacił grosze synowi dozorcy, podobnie jak ojciec wyróżniającemu się wystającą grdyką. Poza tym otwierał drzwi jedynie parasolnikowi, w owym czasie podejrzewanemu o skrytobójstwo swej wszetecznicy. Razem upijali się na umór.
wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMOŻYLETKI
Po zapiciu się bosmana w parasolniku zaszła widoczna zmiana. Częściej opuszczał swą przystacyjną rupieciarnię w ceglanym budynku, co był niegdyś posterunkiem, i udawał się na miejski rynek, gdzie wśród straganów z plastykowymi żaglówkami, pocztówkami wulgarnie lazurowego nieba wymiecionego z metafizycznych właściwości i porcelanowymi mewami o oczach zamarzłych w konwencji nieistnienia, wśród gołębich odchodów pokrywających trotuar plamistym kożuchem, w blasku aluminiowych krzeseł wystawionych dla amatorów ryb pod smażalnią — ze ślepą papugą na ramieniu rozkładał swój kramik z czarnymi parasolami sposępniałymi w stanie nieprzynależności, który pogłębiał się przy bezchmurnej pogodzie.
wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMOPYŁ
Na przełomie miesięcy zimowych w punktach usługowych odnotowywano zastój — obrzmiałe w słowa, których nie mieściły już szczeliny w ścianach i podłogach, oblepione tysięcznymi wyziewami, przesiąknięte zjełczałym powietrzem, oddawały się samoistnej regeneracji. Żmudny ten proces korelował ze statystykami popełnianych rozbojów, pobić, zniknięć i zawłaszczeń (w tym cudzych mężów i żon) — które w tym okresie znacząco spadały. Dłuższe dni i rozświetlający je diamentowy pył — jak zwało się w tych stronach płaty mgły ścięte w lodowe drobiny — plasowały ów czas wyżej pożniwnej pory jałowej, zbladłej i niejasnej.
Regeneracyjny charakter diamentowego epizodu mógł oddziaływać (czego z powodu zastoju nie odnotowano w punktach usługowych) na parasolnika, który po uporczywym połykaniu żyletek na głównym rynku podupadł na zdrowiu. Jego brzuch poorany krwistymi szlakami przemawiał świadectwem złożonej ofiary; na sanitariuszach pogotowia jednak nie robiło już ono wrażenia, przeciwnie, po piątej czy szóstej interwencji w miejscu połykania zaczęli dogadywać: — Jak ci tak, stary, żyletki smakują, to sobie zupę z nich ugotuj — a chirurg w szpitalu zagroził, że następnym razem bebechów mu nie oczyści.
wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMOKAPRYS
List z odległych stron schowałam do kufra, głęboko, między równo poukładane sztywne prześcieradła i poszwy. Było to tuż przed nastaniem corocznej ciemności.
Lato tutaj trwa, dopóki skaliste grzbiety gór kładą się na wodzie czarnym, zasnutym mgielną otuliną cieniem, zaś gdy cienie bieleją od opadłego na szczyty śniegu, to znak, że wkrótce nadejdzie nie kończąca się, zlodowaciała zima, a wraz z nią ciemność.
Czasem, gdy wiatr pędził śnieg po pustkowiu (co dobrze obserwować od wschodu z okna sypialni mego zbudowanego na wzniesieniu domu), każąc przybierać mu najdziwniejsze formy i kształty, niczym diabeł opętanemu, słowa listu przylepiały się do szyb i framug, i wymagało pewnego wysiłku, by znów trafiły do miejsca zapomnienia — między prześcieradła.
Lód uczy dyscypliny. Nawet latem podobnym do płytkiego oddechu, kiedy skąpa zieleń nigdy nie zdąża przekwitnąć i rozcapierzone rozlewiska zioną ciężkim skondensowanym chłodem, a nagie urwiska piętrzą się nad nimi z wyniosłą obojętnością — wszystko wokół staje się podatne na zamarzanie, czy z zewnątrz pochodzi, czy z wewnątrz. Tak więc lód hartuje, opancerza.
Szanowna pani, wiosną zeszłego roku zmarł mój daleki krewny.
wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMO - wersja DEMOO książce
„Kaprys” to książka o miłości, w której nie pada słowo „miłość”. To przypowieść o dwóch odwiecznych samotnościach: kobiecej i męskiej.
Ona — skoncentrowana na skrupulatnym wypełnianiu codziennych obowiązków — skrywa jakąś tajemnicę. On — nieświadomy tego — usiłuje wypełniać rolę przywódcy stada. Mimo wzajemnego emocjonalnego zaangażowania, próby budowania bliskości kończą się fiaskiem. Dwie samotności, kobieca i męska, sycą się powszednimi mikrodramatami rozgrywanymi w ciszy czterech ścian, twarzą w twarz.
Po latach dorosła córka tej pary, sprowokowana szokującym listem nieznajomego, udaje się w podróż powrotną do krainy dzieciństwa, do źródeł ciszy - i przypadkiem odkrywa tajemnicę matki…Elżbieta Isakiewicz
— pisarka, reportażystka, publicystka. Laureatka licznych wyróżnień, w tym Pierwszej Nagrody Unii Europejskiej w konkursie dziennikarskim „Razem przeciw dyskryminacji” za reportaż o sytuacji cudzoziemców w Polsce (2011) i Nagrody Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego za książkę „Ustna harmonijka. Relacje Żydów, których uratowali od Zagłady Polacy” (2001). Jej książka „Czerwony ołówek” o Henryku Sławiku, zapomnianym polskim dyplomacie, który w czasie wojny uratował tysiące istnień, została mianowana do Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza (2004).
Publikowała m.in. w „Gazecie wyborczej”, „Newsweeku” i „Tygodniku Powszechnym”. Reportaże psychologiczno — społeczne drukowane w tym ostatnim oraz w „Dużym Formacie” ukazały się w zbiorze „Ulicznica” (2011).
Autorka blogowego forum tygodnika „Newsweek” i Onetu. Jej strona internetowa www.facebook.com/E.Isakiewicz, na której umieszcza miniatury literackie, cieszy się uznaniem wielu tysięcy fanów.
Mieszka w Warszawie.