Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kartoflada - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 września 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kartoflada - ebook

Powieść drogi w polskim wydaniu. Istna mieszanka wybuchowa!

Dwóch kumpli – Pietuszenko i Nadleśniczy – wyprawia się na Paluch po odbiór arcyważnej przesyłki od firmy Xantis. Wyprawa pełna jest niespodzianek i przygód, w efekcie czego bohaterowie snują się zdezelowaną furgonetką od miasta do miasta, a dołącza do nich jeszcze jeden tajemniczy pasażer o bulwiastej twarzy, istny szaroblond kartofel, który zaczyna opowiadać własną historię. Na domiar złego zaplątany jest w nią sam papież…

Czego tu nie ma?! Powieść drogi, Bildungsroman, powieść szkatułkowa, nawet thriller polityczny… Tomasz Piątek w wyjątkowy sposób miesza rozmaite style i gatunki. Nie szczędzi celnych komentarzy na temat Polski współczesnej, całość okraszając ironią, absurdem i czarnym humorem.

Od autora:

Kartoflada to powieść spiskowa. Ale nie rozgrywa się w wieżowcach i bankach ani też w modnych lokalach. To nasza powieść spiskowa: polska i terenowa. Powieść drogi, ale nie drogiej, tylko taniej. Bo powieść nas w Polskę najlepiej mogą tanie dziurawe szosy. Hop do furgonetki pana Winiena i hej, w drogę! A hejt na drogę.

Mówiąc po ludzku: Nadleśniczy właśnie miał zrobić schodki do wanny dla swojej niesprawnej mamy, kiedy zadzwonił Pietuszenko, któremu przytrafiła się życiowa szansa, żeby stać się częścią systemu. Antypolskiego, ale jednak lepszego sortu. Jedyny problem jest taki, że po tę szansę trzeba pojechać na Paluch. Paluch Losu.

O autorze:

Tomasz Piątek (ur. 1974 w Pruszkowie) – pisarz, dziennikarz, copywriter. W latach 1993–1998 mieszkał i pracował w Mediolanie, najpierw jako tłumacz więzienny i sądowy, a następnie dziennikarz. Autor kilkunastu książek: Heroina (2002, nowe wydanie W.A.B. 2009), Kilka nocy poza domem (2002), Żmije i krety (2003), Szczury i rekiny (2004), Elfy i ludzie (2004), Bagno (2004), Przypadek Justyny (2004), Nionio (2005), Dobry pan (2005), Błogosławiony wiek (2006), Pałac Ostrogskich (W.A.B. 2008), Morderstwo w La Scali (W.A.B. 2009), Wąż w kaplicy (W.A.B. 2010), Antypapież (2011), Podręcznik dla klasy pierwszej (Krytyka Polityczna 2011), Miasto Ł. (W.A.B. 2012) i Magdalena (W.A.B. 2014). Był dwukrotnie nominowany do Paszportu „Polityki”, a powieść Pałac Ostrogskich znalazła się w finale Nagrody Nike. Tomasz Piątek zakładał kanał telewizyjny Kino Polska, współpracował i współpracuje z wieloma mediami (m.in. TVP, Canal+, Radiostacja, „La Stampa”, „Polityka”, „Film”, „Gazeta Wyborcza”).

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-3335-1
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

***

Występujące w tej opowieści wydarzenia i postacie są fikcyjne, podobnie jak pełniące w niej główną rolę firmy i instytucje. Niektóre osoby mogą mieć – co w powieści chyba nieuniknione – cechy podobne do cech rzeczywiście istniejących ludzi. Nie mają jednak innych ich cech, nieraz ważniejszych. Nie można więc utożsamiać bohaterów z nikim, kto istnieje. Ich złe emocje zostały im dane przez autora, przeważnie – i w głównej mierze to on jest odpowiedzialny za ich zachowania oraz poglądy.

Co nie znaczy, że je podziela.

Postawy i wypowiedzi niektórych postaci mogą być przykre dla wrażliwych czytelników. Szczególnie dla tych, którzy doświadczyli nienawiści rasowej, etnicznej, wyznaniowej, światopoglądowej i płciowej. Tych czytelników autor z góry przeprasza: podczas lektury możecie poczuć się obrażeni.

Akcja Kartoflady dzieje się późną wiosną 2015 roku.Zaboruję twój świat

Zacznijmy od tego, że Nadleśniczy nie był nadleśniczym.

Tak tylko go nazywali, bo kazał dziewczynie mówić do siebie w łóżku: Panie nadleśniczy. Ale nie dlatego go zostawiła. Zostawiła go, bo ciągle mieszkał z mamą w małym mieszkaniu na Ursynowie.

Nadleśniczy wielokrotnie próbował wyprowadzić się raz na zawsze z Ursynowa i od mamy. Ale nigdy mu się to nie udało. Może dlatego, że Ursynów to miejsce szczególne. Już w herbie ma niedźwiedzia chodzącego na tylnych łapach po murze i trzymającego w przedniej łapie coś, co wygląda jak odpustowy wiatraczek na drucie. Były kiedyś takie, kręciły się, gdy się na nie dmuchało. I niedźwiedź w herbie wygląda, jakby właśnie chciał sobie dmuchnąć – chociaż heraldycy twierdzą, że to nie wiatraczek, tylko róża.

Jednak wszelkie wyprowadzki, a także wyjazdy zagraniczne Nadleśniczego okazywały się krótkookresowe. Kiedyś wynajął nawet całe piętro w domku u pewnej babci w Józefowie za Wisłą. „Niestety – opowiadał później – babcia mieszkała co prawda na parterze, ale piętro pachniało babcią jeszcze bardziej niż parter. Jakby ku górze szły od niej te wonie: zgnilizna, spalenizna i kocizna, wiekowy mocz jej kotów”. Innym razem Nadleśniczy wynajął tanie mieszkanie na peryferiach dzielnicy Ochota, razem z pewnym Przemkiem. Niestety, na tej Ochocie codziennie ginęło mu około dziesięciu złotych z kieszeni. W pierwszej chwili podejrzewał, że to jakieś złowrogie ochockie fatum, przekleństwo dzielnicy. Okazało się jednak, że współlokator Przemek wymyślił sobie taki sposób na uniezależnienie się od swojej matki: wynająć z kimś mieszkanie za tysiąc dwieście złotych miesięcznie, a swoją część zapłaty, czyli sześćset złotych, uzyskiwać na dwa sposoby. Po pierwsze, kraść codziennie dziesięć złotych współlokatorowi. Po drugie, przy każdej wizycie u matki nie tylko najeść się do syta i podebrać wiktuały z kuchni, ale też wziąć jej z torebki pięćdziesiąt złotych. Przemek bywał u matki dwa razy w tygodniu, więc uzyskiwał w ten sposób jakieś czterysta złotych miesięcznie. Razem z tym, co ukradł Nadleśniczemu, starczało mu na jego połowę mieszkania, a nawet na ziemniaki, smalec i chińskie zupki. Jak łatwo się domyślić z tego wyliczenia, Nadleśniczy musiał płacić za cały prąd, wodę i ogrzewanie. Szybko zatem wrócił do mamy.

„To z kolei jest ursynowskie złowrogie fatum, że na Ursynów zawsze się wraca – mawiał. – Nie ja pierwszy tak się miotam”. Bo jego przyjaciel Baryła, archeolog zarabiający na życie jako przedstawiciel handlowy, opowiadał mu, że przez tysiąclecia mieszkańcy tego terenu wielokrotnie go porzucali, by potem znów zasiedlać. Po raz pierwszy to się zdarzyło osiem tysięcy lat temu pod Lasem Kabackim, w rejonie zwanym Moczydłem. Jacyś prehistoryczni garbarze próbowali tam prowadzić działalność polegającą na obróbce skór zwierzęcych za pomocą krzemiennych narzędzi. Baryła mówił, że wykopaliska tak wyglądały, jakby garbarze parę razy się zwijali, a potem wracali i otwierali swój interes. Najwyraźniej wątpliwy. „Może za bardzo zdzierali skórę?” – spytał kiedyś Nadleśniczy. „Mieli kiepskiego dostawcę krzemienia” – odpowiedział Baryła. A potem rozejrzał się po pokoju Nadleśniczego i powiedział: „Utrzymuj go w tym stanie jeszcze przez dziesięć lat, a przyjdę tu z łopatką zrobić doktorat”. Bo Nadleśniczy od końca lat osiemdziesiątych nie posprzątał swego pokoiku.

W chwili, w której rozpoczyna się nasza opowieść, Nadleśniczy siedział właśnie w tym pokoiku, w mieszkaniu mamy. Przed sobą miał stary, ale bardzo wytrzymały laptop o ekranie poplamionym czymś czarnym i lepkim. Był w trakcie korespondencji z osobą, która internetowo nazywała się londynka.

„i dlaczego żeś wczoraj waćpanna nie przyszła okrutnica – pisał. – chciałem wreszcie waćpannę na żywo ujrzeć, jej lico alabastrowe, cerę marmurową. i te oczy, za którymi czai się sarna duszy”

„bardzo cie przepraszam, nie wiem, co ci powiedzieć – pisała w odpowiedzi londynka. – teraz już mnie olejesz jak inni i nie bede ci sie dziwić, ze mna nie ma prosto bo ja nie mam prostego życia chyba do tego londynu wróce”.

„nie mów tak ja się nie zniechęcam ale to już nasza trzecia pierwsza randka, że tak powiem. trzecia pierwsza, bo trzeci raz nie przyszłaś na pierwsza randkę”.

„mój byly się dobijal do drzwi. musialam udawać, że mnie nie ma, nie moglam wyjść”.

„powiedz mi gdzie mieszka a ja przyjdę do niego z moją husqvarną. zapuszczam pilarkę wziuuu i już ja wam panocki piknie zogrom. bo nie wiem, czy wiesz, na imprezach koniarzy przychodzi ten moment kiedy oni balują w stodole a ja wkraczam, żeby im zrobić taką góralską muzyckę, że nogi same tańcują. same bo odcięte: to jest wziuuu muzycka pilarki. i wtedy jest: chodu, to baca!!! bo oni mówią na mnie baca, kiedy nie mówią nadleśniczy”.

„nie moge sie doczekać, żeby cie zobaczyć. badź jutro w tym samym miejscu”.

„będę tylko słuchaj właśnie co to jest za lokal? wczoraj tam siedzieli sami faceci coś smutni, każdy sam przy swoim stoliku. nie jest to na pewno bar elita. bar elita to ho ho mieści się w samym środku pustyni żrących pyłów między bagnem bezpowrotnym jeziorem jadowitych łez i górami raniących skałek. długo trzeba pielgrzymować pośród zanikającej wegetacji by dotrzeć do baru elita”.

Nadleśniczy długo mógł snuć opowieść o barze Elita. Musiał jednak przerwać, bo w kieszeni telefon zaczął mu się wiercić. A zaraz potem rozdzwonił się melodią z klasycznego utworu Izrael w Egipcie. Dzwonił Pietuszenko.

Pietuszenko tak naprawdę nazywał się inaczej. Ale nikt o tym nie pamiętał. O ile Nadleśniczego czasem nazywano Bacą albo i jego własnym nazwiskiem, o tyle Pietuszenko był dla wszystkich tylko i wyłącznie Pietuszenką.

– Witaj, o mroczny – powiedział Nadleśniczy.

– Byłem dzisiaj u Żabiaka na Żoliborzu – zapiszczał Pietuszenko po swojemu. – U niego na osiedlu jest taki dziadek, który tak sobie stoi i stoi bez ruchu. Przy śmietniku, z szerokim uśmiechem na twarzy. Wygląda jak chińska porcelanowa figurka, tylko bardzo chuda, skóra i kości. Skóra i kości z kurczaczka. I uśmiecha się jak chińska porcelanowa figurka. Gdyby był Chińczykiem, powiedziałbyś: mistrz zen. A tak myślisz: pojeb. Widzisz, do jakiego stopnia lewactwo zaszczepiło nam odwrotny rasizm? Przeciwko nam, białym ludziom, skierowany?

– Hm – zastanowił się Nadleśniczy. – Przy śmietniku stoi?

– Dzisiaj przy śmietniku. Ale Żabiak mówi, że głównie przy parkingu albo w parku. Mają tam taki mały park przy parkingu.

– Może to parkodziad, uhuhu! – zahuczał Nadleśniczy. Miał taki śmiech. – Parkodziad, podstarzały parkodziej!

– Parkodziej? – zdziwił się Pietuszenko.

– Ha! – trymufował Nadleśniczy. Lubił, gdy Pietuszenko się dziwił. – Parkodziej to miejski borodziej. A borodziej to borodziad. Leśny dziad, ale bardziej młody, więc taki bardziej borodziej, leśny ojciec. Skacze nago po lasach i napada na spacerujące kobiety, żeby je zapłodnić. Ma sarnie kopytka i obrotowy penis, co się kręci jak wiertło wiertarki. A potem kobiety wracają do miast i rodzą miejskich borodziejów, czyli parkodziejów, którzy robią to samo w parkach. Tak się mają do borodzieja jak żubroń do żubra. Ale uwaga – Nadleśniczy uznał, że musi solennie przestrzec przyjaciela – borodzieja i parkodzieja nigdy nie myl z kłujkiem! Kłujek wygląda jak człowiek, ale w środku nie ma jamy brzusznej ani płucnej, żadnych narządów, żadnej pustej przestrzeni. W środku całkiem jest wypełniony twardą, zbitą, białą słoniną. Jak dopadnie w lesie kobietę, nakłuwa ją swoim zaostrzonym penisem, który nie jest jak wiertło wiertarki, tylko jak tak zwany punktak. Kobieta staje się niezdolna do ruchu i w strasznych mękach rozpada się na kilka do kilkunastu kawałków. Z każdego z tych kawałków powstaje nowy mały kłujek, mniej więcej wielkości zająca, który szybko rośnie. Od razu zdolny jest do gwałcenia, mój Pietuchu! – I Nadleśniczy przeszedł od mowy do śpiewu: – Zaczaruję twój świat, jestem czarodziejem! Zalajkuję twój świat, jestem lajkodziejem! Zahajluję twój świat, jestem hajlodziejem! Zaboruję twój świat, jestem borodziejem!

Tymczasem na ekranie komputera zaczęło pojawiać się pisanie londynki:

„muszę ci się do czegoś przyznać. nie jestem blondynką. ani londynką, nie mieszkam w londynie. ściemniam ci bo”.

I w tym momencie londynka czy też łże-londynka wykasowała swój wpis. Potem przez chwilę się nie odzywała. Prawdopodobnie czekała na to, czy Nadleśniczy jakoś zareaguje. Gdyby nie zareagował, toby znaczyło, że nie zauważył wykasowanego wpisu. A Nadleśniczy faktycznie go nie zauważył, bo śpiewał o borodzieju. Już nawet nie do słuchawki, tylko w niebo, a dokładnie w sufit. Równocześnie zaś jego matka zaczęła drzeć się w przedpokoju:

– Wyłaź z pokoju! Wanna czeka! Tyle czasu wanna czeka!

– Słyszysz, Pietuchu? Słyszysz? – przekrzykiwał ją Nadleśniczy do telefonu, kiedy już skończył śpiewać. – Nie mogę z tobą gadać, bo jednoosobowa starszyzna plemienna zaczęła wieczorne oratorium. Matka zagania mnie do łazienki. Nie, nie żebym się umył. Do roboty mnie zagania, rodzona macierz mać. Bo w brzuchu zrobiło jej się coś takiego, na co nasza służba zdrowia nie ma lekarstwa. Spadły jej płuca w okolice żołądka. Bez jaj, naprawdę płuca w jamę brzuszną jej wpadły. Takie rzeczy czasem się dzieją, zresztą nie tylko takie. Gdybyś wiedział, co się stało takiemu Andrzejowi z Człuchowa, którego poznałem w Szczecinku… Kiedyś ci opowiem. Ale wracając do starszej: ona ma problemy ze zginaniem się, nawet z podnoszeniem nóg, przez te płuca w brzuchu. Nie bardzo może wleźć do wanny ani z niej wyleźć, robi się jeszcze bardziej niezgrabna, niż była. A zawsze była jak to niedźwiedziątko, niezgrabne łamane przez niezręczne. Ostatnio jak wyłaziła z kąpieli, to wypadła i się potłukła. Razem z porcelanową mydelniczką, bo mieliśmy taką starą, piękną mydelniczkę, znalazłem ją kiedyś w jednym starym domu, jak remont robiłem, i wziąłem, bo wręcz zabytkowa była, ceramiczna. No i jak się potłukła, to starsza wymyśliła, że mam zrobić jej schodki do wanny, żeby łatwiej jej się właziło i wyłaziło. Bo ona ciągle do tej wanny łazi, jako że mamy kibel oddzielnie od łazienki, bardzo mały. I zawsze jak starsza zasypia na sedesie, to wtedy pochyla się do przodu. I opiera się głową o drzwi od kibla. A że się ich brzydzi, tych kiblowych drzwi – no bo w końcu od kibla są – to zawsze, jak zaśnie na kiblu, leci potem do wanny myć głowę. No, leci jak leci: kuśtyka. Mówię jej: mama, kupię ci specjalny czepek sraczowy, będziesz w nim mogła bezpiecznie spać w kiblu choćby całe noce, z głową opartą o drzwi. Potem tylko zdejmiesz srajczepek, jak będziesz wychodziła. Powiesisz na haczyku nad sraczem, będzie tam sobie wisiał, a ty będziesz go wkładała i zdejmowała, nie będziesz się brzydziła, włosy uratowane. Nawet ten haczyk ci zrobię, do ściany przykleję klejem Totex Total Extreme wieszadełko czapkowo-sraczowe. A ona się drze: „Schodki! Stopnie! Muruj!”. A że jest bryndza w interesie, czas wolny, nic do roboty, to muruję, muruję starej schodki w łazience…

Nadleśniczy poopowiadał jeszcze Pietuszence o Pastorku Toporku z amerykańskiego zboru misyjnego na Ursynowie (zbór był amerykański, ale pastor polski i na nazwisko miał Topór, więc siłą rzeczy został Pastorkiem Toporkiem). Jak również o koledze Gniewoszu z ulicy Nutki, który pod względem optymalizacji kosztów życia mógłby być przykładem nawet dla Przemka z Ochoty. Kolega Gniewosz wynajął własne mieszkanie jakimś ludziom, sam zaś zamieszkał w swej piwnicy, do której wstawił łóżko, szafkę na ciuchy i kuchenkę elektryczną. Kaloryfera nie potrzebował, bo przez jego część piwnicy biegła rura z ciepłą wodą – Gniewosz zerwał z niej tylko gipsową izolację, żeby mocniej mu grzała. I bardzo sobie chwalił takie życie, bo już nie musiał chodzić do pracy. A kiedy lokatorzy szli do swojej, kąpał się w mieszkaniu, miał przecież komplet kluczy. Czasem robił tam nawet małe kryptopranie, po którym suszył ciuchy w piwnicy na swojej odrapanej rurze.

Z kolei Pietuszenko zwierzył się Nadleśniczemu – zresztą nie po raz pierwszy – jak trudno jest wyżyć z pisania dla portali motoryzacyjnych o nowych modelach samochodów. Szczególnie gdy trzeba wymyślać wrażenia z jazdy. Bo Pietuszenko w całym swoim życiu prowadził tylko jeden samochód. Swojego używanego peugeota, którego po paru latach musiał odsprzedać, bo nie był w stanie go utrzymać. Kiedy przestał się żalić na swoją sytuację zarobkową, przeszedł do tematu, który ostatnio szczególnie go kręcił: gwałcących Arabów z ulicy Bobrowieckiej. I miał już przedstawić Nadleśniczemu ostateczne dowody na ich związki z pobliską kebabiarnią Sułtan, kiedy matka Nadleśniczego w przedpokoju rozkrzyczała się na dobre. Matki zawsze krzyczą, jednak tak mocny krzyk mógł być zbyt wielkim wysiłkiem dla starych płuc, szczególnie dla takich, co spadły do brzucha. Więc Nadleśniczy przeprosił Pietuszenkę, rozłączył się, wyszedł z pokoju i omijając wrzeszczącą staruszkę, powolnym krokiem podążył ku swemu przeznaczeniu. Ku łazience, wannie i schodkom.

W łazience stały bloczki gipsopodobne, z których Nadleśniczy zamierzał zrobić stopnie. I była też tuba szybkoschnącego kleju montażowego. Totex Total Extreme właśnie.

– Przecież każdy zdrowo myślący człowiek wie, że budowę schodków do wanny zaczyna się od przyczepienia odpowiednich haczyków na różnych ścianach łazienki! – Nadleśniczy uzewnętrznił swój monolog wewnętrzny stosownie głośno. Tak, żeby matka za drzwiami łazienki mogła go usłyszeć. – Haczyków intrygujących, niepokojących, budzących w zleceniodawcy pytania o sens własnych poczynań!

I Nadleśniczy zmierzył szerokość bloczka. Zrobił to już rano, i to kilka razy. A mierząc, kontynuował swój wykład:

– Przecież każdy zdrowo myślący człowiek wie, że pierwszy haczyk należy zamontować na wysokości piętnastu centymetrów. Dla ewentualnego krasnoludka w depresji. Żeby mógł się powiesić.

I jak powiedział, tak zrobił. Miał kilka haczyków, wybrał najbardziej fikuśny, ze stopu mosiądzopodobnego. Przykleił go tuż nad ziemią, potrzymał minutę zgodnie z instrukcją, a nawet dłużej. Odciął nożykiem sterczące spod podstawy haczyka stężałe farfocle kleju, plastusiowe gluty. Popatrzył i westchnął:

– Nie umrę wszystek. Zostanie po mnie Totex.

– Bardzo tęskniłam za czułym spojrzeniem tego pieska, który już nigdy więcej nie pojawił się na naszej cichej uliczce – głośno powiedział telewizor w pokoju matki.

– O, jakie wy macie buźki śliczne, ludziki! – jeszcze głośniej zachwycała się sama matka. Najwyraźniej pojawienie się syna w łazience uspokoiło ją na tyle, że wróciła do siebie oglądać japońskie kreskówki, tak zwane anime. Oglądała je całymi dniami tylko dla tych buziek – historyjki przekraczały jej możliwości percepcyjne. Zachwycały ją wielkie oczyska, jakby wilgotne. Nie zamykała drzwi pokoju i specjalnie pogłaśniała telewizor, bo wiedziała, że Nadleśniczy zazdrosny jest o te kreskówki. Kiedyś jej krzyknął: „Oj, przestałabyś, matka! Popatrzyłabyś, jakiego masz syna ślicznego!”.

Tym razem jednak Nadleśniczy nie zwracał uwagi na hałas kreskówek. Medytował w łaziencie.

– Wiem, co zrobię – powiedział sobie w końcu. – Zamuruję w tych schodkach do wanny kartkę dla przyszłych pokoleń. Napiszę: O wy, mieszkańcy szczęśliwszej lub nieszczęśliwszej, a może i takiej samej przyszłości! Te schodki murował syn, ofiara swego synostwa i ursynostwa.

Ta myśl była jak zastrzyk energii. Zaczął wreszcie robić schodki.Kikutek i Walduś

Do zamurowania kartki jednak nie doszło, bo było już późno, a po pierwszych natchnionych minutach robota zaczęła się wlec swoim zwykłym trybem. Stara wróciła do przedpokoju i do pokrzykiwania, ale Nadleśniczy odpowiadał jej, że ruchy schodkotwórcze, podobnie jak górotwórcze, są bardzo powolne.

– Nie chciałabyś przecież, żeby ktoś sklecił Tatry na chybcika, prawda? Pomyśl sama, wlazłabyś na Tatry, a one by się złamały albo coś. Tatry są chlubą Polski! A twoje schodki są chlubą dzielnicy Ursynów.

Po dziesiątej Nadleśniczy wrócił do swojego pokoiku. Nawet nie zajrzał do komputera ani do telefonu, tylko położył się spać.

A o piątej rano zbudził go straszliwy wrzask.

Nadleśniczy spał przy otwartym oknie, nawet gdy było bardzo zimno – wtedy wkładał czapkę i przykrywał się dodatkowym kocem. W związku z tym jego trzynogi, znaleziony na ulicy kotek Kikutek noce spędzał na parapecie, obserwując świat, który niegdyś potraktował go tak potwornie. Ale właśnie ze względu na swoje przejścia Kikutek niczego już się nie obawiał. Jak to mawiał Nadleśniczy: Nie boi się o życie, albowiem takie życie to on ma w dupie, bez nogi. Raz tylko zbudził swego pana dziwnym skrzekiem: kiedy na drzewie za oknem siadła sowa śnieżna. Było to zimą, w taki mróz, że sowy śnieżne przyleciały do Polski. Ale i wtedy był to skrzek zaciekawienia, nie strachu – tego Nadleśniczy był pewien. Wiedział i wierzył, że Kikutek jest nieustraszony. Kochał Kikutka.

Dlatego kiedy rozległ się wrzask, natychmiast się zbudził. A podrywając się z łóżka, miał w głowie tylko: Kot?! Ale wrzeszczał nie siedzący na parapecie Kikutek, tylko trzy ogromne sroki, które kołowały za oknem, szykując się do ataku lotniczego na kocura. Ten jednak nie uciekał. Siedział na parapecie i warczał na ptaszyska.

– A poszły won! – przyłączył się do niego Nadleśniczy, pędząc z odsieczą. Dwie sroki odleciały, jedna usiadła na drzewie, patrząc na Nadleśniczego intensywnie. Potem wydała dziwny odgłos, jakby metaliczny. Być może taki dźwięk wydaje sroka, kiedy chce pertraktować. Nadleśniczy jednak pertraktować nie zamierzał. Wiedział, że sroki mają swoje racje, bo niektóre koty wyżerają im jajka i pisklaki z gniazd. Ale przecież to nie Kikutek był tu winny, on nie opuszczał domu.

– Jak to się dzieje, że te sroki są teraz takie wielkie, co, Kikutku? – przemówił Nadleśniczy do kota. Bo kot jak człowiek: kiedy jest w stresie, najlepiej mu robi porcja dywagacji. – Przecież te tutaj były jak tłuste wrony. W latach osiemdziesiątych sroka to było chucherko niewiele większe od sikorki. Sroczyska pewnie upasły się na śmieciach, bo ludzie teraz dużo żarcia wyrzucają. A może to ruscy na nas promieniują czarnobylami swoimi, żeby przerobić Polaków na mutantów razem z ich srokami? Albo też wszystko bujniej nam rośnie przez globalne otępienie, znaczy ocieplenie: sroki jak wrony, wrony jak kruki, kruki jak orły, orły jak osły.

I Nadleśniczy, zadumany, podrapał się po swych ogromnych jądrach. Takie mu zostały, choć przepuklinę mosznową dawno temu już mu zoperowano. Sfinansowała to Edzia, pani dyrektor czegoś ubezpieczeniowego – chyba towarzystwa, bo tak zwykle nazywają się te firmy – która parę lat wcześniej uznała, że Nadleśniczy będzie idealnym dopełnieniem jej stałego wenezuelskiego kochanka Sergia. Edzia miała wielką willę w Podkowie Leśnej. Nadleśniczy jeździł do niej swoimi furgonetkami. Zawsze miał ich kilka, ostatnio – dwie. Jedna była trzydziestoletnią norweską karetką pogotowia z demobilu, na drugiej było napisane „Bogusław Winien, Tapicer Obijacz” zarówno na masce, jak i na burtach. Bo Nadleśniczy kupił ją od pana Winiena, głównie ze względu na ten napis: „Winien”. Zajechał kiedyś tą furgonetką do Edzi, a Edzia oznajmiła, że go zdominuje. Rozebrała go do naga, przełożyła przez kolano i zaczęła lać po gołym tyłku, co Nadleśniczego nie podniecało, tylko śmieszyło. Dopóki Edzia nie trafiła dłonią w tę mosznę pełną jelit. Bo przepuklina mosznowa oznaczała, że Nadleśniczy miał w mosznie jelita. A więc pośrednio – chwalił się kolegom – także i gówno! Kiedy następnego dnia rano chciał wyjechać, okazało się, że ktoś mu w nocy wsadził liścik za wycieraczkę. Zdążył tylko przeczytać: „Zostaw naszego Bączka!”, bo Edzia, która romantycznie wybiegła za nim na dwór w samej koszuli, też zobaczyła ten liścik. Natychmiast wyrwała mu go z ręki i podarła na drobne kawałki. Rodzice Edzi niechętnie patrzyli na jej związek z kruczowłosym Sergiem – nazywali go Wroniasem – ale Nadleśniczy budził w nich autentyczny wstręt.

– Czwarty grosz dla Jadzi, niech se Jadzia wsadzi. Piąty grosz dla Edzi, niech se Edzia wsedzi – podśpiewywał Nadleśniczy, rozpamiętując przygody erotyczno-przepuklinowe i zarazem drepcząc w stronę łazienki. Zrobił długie, długie siku, a potem pomyślał, że można by w końcu skonstruować te schodki. Niby była piąta rano, cisza nocna, ale od odrobiny stuku-puku jeszcze nikt nie umarł. „W ogóle ludzie rozbestwione, śpią do szóstej, siódmej – mówił głos w jego głowie. – A pracowity człowiek wstaje o czwartej-piątej i stuka-puka”.

Na wszelki wypadek Nadleśniczy zmierzył wszystkie bloczki gipsopodobne – stopnie nie mogły być za wysokie. A jak je zmierzył, to znów je zmierzył, jeszcze raz i jeszcze raz. Lubił swoją drewnianą, składaną metrówkę. I podczas mierzenia zwracał mniejszą uwagę na to, czy mierzy dokładnie, a większą na to, jaka fajna jest jego metrówka. Była to metrówka jakich mało, bo na każdym z jej dziesięciocentymetrowych odcinków przyjaciel Pietuszenko napisał kiedyś CHUJ niezmywalnym mazakiem. Im dłużej się mierzyło, tym dłużej można było widokiem CHUJÓW się cieszyć.

Po kilku minutach klęczenia nad gipsopodobnymi bloczkami Nadleśniczy poczuł ożywienie w jelitach, co bardzo go ucieszyło. Zaparcie przekleństwo, sraczka błogosławieństwo, mawiał. Uzyskiwał to błogosławieństwo dzięki płesznikowi, a dokładnie dzięki łupinom nasiennym tego zioła. Zalewał je wodą, a następnie pił w postaci glutoidalnej zawiesiny.

Po zrobieniu kupy płesznikowej – obfitej, łatwej, jakby rzadkiej, a jednak właśnie glutowato zwięzłej, bo zawiesina czyniła takie miłe cuda – Nadleśniczy wyszedł jednak z łazienki i wrócił do swego pokoju. Zdecydował, że przed rozpoczęciem prac schodkotwórczych odpali sobie jeszcze komputer. Zobaczy, co się dzieje, a przede wszystkim, czy londynka mu nie odpisała. Może przez całą noc nie mogła zasnąć, tylko myślała o Nadleśniczym i myślała? A nad ranem, spłoniona, swe myśli mu opisała?

Niestety, kiedy włączył kompa, to od razu zajrzał do pornoli. A jak do nich zajrzał, to się zmasturbował. A jak się zmasturbował, to ogarnął go benediktus. Tym słowem Nadleśniczy określał kosmiczne przygnębienie i smutek, do którego tym razem domieszała się senność. Więc się położył. Kikutek wśliznął mu się pod kołdrę, wtulił w pachwinę i zaczął burczeć. Bo Kikutek nie mruczał, tylko burczał.

– Hej, jak byłem młody, to było walenie konia. – Nadleśniczy też burczał. – Za każdym razem jakby smok przez pokój przeleciał! A teraz, ech, jakby przeszła księgowa.

I zasnął. Obudził się dopiero o ósmej, bo sny miał rozkosznie relaksujące: tkwił w kompletnej ciemności, tak gęstej, że aż puchatej, w której coś miło pobekiwało. Walduś, jak nic! – pomyślał w końcu. I dopiero wtedy sen prysł, wróciła gorycz.

Walduś był barankiem ze stada farmera Jana, a farmer Jan był Norwegiem żyjącym w pustkowiach na północ od Oslo. Nadleśniczy jeździł do niego, żeby dorabiać jako juhas, czyli menedżer stada; stąd ksywka Baca, choć z technicznego punktu widzenia bacą był raczej farmer Jan. I kiedy w stadzie narodził się baranek o nietypowej brunatnej maści, Nadleśniczy upodobał go sobie. Nazwał go Waldusiem, nosił na rękach i śpiewał mu: „Panie Waldku, pan się nie boi”. Chciał go sprowadzić do Polski. Głównie dla niego wynajął pięterko w domku śmierdzącej babci z Józefowa za Wisłą – bo razem z pięterkiem babcia oferowała prawo do użytkowania połowy ogródka. W tej połowie Nadleśniczy zamierzał zbudować małą zagrodę dla Waldusia, żeby tam z nim siedzieć i mu podśpiewywać.

Oczywiście nie można pominąć tego, że dodatkowym bonusem mieszkania w Józefowie miało być niemieszkanie z matką. Ale jakoś tak się stało, że nawet po wynajęciu józefowskiego pięterka Nadleśniczy wciąż musiał na Ursynowie pomieszkiwać ze starą. Bo jak płuca spadły jej do żołądka, ciągle trzeba było jej pomagać. Na przykład schodki do wanny robić. Miał nadzieję, że łatwiej będzie mu dzielić swój czas między matkę a Józefów, kiedy zjawi się tam uroczy baranek. Niestety, okazało się, że sprowadzenie do kraju zwierzęcia spoza Unii Europejskiej wiąże się z kłopotliwymi formalnościami. Nawet kiedy zwierzę pochodziło z bliskiego Unii Europejskiego Obszaru Gospodarczego, czyli z Norwegii. Sprawa przeciągała się i przeciągała, aż w końcu Walduś został rozporcjowany w okręgowej norweskiej ubojni. Gwoli sprawiedliwości trzeba powiedzieć, że stało się tak bez wiedzy Nadleśniczego. A dokładnie podczas jego nieobecności, w jednym z tych okresów, kiedy nie pracował w Norwegii, tylko miotał się między Ursynowem a Józefowem. Od tego czasu zaczęły się kwasy między Nadleśniczym a farmerem Janem. Bo wcześniej była idylla. Na samym początku znajomości Nadleśniczy w swej łamanej angielszczyźnie opowiedział farmerowi Janowi dowcip. Okazało się, że Norwegowie nie mają dowcipów i przez długi czas Nadleśniczy nie mógł się potem od farmera uwolnić. Ciągle za nim chodził i chciał jeszcze.

Ale farmer farmerem, Walduś Waldusiem, a łazienka wzywała Nadleśniczego wielkim głosem. A dokładnie matka, która znów krzyczała w przedpokoju, domagając się schodków. Trzeba było brać się do dzieła. Przypomniał sobie: miał przecież napisać list protestacyjny do potomności, przeznaczony do zamurowania w schodkach! Wziął zatem z biurka stary zeszyt. Musiał wyjąć go spod Kikutka, który na zeszycie właśnie zaczął się sadowić (kot burknął). Nadleśniczy wyrwał z zeszytu kartkę, potem znalazł pisak. Pisak oczywiście nie pisał, więc Nadleśniczy wygrzebał w szufladzie drugi – który też nie pisał. Trzeci, znaleziony pod łóżkiem, wreszcie pisał, ale na różowo. Z tej złości Nadleśniczy na kartce napisał tylko „Kurwa”. Następnie ruszył do łazienki. Tam przyklęknął przy bloczkach gipsopodobnych, żeby włożyć pod nie różową „Kurwę” dla potomności i zamurować ją na amen. Jednak tę czynność przerwał mu telefon, który rozśpiewał się znowu Izraelem w Egipcie.

– Cześć – zaczął Pietuszenko, a głosik miał jeszcze cieńszy niż wczoraj. Znowu musiał być czymś zaaferowany, jak to on. – Jesteś na chodzie?

– Witaj, Pietuchu. Jestem na chodzie, a nawet w trakcie czegoś. Bo widzisz, tu nie o byle co chodzi, ale o list! O list do poto…

– O list?! – Towarzyszący okrzykowi odgłos sugerował, że Pietuszenko podskoczył. – Skąd wiesz?!

– Jak to skąd wiem? To list, co w rozpaczliwej sytuacji zaistniał i choć myśl jego kieruje się w przyszłość…

– Właśnie, przyszłość! O przyszłość tu chodzi! Musimy tylko się pośpieszyć! Przyjeżdżaj natychmiast!

– Ale zaraz…

– Dawaj do mnie na Chełmską! A z Chełmskiej trzeba będzie gdzieś dalej podjechać.

– Ale..

– Pogadamy w samochodzie, bo teraz nie ma czasu! Czekam!

– Wacha mi się kończy. Wacha i kacha, w sensie kasa.

Pietuszenko przez chwilę walczył ze sobą.

– Dołożę się – pisnął w końcu. Sprawa naprawdę musiała być ważna. – Dam dychę na wachę.

– No, jak dychę… – Nadleśniczy zaczął się zastanawiać. Miał tak, że kiedy go o coś pilnie proszono, stawał się niczym balon na uwięzi. Jakby zawisał nad proszącym na dużej wysokości, obojętnie kołysząc się na wietrze.

– Nie deliberuj, tylko jedź!

Zapadła pełna napięcia cisza, a potem Nadleśniczy łaskawie zadekretował:

– Jak dychę, to jadę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: