Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kaspar. Książę kotów - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
3 września 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kaspar. Książę kotów - ebook

Poznaj niesamowite przygody kociego księcia!

Pewnego dnia do eleganckiego hotelu Savoy przybywa w wiklinowym koszyku czarny kot. Nie jest to jednak zwyczajny mruczek, jakich wiele mieszka w mieście. To Kaspar, książę kotów. Zanim znalazł się w pięknym pokoju londyńskiego hotelu, poznał zgiełk i gwar Nowego Jorku, mieszkał w ponurej izdebce na poddaszu i, razem z ocalałymi pasażerami Titanica, czekał na ratunek w zatłoczonej szalupie. Czy to możliwe, żeby jeden mały kot przeżył tyle przygód?

Mówi się, że koty żyją dziewięć razy. Kto przeczyta historię Kaspara, zawsze już będzie tego pewien….

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-441-2
Rozmiar pliku: 6,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przy­by­cie Ka­spa­ra

Książę Ka­spar Kan­din­sky przy­był do ho­te­lu w ko­szy­ku. Wiem, bo sam go wno­siłem. Tam­te­go ran­ka niosłem wszyst­kie rze­czy hra­bi­ny i mogę wam po­wie­dzieć, że było ich po­twor­nie dużo.

Byłem boy­em ho­te­lo­wym. Moja pra­ca po­le­gała na po­ma­ga­niu gościom: otwie­ra­niu drzwi, no­sze­niu bagaży oraz spełnia­niu in­nych po­le­ceń – od czysz­cze­nia butów po doręcza­nie te­le­gramów. Mu­siałem pamiętać wszyst­kie na­zwi­ska i tytuły przy­byłych do ho­te­lu, co nie było ta­kie pro­ste, bo ciągle zja­wiał się ktoś nowy. Każde za­da­nie wy­ko­ny­wałem z uprzej­mym uśmie­chem na twa­rzy, oka­zując gościom należny im sza­cu­nek. Naj­ważniej­sze w pra­cy boya jest to, aby wszel­kie prośby spełniać na­tych­miast. Trze­ba być go­to­wym na każde zawołanie i kiw­nięcie pal­cem. Sta­le słyszałem: „John­ny, pośpiesz się”, „pod­skocz tu szyb­ko, chłopcze”, „zrób to w oka­mgnie­niu”, albo „hop, hop!”. Goście pstry­ka­li na mnie pal­ca­mi, a ja le­ciałem jak błyska­wi­ca, szczególnie wte­dy, gdy w po­bliżu była pani Bla­ise, główna przełożona per­so­ne­lu.

Łatwo nam było usłyszeć jej na­dejście, bo grze­cho­tała jak pędzący kościo­trup. A to przez wiel­ki pęk klu­czy, który wi­siał u jej pasa. Kie­dy pani Bla­ise była zła, a zda­rzało się to często, jej głos brzmiał jak pu­zon. W ho­te­lu nie było pra­cow­ni­ka, który nie drżałby na ten dźwięk. Pani Bla­ise życzyła so­bie, żeby tytułować ją „Ma­da­me”, ale na na­szym piętrze ho­te­lo­wym, gdzie miesz­ka­li boye, po­kojówki i ku­char­ki, na­zy­wa­liśmy ją „Czaszką”, bo nie dość, że idąc, brzęczała jak wo­rek z kośćmi, to jesz­cze była prze­raźli­wie chu­da – wyglądała jak kościo­trup. Sta­ra­liśmy się nie wcho­dzić jej w drogę.

W jej oczach naj­mniej­sze nie­do­ciągnięcie – przy­gar­bio­ne ple­cy, roz­czo­chra­ne włosy, brud­ne pa­znok­cie – było przestępstwem. Jed­nak za naj­gorszą zbrod­nię uważała zie­wa­nie. I to właśnie na zie­wa­niu Czasz­ka przyłapała mnie tam­te­go ran­ka, tuż przed przy­jaz­dem hra­bi­ny. Prze­chodząc koło mnie w lob­by, groźnie syknęła:

– Wi­działam, urwi­sie, jak zie­wałeś! I na do­da­tek ta czap­ka na ba­kier! Wiesz, że tego nie to­le­ruję. Po­praw ją na­tych­miast! A jeśli jesz­cze raz ziew­niesz, to zro­bię z cie­bie sie­ka­ne ko­tle­ty!

Gdy po­pra­wiałem czapkę, zo­ba­czyłem, że pan Fred­die otwie­ra drzwi ja­kiejś da­mie. Odźwier­ny pstryknął na mnie pal­ca­mi i po chwi­li szedłem obok tej ele­ganc­kiej pani, niosąc przez lob­by jej kosz z ko­tem w środ­ku. Zwie­rzak miau­czał tak głośno, że wszy­scy zaczęli się na nas gapić. Właści­wie to nie miau­czał, ale za­wo­dził pra­wie ludz­kim, drżącym głosem. Dama po­deszła ener­gicz­nie do re­cep­cji i oznaj­miła z moc­nym, jak się później do­wie­działem – ro­syj­skim, ak­cen­tem:

– Je­stem hra­bi­na Kan­din­sky. Mam za­re­zer­wo­wa­ny apar­ta­ment dla sie­bie i Ka­spa­ra. Z for­te­pia­nem i z wi­do­kiem na rzekę. Wysłałam wam te­le­gram z mo­imi wy­ma­ga­nia­mi.

Hra­bi­na mówiła tak, jak­by była przy­zwy­cza­jo­na do tego, że wszy­scy jej słuchają i wy­ko­nują jej po­le­ce­nia. W ho­te­lu Sa­voy ta­kich osób gościło wie­le: bo­ga­tych, sław­nych, ma­gnatów, lordów i dam, a na­wet pre­mierów i pre­zy­dentów. Muszę przy­znać, że szyb­ko prze­stałem zwra­cać uwagę na ich aro­gancję i próżność. Na­uczyłem się, że gdy ukryję niechęć do nich za miłym uśmie­chem, to niektórzy z nich, szczególnie Ame­ry­ka­nie, mogą mi dać niezłe na­piw­ki.

– Uśmie­chaj się i mer­daj ogo­nem – ra­dził mi pan Fred­die. Pra­co­wał jako odźwier­ny w Sa­voyu po­nad 20 lat, więc wie­dział, co mówi. To była do­bra rada. Jak bym nie był trak­to­wa­ny, za­wsze się uśmie­chałem i byłem przy­mil­ny jak szcze­nia­czek.

Gdy po raz pierw­szy uj­rzałem hra­binę Kan­din­sky, pomyślałem, że jest po pro­stu ko­lejną bo­gatą ary­sto­kratką. Było w niej jed­nak coś, co mnie od razu za­uro­czyło. Idąc do win­dy, jak­by płynęła, ma­je­sta­tycz­nie sze­leszcząc fałdami suk­ni, w ka­pe­lu­szu ze stru­si­mi piórami, po­wie­wającymi jak żagle na wie­trze. Kie­dy tak szliśmy, to wszy­scy, łącznie z Czaszką, kłania­li się jej uprzej­mie lub ki­wa­li głową w jej kie­run­ku. Po­czułem wte­dy, że blask jej sławy i wiel­kości ota­cza także mnie.

Na­gle zna­lazłem się w cen­trum za­in­te­re­so­wa­nia. Będąc czter­na­sto­let­nim boy­em ho­te­lo­wym, po­rzu­co­nym nie­gdyś jako nie­mowlę na scho­dach sie­ro­cińca w Is­ling­ton, nie miałem do­tych­czas wie­lu oka­zji, aby czuć się kimś ważnym. Idąc z hra­biną i jej za­wodzącym ko­tem w ko­szy­ku, po­czułem się na­prawdę wyjątko­wo. I chy­ba było to po mnie widać, bo hra­bina, marszcząc czoło, za­py­tała:

– Skąd ten uśmiech, chłopcze?

Nie mogłem jej po­wie­dzieć praw­dy, więc szyb­ko wymyśliłem od­po­wiedź:

– Przez pani kotkę, hra­bi­no. Ona tak śmiesz­nie miau­czy.

– To nie kot­ka. To ko­cur. I to nie mój – od­po­wie­działa hra­bi­na. – Ka­spar nie jest ni­czy­im ko­tem. Jest księciem kotów. To jest książę Ka­spar Kan­din­sky, a książę nie należy do ni­ko­go, na­wet do hra­bi­ny – dodała i spoj­rzała na mnie z uwagą.

– Coś ci po­wiem. Po­do­ba mi się, jak się uśmie­chasz. An­gli­cy nie uśmie­chają się tak często, jak po­win­ni. Nie śmieją się, nie płaczą, a to błąd. My, Ro­sja­nie, kie­dy chce­my się śmiać, śmie­je­my się. Kie­dy chce­my płakać, płacze­my. Książę Ka­spar to ro­syj­ski kot. Te­raz jest bar­dzo nieszczęśliwy, więc płacze. Myślę, że to na­tu­ral­ne.

– Dla­cze­go jest taki nieszczęśliwy? – odważyłem się za­py­tać.

– Bo jest zły na mnie. Nie lubi podróżować. Woli prze­by­wać w moim domu w Mo­skwie. Tłumaczę mu: „Jak mogłabym śpie­wać w ope­rze lon­dyńskiej, nie podróżując?”. Ale on mnie nie słucha. W podróży za­wsze robi dużo za­mie­sza­nia i hałasu, ale gdy wy­puszczę go z ko­szy­ka, znów będzie za­do­wo­lo­ny. Sam zo­ba­czysz.

Rze­czy­wiście, Ka­spar umilkł, gdy tyl­ko zna­lazł się na środ­ku sa­lo­nu hra­bi­ny. Naj­pierw jedną łapą zba­dał dy­wan, po czym wy­sko­czył z ko­szy­ka i zaczął prze­cha­dzać się po po­ko­ju. Wte­dy zro­zu­miałem, dla­cze­go hra­bi­na na­zy­wa go księciem kotów. Był czar­ny jak węgiel, od czub­ka nosa po ko­niu­szek ogo­na, a jego je­dwa­biście gładka sierść aż lśniła. Był pięknym ko­tem i do­brze o tym wie­dział. Po­ru­szał się kro­kiem pełnym gra­cji, z wy­so­ko pod­nie­sioną głową i za­dar­tym ogo­nem.

Właśnie miałem opuścić pokój, żeby przy­nieść resztę wa­li­zek, kie­dy hra­bi­na zawołała mnie, tak jak za­zwy­czaj robią goście, gdy chcą mnie na­gro­dzić na­piw­kiem. Biorąc pod uwagę jej tytuł, stru­sie pióra i cały dro­gi ekwi­pu­nek, z którym przy­je­chała, li­czyłem na hoj­ny na­pi­wek. Oka­zało się jed­nak, że wca­le nie za­mie­rza mi go dać.

– Two­je imię. Chce wie­dzieć, jak się na­zy­wasz – po­wie­działa, zdej­mując z gracją ka­pe­lusz.

– John­ny Trott, proszę hra­bi­ny – od­po­wie­działem. Zaśmiała się, ale nie miałem jej tego za złe, bo czułem, że nie drwiła ze mnie.

– Bar­dzo za­baw­ne – rzekła. – Ale kto wie? Może dla cie­bie Kan­din­sky też brzmi za­baw­nie.

W tym cza­sie Ka­spar wsko­czył na sofę. Po chwi­li z niej zszedł i zaczął ostrzyć pa­zu­ry, naj­pierw o zasłonę, a po­tem o je­den z fo­te­li. Zaj­rzał za biur­ko, pod for­te­pian, wsko­czył na pa­ra­pet; za­cho­wy­wał się przy tym jak książę, który właśnie ogląda swój nowy pałac. Na ko­niec usa­do­wił się na fo­te­lu koło ko­min­ka, skąd nas ob­ser­wo­wał zza półprzy­mkniętych po­wiek. Naj­wi­docz­niej książę uznał wnętrze za god­ne jego do­stoj­nej oso­by.

– Wygląda na bar­dzo mądre­go kota – po­wie­działem.

– Mądre­go? Mądre­go? On nie jest mądry, John­ny Trott – hra­bi­na była naj­wy­raźniej nie­za­do­wo­lo­na z mo­jej oce­ny kota. – On jest piękny! To naj­piękniej­szy kot w całej Ro­sji, w całej An­glii, na całym świe­cie! Nie ma dru­gie­go ta­kie­go kota jak książę Ka­spar. On nie jest mądry – on jest wspa­niały. Zga­dzasz się ze mną, John­ny Trott?

Czym prędzej przy­taknąłem. Nie mogłem się z nią nie zgo­dzić.

– Chciałbyś go pogłaskać? – za­py­tała po chwi­li hra­bi­na.

Przy­kucnąłem przy fo­te­lu, ostrożnie wyciągnąłem rękę i przez chwilę głaskałem Ka­spa­ra pal­cem po szyi. Po­czułem, że to wszyst­ko, na co po­zwa­la mi w tym mo­men­cie.

– Myślę, że cię po­lu­bił – po­wie­działa hra­bi­na. – W jego mnie­ma­niu, jeśli nie je­steś przy­ja­cie­lem, to je­steś wro­giem. Nie po­dra­pał cię, więc uważa cie­bie za przy­ja­cie­la.

Kie­dy wstałem, hra­bi­na przyj­rzała mi się wni­kli­wie.

– Cie­ka­wa je­stem, czy do­bry z cie­bie chłopiec, John­ny Trott. Czy mogę ci za­ufać?

– Myślę, że tak, hra­bi­no – od­po­wie­działem.

– To mi nie wy­star­cza, John­ny, muszę mieć pew­ność.

– Tak – od­parłem.

– W ta­kim ra­zie mam dla cie­bie bar­dzo od­po­wie­dzial­ne zajęcie. Pod­czas mo­je­go po­by­tu w Lon­dy­nie będziesz się opie­ko­wać księciem Ka­spa­rem. Ju­tro rano roz­po­czy­nam próby w ope­rze Co­vent Gar­den. „Cza­ro­dziej­ski Flet”. Mo­zart. Je­stem Królową Nocy. Znasz tę operę?

Za­prze­czyłem ru­chem głowy.

– Pew­ne­go dnia ją usłyszysz. Może kie­dyś zaśpie­wam ją dla cie­bie, kie­dy będę ćwi­czyć przy for­te­pia­nie. Ćwiczę co­dzien­nie po śnia­da­niu. Książę Ka­spar jest bar­dzo szczęśliwy, kie­dy śpie­wam. W domu w Mo­skwie lubi leżeć na for­te­pia­nie i słuchać, jak śpie­wam. Ma­cha wte­dy ogo­nem, tak jak te­raz. Po­patrz na nie­go. To ozna­cza, że jest za­do­wo­lo­ny. Kie­dy je­stem na próbach, muszę być pew­na, że do­brze się nim opie­ku­jesz. Zro­bisz to dla mnie? Będziesz go kar­mił? Roz­ma­wiał z nim? Wy­pro­wa­dzał na spa­ce­ry rano i wie­czo­rem? On to bar­dzo lubi. Nie za­po­mnisz?

Hra­bi­na Kan­din­sky nie była osobą, której łatwo można odmówić. Poza tym, muszę przy­znać, jej prośba bar­dzo mi schle­biła. Za­sta­na­wiałem się, jak po­godzę nowe obo­wiązki z pracą w ho­te­lu. Byłem też cie­kaw, czy do­stanę za to spo­ry na­pi­wek, cho­ciaż nie śmiałem­jej o to za­py­tać.

Hra­bi­na uśmiechnęła się i wyciągnęła do mnie rękę w ele­ganc­kiej re­ka­wicz­ce. Za­wa­hałem się. Nig­dy dotąd żaden z gości nie podał mi ręki. Boye ho­te­lo­wi po pro­stu nig­dy nie ści­skają dłoni gości. Po­czułem jed­nak, że hra­bi­na tego ode mnie ocze­ku­je. Uścisnąłem więc jej dłoń; była mała, a ręka­wicz­ka bar­dzo miękka.

– Ty, ja i książę Ka­spar będzie­my do­bry­mi przy­ja­ciółmi. Wiem to. Możesz te­raz nas zo­sta­wić.

Odwróciłem się, żeby odejść.

– John­ny Trott – zaśmiała się znów. – Prze­pra­szam, ale masz bar­dzo śmiesz­ne na­zwi­sko, może na­wet najśmiesz­niej­sze, ja­kie kie­dy­kol­wiek słyszałam. Doszłam do wnio­sku, że je­steś do­brym chłopcem, John­ny Trott. Wiesz, dla­cze­go tak myślę? Nie po­pro­siłeś mnie o pie­niądze. Zapłacę ci pięć szy­lingów ty­go­dnio­wo przez trzy mie­siące – je­stem tu­taj przez trzy mie­siące w ope­rze. Ach, zno­wu się uśmie­chasz, John­ny Trott. Lubię, kie­dy się uśmie­chasz. Myślę, że gdy­byś miał ogon, ma­chałbyś nim jak książę Ka­spar.

Kie­dy przy­niosłem ku­fry hra­bi­ny i usta­wiałem je w hal­lu apar­ta­men­tu, usłyszałem, jak diwa śpie­wa, akom­pa­niując so­bie na for­te­pia­nie. Kątem oka zo­ba­czyłem Ka­spa­ra leżącego na­prze­ciw hra­bi­ny, za­pa­trzo­ne­go w nią i po­ru­szającego z za­do­wo­le­niem ogo­nem.

Po wyjściu za­trzy­małem się przed drzwia­mi jesz­cze na chwilę, aby posłuchać hra­bi­ny. Już wte­dy wie­działem, że nig­dy nie za­pomnę tego dnia, ale na­wet w najśmiel­szych ma­rze­niach nie wy­obrażałem so­bie, że przy­jazd hra­bi­ny i Ka­spa­ra zmie­ni moje życie na za­wsze.

Wca­le nie John­ny Trott

Nig­dy nie miałem mat­ki ani, rzecz ja­sna, ojca, ani sióstr i bra­ci. W każdym ra­zie nic mi o nich nie wia­do­mo. Nie, żebym kie­dy­kol­wiek się nad sobą użalał. Nie tęskni się do cze­goś, cze­go się nie miało. Często jed­nak o tym myślę. Kie­dy jako mały chłopiec do­ra­stałem w sie­ro­cińcu w Is­ling­ton, to nie­raz wy­obrażałem so­bie, kim mogłaby być moja mat­ka, jak wyglądała, jak się ubie­rała, jak mówiła. Nad oj­cem jakoś nig­dy się nie za­sta­na­wiałem, sam nie wiem dlacze­go.

Miałem chy­ba około dzie­więciu lat, kie­dy wra­cając ze szkoły ulicą Tol­ling­ton, za­uważyłem ładną ko­bietę w prze­jeżdżającym po­wo­zie. Powóz za­trzy­mał się aku­rat przede mną. Ko­bie­ta była ubra­na na czar­no i za­uważyłem, że płakała. Nie wiem dla­cze­go, ale uśmiechnąłem się do niej, a ona od­wza­jem­niła mój uśmiech. W tam­tej chwi­li byłem pew­ny, że to była moja mat­ka. Powóz po­je­chał jed­nak da­lej, a ona w nim. Śniłem o niej przez całe mie­siące, ale z cza­sem moje wspo­mnie­nie wy­blakło, a z nim moje sny. Wy­obrażałem so­bie inne mat­ki. Nie mu­siały być ani bo­ga­te, ani wy­so­ko uro­dzo­ne, ale też nie chciałem myśleć o tym, że moja mat­ka mogłaby czer­wo­ny­mi od zim­na rękami na ko­la­nach szo­ro­wać czyjąś podłogę. Przede wszyst­kim moja mat­ka mu­siała być piękna. Nie mogła być ani za sta­ra, ani za młoda. Nie mogła mieć in­nych dzie­ci. Chciałem być je­dy­na­kiem. Na­tu­ral­nie po­win­na mieć ja­sne włosy, bo moje włosy były ja­sne.

Po paru dniach zde­cy­do­wałem, że hra­bi­na Kan­din­sky całko­wi­cie od­po­wia­da moim wy­obrażeniom. Miała ja­sne włosy, była nad wy­raz piękna i ele­ganc­ka, w od­po­wied­nim wie­ku, aby być moją matką, i z tego, co na ra­zie wie­działem – bez­dziet­na. Jeśli ona była moją matką, to ja sam mu­siałem być ro­syj­skim księciem lub hra­bią – było mi obojętne, którym z nich. Im więcej o tym myślałem, tym bar­dziej po­do­bał mi się mój po­mysł i co­raz częściej bujałem w obłokach. Leżałem w moim małym po­ko­iku dla służby na pod­da­szu, gdzie dach prze­cie­kał, a rury ka­na­li­za­cyj­ne bul­go­tały, i śniłem swój sen, oczy­wiście zdając so­bie sprawę, że jest kom­pletną bzdurą. Wie­rzyłem jed­nak w nie­go na tyle, żeby spra­wiał mi przy­jem­ność.

Te­raz, gdy patrzę wstecz, wiem, że to właśnie ta głupia zmyślona hi­sto­ria i moje obo­wiązki związane z opieką nad ko­tem spra­wiały, że tak bar­dzo lubiłem prze­by­wać w po­ko­jach hra­bi­ny pod­czas jej prób. Wcho­dziłem tam pod byle ja­kim pre­tek­stem, przy każdej oka­zji, tak często, jak tyl­ko mogłem bez zwra­ca­nia uwa­gi na moją nie­obec­ność w lob­by. Ciągle jeździłem do góry i na dół z bagażami i za każdym ra­zem wy­my­kałem się na chwilę, żeby spraw­dzić, jak ra­dzi so­bie Ka­spar. Pan Fred­die oczy­wiście za­uważył moje zni­ka­nie – on wi­dział wszyst­ko.

– Gdzie ty się po­dzie­wasz, młody człowie­ku? – spy­tał mnie kie­dyś, gdy po­ja­wiłem się na dole.

– Nig­dzie – od­po­wie­działem, wzru­szając ra­mio­na­mi.

– Tyl­ko żebyś się tym nie na­ra­ził Czasz­ce. Le­piej uważaj na sie­bie.

Wie­działem, że pan Fred­die mnie nie wyda.

Za­zwy­czaj Ka­spar sie­dział w oknie sy­pial­ni, ob­ser­wując dymiące bar­ki na rze­ce, lub spał zwi­nięty na swo­im fo­te­lu w sa­lo­nie. Dopóki jego je­dze­nie nie było nałożone do mi­ski i nie zde­cy­do­wał, że chce jeść, pra­wie na mnie nie spoglądał. Przez te pierw­sze dni wy­da­wało mi się, że trak­to­wał mnie z zim­nym dy­stan­sem – tak, jak większość gości przy­jeżdżających do Sa­voya. Chciałem go zno­wu pogłaskać, ale nie odważyłem się, gdyż wy­czy­tałem w jego wzro­ku, że so­bie tego nie życzy. Odważyłem się jed­nak do nie­go mówić – pew­nie dla­te­go, że nie mógł mi od­po­wia­dać. Kucałem koło jego fo­te­la, gdzie kładł się po je­dze­niu, i tłuma­czyłem mu, że nie na­zy­wam się John­ny Trott, tyl­ko hra­bia Mikołaj Kan­din­sky. Wie­działem, że car Ro­sji na­zy­wał się Mikołaj, uznałem więc, że to imię jest dla mnie od­po­wied­nie. Mówiłem mu, że je­stem sy­nem hra­bi­ny, która przy­jechała do Lon­dy­nu, aby mnie od­szu­kać, i że w związku z tym po­wi­nien mnie trak­to­wać z większym sza­cun­kiem, na­wet jeśli ma tytuł księcia, i że w grun­cie rze­czy nie ma większej różnicy między księciem a hra­bią.

Ka­spar wsłuchi­wał się w moje opo­wieści, ale szyb­ko mu się nu­dziły; za­czy­nał wte­dy głośno mru­czeć, za­my­kał oczy i za­sy­piał. Pew­ne­go dnia mnie za­sko­czył, wska­kując po je­dze­niu na moje ko­la­na. Miałem śmiałą na­dzieję, że w końcu za­cznie trak­to­wać mnie jak równe­go so­bie, że uwie­rzył w moją hi­sto­rię, i że mo­gli­byśmy zo­stać przy­ja­ciółmi. Pogłaskałem go więc.

Ocze­ki­wałem za wie­le. Ka­spar wbił pa­zu­ry w moje ko­la­no, po czym sko­czył na pa­ra­pet, zupełnie mnie igno­rując. Po­ru­szając ogo­nem, przyglądał się bar­kom na rze­ce. Pod­szedłem do nie­go, żeby go ułago­dzić.

– Ja też cie­bie ko­cham – po­wie­działem z sar­ka­zmem, ale kie­dy to mówiłem, wie­działem, że jest to praw­da. Ka­spar był nie­wdzięcznym, wy­niosłym stwo­rze­niem, ale mimo to go ko­chałem i chciałem, żeby on też mnie poko­chał. Muszę przy­znać, że były mo­men­ty, kie­dy po­do­bała mi się ta jego ary­sto­kra­tycz­na wy­niosłość. Dwa razy dzien­nie pod­czas przerw w pra­cy brałem go na spa­cer. Cho­dzi­liśmy do par­ku nad rzeką, ale, żeby wyjść z ho­te­lu, mu­siałem go prze­pro­wa­dzać na smy­czy z win­dy przez lob­by do drzwi wejścio­wych. Przy­sięgam, że Ka­spar zda­wał so­bie sprawę z tego, że wszy­scy na nie­go patrzą i że go po­dzi­wiają. Do­brze wie­dział, jak zro­bić wrażenie, stąpając do­stoj­nie i uro­czyście, jak przy­stało na księcia, z ogo­nem ma­je­sta­tycz­nie po­sta­wio­nym na sztorc. Jaki ja byłem dum­ny! Pan Fred­die uchy­lał przed nami ka­pe­lusz. Było trochę kpi­ny w tym geście, ale nie do końca. Pan Fred­die wie­dział, co to kla­sa, a Ka­spar klasę miał. Nikt nie odważyłby się w to wątpić. Na­wet psy w par­ku to wie­działy. Jed­no miażdżące spoj­rze­nie Ka­spara i psy re­zy­gno­wały z wszel­kich za­miarów za­cze­pia­nia kota. Z pod­ku­lo­ny­mi ogo­na­mi szcze­kały na nas, ale z bez­piecz­nej od­ległości. Ka­spar dawał im do zro­zu­mie­nia, że ich nie zno­si, i całko­wi­cie je igno­ro­wał.

Ja­kieś sześć ty­go­dni później po raz pierw­szy oka­zał mi czułość. Sie­dział przy mnie na ławce, wy­grze­wając się w słońcu, a ja, nie zdając so­bie na­wet z tego spra­wy, zacząłem go głaskać po głowie. Po­pa­trzył na mnie, jak­by dając mi znak, że nic się nie stało, i uśmiechnął się do mnie. Przy­sięgam, że się uśmiechnął! Po­czułem, że jego pysz­czek wpy­cha się w moją dłoń, i usłyszałem, jak mru­czy. Jego ogon zaczął się trząść z przy­jem­ności. Brzmi to głupio, ale w owej chwi­li byłem tak szczęśliwy, że pra­wie sam zacząłem mru­czeć. Spoj­rzałem mu w oczy i po raz pierw­szy po­czułem, że on też mnie lubi i że wresz­cie trak­tu­je mnie jak przy­ja­cie­la. Po­czułem się za­szczy­co­ny.

Następne­go dnia na­po­tkałem wy­chodzącą w pośpie­chu hra­binę. Otwo­rzyłem przed nią drzwi.

– Je­stem spóźnio­na na próbę! Całe życie je­stem gdzieś spóźnio­na. Czy możesz mi to­wa­rzy­szyć? Mam ci do po­wie­dze­nia coś bar­dzo ważnego.

Padało, więc trzy­małem nad nią pa­ra­sol. Prze­szliśmy przez Strand, we­szliśmy do Co­vent Gar­den, mi­jając małpkę kręcącą korbką ka­ta­ryn­ki, nie­wi­do­me­go żołnie­rza grającego na akor­de­onie obok stra­ga­nu z owo­ca­mi i ko­nia zaprzęgniętego do wozu z węglem. Koń stał z głową opusz­czoną pomiędzy dy­sz­la­mi, zmok­nięty i nieszczęśliwy. Hra­bi­na zatrzy­mała się, żeby go po­kle­pać. Zo­ba­czyw­szy właści­cie­la wozu, który właśnie wy­szedł z pubu, zwy­myślała go w nie­wy­bred­ny sposób i kazała założyć zwierzęciu derkę. Hra­bi­na stwier­dziła, że w Ro­sji nikt nie po­trak­to­wałby ko­nia w taki sposób. Woźnica był tak za­sko­czo­ny i za­wsty­dzo­ny, że za­niemówił. Po­szliśmy da­lej.

– Muszę ci po­dziękować, John­ny Trott. Książę Ka­spar jest bar­dzo za­do­wo­lo­ny z po­by­tu w Lon­dy­nie. A kie­dy on jest za­do­wo­lo­ny, to i ja je­stem szczęśliwa i wte­dy śpie­wam le­piej. To praw­da. Wiem na pew­no, że on jest szczęśliwy, bo dziś się do mnie uśmiechnął. A to nie zda­rza się często. To zna­czy, że do­brze się nim opie­ku­jesz.

Chciałem po­wie­dzieć, że Ka­spar do mnie też się wczo­raj uśmiechnął, ale nie mogłem ani nie śmiałem jej prze­ry­wać.

– Po­nie­waż uszczęśliwiłeś nas obo­je, John­ny Trott, chcę cię za­pro­sić do ope­ry w Co­vent Gar­den na „Cza­ro­dziej­ski Flet”. Ju­tro wie­czo­rem, na pre­mierę. Przyj­dziesz?

Byłem tak za­sko­czo­ny, że na­wet nie pomyślałem, żeby jej po­dziękować.

– Ja? – spy­tałem.

– Dla­cze­go nie? Do­sta­niesz naj­lep­sze miej­sce – w loży. W końcu je­steś gościem Królo­wej Nocy.

– Na­prawdę bar­dzo bym chciał przyjść, pani hra­bi­no – od­parłem – ale nie mogę. Kończę pracę o dzie­siątej wie­czo­rem.

– Nie martw się. Już to załatwiłam z kie­row­ni­kiem ho­te­lu – oznaj­miła apo­dyk­tycz­nie, ma­chając dłonią. – Po­wie­działam mu, że ju­tro cały dzień masz mieć wol­ny.

– Ale w ope­rze trze­ba wyglądać ele­ganc­ko, pani hra­bi­no – po­wie­działem. – Wiem, jak wyglądają dżen­tel­me­ni i damy. Ja nie mam od­po­wied­nie­go ubra­nia.

– To też załatwię, John­ny Trott. Zo­ba­czysz, wszyst­ko załatwię.

I tak zro­biła. Wypożyczyła mi gar­ni­tur – pierw­szy gar­ni­tur w moim życiu. Nie wie­rzyłem własnym oczom, gdy następne­go dnia stałem przed nią w jej sa­lo­nie, cały czyściut­ki i ucze­sa­ny, a ona po­pra­wiała mi muszkę na szyi.

Pamiętam, stałem przed nią i patrząc jej w oczy, chciałem zawołać „mamo” i przy­tu­lić się do niej.

Zmarsz­czyła brwi.

– Dla­cze­go tak się na mnie pa­trzysz, John­ny Trott? Chy­ba masz łzy w oczach. To bar­dzo do­brze. Je­steś wrażli­wym chłopcem, wyrośniesz na mężczyznę o wiel­kim ser­cu. Mo­zart miał wiel­kie ser­ce i był naj­wspa­nial­szym mężczyzną na świe­cie. Może trochę sza­lo­nym, ale chy­ba trze­ba być trochę sza­lo­nym, żeby być wiel­kim. Ko­cham tego człowie­ka. Coś ci po­wiem, John­ny Trott. Nie mam ani syna, ani męża. Mam tyl­ko księcia Ka­spa­ra i moją mu­zykę. Jeśli jed­nak miałabym męża, to byłby nim Mo­zart, i po­wiem ci coś więcej – gdy­bym miała syna, to chciałabym, żeby był taki jak ty. To jest praw­da. No, a te­raz, John­ny Trott, wezmę cię pod ramię i za­pro­wa­dzisz mnie do Co­vent Gar­den. Bądź dum­ny, John­ny Trott. Idź tak, jak cho­dzi Ka­spar. Wy­pro­stuj się, jak­byś był księciem, jak­byś był moim sy­nem.

Tym ra­zem, kie­dy pan Fred­die uniósł przed nami ka­pe­lusz, nie było w tym żad­nej kpi­ny, tyl­ko zdu­mie­nie. Kie­dy szliśmy, lob­by ho­te­lo­we ucichło w zupełnym osłupie­niu. Cały czas w dro­dze z ho­te­lu do Królew­skiej Ope­ry w Co­vent Gar­den czułem się tak, jak­bym miał dwa me­try wzro­stu.

*

Chciałbym po­wie­dzieć, że za­pa­miętałem każdą chwilę, każdą nutę pod­czas wie­czo­ru w ope­rze. Tak jed­nak nie było. Czas minął jak za­cza­ro­wa­ny. Je­dy­ne, co pamiętam wyraźnie, to mo­men­ty, kie­dy na sce­nie po­ja­wiała się hra­bi­na Kan­din­sky jako Królowa Nocy, en­tu­zja­stycz­ne okla­ski po każdej zaśpie­wa­nej przez nią arii oraz owację na stojąco na zakończe­nie przed­sta­wie­nia. Byłem­tak dum­ny z hra­bi­ny, tak pochłonięty jej występem, że włożyłem do ust pal­ce i za­gwiz­dałem jak najgłośniej po­tra­fiłem, igno­rując zgor­szo­ne spoj­rze­nia na­około. Do­brze wie­działem, że to nie przy­stoi, ale nie przej­mo­wałem się tym. Gwiz­dałem raz za ra­zem. Stałem i kla­skałem, aż kur­ty­na opadła po raz ostat­ni.

Kie­dy wra­ca­liśmy do ho­te­lu, byłem tak obłado­wa­ny kwia­ta­mi hra­bi­ny, że le­d­wo wi­działem, gdzie idę. Ka­spar cze­kał na nas i miau­czał, dopóki nie dałem mu mle­ka. Hra­bi­na po­deszła pro­sto do for­te­pia­nu i nie zdej­mując na­wet ka­pe­lu­sza, zaczęła ci­cho grać.

– Gram to za­wsze po po­wro­cie z ope­ry, przed pójściem spać. To jest kołysan­ka Mo­zar­ta. Jest piękna, praw­da? Książę Ka­spar bar­dzo ją lubi.

Jak­by dla po­twier­dze­nia jej słów Ka­spar wsko­czył na for­te­pian.

– John­ny Trott – mówiła hra­bi­na, cały czas grając – czy myślisz, że po­do­bałam się dziś pu­blicz­ności? Mu­sisz po­wie­dzieć mi prawdę.

– Oczy­wiście – od­parłem – nie słyszała pani owa­cji?

– A to­bie, John­ny Trott, czy to­bie się po­do­bałam?

– Nig­dy nie słyszałem ni­cze­go wspa­nial­sze­go – od­po­wie­działem zgod­nie z prawdą.

Prze­stała grać i kiwnęła na mnie, abym pod­szedł do for­te­pia­nu. Pod­niosła rękę i pogłaskała mnie po głowie.

– Idź już spać, John­ny Trott. Jest bar­dzo późno.

Następne­go dnia pan Fred­die i cała resz­ta obsługi ho­te­lo­wej na­bi­jała się ze mnie nie­miłosier­nie. Wołali za mną „jaśnie pan”, ale nie przej­mo­wałem się tym wca­le. Byłem w siódmym nie­bie. Pod­czas na­sze­go spa­ce­ru z Ka­spa­rem opo­wie­działem mu wszyst­ko o po­przed­niej nocy w ope­rze, jak wszy­scy za­chwy­ci­li się występem hra­bi­ny, jak cały Lon­dyn będzie o niej nie­ba­wem mówić i że po­wi­nien być z niej bar­dzo dum­ny. Kie­dy nie było ni­ko­go w po­bliżu, za­gwiz­dałem mu na­wet kawałek me­lo­dii, którą za­pa­miętałem, ale jakoś nie zro­biło to na nim wrażenia.

Kie­dy pół go­dzi­ny później wróciliśmy do ho­te­lu, ocze­ki­wałem ko­lej­nych żartów pod moim ad­re­sem. Na­wet się na nie cie­szyłem. Gdy we­szliśmy do lob­by, za­uważyłem jed­nak, że wszy­scy za­cho­wują się jakoś dziw­nie, od­wra­cają wzrok i nic nie mówią. Naj­pierw pomyślałem, że są na mnie obrażeni. Pan Fred­die pod­szedł do mnie i de­li­kat­nie odciągnął mnie na stronę. Pomyślałem, że coś zro­biłem nie tak i chce mi po­ra­dzić, jak mam się po­pra­wić. Często tak robił, gdy coś mi nie wyszło.

– Naj­le­piej będzie, jak ci po­wiem od razu – zaczął. – Cho­dzi o hra­binę. Go­dzinę temu miała wy­pa­dek nie­da­le­ko stąd. Potrącił ją omni­bus. Mówią, że weszła pro­sto pod koła. Nie za­uważyła, że nad­jeżdżał. Wszy­scy ją lu­bi­liśmy, a ty naj­bar­dziej. Była dla cie­bie pra­wie jak mat­ka, praw­da? Przy­kro mi, John­ny. To była do­bra ko­bie­ta, praw­dzi­wa dama o złotym ser­cu.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: