Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kato. Część 2: powieść współczesna - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kato. Część 2: powieść współczesna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 286 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Pani Ma­rych­na jesz­cze nig­dy nie była tak nie­spo­koj­na, jak dzi­siaj. Mąż spóź­nił się na obiad, a że mu się to zda­rza­ło bar­dzo rzad­ko, więc jej się przy­po­mnia­ła ze­szło­rocz­na cho­ro­ba i nę­ka­ła ją wspo­mnie­nia­mi, jak zły sen.

Bo­dzie­wicz cier­piał przed ro­kiem na za­wro­ty gło­wy i raz przy­wie­zio­no go z biu­ra zu­peł­nie nie­przy­tom­ne­go. Pani Ma­rych­na nie może tego za­po­mnieć, a samo przy­pusz­cze­nie, że zła chwi­la mo­gła­by po­wró­cić, ta­mu­je jej od­dech w pier­si.

Dziś jest wy­jąt­ko­wo roz­draż­nio­na. Bie­ga nie­spo­koj­nie od okna sa­lo­ni­ku, wy­cho­dzą­ce­go na po­dwó­rze, do po­ko­ju ja­dal­ne­go, gdzie jest ze­gar, za­glą­da to do kuch­ni, to do ga­bi­ne­tu męża, gdzie sie­dzą dzie­ci, po­chy­lo­ne nad książ­ka­mi, po­pra­wia na­kry­cia na sto­le, a to wszyst­ko robi bez­wied­nie, cała zmie­nio­na w myśl: Jaś się spóź­nił! – Ze­gar wy­bił me­lan­cho­lij­nie go­dzi­nę czwar­tą, na­peł­nił po­waż­nym dźwię­kiem ci­chy po­kój i od­bił się w jej ser­cu jak­by źle wró­żą­cem echem.

Nie­spo­koj­ne wy­cze­ki­wa­nie spra­wia cza­sa­mi, że głos ze­ga­ra na­bie­ra dziw­nej wy­mo­wy i ma wte­dy coś z nie­ugię­to­ści, a ra­czej z nie­ubła­ga­nia cza­su, któ­ry bez­u­stan­nie za­pa­da w prze­szłość, ale któ­re­go po­nu­rą isto­tę do­pie­ro wte­dy ro­zu­mie­my, gdy ten cią­gły bieg go­dzin i mi­nut chcie­li­by­śmy za­trzy­mać wszyst­kie­mi si­ła­mi du­szy.

Pani Ma­rych­na sta­ła za­pa­trzo­na w nie­li­to­ści­wie bez­myśl­ną twarz ze­ga­ra, słu­cha­ła jego nie­wzru­sze­nie jed­no­staj­ne­go szep­tu i drża­ła, a w tej sa­mej chwi­li roz­legł się w przed­po­ko­ju ostry dźwięk dzwon­ka.

Jed­nym sko­kiem była przy drzwiach.

– Jaś ma klucz od za­trza­sku, nig­dy nie dzwo­ni, więc to może być tyl­ko ktoś, co przy­no­si o nim złe wie­ści – my­śla­ła i z nie­po­ko­ju nie mo­gła od­su­nąć błysz­czą­ce­go gu­zi­ka.

Lecz gdy drzwi otwo­rzy­ła, ode­tchnę­ła swo­bod­niej, bo przed nią sta­ła Krę­pi­co­wa z ma­łym Zyg­mu­siem.

Sio­stry się uści­snę­ły, po­czem star­sza, za­po­mniaw­szy na­wet drzwi za­mknąć, za­czę­ła za­raz opo­wia­dać o swo­jem zmar­twie­niu i urwa­ła do­pie­ro wte­dy, gdy zo­ba­czy­ła na twa­rzy pani Emil­ji we­so­ły uśmiech.

A pani Emil­ja nie mo­gła się od tego po­wstrzy­mać, bo we drzwiach już od chwi­li stał Bo­dzie­wicz, trzy­mał pa­lec na ustach, pa­trzył na nią po­ro­zu­mie­waw­czo i z roz­pro­mie­nio­ną twa­rzą słu­chał słów żony.

Gdy się za­trzy­ma­ła, zdzi­wio­na wy­ra­zem twa­rzy sio­stry, za­sło­nił jej oczy rę­ka­mi, po­czem prze­chy­lił w tył ciem­ną głów­kę i ca­łu­jąc wło­sy oświad­czył, że do­pie­ro pierw­szy raz od lat trzy­na­stu prze­ko­nał się, jak go żona ko­cha.

Z za­do­wo­le­nia uca­ło­wał jesz­cze obie ręce pani Krę­pi­co­wej, wy­wi­nął ko­zła z Zyg­mu­siem, przy któ­rej to ma­ni­pu­la­cji mal­co­wi spadł z głów­ki be­ret, a wło­sy za­sy­pa­ły mu całą twa­rzycz­kę, wkoń­cu oba­dwaj jed­na­ko­wo roz­pro­mie­nie­ni, po­szli do Jan­ka i Ma­ry­si.

Pani Ma­rych­na od­pro­wa­dzi­ła ich ja­snym wzro­kiem i pa­trząc na mal­ca, któ­ry miał wło­sy, spa­da­ją­ce na ra­mion­ka w lnia­nych pier­ście­niach, oczy ciem­ne i wy­glą­dał, jak pię­cio­let­ni lord, rze­kła:

– Co­raz bar­dziej do cie­bie po­dob­ny, wiesz? A mat­ka, uśmie­cha­jąc się, szła do ja­dal­ne­go po­ko­ju i mó­wi­ła:

– An­drzej do­wo­dzi to samo i jest przy­tem dum­ny, jak Ce­zar, kie­dy tym­cza­sem ja­bym wo­la­ła, żeby był we wszyst­kiem po­dob­ny do nie­go.

Urwa­ła i już bez uśmie­chu, zwra­ca­jąc się do sio­stry, rze­kła:

– Ani wiesz, ja­kie mamy zmar­twie­nie. Wuj Zna­mie­niec­ki zo­stał spa­ra­li­żo­wa­ny i An­drzej wy­je­chał wczo­raj w nocy do Ka­ro­lów­ki.

Z twa­rzy pani Ma­rych­ny znikł tak­że uśmiech.

– Bój się Boga – za­wo­ła­ła – i do­pie­ro te­raz mi mó­wisz? A Zyg­munt?

– An­drzej już nie miał cza­su, ale ja wy­sła­łam do nie­go de­pe­szę, choć wła­ści­wie nic nie wiem, jaki jest stan cho­ro­by. Wi­docz­nie przy­tom­ność i mowa zo­sta­ły, bo oj­ciec tele – gra­to­wał, że cho­ry chce ko­niecz­nie wi­dzieć An­drze­ja…

– A syna nie. Co się to te­raz robi z ro­dzin­ne­mi wę­zła­mi!

Pani Ma­rych­na cho­dzi­ła po po­ko­ju bar­dzo pręd­ko i mó­wi­ła da­lej:

– Je­że­li Zyg­munt nie za­sta­nie go przy ży­ciu, bę­dzie miał wie­czy­sty wy­rzut. Tyle lat – tyle lat! Za gra­ni­cę wy­jeż­dżał, a tu ani zaj­rzał! Nie je­stem w sta­nie zro­zu­mieć ta­kiej za­wzię­to­ści prze­ciw­ko naj­bliż­szym.

– Phii… nie wia­do­mo, czy to z za­wzię­to­ści – za­uwa­ży­ła Krę­pi­co­wa.

– A z cze­góż­by? Jak on daw­no wy­je­chał?

– Nie wiem do­kład­nie, ale chy­ba z pół­to­ra roku przed na­szym ślu­bem, co zna­czy, że siedm lat temu.

Za­my­śli­ły się obie, a po chwi­li Krę­pi­co­wa mó­wi­ła da­lej:

– To jed­nak dziw­ny czło­wiek, przy­najm­niej ja taki wnio­sek wy­cią­gnę­łam z jego li­stów do An­drze­ja. Cza­sa­mi wi­dać z nich, że może on i na­praw­dę nie był stwo­rzo­ny na afe­rzy­stę. Z każ­de­go sło­wa wie­je tę­sk­no­ta do przy­ja­zne­go ser­ca, do ro­dzin­ne­go cie­pła i do wszyst­kie­go, co po­zo­sta­wił za sobą, i czuć żal, tyl­ko nie wia­do­mo wła­ści­wie do kogo, do sie­bie sa­me­go, do losu, czy do ojca. Ja wten­czas my­ślę tak, jak ty, że on nie przy­jeż­dża skut­kiem za­wzię­to­ści. Ale znów inne li­sty są tak prze­peł­nio­ne cy­fra­mi i tak po nich znać pra­wie na­mięt­ność do ro – bie­nia in­te­re­sów, że trud­no w nich się do­szu­kać czło­wie­ka, któ­re­mu cy­fry skrzy­wi­ły ży­cie. Nie przy­jeż­dża, bo – jak sam po­wia­da – tu­tej­sze po­wie­trze mo­gło­by osła­bić ener­gię i ode­brać siły do po­wro­tu, a on po­wró­cić chce i – rę­czę, że je­śli wuj umrze, albo uczu­je się tro­chę zdrow­szym, on po­wró­ci i bę­dzie w dal­szym cią­gu ro­bił pie­nią­dze. To jest może smut­ne, ale, zda­je mi się, praw­dzi­we i An­drzej go prze­ce­nia.

Zno­wu się za­my­śli­ła i pa­trząc przed sie­bie za­du­ma­ne­mi oczy­ma, do­da­ła:

– Czy to nie dziw­ny zbieg oko­licz­no­ści? On już ju­tro może być w War­sza­wie, a wła­śnie ju­tro ślub Ma­niu­si Sław­skiej.

Na to py­ta­nie Ma­rych­na aż kla­snę­ła w ręce.

– A praw­da! Żeby się była jesz­cze cho­ciaż ten je­den rok wstrzy­ma­ła!

– Al­boż ty my­ślisz, że ona na­praw­dę cze­ka­ła na nie­go? – wzru­szy­ła ra­mio­na­mi Krę­pi­co-vva. – Wma­wia­ła w sie­bie tę mi­łość, bo to wy­glą­da­ło ro­man­tycz­nie, te­raz wy­cho­dzi za mąż, bo już sta­ro­pa­nień­stwo nie bar­dzo da­le­ko, a Po­rzyc­ki do­bra par­tja. Ko­bie­tom od dzie­cia­ka pa­ku­ją w gło­wy, że ich świat to ser­ce, a nie na­uczą żad­nej, że poza męż­czy­zną i dzieć­mi, są jesz­cze na świe­cie inne cele i inne rze­czy do ko­cha­nia. Ogra­ni­czo­ne uczu­cia za­mie­ni­ły się w sport do za­bi­cia cza­su, ko­bie­ty zaś w lal­ki ta­kie same, jak na wy­sta­wie u fry­zje­rów. Nie martw się, Ma­niu­sia pój­dzie za Po­rzyc­kie­go, bę­dzie go ko­cha­ła tak samo, jak po­przed­nio ko­cha­ła Zyg­mun­ta, bę­dzie się ba­wi­ła po ślu­bie, tak, jak się ba­wi­ła przed ślu­bem i na ser­ce nie umrze. To się może tra­fia­ło daw­niej, ale co te­raz, to chy­ba nie.

Ale w tej kwe­stji pani Ma­rych­na nig­dy się nie zga­dza­ła z sio­strą. Jej zda­niem, mi­łość męż­czy­zny i ko­bie­ty za­wsze była i za­wsze bę­dzie waż­nym czyn­ni­kiem w ży­ciu ludz­kiem.

Rze­czy­wi­ście, bar­dzo dużo ko­biet robi so­bie z niej za­baw­kę do uprzy­jem­nie­nia ży­cia, albo uży­wa jako spo­so­bu na zła­pa­nie męża, ale te z pew­no­ścią mają bar­dzo mało roz­wi­nię­te i ser­ca i umy­sły i ta­kim z każ­dym męż­czy­zną bę­dzie do­brze. Inne umie­ją ko­chać, czuć i czę­sto cier­pieć, a Krę­pi­co­wa nie może o tem są­dzić bez­stron­nie, bo ma z na­tu­ry tem­pe­ra­ment spo­koj­ny i prócz tego po­sia­da męża, któ­ry za­do­wo­lił­by każ­dą ko­bie­tę z umy­słem tro­chę wyż­szym.

– Gdy­byś za­miast An­drze­ja – mó­wi­ła – mia­ła za to­wa­rzy­sza czło­wie­ka za­moż­ne­go, świa­to­we­go i ta­kie­go, któ­ry my­ślał­by tyl­ko, jak­by so­bie i to­bie uprzy­jem­nić ży­cie, albo gdy­byś wy­szła za Ja­sia i mu­sia­ła się za­mknąć w cia­snem kół­ku kło­po­tów, kto wie, czy umia­ła­byś pierw­sze­go przez mi­łość pod­nieść do sie­bie, lub dla dru­gie­go za­po­mnieć o wła­snem ja i – czuć się szczę­śli­wą.

– An­drzej – koń­czy­ła – nie dość, że cię ubó­stwia, ale prócz tego uwa­ża cię za so­bie rów­ną, cze­go ogół męż­czyzn nie robi. Wta­jem­ni­cza cię w swo­je wszyst­kie za­mia­ry i w każ­dą myśl, po­zwa­la żyć nie­tyl­ko do­mem, ale wła­snem ży­ciem, któ­re jest wła­śnie ta­kiem, o ja­kiem ma­rzy­łaś, i je­śli obo­je czu­je­cie się szczę­śli­wy­mi, to, wie­rzaj mi, za­słu­ga leży w nim i w jego mi­ło­ści, nie w to­bie.

Na to Krę­pi­co­wa za­czę­ła wo­łać:

– Wiem, wiem! Nie po­trze­bu­jesz mi tego tak czę­sto po­wta­rzać. Ja po­sia­dam tyl­ko tę jed­ną za­le­tę, że umiem od­dać spra­wie­dli­wość so­bie i jemu. Z two­im Ja­siem po roku za­strze­li­ła­bym się, a An­drze­ja ko­cham, bo nie mogę w nim do­pa­trzyć ani wady, ani śmiesz­no­ści.

– Wła­śnie też w tem jego za­słu­ga – od­par­ła pani Ma­rych­na – bo on cię ko­cha z two­je­mi wszyst­kie­mi wa­da­mi i tem sa­mem daje ci do­wód, że mi­łość jest wiel­ką i czę­sto śle­pą po­tę­gą. Ale co zro­bisz ze ślu­bem Ma­niu­si?

– Już na­pi­sa­łam, że nie będę i na­wet ode­bra­łam suk­nię z ma­ga­zy­nu. Szko­da kil­ku ru­bli.

– A je­śli An­drzej ju­tro wró­ci?

– Bar­dzo wąt­pię, bę­dzie cze­kał na przy­jazd Zyg­mun­ta, a przy­tem i w ta­kim ra­zie nie po­szli­by­śmy, bo jest tym wy­pad­kiem ogrom­nie zmar­twio­ny. Tego Zyg­mun­ta tak ko­cha, że inna na mo­jem miej­scu by­ła­by za­zdro­sna.

Tu kla­snę­ła w dło­nie.

– Patrz! Wy­na­la­złam w so­bie jesz­cze jed­ną za­le­tę: nie je­stem za­zdro­sna!

A pani Ma­rych­na po­gła­dzi­ła ją piesz­czo­tli­wie po ja­snej głów­ce i rze­kła:

– To nie­wiel­ka za­słu­ga, sio­strzycz­ko, gdy się ma ta­kie­go męża. Ale ja żar­to­wa­łam, mó­wiąc, że nie przy­czy­niasz się ni­czem do wa­sze­go szczę­ścia, bo ro­zu­mieć się wza­jem­nie, to już jest bar – dzo wie­le. Do­brze zro­bi­łaś, że uprze­dzi­łaś Łam­kow­skich.

Te­raz Krę­pi­co­wa po­pa­trzy­ła na nią uważ­nie i na­gle par­sk­nę­ła śmie­chem.

– Nie! Ty i An­drzej je­ste­ście wy­bor­ni w przy­pi­sy­wa­niu mi róż­nych sub­tel­no­ści uczuć! – wo­ła­ła. – Ależ przy­po­mnij so­bie, że ja nig­dy nie lu­bi­łam się ba­wić, bo mnie za­wsze obu­rza­ły wy­sta­wy z na­gie­go cia­ła, a to­wa­rzy­stwa, zbie­ra­ją­ce­go się u Łam­kow­skich, wy­jąt­ko­wo nie zno­szę. Mam z tam­te­mi ko­bie­ta­mi tyle wspól­ne­go, co An­drzej ze wszyst­ki­mi hra­bia­mi i ba­ro­na­mi, jacy tam kie­dy­kol­wiek byli i będą. Gdy na­pi­sa­łam dzi­siaj list do Ma­niu­si, naj­wy­raź­niej uczu­łam, że mi spa­dły kaj­da­ny, więc na­wet tu nie mam żad­nej za­słu­gi, sio­strzycz­ko – na­praw­dę nie mam!

Ze­rwa­ła się i uca­ło­waw­szy sio­strę, po­czę­ła przed lu­strem na­kła­dać ka­pe­lusz, a po­tem utkwi­ła oczy w szy­bę, na któ­rej mróz po­czy­nał ry­so­wać fan­ta­zyj­ne ara­be­ski i do­da­ła z wi­docz­nym nie­po­ko­jem:

– Tak go pro­si­łam, żeby wziął fu­tro – i uparł się. Mia­łam prze­czu­cie, że bę­dzie mróz, choć to do­pie­ro po­ło­wa li­sto­pa­da i chy­ba na­pi­szę do ojca, żeby mu po­ży­czył swo­je­go.

Te­raz obie prze­szły do ga­bi­ne­tu, gdzie sie­dział Bo­dzie­wicz z Jan­kiem i Ma­ry­sią na ko­la­nach, a Zyg­mu­siem na zgar­bio­nych ple­cach. Ja­nek był już w bluz­ce szkol­nej, Ma­ry­sia w pen­sjo­nar­skim mun­dur­ku, ale obo­je z daw­nym za­pa­łem dar­li za wąsy ojca, któ­ry ich za to cało – wał po rę­kach, kie­dy Zyg­muś, z nóż­ka­mi na gło­wach tam­tych, cią­gnął go za wło­sy i za­ru­mie­nio­ny z ucie­chy, wo­łał: Wio!

– Wspa­nia­ły i wi­dać naj­now­szy sys­tem pe­da­go­gicz­ny, bo jesz­cze o nim nie sły­sza­łam – rze­kła Krę­pi­co­wa i z wy­raź­nem nie­za­do­wo­le­niem zdję­ła syna z ra­mion szwa­gra, po­czem ubraw­szy go, wy­szła.

– Cud Boży, że te dzie­ci mają przy­najm­niej sza­cu­nek dla mat­ki, boją się jej i do­brze się uczą – my­śla­ła, idąc do domu. – Ma­rych­na jest rze­czy­wi­ście uoso­bio­ną cier­pli­wo­ścią, mi­ło­ścią i tak­tem. Ona na jej miej­scu, al­bo­by się urwa­ła, albo mia­ła­by w domu pie­kło. Tak, w dzień i w nocy po­win­na dzię­ko­wać Bogu, że An­drzej jest taki, jaki jest. Żeby się tyl­ko nie za­zię­bił – musi ko­niecz­nie o tem fu­trze na­pi­sać do ojca.

Sil­niej ści­snę­ła rącz­kę dziec­ka i przy­śpie­szy­ła kro­ku.

– Cie­pło ci? – py­ta­ła te­raz syna co chwi­la.

– Cie­pło! – od­po­wia­dał ma­lec, pod­ska­ku­jąc i przy­ci­ska­jąc jej rękę do za­ru­mie­nio­nej buzi.

A kto­kol­wiek ich mi­jał, jesz­cze raz od­wra­cał gło­wę, by spoj­rzeć na ja­sno­wło­są ko­bie­tę, po­dob­ną do gięt­kiej brzo­zy i na jej dziec­ko z twa­rzą che­ru­bi­na. Ale oni tego nie wi­dzie­li i tyl­ko co chwi­la uśmie­cha­li się do sie­bie tak, jakg­dy­by z nich dwoj­ga nie­tyl­ko Zyg­muś był szczę­śli­wem dziec­kiem.

– Czy nie było de­pe­szy? – za­py­ta­ła w chwi­lę po­tem mło­da ko­bie­ta, gdy słu­żą­ca, otwo­rzyw­szy drzwi, po­czę­ła z niej zdej­mo­wać okry­cie.

– Jest – i pan­na Sław­ska jest. Cze­ka w sa­lo­nie.

– To do­brze. Sama roz­bio­rę Zyg­mu­sia, a ty mi przy­nieś de­pe­szę.

Słu­żą­ca wy­bie­gła i po chwi­li wró­ci­ła z za­pie­czę­to­wa­nym pa­pie­rem, mó­wiąc:

– Był tu jesz­cze ja­kiś pan. Py­tał się o pań­stwa i po­wie­dział, że jesz­cze raz przyj­dzie.

A tym­cza­sem Krę­pi­co­wa do­wie­dzia­ła się z de­pe­szy, że Zna­mie­niec­ki ma spa­ra­li­żo­wa­ny pra­wy bok, że mowa zo­sta­ła tyl­ko tro­chę do­tknię­ta, że chwi­la­mi ma zu­peł­ną przy­tom­ność i że jest na­dzie­ja utrzy­ma­nia go przy ży­ciu, tyl­ko to ży­cie może być te­raz bar­dzo smut­ne.

Wol­no zło­ży­ła pa­pier i zwró­ci­ła się do drzwi, lecz gdy uję­ła za klam­kę, przy­po­mnia­ła so­bie sło­wa słu­żą­cej i za­trzy­ma­ła się.

– Co to był za pan? – za­py­ta­ła.

– Nie wiem, nie był tu nig­dy.

– Więc trze­ba ci było po­wie­dzieć, że nie­ma w domu ni­ko­go.

– Po­wie­dzia­łam, ale on się za­raz spy­tał, do­kąd pan wy­je­chał, czy na wieś? i za­po­wie­dział, że jesz­cze raz przyj­dzie, bo musi się zo­ba­czyć z pa­nią.

Krę­pi­co­wa się za­my­śli­ła.

– Któż­by to mógł być? – du­ma­ła i we­szła do sa­lo­ni­ku, gdzie uści­skaw­szy pan­nę Sław­ską, za­raz za­czę­ła jej opo­wia­dać o wy­pad­ku i o nie­obec­no­ści męża.

– An­drzej wy­je­chał bar­dzo zmar­twio­ny – koń­czy­ła. – Łą­czy go ze Zna­mie­niec­kim nie tyle moje da­le­kie po­wi­no­wac­two, ile przy­jaźń dla pana Zyg­mun­ta, a wo­bec tego ja nie mogę my­śleć o wzię­ciu udzia­łu w ju­trzej­szej uro­czy­sto­ści, Ma­niu­siu! By­ło­by to dla nie­go za­nad­to przy­kre; mu­sisz mi wy­ba­czyć!

Pan­na Sław­ska słu­cha­ła ze spusz­czo­ną gło­wą, a po ostat­nich sło­wach pod­nio­sła oczy i za­py­ta­ła:

– Kie­dy się spo­dzie­wasz pana Zyg­mun­ta?

– Wca­le się go nie spo­dzie­wam – od­par­ła na to Krę­pi­co­wa i mia­ła na twa­rzy zdzi­wie­nie.– Je­że­li nie ode­brał in­nej de­pe­szy prócz mo­jej, to do­pie­ro ju­tro może być w War­sza­wie, ale nie przy­pusz­czam, żeby się miał za­trzy­my­wać. Po­je­dzie wprost do Ka­ro­lów­ki.

Pani Sław­ska wes­tchnę­ła.

– Taki smut­ny zbieg oko­licz­no­ści, że aż mnie to zde­ner­wo­wa­ło. Gdy­bym mo­gła, odło­ży­ła­bym ślub, cho­ciaż o parę dni.

– W ta­kim ra­zie może po­win­naś go odło­żyć…

Krę­pi­co­wa pa­trzy­ła na nią z taką uwa­gą, że aż pod tym wzro­kiem tam­ta się za­ru­mie­ni­ła i za­wo­ła­ła żywo:

– Nie zro­zu­mia­łaś mnie, Mil­ciu! Odło­ży­ła­bym ślub tyl­ko dla­te­go, że je­stem prze­sąd­na i że ten cały wy­pa­dek wy­glą­da na ja­kiś zły omen. Ro­zu­miem wszak­że, że to jest dzie­ciń­stwo. Już wszyst­ko przy­go­to­wa­ne, na­wet pasz­por­ty na wy­jazd za gra­ni­cę, za­pro­sze­nia ro­ze­sła­ne i nie może być mowy o zwło­ce, któ­ra na­wet mo­gła­by dać po­wód do ni­czem nie uspra­wie­dli­wio­nych ga­węd.

– Je­że­li tyl­ko dla­te­go i je­że­li cię ga­wę­dy ob­cho­dzą, to może masz ra­cję – za­czę­ła znów pierw­sza i urwa­ła, bo w przed­po­ko­ju roz­legł się głos dzwon­ka, po chwi­li zaś słu­żą­ca oznaj­mi­ła wi­zy­tę pana, o któ­rym już opo­wia­da­ła.

A gdy wy­szła, we drzwiach sta­nął Zyg­munt Zna­mie­niec­ki. No­sił bro­dę krót­ko przy­strzy­żo­ną, roz­rósł się tro­chę i zmęż­niał i daw­ne­go Zyg­mun­ta przy­po­mi­na­ły tyl­ko oczy, oraz rysy za­wsze de­li­kat­ne, jak rzeź­ba. Ten po­etycz­nie pięk­ny i nie­dba­le wy­twor­ny męż­czy­zna te­raz wy­ra­zem twa­rzy pra­wie wię­cej przy­po­mi­nał ojca, niż mat­kę.

Krę­pi­co­wa, może dla­te­go, że się go nie spo­dzie­wa­ła, nie do­my­śli­ła się, kogo ma przed sobą, ale pan­na Sław­ska go po­zna­ła.

Z mi­mo­wol­nym okrzy­kiem pod­nio­sła się szyb­ko, po­czem zmie­sza­na, jesz­cze prę­dzej sia­dła z po­wro­tem.

A on ob­rzu­cił wzro­kiem obie ko­bie­ty, skło­nił się i ze spo­ko­jem, wła­ści­wym lu­dziom bar­dzo oby­tym, zwró­cił się do Krę­pi­co­wej:

– Tyl­ko się do­my­ślam, że sto­ję przed daw­ną pan­ną Emil­ją. Je­stem Zyg­munt Zna­mie­niec­ki.

Po­czem, gdy pod­bie­gła do nie­go, uści­snął jej rękę i cią­gnął da­lej:

– Z po­wo­du nie­do­god­ne­go roz­kła­du po­cią­gów, mu­sia­łem za­trzy­mać się w War­sza­wie parę go­dzin i przy­pusz­cza­jąc, że od pani do­wiem się cze­goś pew­niej­sze­go o ojcu, przy­cho­dzę tu już po raz dru­gi. Czy pani nie mia­ła jesz­cze wia­do­mo­ści od An­drze­ja?

– I owszem, mia­łam przed chwi­lą. Ojcu pana już nie gro­zi nie­bez­pie­czeń­stwo ży­cia, ma przy­tom­ność, na­wet mówi…

– Tyl­ko go cze­ka ka­lec­two – rzekł, wi­dząc, że się za­wa­ha­ła i pa­trzył na nią ba­daw­czo.

Krę­pi­co­wa uczu­ła pod wzro­kiem, że jej się ser­ce ści­ska. Nig­dy nie przy­pusz­cza­ła, że oczy czło­wie­ka mo­gły wy­ra­zić aż tyle smut­ku.

– Nie my­śla­łam o tem i nie przy­pusz­czam ani na chwi­lę – rze­kła szyb­ko, a rów­no­cze­śnie wy­rzu­ca­ła so­bie, że go są­dzi­ła nie­spra­wie­dli­wie, bo po­mi­mo wszel­kich po­zo­rów, ten nie­czu­ły syn musi jed­nak ko­chać ojca. To wi­docz­ne.

Gdy ją po­pro­sił o po­ka­za­nie de­pe­szy, zmie­sza­ła się.

– Może An­drzej do­brze nie wie?… Może le­ka­rze się mylą?… Prze­cież tyle lu­dzi wy­cho­dzi z pa­ra­li­żu… Po co go na­przód mar­twić? – my­śla­ła, cią­gle jesz­cze pod wra­że­niem jego oczu.

Ale on po­wtó­rzył proś­bę.

– Niech się pani nie oba­wia – mó­wił – nie przy­wy­kłem cho­dzić po kwia­tach i ner­wy mam sta­lo­we, choć może na to nie wy­glą­dam.

Po­czem prze­czy­tał po­da­ną de­pe­szę, po­ło­żył ją na sto­li­ku i ze spo­koj­ną swo­bo­dą zwró­cił się do pan­ny Sław­skiej.

– Prze­pra­szam, że do­pie­ro te­raz przy­po­mi­nam się pani pa­mię­ci. Wi­ta­my się w smut­niej­szych oko­licz­no­ściach, niż się że­gna­li­śmy, przy­najm­niej ja, i to mnie tłu­ma­czy.

Dziew­czy­na wy­cią­gnę­ła do nie­go rękę, ale już nie mia­ła na twa­rzy zmie­sza­nia, tyl­ko współ­czu­cie, ta­kie samo, ja­kie wy­glą­da­ło z oczu Krę­pi­co­wej.

„Ostat­ni z ro­man­ty­ków” nie za­tra­cił swe­go daru zjed­ny­wa­nia so­bie ludz­kich sym­pa­tji i ludz­kich serc.

Roz­ma­wia­li po­tem o rze­czach po­tocz­nych, sta­ran­nie uni­ka­jąc wzmian­ki o dłu­giej nie­obec­no­ści Zyg­mun­ta w kra­ju, przy­czem obie ko­bie­ty były tro­chę jak­by skrę­po­wa­ne. Lecz po nim nie było znać żad­ne­go przy­mu­su. Ba­wił je roz­mo­wą tak, jakg­dy­by po nic in­ne­go tu nie przy­szedł, wszak­że, gdy Krę­pi­co­wa mi­mo­wo­li wspo­mnia­ła o ju­trzej­szym ślu­bie pan­ny Sław­skiej, zda­wa­ło się, że ta wia­do­mość na krót­ką chwi­lę wy­trą­ci­ła go z rów­no­wa­gi.

Zwró­cił oczy na twarz dziew­czy­ny, pa­trzył na nią z wy­ra­zem, któ­ry był mie­sza­ni­ną zdzi­wie­nia, żalu, cie­ka­wo­ści i smut­ku, a po­tem, zło­żyw­szy jej tro­chę sza­blo­no­we ży­cze­nia szczę­ścia, rzekł jak­by z przy­mu­sem:

– Tu­tej­sza at­mos­fe­ra jest wi­docz­nie cie­plej­szą, kie­dy jesz­cze lu­dzie po­sia­da­ją zdol­no­ści do szu­ka­nia tego ro­dza­ju oso­bi­ste­go szczę­ścia. Ja na­wet za­po­mnia­łem, że na świe­cie ist­nie­je ta­kie uczu­cie, jak mi­łość i taka in­sty­tu­cja, jak mał­żeń­stwo.

– Jak­to? – zdzi­wi­ła się Krę­pi­co­wa. – Al­boż w tam­tych stro­nach lu­dzie się nie że­nią?

– I owszem. Tam się ro­bią naj­róż­no­rod­niej­sze tran­zak­cje. Nasz wspól­ny ko­le­ga Dem­bosz zro­bił tak­że in­te­res w tym gu­ście.

A gdy pa­trzy­ła na nie­go py­ta­ją­cym wzro­kiem, do­dał z dziw­nym uśmie­chem:

– Oże­nił się przed ro­kiem z cór­ką swe­go dy­rek­to­ra i za­raz po­tem zro­bio­no go tak­że dy­rek­to­rem. Na mnie ta­kie mał­żeń­stwa nie ro­bią wra­że­nia wła­ści­wych mał­żeństw i mu­szą być w ta­kim sto­sun­ku do szczę­ścia, w ja­kim jest blask dja­men­tu do pro­mie­nia sło­necz­ne­go. O resz­cie już nie mó­wię, bo to kwe­stja tyl­ko prze­ko­nań.

Umilkł, cią­gle miał na ustach swój dziw­ny uśmiech, mło­de ko­bie­ty za­du­ma­ły się smut­nie, i po chwi­li pan­na Sław­ska, po­że­gnaw­szy się, wy­szła.

Zna­mie­niec­ki chciał uczy­nić to samo, ale Krę­pi­co­wa zro­bi­ła uwa­gę, że kur­jer wy­cho­dzi do­pie­ro o je­de­na­stej wie­czo­rem, że te­raz siód­ma i że jej by­ło­by bar­dzo miło, gdy­by przy­ja­ciel An­drze­ja ze­chciał pierw­szą her­ba­tę wy­pić w jego domu.

Przy­znał się wte­dy, że rze­czy­wi­ście nie ma co ro­bić z cza­sem i z wdzięcz­no­ścią, po­dzię­ko­waw­szy jej za uprzej­me za­pro­sze­nie, zo­stał.

Ten cie­pły i kwia­ta­mi na­peł­nio­ny sa­lo­nik, otwar­te pia­ni­no, ja­sny ga­bi­ne­cik, roz­ja­śnio­ny sta­ro­świec­ką lam­pą i wi­dzial­ny przez drzwi otwar­te, szcze­biot dziec­ka, do­la­tu­ją­cy od cza­su do cza­su z dal­szych po­koi i ta ja­sno­wło­sa ko­bie­ta w czar­nej suk­ni – żona Ka­to­na, ro­bi­ły na nim wra­że­nie tro­chę po­dob­ne do tego, ja­kie­go kie­dyś do­znał Krę­pic, pod­czas swej pierw­szej byt­no­ści w Ka­mion­ce.

At­mos­fe­ra była na­wskróś prze­siąk­nię­ta spo­ko­jem i za­do­wo­le­niem, on ją w sie­bie wchła­niał z nie­opi­sa­ną przy­jem­no­ścią i czuł to, co czu­je czło­wiek, któ­ry, skost­niaw­szy do szpi­ku na mro­zie i wie­trze, na­raz znaj­dzie się przed ko­min­kiem, peł­nym ja­snych pło­mie­ni.

– Niech mi pani po­ka­że swe­go syna – po­pro­sił na­gle wśród roz­mo­wy.

A gdy ona się pod­nio­sła i szła do drzwi, pro­wa­dził za nią wzro­kiem i dzi­wił się, ja­kim spo­so­bem z tej wiecz­nie na­brzę­kłej i na­chmu­rzo­nej Emil­ki wy­ro­sła taka wdzięcz­na ko­bie­ta. Był w niej ja­kiś nie­okre­ślo­ny urok. Z temi spa­dzi­ste­mi ra­mio­na­mi i wą­tłą ki­bi­cią, przy­po­mi­na­ła gięt­ko­ścią trzci­nę i mia­ła czo­ło tak dziw­nie czy­ste, jakg­dy­by jesz­cze nig­dy nie ru­mie­nił go nie­tyl­ko wstyd na­mięt­no­ści, ale bo­daj sil­niej­sze­go wzru­sze­nia. A te­raz, gdy oto idzie i pro­wa­dzi za rącz­kę dziec­ko – przy­po­mi­na mu znów. kogo mu ona przy­po­mi­na?…

Zmru­żył oczy i rów­no­cze­śnie prze­su­nął mu się przed ocza­mi ob­raz Pal­my Star­sze­go, wi­dzia­ny w ga­ler­ji wie­deń­skiej. Ode­tchnął, jak­by pew­ność, do kogo jest po­dob­na żona Krę­pi­ca, zro­bi­ła mu ulgę.

– Vio­lan­ta! tyl­ko jej roz­rzu­cić wło­sy i ująć w taką samą opa­skę! – po­my­ślał.

A tym­cza­sem ona, nie zmie­sza­na jego wzro­kiem, zwró­co­nym nie na dziec­ko, lecz na nią, rze­kła:

– Przez pa­mięć na pana na­zwa­li­śmy go Zyg­mun­tem.

– Wiem o tem – od­parł i miał w gło­sie sło­dycz iście ko­bie­cą.

Po­czem wziął dziec­ko na ko­la­na i prze­su­wa­jąc przez swo­je cien­kie pal­ce pier­ście­nie jego ja­snych wło­sów, pa­trzył roz­ma­rzo­ne­mi ocza­mi w bia­łą twa­rzycz­kę.

– Za­dzi­wia­ją­ce po­do­bień­stwo z pa­nią… Nig­dy jesz­cze nie wi­dzia­łem tak pięk­ne­go dziec­ka – wy­rwa­ło mu się bez­wied­nie.

A gdy Krę­pi­co­wa się uśmiech­nę­ła i za­uwa­ży­ła żar­to­bli­wie, że je­śli to ma być kom­ple­ment, to musi się zmar­no­wać, bo ona nie jest do ta­kich rze­czy przy­zwy­cza­jo­na i nie umie za nie dzię­ko­wać – tro­chę się zmie­szał i rzekł krót­ko:

– Prze­pra­szam pa­nią.

Po­tem roz­ma­wia­li o dziec­ku, tro­chę o daw­nych cza­sach, naj­wię­cej zaś o te­raź­niej­szem ży­ciu Krę­pi­ców.

Z mowy pani Emil­ji, Zyg­munt wy­cią­gnął wnio­sek, że to ży­cie było pra­co­wi­te, bar­dzo ci­che i nie­zbyt ob­fi­te w plo­ny. Nie miał na my­śli plo­nów ma­ter­jal­nych, bo o nie nig­dy nie cho­dzi­ło Ka­to­no­wi, a wi­docz­nie te­raz nie cho­dzi i jego żo­nie. Był za­wsze sze­fem biu­ra, brał te­raz trzy ty­sią­ce ru­bli i je­śli tra­fem nie zo­sta­nie dy­rek­to­rem, bę­dzie je brał do śmier­ci. Ale to ich nie wie­le ob­cho­dzi­ło.

– Gdy Zyg­muś do­ro­śnie, bę­dzie pra­co­wał, bo tyl­ko w pra­cy moż­na zna­leźć skarb – za­do­wo­le­nie z sie­bie. Na świe­cie jest tyle in­nych rze­czy smut­nych. Oso­bi­ście moż­na dzia­łać tyl­ko na bar­dzo ogra­ni­czo­nem polu – lu­dzi do­brej woli jest nie­wie­lu, a przy­tem – na­wet w tak szczu­płem kół­ku nie­ma po­ro­zu­mie­nia.

Pani Emil­ja mó­wi­ła tak bar­dzo dłu­go i może nie bez ukry­te­go celu, ale ani słów­kiem się nie zdra­dzi­ła, czy i o ile ją za­cie­ka­wia­ją obec­ne prze­ko­na­nia i za­mia­ry na przy­szłość tego wy­kwint­ne­go czło­wie­ka, któ­ry jej słu­chał z wiel­ką uwa­gą i któ­ry, zda­niem jej męża, miał w pier­siach za­miast zwy­czaj­ne­go ser­ca, per­łę czy­stej wody.

Nie­zu­peł­nie do­wie­rza­ła tej per­le. Za­nad­to był wy­kwint­ny, a choć ta nie­dba­ła wy­kwint­ność nie zda­wa­ła się być wy­ro­bio­ną, pły­nę­ła jak­by sama z sie­bie i ce­cho­wa­ła każ­dy ruch, na­wet naj­prost­szy, nie­mniej był po­dob­ny do tych lu­dzi, któ­rzy za­miast ser­ca mają nie per­łę, lecz ka­wa­łek ró­żo­wej waty, skro­pio­nej ró­ża­ne­mi kro­pla­mi.

A on trzy­mał na ko­la­nach jej syna, wy­glą­dał jakg­dy­by zstą­pił z ob­ra­zu Reni'ego i od cza­su do cza­su rzu­ca­jąc py­ta­nie, słu­chał i rów­no­cze­śnie my­ślał, że z cu­dacz­nych dziew­cząt cza­sa­mi wy­ra­sta­ją nie­zwy­kłe ko­bie­ty.

Mia­ła usta, jak­by stwo­rzo­ne do ca­ło­wa­nia i do słów pie­ści­wych, a mó­wi­ła nie­mi o rze­czach, o któ­rych ko­bie­ty z jej sfe­ry za­zwy­czaj nie mają po­ję­cia. Była wiot­ką, jak ło­dy­ga kwia­tu, któ­ra się gnie pod cię­ża­rem wła­snej ko­ro­ny, a bez zmru­że­nia po­wiek i ze spo­ko­jem do­ty­ka­ła kwe­stji, przed któ­re­mi ze drże­niem cof­nie się męż­czy­zna ma­łe­go ser­ca.

– Zło­ży­ła­by na oł­ta­rzu sie­bie, męża i – kto wie – może na­wet dziec­ko – my­ślał, ale co do tego ostat­nie­go miał wąt­pli­wość.

Gdy mó­wi­ła, że dzi­siej­si lu­dzie mu­szą być przy­go­to­wa­ni na każ­dą osta­tecz­ność, jej wzrok padł na głów­kę syna, spo­czy­wał na niej nie­zwy­kle dłu­go, po­czem – Zyg­munt to do­strzegł wy­raź­nie – prze­szedł po niej jak­by dreszcz i twarz jej tro­chę zbie­la­ła.

Mó­wi­li jesz­cze o Ku­bac­kim i o Dem­bo­szu, a gdy prze­szli do ja­dal­ne­go po­ko­ju, gdy Zyg­munt za­siadł przy sto­le, pod wiel­ką, ja­sną lam­pą, na­wprost mło­dej żony Ka­to­na, z jego dziec­kiem obok sie­bie, miał ta­kie wra­że­nie, jak­by na nim ta­jał pan­cerz z lodu, o któ­rym nie wie­dział, że jest.

To go roz­ma­rza­ło, jak cie­pło roz­ma­rza lu­dzi zzięb­nię­tych. Sam nie wie­dząc dla­cze­go, po­pro­stu ule­ga­jąc po­trze­bie ser­ca, za­czął te­raz mó­wić o so­bie:

– Po­je­chał ro­bić pie­nią­dze, ta myśl po­chła­nia­ła go ca­łe­go przez wszyst­kie lata tam prze­ży­te, ale z po­cząt­ku tę­sk­nił bar­dzo. Nikt nie ma po­ję­cia, czem jest taka tę­sk­no­ta, kto jej nie do­znał. Du­sza albo się zwi­ja, jak dep­ta­ny ro­bak, albo spi­tym snem, pod­czas któ­re­go zmo­ra sia­da na pier­siach i od­bie­ra im po­wie­trze. Był wiel­kim ma­rzy­cie­lem i to mu dłu­go utrud­nia­ło pra­cę. Z pod nie­ba sza­re­go, jak dola tych, któ­rzy w przy­gnia­ta­ją­cych mgłach upo­rnie szu­ka­ją gwiaz­dy i wie­rzą w jej ist­nie­nie, za dużo wy­wo­zi się iskier.

– Za dużo? – zdzi­wi­ła się Krę­pi­co­wa. On się uśmiech­nął smut­no.

– Tak, ale w wa­run­kach, w ja­kich ja ży­łem, to ma tyl­ko jed­ną złą stro­nę – bar­dzo się wte­dy cier­pi. Poza tem ognia nig­dy za wie­le. Gdy­by nie li­sty Ka­to­na, któ­re po­ru­sza­ły we mnie po­pio­ły, kto wie, czy nie wró­cił­bym z pust­ką w du­szy? Wi­dzia­łem tylu umar­łych… zresz­tą, nie ża­łu­ję lat pra­cy. Po­zna­łem wła­sne siły, na­uczy­łem się cią­gnąć z nich ko­rzy­ści i trzeź­wiej te­raz pa­trzę na ży­cie. Nie sta­je się bez­kar­nie pod sto­pa­mi pi­ra­mi­dy. Jej wiel­kość zbliz­ka prze­ra­ża, po­tem zmu­sza do głęb­sze­go wej­rze­nia w sie­bie i do po­rów­na­nia wła­snej mocy z mocą ol­brzy­ma.

Krę­pi­co­wa pa­trzy­ła na nie­go sze­ro­ko otwar-temi ocza­mi i szep­nę­ła jak­by z ża­lem:

– To szko­da.

A on po­my­ślał: – Cu­dow­ne ma oczy! – gło­śno zaś po­wtó­rzył:

– Szko­da? Ja my­ślę, że my wszy­scy je­ste­śmy za­nad­to ma­rzy­cie­la­mi i że nam po­trze­ba lu­dzi, umie­ją­cych pa­trzeć trzeź­wo i – pra­co­wać. Taka pra­ca jest uży­tecz­niej­sza.

– Pra­ca, w któ­rą się nie wie­rzy?

– Jak­to? Pani mnie nie zro­zu­mia­ła… Zmie­szał się na chwi­lę pod jej wzro­kiem, po – czem wes­tchnął i po chwi­li zno­wu mó­wił:

– Złu­dze­nia dają dużo szczę­ścia, ale mnie szczę­ście nie prze­zna­czo­ne. Za­wsze było mi w ży­ciu zim­no, może dla­te­go, że za wie­le pra­gną­łem cie­pła, a te­raz tyl­ko za­do­wo­le­nie ze speł­nio­ne­go obo­wiąz­ku po­bu­dza mnie do dal­szej pra­cy. Gdy wró­cę na sta­łe, po­sta­ram się być uży­tecz­nym i wie­rzę, że mi się to uda. Wte­dy, kto wie, może na­wet będę szczę­śli­wy…

– Więc pan jesz­cze tam wra­ca?

– Chciał­bym, bo za­wsze chcę zro­bić to, co po­sta­no­wi­łem. Je­stem upar­ty. Przed sied­miu laty po­wie­dzia­łem so­bie, że sam wła­sne­mi si­ła­mi ku­pię Ka­ro­lów­kę ojca i Lesz­czy­ny mat­ki. Nie­dłu­go mam na­dzie­ję za­mknąć ra­chun­ki, a po­tem po­wiem: dość tru­du dla sie­bie.

Krę­pi­co­wa pa­trzy­ła te­raz na nie­go ja­koś cie­plej i my­śla­ła, że ten de­li­kat­ny czło­wiek jest rze­czy­wi­ście wy­ku­ty ze sta­li i ma w pier­si nie per­łę, lecz krze­mień, z któ­re­go umie­jęt­na ręka, albo sprzy­ja­ją­ce oko­licz­no­ści by­ły­by w sta­nie wy­krze­sać iskry i od nich za­pa­lić może nie­jed­ną po­chod­nię. I my­śla­ła jesz­cze, że by­ło­by le­piej, aby już nie wra­cał i że An­drzej pew­no go do tego na­kło­ni.

Tym­cza­sem ze­gar wy­dzwo­nił go­dzi­nę dzie­sią­tą. Zna­mie­niec­ki wstał i za­czął się że­gnać. Po­czem, opa­trzo­ny przez Krę­pi­co­wą w fu­tro dla męża, wy­szedł z ta­kiem wra­że­niem, jakg­dy­by opu­ścił dom naj­bliż­szej ro­dzi­ny. A w go­dzi­nę po­tem sie­dział sa­mot­nie w wa­go­nie i my­ślał, że owa pro­sta, je­dy­na dro­ga Ka­to­na nie jest naj­trud­niej­szą z dróg ży­cio­wych.

Oto so­bie stwo­rzył ogni­sko do­mo­we, ja­kie tyl­ko moż­na w snach wy­ma­rzyć, i ogrze­wa się przy niem, ile­kroć ser­ce mu zzięb­nie.

Choć­by go cały świat nie ro­zu­miał, nie po­czu­je się sa­mot­nym, bo tu go ro­zu­mie­ją; – choć­by go wszyst­ko za­wio­dło, żona – przy­ja­ciel doda mu od­wa­gi do no­wych wy­sił­ków i nie opu­ści go w żad­nym ra­zie. A z taką moż­na iść wszę­dzie!

Że też oni po­mi­mo wszyst­ko mają jesz­cze złu­dze­nia – ale cze­mu nie mają ich mieć, kie­dy im z nie­mi tak do­brze! Cza­sa­mi jest nie­źle mieć biel­mo na oczach!

I taki Kato pew­no wie­rzy, że nig­dy nie umrze. Wę­złem, za­dzierz­gnię­tym o przy­szłość, jest mu jego dziec­ko, któ­re w ta­kich rę­kach sta­nie się czło­wie­kiem i jego śla­da­mi bę­dzie zno­wu szło na­przód, a za­wsze pro­stą dro­gą.

On – Zyg­munt – przez ten czas zgro­ma­dził pie­nią­dze i te­raz ma pra­wo po­wie­dzieć: ura­to­wa­łem zie­mię po pra­oj­cach. Ale czy nie mógł jej ra­to­wać w inny spo­sób? Czy nie by­ło­by le­piej, gdy­by był zrzu­cił z sie­bie py­chę, prze­mó­wił do ser­ca ojca, tak, jak mu ra­dził Krę­pic, osiadł przy nim i stwo­rzyw­szy so­bie taką ro­dzi­nę, jaką ma Kato, pra­co­wał dłu­żej i mo­zol­niej, ale pod ka­wał­kiem wła­sne­go nie­ba, ale z biel­mem na oczach?

Gdy­by się był oże­nił z Ma­niu­sią, miał­by tak­że cie­płe, wła­sne ogni­sko. Prze­cież go ko­cha­ła i sta­ra­ła się zro­zu­mieć! Uczy­nił­by z niej taką samą ko­bie­tę, któ­ra te­raz stoi u boku Ka­to­na. Ona wie­dzia­ła­by, że ją wziął nie dla jej po­sa­gu. Zda­nie ojca i ca­łe­go świa­ta nie po­win­no go było ob­cho­dzić. Kato za­wsze się li­czył tyl­ko z wła­snem su­mie­niem i jest szczę­śli­wy, jego za­śle­pia­ła nie duma, lecz py­cha – żona z po­sa­giem, to prze­cie nie zbrod­nia… I oto jest te­raz sam, jak sa­mot­na so­sna, po­zo­sta­ła po wy­cię­tym le­sie, na piasz­czy­stem wzgó­rzu.

Przy­jaźń Ka­to­na… za­pew­ne, ale czy ona bę­dzie te­raz taką, jak daw­niej? Ma prze­cie bliż­szych i droż­szych, a w ich domu te­raz, on – Zyg­munt – bę­dzie może mile wi­dzia­nym – ale za­wsze tyl­ko ob­cym – in­tru­zem.

Oj­ciec… praw­da, za­po­mniał o ojcu, któ­ry może w tej chwi­li umie­ra. Do nie­go przy­je­chał, a od chwi­li, gdy się zna­lazł w ja­snym domu przy­ja­cie­la, żad­na z jego my­śli nie po­szła do Ka­ro­lów­ki i nie za­trzy­ma­ła się przy łóż­ku ojca. Był mu prze­cież naj­bliż­szym. W jego paru li­stach było wy­raź­nie czuć tę­sk­no­tę do syna; po­tem pi­sy­wał rza­dziej, a od cza­su, gdy ten syn wy­je­chał na Za­chód i do kra­ju nie wstą­pił, nie wspo­mniał ani razu, że pra­gnie jego wi­do­ku. Ale pra­gnął go. Zyg­munt wie­dział o tem od przy­ja­cie­la i te­raz zdję­ło go nie roz­rzew­nie­nie, lecz jak­by wdzięcz­ność. Po­mi­mo wszyst­ko, ten czło­wiek był mu naj­bliż­szym i pew­no naj­życz­liw­szym na świe­cie. Mo­gli się nie ro­zu­mieć, ale jed­na krew w nich pły­nę­ła, a tych wę­złów nic, nig­dy nie prze­tnie zu­peł­nie. Kto wie zresz­tą, czy w tych nie­po­ro­zu­mie­niach nie było tro­chę winy jego – Zyg­mun­ta? Za­wziął się, miał żal za ten wiecz­ny chłód i brak ser­ca, ale na­praw­dę nig­dy nie pró­bo­wał się do­wie­dzieć, co jest pod tą po­wło­ką z lodu. Nie wi­dzie­li się prze­szło siedm lat. Może te­raz się ła­twiej zro­zu­mie­ją, może u pro­gu śmier­ci, czy nie­mo­cy, po­wie­dzą so­bie wię­cej, niż po­wie­dzie­li przez całe ży­cie? A po­tem, on go wy­drze cho­ro­bie i nie po­zwo­li mu od­czu­wać ka­lec­twa, je­śli ka­lec­two nie da się usu­nąć. Chce mieć cho­ciaż ojca. Te­raz czu­je, że może bę­dzie umiał być lep­szym sy­nem.

Świ­ta­ło, gdy w mar­mu­ro­wym przed­sion­ku obaj przy­ja­cie­le uści­snę­li się dłu­go i w mil­cze­niu.

– Jest le­piej – szep­nął za­raz Krę­pic.

Po­czem jesz­cze raz za­mie­ni­li uścisk, Zyg­munt zaś po­pa­trzył z uwa­gą na twarz przy­ja­cie­la i rzekł:

– Dwie noce już nie śpisz, praw­da? A Krę­pic od­parł:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: