Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

W Kielcach - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W Kielcach - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 262 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Szko­ła wyż­sza re­al­na w Kiel­cach! Nie­ba­wem bę­dzie temu pół wie­ku. Prze­wod­ni­cy szko­ły, po­sta­ci po­są­go­wo po­waż­ne, sztyw­ne, roz­bu­dza­li u ża­ków ta­kie same uczu­cia, ja­ki­mi one­go cza­su na­tchnął był Ga­lów bar­ba­rzyń­skich wi­dok se­na­tu rzym­skie­go. Dzi­siaj już oni po naj­więk­szej czę­ści śpią w mo­gi­łach snem nie­prze­spa­nym i tyl­ko nie­któ­rzy – to tu, to tam – do­cią­ga­ją ży­wo­ta w sę­dzi­wo­ści póź­nej. Cześć po­pio­łom, cześć star­com! Pra­co­wa­li z wia­rą i do­zna­li za­wo­du jak lu­dzie rze­tel­ni; ale ge­niusz ludz­ko­ści po tych to­rach wła­śnie pro­wa­dzi dzie­ci swo­je: każe im wie­rzyć, aby po­zna­ły war­tość wąt­pie­nia. Z gro­na ja­kich trzy­dzie­stu dzie­sią­ty mąż za­pew­ne nie oca­lał.

A ta mło­dzież, ucznio­wie, wy­cho­wań­cy, któ­rych umy­sły oni za­pład­nia­li z za­pa­łem swy­mi wy­obra­że­nia­mi?… O, losy dziw­ne roz­rzu­ci­ły po świe­cie sze­ro­kim rój dzia­twy we­so­łej, zgieł­kli­wej, mło­dzień­ców dziar­skich, peł­nych ży­cia i – wia­ry w ży­cie I Wi­chu­ra zmio­tła przed­wcze­śnie po­ło­wę za­stę­pu, zwa­li­ła ich na pniu tak, jako bu­rza gra­do­wa zwa­la plon kło­sów zie­lo­nych. Inni żyją, a jak­by nie żyli, bo – gdzieś tam da­le­ko, da­le­ko. Z gro­ma­dy ca­łej jed­ne­go roku szkol­ne­go chy­ba tak­że dzie­sią­ta gło­wa nie osta­ła się na gle­bie. Ha, czas dzie­jo­wy prze­sko­czył rą­czo przez na­uczy­cie­li i uczniów. Jesz­cze kil­ka lat, a na zie­mi tyl­ko gro­by będą z tam­tych lu­dzi. Któż wie, czy na mo­gi­le dzia­da wnuk jaki pa­mię­tli­wy bąk­nie jesz­cze kie­dy: „Wiecz­ny od­po­czy­nek racz mu dać Pa­nie!” To my, sta­rzy, dziś wzdy­cha­my: „Śpij­cież do­brze, to­wa­rzy­sze mło­do­ści, zbra­ta­ni z nami w ma­rze­niach wio­sny ży­wo­ta”. Oto zdą­ża­my ku wam i nie­raz już, nie­udol­ni w sła­bo­ści swo­jej, wo­ła­li­śmy grzesz­nie: O te­rque q uafe­rque be­ati!

Re­krut do szko­ły kie­lec­kiej na­pły­wał z tej czę­ści kra­ju, za pę­pek któ­rej moż­na by uwa­żać mia­sto Ję­drze­jów albo – wieś Kli­szów. Spie­szy­li mal­cy pod sztan­da­ry na­uki od Bę­dzi­na i Sie­wie­rza na za­cho­dzie, od Bo­dzen­ty­na, Ra­ko­wa i Sta­szo­wa na wscho­dzie; od Ra­do­szyc i Wą­choc­ka z pół­no­cy, od Opa­tow­ca, No­we­go Brze­ska i Ol­ku­sza z po­łu­dnia. Gro­ma­dy za­cią­gu szkol­ne­go po­cho­dzi­ły już znad Wi­sły, któ­ra tu mię­dzy Po­bied­ni­kiem a Po­łań­cem trzy­ma się kie­run­ku wschod­nie­go, już znad Nidy, Pi­li­cy gór­nej, Prze­mszy Czar­nej, Mie­rza­wy, Szre­nia­wy. Jesz­cze inni przy­by­wa­li z bo­rów Ły­so­gór­skich, z ma­low­ni­czych oko­lic wy­ży­ny Ol­ku­skiej.

„My­ślę, więc je­stem” po­wie­dział Kar­te­zjusz, a sta­ry pro­fe­sor Szy­moń­ski po­wta­rzał ża­kom:

– Trze­ba się bo na­uczyć my­śleć, za­czy­na­jąc na­ukę my­śle­nia od spo­strze­ga­nia, gdzie je­stem!… Wać­pan masz oczy, uszy, a nie pa­trzysz, nie słu­chasz… O czym bo mo­ści bę­dziesz my­ślał? Z pal­ca my­śli god­nych nie wy­ssiesz! Patrz, wać­pan, na po­czci­wą zie­mię, na za­cne nie­bo, a two­ja czasz­ka pu­sta wnet się za­roi my­śla­mi!

Oto re­kru­ci szko­ły już się zgro­ma­dzi­li w kla­sie pierw­szej, licz­ba ich do­cho­dzi do sześć­dzie­się­ciu. No­wi­cju­sze – nie­zdar­ne toto, ga­mo­nio­wa­te i ga­pio­wa­te – są smut­ni, mają miny rzad­kie; nie­jed­ne­mu łza po­że­gna­nia z ma­tu­sią jesz­cze nie oschła na oku i ża­łość tkwi w ser­cu, coś jak­by gwóźdź głę­bo­ko wbi­ty. Jaki taki roz­ja­śnia się na­resz­cie i po­przez łzy uśmie­cha my­śląc: „Tu jed­nak jest do­syć przy­jem­nie”. Ale tkliw­szych myśl upo­rczy­wa cią­gle drę­czy: „Co też tam moi po­ra­bia­ją te­raz w domu?” Za to we­te­ra­ni dru­go­let­ni, tak zwa­ni „se­na­to­ro­wie”, ju­na­cy zu­chwa­li, otrza­ska­ni z ży­ciem szkol­nym, za­chę­ca­ją przy­kła­dem ży­wym do ha­ła­so­wa­nia i fi­glo­wa­nia w kla­sie. Wła­śnie je­den taki wy­krzy­ku­je na­mięt­nie:

– Pa­no­wie, zrób­my ser­ka w pierw­szej ła­wie!

A oczy mu się świe­cą, po­licz­ki pa­ła­ją sza­łem swa­wo­li i – choć to do­pie­ro ra­nek – pot spły­wa z czo­ła. Ten się spra­cu­je do wie­czo­ra!… Oho, ława już trzesz­czy: se­na­to­ro­wie wzię­li mię­dzy sie­bie mal­ca sła­be­go jak gą­się i gnio­tą za­pal­czy­wie! Pierw­sza na­uka uspo­łecz­nie­nia.

– Da­lej, pa­no­wie – ostro! Jesz­cze le­piej, le­piej!

– Gwał­tu, ojej! Nie wy­trzy­mam, jak mamę ko­cham!

Mat­ki wię­cej uczu­cio­we krą­żą koło gma­chu szkol­ne­go, chcia­ły­by prze­nik­nąć okiem gru­be mury, zo­ba­czyć, jak ten i ów je­dy­na­czek wy­glą­da w roju.

– Muś taki de­li­kat­ny! Chłop­czy­sko jaki moc­niej­szy może mi go po­bić, spo­nie­wie­rać…

– O, ja drżę o swe­go Zy­zia – dziec­ko roz­tar­gnio­ne… Go­tów nie uwa­żać, nie sły­szeć, że do nie­go mó­wią: nie zjed­na so­bie pro­fe­so­rów już na pierw­szych lek­cjach i po­tem…

– Mój Siu­nio bo ma zło­te ser­ce i wszyst­ko moż­na z nim zro­bić do­bro­cią, ła­god­no­ścią, ale kie­dy się za­lęk­nie, tra­ci gło­wę… Chcę to wy­tłu­ma­czyć jego pro­fe­so­rom, żeby wie­dzie­li, jak pro­wa­dzić chłop­ca.

Do kla­sy pierw­szej przy­szedł naj­przód pan in­spek­tor – twarz boż­ka le­śne­go, a zimą i la­tem no­sił na so­bie szo­py ogrom­nie wy­tar­te i na wiel­kim pal­cu pra­wej ręki za­wie­szał dłu­gi klucz od miesz­ka­nia. Roz­ka­zał mal­com wyjść z ła­wek, po czym we­dług wzro­stu do­bie­rał, usta­wiał ich w pary, a przy tym szorst­ko prze­rzu­cał, po­py­chał róż­nych Mu­siów, Zy­ziów, Siu­niów, jak gdy­by to były rze­czy mar­twe, i na­zy­wał już „śmier­dzie­la­mi”, już – „smar­ka­cza­mi, ma­zga­ja­mi”.

– Oni tu za nic mają czło­wie­ka!

Skoń­czył czyn­ność usta­wia­nia i za­po­wie­dział gło­sem bar­dzo su­ro­wym:

– Żeby mi każ­dy smar­kacz do sa­me­go koń­ca roku cha­dzał na mszę świę­tą w swo­jej pa­rze! A je­śli któ­ry śmier­dziuch zgu­bi parę, ró­zecz­ka bę­dzie w ro­bo­cie!

Mó­wiąc to uśmiech­nął się jak sza­tan i wy­ko­nał ręką ruch na­śla­du­ją­cy czyn­ność sma­ga­nia. Po­tem wy­su­nął się na czo­ło i niby wódz pro­wa­dził do ko­ścio­ła cały za­stęp ża­ków usta­wio­nych w pary.

– Tu­taj nie ma wi­dać żar­tów! – my­ślał je­den, dru­gi, czu­jąc wy­raź­nie, że go klesz­cze kar­no­ści za­czy­na­ją ści­skać.

Na­bo­żeń­stwo od­by­wa­ło się co­dzien­nie dla uczniów w ko­ściół­ku świę­tej Trój­cy i tu nie­je­den nie­uk za­no­sił go­rą­ce mo­dły my­śląc na­iw­nie, że siły wyż­sze we­zmą w opie­kę jego nie­dbal­stwo, oca­lą go od nie­bez­pie­czeń­stwa ró­zgi. Przy roz­po­czę­ciu roku szkol­ne­go ksiądz pre­fekt wy­gło­sił bar­dzo pięk­ną na­ukę o obo­wiąz­kach ucznia. Ten i ów no­wi­cjusz usi­ło­wał sku­pić uwa­gę, słu­chać, a nie mógł na ża­den spo­sób. O, bo w gło­wie czło­wie­ka od­by­wa­ją się nie­kie­dy przed – sta­wie­nia bar­dzo po­dob­ne do wi­do­wisk te­atral­nych i dzień wstą­pie­nia do szko­ły nad­zwy­czaj­nie sprzy­ja ta­kim dra­ma­tom nie­pi­sa­ny­mi Od tej chwi­li za­czy­na się ko­chać prze­szłość. Pod­czas mszy świę­tej, kie­dy czło­wiek jest w stop­niu wyż­szym sam z sobą, du­sza jego wy­zwa­la się i nie­ja­ko sta­wia przed oczy­ma ob­ra­zy prze­ro­zma­itet „Gnia­dy o tej po­rze stoi przy żło­bie, zza dra­bin­ki wy­sku­bu­je sia­no. Po­czci­wo­ści, jak on się oglą­dał, ile razy z chle­bem wsze­dłem do staj­ni, i za­wsze za­rżał!… Obal, ko­cha­ne psi­sko, co on tam po­ra­bia? Moż­na by się za­ło­żyć, że z ogo­nem pod­nie­sio­nym w górę obie­ga róż­ne kąty, ob­wą­chu­je, szu­ka to­wa­rzy­sza za­ba­wy… Fra­nuś, nic­poń, z pew­no­ścią ze­psu­je mi tam łuk, zła­mie węd­kę. Pro­si­łem mamy, żeby mu nie po­zwa­la­ła ty­kać, ale„.” Wtem w gło­wie czło­wie­ka uka­zu­je się twarz ojca – su­ro­wa i wą­sa­ta – i mówi groź­nie: „Pa­mię­taj so­bie, że­byś mi w szko­le nie zbi­jał bą­ko­wi Uwa­żaj, słu­chaj wszyst­kie­go, co star­si mó­wią, bo…” Czło­wiek sku­pia więc du­cha, zwra­ca usil­ną uwa­gę no mowę księ­dza pre­fek­ta i zno­wu nic nie sły­szy. „Ojcu się zda­je, że to ła­two… Na świę­ta Bo­że­go Na­ro­dze­nia przy­je­dzie się do domu w mun­du­rze, w czap­ce mun­du­ro­wej – zu­peł­nie co in­ne­go… Za­bio­rę z sobą pił­kę, scy­zo­ryk i ten nowy ma­lo­wa­ny piór­nik. Bę­dzie co opo­wia­dać!… Czy to w domu ma kto po­ję­cie o tym, że tu w szko­le nie­któ­rzy ucznio­wie no­szą wąsy pra­wie ta­kie jak ta­tuś” Czło­wiek ma już dziś wie­le do opo­wia­da­nia o tym, jak jest w szko­le, i go­tów jest przed swo­imi wy­sła­wiać szko­łę, ale w tej chwi­li – tę­sk­no mu za do­mem i żal ści­ska ser­ce. „Jak tam jest lubo, przy­jem­nie na po­dwór­ku!… Albo w staj­ni mię­dzy koń­mi!” Każ­dy Muś, Zy­zio, Siu­nio wy­rzekł­by się za to i mun­du­ru, i piór­ni­ka, i pił­ki, scy­zo­ry­ka. Gdy­by czło­wiek miał dzie­sięć głów na kar­ku, to i tak nie po­mie­ści­ły­by się w nich wszyst­kie ta­kie i im po­dob­ne ob­ra­zy, my­śli pierw­sze­go dnia szkol­ne­go, kie­dy po raz pierw­szy w ży­ciu na­zwa­no cię po na­zwi­sku.

Masz to­bie, ksiądz pre­fekt już skoń­czył na­ukę, a czło­wiek nie za­pa­mię­tał ani jed­ne­go sło­wa! Pan in­spek­tor, w szo­pach, prze­ci­ska się do kla­sy pierw­szej, naj­bliż­szej oł­ta­rza wiel­kie­go, zno­wu łą­czy w pary ża­ków i wy­pro­wa­dza ich z ko­ścio­ła przez szpa­ler mię­dzy in­ny­mi kla­sa­mi. Któ­ryś trze­cio­kla­si­sta zło­śli­wie pod­sta­wił nogę i jed­na para no­wi­cju­szów, moc­no trzy­ma­ją­cych się za ręce, gruch­nę­ła na zie­mię, a para na­stęp­na zwa­li­ła się na po­przed­nią. W ko­ście­le szmer naj­mniej­szy ura­sta do roz­gło­su i wszy­scy spo­glą­da­ją. Ci, któ­rzy pierw­si wpa­dli, otrzy­ma­li raz na za­wsze prze­zwi­sko „para gaj­du­siów” i po­tem tyl­ko tak ich na­zy­wa­no.

Je­ste­śmy w kla­sie – rej­wach strasz­li­wy. Nie wzię­li do ser­ca na­uki księ­dza pre­fek­ta. Gwał­tu, co się tu dzie­je!… Czło­wiek już jest śmiel­szy te­raz, krzy­czy, kie­dy inni krzy­czą, od­da­je ku­ła­ka, je­śli go otrzy­mał. Szko­ła dzia­ła. „Ho, ho, nasi tak­że bić umie­ją! Cze­ka­li­śmy tyl­ko na rze­tel­ną za­czep­kę”. Przy tym po­wsta­ją zna­jo­mo­ści i pierw­sze sto­sun­ki przy­jaź­ni wy­la­nej za­czy­na­ją się za­wią­zy­wać: two­rzą się pary z wy­bo­ru, z po­wi­no­wac­twa du­cho­we­go. Wła­śnie Pi­la­des pod­bił oko Ore­ste­so­wi, a Ore­stes wy­darł sutą garść wło­sów z czu­pry­ny Pi­la­de­sa. Nig­dy nie­za­po­mnia­na chwi­lo!… To nic, oni się póź­niej po­lu­bią, po­wie­dzą so­bie: „Ko­chaj­my się!” Bru­tal­ny zwy­cięz­ca na pię­ści ule­ga nie­raz po­ko­na­ny przez ser­ce. Kie­dy się mal­cy bio­rą za czu­by, wy­cho­dzi to czę­sto­kroć na trą­ca­nie się star­szych kie­lisz­ka­mi. W bój­ce zuch zu­cha po­zna­je, oce­nia i już wie, za co ma ko­chać.

Na­gle wśród gwa­ru żac­twa roz­legł się głos dzwon­ka. Ja­cek, stróż szkol­ny, dzwo­nił. Chłop to ogrom­ny o pło­wych wło­sach, zło­wro­go spo­glą­da­ją­cy spode łba. Ten ol­brzym cho­dził w gra­na­to­wym ka­fta­nie, w krót­kich sza­ra­wa­rach z płót­na sza­re­go, a na no­gach miał tre­py, któ­rych kla­pa­nie echem roz­brzmie­wa­ło w ciem­nym ko­ry­ta­rzu szko­ły. Sły­sząc od­gło­sy owych cho­da­ków drew­nia­nych nie­je­den po­tem zbled­nie, za­drży i z ser­cem bi­ją­cym po­szep­nie: „Ja­cek idzie!” Ja­cek był uoso­bie­niem wszyst­kich tych zbój­ców strasz­nych, po­two­rów, o któ­rych czło­wie­ko­wi baby opo­wia­da­ły w domu ro­dzi­ciel­skim hi­sto­rie prze­ra­ża­ją­ce: coś jak­by je­den z dwu­na­stu w „Po­wro­cie taty”. Bo każ­dy wie, że Ja­cek jest po­moc­ni­kiem do bi­cia, ręką pra­wą pana in­spek­to­ra. I te­raz też ucznio­wie dru­go­let­ni udzie­la­ją no­wi­cju­szom za­raz na wstę­pie ob­ja­śnień uży­tecz­nych: „Je­że­li się kto nie chce do­bro­wol­nie po­ło­żyć na ław­ce, Ja­cek bie­rze go w łapy i roz­cią­ga… Oo, trze­ba się wy­strze­gać, żeby nie do­stać na po­kła­dan­kę!… Strasz­nie boli”.

Pst! In­spek­tor zno­wu wcho­dzi do kla­sy. Wzniósł do góry wiel­ki pa­lec z klu­czem i krzyk­nął ostro:

– Ci­cho tam, niu­cha­czel

Sta­nął na ka­te­drze, biał­ka­mi oczu gniew­nych łyp­nął na kla­sę, grzmot­nął w stół pię­ścią, roz­ło­żył ja­kiś pa­pier i prze­mó­wił gło­sem su­ro­wym, któ­ry do szpi­ku ko­ści zmro­ził no­wi­cju­szów:

– Wstać, żaby!

Cała kla­sa w oka mgnie­niu po­rwa­ła się na nogi jak je­den. On te­raz wo­dził oczy­ma tak ja­koś dziw­nie, że każ­de­mu ża­ko­wi wy­da­wa­ło się, jak gdy­by pan in­spek­tor tyl­ko na nim jed­nym wzrok za­trzy­my­wał i je­dy­nie o nim roz­my­ślał. Po tym prze­glą­dzie na­stą­pi­ło od­czy­ty­wa­nie praw szkol­nych. Pierw­si lu­dzie mu­sie­li się nad­zwy­czaj­nie zdu­mieć, kie­dy pra­wo­daw­ca nie­spo­dzie­wa­nie od­czy­tał im czar­ne na bia­łym:

– Kto ukrad­nie osła, ba­ra­na, słu­żeb­ni­cę bliź­nie­mu swe­mu, musi mu to wy­na­gro­dzić, a nad­to od­bie­rze karę stu ki­jów.

No­wi­cju­sze z otwar­ty­mi usty, z wy­trzesz­czo­ny­mi oczy­ma na­sta­wia­li uszy i słu­cha­li:

– Nie bę­dziesz zba­czał z dro­gi idąc do szko­ły. Nie bę­dziesz wy­cho­dził z domu, jak się tyl­ko zmierzch­nie. Nie bę­dziesz na uli­cy roz­pi­nał gu­zi­ków u mun­du­ru. Nie bę­dziesz ku­rzył faj­ki…

Im da­lej ku koń­co­wi po­su­wa­ło się dzie­ło wy­cho­wa­nia, tym sil­niej bu­dzi­ły się w wy­cho­wań­cach skłon­no­ści do prze­kra­cza­nia praw szkol­nych. Zwierzch­ni­cy szkol­ni mie­li więc co­raz wię­cej pra­cy z wy­mie­rza­niem kar za prze­stęp­stwa i od­zy­wa­li się po­waż­nie: „Je­śli na­wet kary nie są ha­mul­cem złe­go, cóż by to do­pie­ro było przy bez­kar­no­ści…”

Oj mie­wał­że za­cny pan in­spek­tor cięż­ką pra­cę wy­cho­waw­czą na­pę­dza­jąc od dołu ro­zu­mu do gło­wy! Czę­sto­kroć wy­pa­da­ło ochło­stać i czter­dzie­stu ża­ków dzien­nie, a każ­de­go zu­peł­nie od­po­wied­nio do stop­nia winy i waż­no­ści prze­kro­czo­ne­go pra­wa. Do­bry czło­wiek tak się był za­pra­wił do sma­ga­nia dzie­ci ró­zgą, jak ma­wiał: – do „sma­ro­wa­nia brzo­zo­wym socz­kiem cno­ty”, że mi­mo­wol­nie wy­ko­ny­wał ręką ruch przy­po­mi­na­ją­cy czyn­ność chło­sta­nia – ciach, ciach, ciach. Ży­wił on bo­wiem nie­złom­ną wia­rę pe­da­go­ga, ja­ko­by mię­dzy hoj­nie sza­fo­wa­ną prze­zeń ilo­ścią rózg a przy­ro­stem wszel­kich do­sko­na­ło­ści ludz­kich ist­niał nie­za­prze­cze­nie bar­dzo ści­sły sto­su­nek pro­sty. Każ­da ró­zga, któ­ra do­tkli­wie po­draż­ni­ła mło­dą, więc czu­łą skó­rę żaka, sta­no­wi­ła jed­no­cze­śnie nową za­chę­tę bądź do cno­ty, bądź do wie­dzy. Do­daj­my do tego fa­na­tycz­ny upór pe­da­go­ga, któ­ry nig­dy nie od­stę­pu­je od tak zwa­nych za­sad, a zro­zu­mie­my ener­gicz­ną jaźń pana in­spek­to­ra. Fi­lip dru­gi * one­go cza­su z ta­kim sa­mym prze­ko­na­niem pa­lił był he­re­ty­ko­wi czy­nił to dla ich wła­sne­go do­bra i z na­tchnie­nia wyż­sze­go.

In­spek­tor od­czy­ty­wał dzi­siaj pierw­szo­kla­si­stom pra­wa szkol­ne – na­masz­czo­ny, ogrom­nie prze­ję­ty waż­no­ścią chwi­li i już prze­wi­du­ją­cy, że ci mal­cy nie­za­wod­nie będą usi­ło­wa­li prze­kra­czać te pra­wa. Uprzed­nio więc wpa­dał on w szla­chet­ne obu­rze­nie wy­cho­waw­cy! miał taką po­stać, jak gdy­by chciał za­po­bie­gaw­czo oćwi­czyć w tej chwi­li któ­re­go bądź z przy­szłych prze­stęp­ców. Wy­tchnął bo­wiem na­le­ży­cie pod­czas wa­ka­cji i uczu­wał w so­bie nad­miar sił wy­cho­waw­czych, któ­re nie­zbęd­nie po­trze­bo­wa­ły uj­ścia. Za­pał pe­da­go­gicz­ny od­bi­jał się aż na­zbyt wy­raź­nie w jego gło­sie sil­nym, spoj­rze­niach ogni­stych, ner­wo­wych drga­niach twa­rzy, ru­chach ręki pra­wej.

To wszyst­ko udzie­la­ło się mal­com mocą ta­jem­ni­czej nici związ­ku, któ­ra z du­szy sil­ne­go prze­no­si groź­bę su­ro­wą, a po dro­dze prze­obra­ża ją dziw­nie i umy­słom sła­bych od­da­je trwo­gę. „Jak mamę ko­cham, nie będę tego ro­bił!” przy­się­gał so­bie w du­szy ten i ów no­wi­cjusz, a ciar­ki stra­chu na wskros go przej­mo­wa­ły. Do­brze się pa­mię­ta pra­wa wbi­te w pa­mięć przy ta­kim na­stro­ju du­cho­wym, wy­łą­cza­ją­cym wszel­ką kry­ty­kę! Kto po­tem do­pu­ści się prze­stęp­stwa i otrzy­ma karę, ma w so­bie świa­do­mość winy i spra­wie­dli­wo­ści ode­bra­nej kary.

Chwa­łaż Bogu, skoń­czył na­resz­cie z tymi pra­wa­mi! Skoń­czył i spo­glą­da wzro­kiem ja­strzę­bia… Bo już wła­śnie ogło­sił pra­wa, wpro­wa­dził je w dzia­ła­nie i w chwi­li tak uro­czy­stej może je prze­kra­czać ja­kiś zu­chwa­ły prze­stęp­ca. Niech no by spo­strzegł mun­dur nie za­pię­ty na wszyst­kie gu­zi­ki albo na­wet – dwu­znacz­ny pół­u­śmiech, wy­raz twa­rzy da­ją­cy wła­dzy szkol­nej do my­śle­nia I Ocią­gał się z wyj­ściem, ła­ził mię­dzy ław­ka­mi. Szturch­nął jed­ne­go żaka pod bro­dę: w ten spo­sób wy­pro­sto­wał mu gło­wę zwie­szo­ną na pier­si. „Do góry nosi” In­ne­go trzep­nął gru­by­mi pa­lu­cha­mi po ła­pach na znak, że trze­ba opu­ścić i przy so­bie trzy­mać ręce, kie­dy się stoi fron­to­wo.

Czło­wiek ze stra­chu miał słod­ką śli­nę w ustach, a wzdłuż ko­lum­ny pa­cie­rzo­wej uczu­wał cie­pło. No, wy­szedł prze­cież! Wszy­scy ode­tchnę­li, za­czę­li roz­ma­wiać ci­cho, po­tem gło­śniej, co­raz gło­śniej i jesz­cze gło­śniej. Ży­cie, po­wstrzy­ma­ne na chwi­lę w ener­gii, usi­ło­wa­ło wy­na­gro­dzić so­bie za­stój. Do­bry pan in­spek­tor! On tak szcze­rze, nie­wzru­sze­nie wie­rzył w swój sys­te­mat wy­cho­waw­czy „socz­ku brzo­zo­we­go”.

Z ko­lei wcho­dzi do kla­sy pan Szy­moń­ski, na­uczy­ciel ma­te­ma­ty­ki. Jest to już pe­da­gog w sty­lu da­le­ko, da­le­ko wznio­ślej­szym. Ni­ziut­ki, ni­kły, w oku­la­rach na koń­cu nosa, z twa­rzą przy­po­mi­na­ją­cą wi­ze­ru­nek Le­le­we­la w sta­ro­ści. Reszt­ki rzad­kich, si­wych wło­sów zgar­nię­te na ły­si­nę, aby ją za­sło­nić, po­wie­wa­ją w ko­smy­kach po­nad uchem. Stą­pa z góry, idzie krocz­kiem drob­niut­kim, nie­sie pod pa­chą dzien­nik, trzy­ma w ręce ta­ba­kier­kę i chust­kę do nosa czer­wo­ną. We fra­ku gra­na­to­wym z gu­za­mi zło­ty­mi, tro­chę za­nie­dba­ny, nie do­go­lo­ny, z pięt­na­mi bar­wy ka­wo­wej na gor­sie ko­szu­li – od ta­ba­ki.

Nie ma dziś wca­le na świe­cie ta­kich lu­dzi – fi­lo­zo­fów w ma­skach dzi­wa­ków, grun­tow­nie za­cnych, a wy­stę­pu­ją­cych w ro­lach po­dej­rza­nych. Po­ło­żył dzien­nik na sto­le ka­te­dry, zbli­żył się do pierw­sze­go lep­sze­go z no­wi­cju­szów i za­py­tał:

– Co zacz jest mo­ści?

– Oleś Pu­szew­ski! – od­po­wie­dział mały z po­śpie­chem, kra­śnie­jąc przy tym jak mak po­lny.

– Wstań­żel –" pod­po­wia­da­li na­tar­czy­wie ucznio­wie dru­go­let­ni na­ucza­jąc no­wi­cju­sza, że nie po­wi­nien sie­dzieć w ław­ce, kie­dy pro­fe­sor prze­ma­wia do nie­go.

Ża­czek po­wstał, a Szy­moń­ski spo­glą­dał mu w oczy i mó­wił:

– Wać­pan bo wiedz raz na za­wsze, że: „skąd po­cho­dzisz” zna­czy wię­cej niż: „jak się na­zy­wasz”. Ber­beć taki, choć wy­strzy­żo­ny i w czer­wo­nym koł­nie­rzu, nie uzac­nia sobą kra­ju, ale kraj uzac­nia smar­ka­cza, wy­trzesz­cza­ka… Fran­cuz roz­dzia­wi gębę, gdy mu po­wiesz: „je­stem Pu­szew­ski”. Ty mu po­wiedz: „je­stem Po­lak”, a zdej­mie ka­pe­lusz, ukło­ni się przed Po­la­kiem… Mnie zaś, Po­la­ko­wi, i in­nym Po­la­kom po­wi­nie­neś wać­pan po­wie­dzieć wy­raź­nie, z któ­rych oko­lic Pol­ski po­cho­dzisz, bo to cię za­le­ca.

– Z Ol­ku­sza! – od­rzekł chło­piec z za­do­wo­le­niem.

– Bar­dzo pięk­nie, chlub­nie! Lu­dzie za­cni ro­dzi­li się w Ol­ku­szu… Zna­my god­ne­go ma­gi­stra, Mar­ci­na z Ol­ku­sza… Wi­dzisz bo, wać­pan, daw­niej­si lu­dzie w Pol­sce szczy­ci­li się miej­scem swe­go uro­dze­nia: Grze­gorz z Sa­no­ka, Jan z Wi­śli­cy, Mi­chał z Wro­cła­wia, Mie­cho­wi­ta – praw­da?… Po­zwa­lam ob­wie­ścić z góry na­zwi­sko, je­śli mo­ści na­zy­wa się Ko­per­nik, gdyż Ko­per­nik zna­czy wię­cej niż Po­lak: czło­wiek wiel­ki, je­den na świat cały. Wać­pan bo skrom­niuch­no ogła­szaj mi swo­je na­zwi­sko: „Je­stem ol­ku­sza­nin, zo­wie się Pu­szew­ski!”

Stuk­nął pal­ca­mi w ta­ba­kier­kę, za­żył spo­rą szczyp­tę ta­ba­ki i cią­gnął da­lej:

– A zna­szże ty, mo­ści ol­ku­sza­ni­nie, Babę?

Ma­lec za­czer­wie­nił się po same uszy i bar­dzo nie­śmia­ło wy­bą­kał py­ta­nie:

– Któ­rą?…

– Mo­ści pa­nie, jed­na tyl­ko Baba jest pod Ol­ku­szem, ta, któ­ra za­la­ła sław­ne nie­gdyś ol­ku­skie ko­pal­nie sre­bra! Wać­pan, wi­dzę, bo nie sły­szał o rze­ce Ba­bie i my­śli, że go za­py­tu­ję o babę w spód­ni­cy.

Ko­le­dzy – rzecz pro­sta – w lot po­chwy­ci­li spo­sob­ność i przy­do­mek „Baba” przy­lgnął do Pu­szew­skie­go. Chłop­czy­na zmie­sza­ny wił się w ław­ce jak pi­skorz, a Szy­moń­ski zno­wu po­czął:

– Baba, choć tak szko­dli­wa, jest to stru­myk mały, zni­ka w pia­skach, a wać­pan upa­tru­jesz może na świe­cie rze­czy wiel­kich i pew­nie znasz ru­iny oka­za­łe zam­ku na Rabsz­ty­nie – praw­da?

– Na Rabsz­ty­nie? – jęk­nął Oleś prze­ra­żo­ny i za­milkł. Trze­ba zaś wie­dzieć, że Szy­moń­ski prze­śla­do­wał za­wzię­cie ów spo­sób od­po­wie­dzi wie­lu próż­nia­ków, po­le­ga­ją­cy na bez­myśl­nym po­wta­rza­niu ostat­nich słów na­uczy­cie­la i bę­dą­cy tyl­ko echem jego py­ta­nia. Więc te­raz ude­rzył gwał­tow­nie w ta­ba­kier­kę wo­ła­jąc:

– Mo­ści, he, he, jest ciem­ny jak ta­ba­ka w rogu! Cie­ląt­ko bo z Ol­ku­sza przy­sła­li do szko­ły… Ooo, pra­co­wać w po­cie czo­ła trze­ba, żeby nam tu wać­pan nie wy­rósł na wołu!

Ja­kiś inny no­wi­cjusz po­cho­dzą­cy spod Olsz­ty­na uszczę­śli­wił za to pro­fe­so­ra swy­mi wia­do­mo­ścia­mi o dzie­jach zam­ku olsz­tyń­skie­go i o gro­cie sta­lak­ty­to­wej, po­ło­żo­nej tam­że w la­sach po­bli­skich. „Chlub­nie bo god­ni wać­pań­stwo ro­dzi­ce wy­cho­wy­wa­li syn­ka w dom­ku. Nie zrób­że mo­ści w szko­le za­wo­du mi­ło­ści ro­dzi­ciel­skiej”. Te­raz za­pro­sił do ta­bli­cy żaka pulch­ne­go, pu­co­ło­wa­te­go, któ­ry się wy­wo­dził spod Pro­szo­wic.

– Uj­mij, wać­pan, moc­no kre­dę w rękę, masz, wi­dzę, siły do­bre! Na­pisz mi sto je­de­na­ście i wy­ja­śnij mą­drze, co tu każ­da jed­ność zna­czył
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: