Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Klan czerwonego sorga - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
13 listopada 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Klan czerwonego sorga - ebook

Obejmująca trzy pokolenia opowieść o miłości, śmierci, odwadze i rodzinie.

 

Przedstawiona w serii migawek i retrospekcji, odmalowujących wydarzenia nieludzko okrutnego czasu w chińskiej historii, zapoczątkowanego w latach trzydziestych oporem Chińczyków wobec inwazji Japonii. Cztery rozdziały przedstawiające jak w kalejdoskopie wizję czterdziestu lat historii na tle krajobrazu chińskiej wsi, widzianej oczami jej ubogiego mieszkańca.

„Klan czerwonego sorga” został uznany przez chińskich czytelników za najlepszą powieść roku 1986. Zhang Yimou nakręcił na jej podstawie film, który w 1988 roku na festiwalu w Berlinie nagrodzono Złotym Niedźwiedziem.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-215-9
Rozmiar pliku: 8,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Dzie­wią­te­go dnia ósme­go mie­sią­ca tra­dy­cyj­ne­go ka­len­da­rza mój oj­ciec, syn ban­dy­ty, miał pięt­na­ście lat. Szy­ko­wał się wła­śnie, by do­łą­czyć do od­dzia­łu ko­men­dan­ta Yu Zhan’ao – przy­szłe­go le­gen­dar­ne­go bo­ha­te­ra – któ­ry miał za­sa­dzić się na ja­poń­ską jed­nost­kę zmo­to­ry­zo­wa­ną po­dą­ża­ją­cą dro­gą Jiao–Ping. Moja bab­ka, ubra­na w pi­ko­wa­ne wdzian­ko, od­pro­wa­dzi­ła go do wej­ścia do wio­ski.

– Stój­cie – po­le­cił ko­men­dant Yu.

Bab­ka za­trzy­ma­ła się i rze­kła do syna:

– Słu­chaj przy­bra­ne­go taty, Do­ugu­an!

Mój oj­ciec mil­czał. Po­staw­na syl­wet­ka bab­ki i cie­pła woń do­cho­dzą­ca z jej pi­ko­wa­ne­go ubra­nia zmro­zi­ły go – po­czuł dreszcz, za­bur­cza­ło mu w brzu­chu.

– Chodź­my, przy­bra­ny syn­ku. – Ko­men­dant po­gła­skał go po gło­wie.

Cha­os ogar­niał nie­bo i zie­mię, w po­wie­trzu wi­sia­ła mgła. Od­głos kro­ków ma­sze­ru­ją­ce­go od­dzia­łu do­bie­gał z bar­dzo da­le­ka. Oj­ciec sły­szał go, lecz nie wi­dział żoł­nie­rzy skry­tych za nie­bie­ska­wą za­sło­ną. Ucze­piw­szy się poły ko­men­danc­kie­go płasz­cza, prze­bie­rał no­ga­mi ile sił. Bab­ka nik­nę­ła na ho­ry­zon­cie ni­czym od­le­gły brzeg co­raz bar­dziej wzbu­rzo­ne­go mo­rza opa­rów, mło­dzie­niec trzy­mał się swo­je­go ko­men­dan­ta niby bur­ty stat­ku.

Tak oto mój oj­ciec ru­szył w dro­gę – dro­gę do gra­ni­to­we­go gła­zu, tkwią­ce­go wśród czer­wo­nych pól sor­ga w na­szej ro­dzin­nej wio­sce, któ­ry stał się po­tem jego po­zba­wio­nym in­skryp­cji ka­mie­niem na­grob­nym. Gdy grób był już gę­sto po­ro­śnię­ty tra­wą, pew­ne­go razu mały chło­pak z go­łym za­dkiem przy­pro­wa­dził tu śnież­no­bia­łą kozę. Kie­dy koza nie­śpiesz­nie sku­ba­ła tra­wę, ma­lec sta­nął na gro­bie i na­si­kał nań ze zło­ścią, po czym za­śpie­wał na całe gar­dło: „Sor­go już czer­wo­ne – Ja­poń­czy­cy idą. Go­tuj­cie się bra­cia, strze­laj­cie z ar­ma­ty!”.

Cho­dzi­ły słu­chy, że tym ko­zim pa­stusz­kiem by­łem ja, ale nie wiem, czy to praw­da. Za­wsze ko­cha­łem Pół­noc­no-Wschod­nie Ga­omi ca­łym ser­cem i jed­no­cze­śnie nie­na­wi­dzi­łem go do szpi­ku ko­ści. Kie­dy do­ro­słem i za­czą­łem pil­nie stu­dio­wać mark­sizm, do­sze­dłem do wnio­sku, że Pół­noc­no-Wschod­nie Ga­omi jest bez wąt­pie­nia naj­pięk­niej­szym i naj­wstręt­niej­szym, naj­nie­zwy­klej­szym i naj­po­spo­lit­szym, naj­święt­szym i naj­bar­dziej ze­psu­tym, naj­bar­dziej bo­ha­ter­skim i naj­bar­dziej łaj­dac­kim miej­scem na tej pla­ne­cie – miej­scem, gdzie pije się naj­wię­cej wód­ki i ko­cha naj­moc­niej. Moi przod­ko­wie, któ­rzy żyli na tej zie­mi, lu­bi­li sor­go i co roku sa­dzi­li go mnó­stwo. W ósmym mie­sią­cu, gdy je­sień była w peł­ni, nie­skoń­czo­ne łany czer­wo­ne­go zbo­ża lśni­ły ni­czym mo­rze krwi. Sor­go, wy­so­kie i gę­ste¹, za­chwy­ca­ło wspa­nia­ło­ścią, wzru­sza­ło me­lan­cho­lią, bu­dzi­ło na­mięt­ność. Je­sie­nią wia­ły chłod­ne wia­try, słoń­ce moc­no świe­ci­ło. Bia­łe, pulch­ne ob­ło­ki prze­pły­wa­ły po la­zu­ro­wym nie­bie, po po­lach sor­ga su­nę­ły ich pur­pu­ro­we, kształt­ne cie­nie. Przez dzie­się­cio­le­cia, któ­re zda­wa­ły się trwać tyl­ko chwi­lę, gro­ma­dy czer­wo­nych ludz­kich po­sta­ci po­dą­ża­ły w róż­nych kie­run­kach wśród źdźbeł, jak­by tka­ły ol­brzy­mią sieć. Za­bi­ja­ły, gra­bi­ły, wier­nie bro­ni­ły oj­czy­zny – tań­czy­ły bo­ha­ter­ski, tra­gicz­ny ta­niec. Przy nich my, ich po­tom­ko­wie, wy­da­je­my się mali i nie­god­ni. Ży­jąc w cza­sach po­stę­pu, mam doj­mu­ją­ce uczu­cie, że nasz ga­tu­nek cofa się w roz­wo­ju.

Opu­ściw­szy wieś, od­dział po­su­wał się wą­ską po­lną dro­gą, od­gło­sy kro­ków mie­sza­ły się z sze­le­stem dep­ta­nej tra­wy. Gę­sta mgła wy­da­wa­ła się po­ru­szać, jak­by coś w niej żyło. Nie­zli­czo­ne drob­niut­kie kro­pel­ki wody łą­czy­ły się na twa­rzy ojca w duże ku­li­ste kro­ple, ko­smy­ki wło­sów ob­le­pia­ły czo­ło. Oj­ciec przy­wykł do de­li­kat­ne­go za­pa­chu mię­ty i słod­ko-gorz­kiej woni doj­rza­łe­go sor­ga do­bie­ga­ją­cych z pól, wśród któ­rych wio­dła dro­ga – aro­ma­ty te nie były dla nie­go ni­czym no­wym, wte­dy jed­nak, pod­czas tam­te­go mar­szu, wy­czuł przez mgłę ja­kiś dziw­ny, wstręt­no-słod­ki, ni to żół­ty, ni to czer­wo­ny odór. Za­pach ten, zmie­sza­ny z wo­nia­mi mię­ty i sor­ga, wzbu­dził w nim bar­dzo od­le­głe, głę­bo­ko ukry­te wspo­mnie­nia.

Sie­dem dni póź­niej, pięt­na­ste­go dnia ósme­go mie­sią­ca, w Świę­to Środ­ka Je­sie­ni, okrą­gły księ­życ w peł­ni wzniósł się po­nad ma­je­sta­tycz­ny­mi, po­grą­żo­ny­mi w ci­szy po­la­mi sor­ga. Ską­pa­ne w srebr­nym bla­sku pędy lśni­ły jak po­wle­czo­ne rtę­cią. Wśród wy­raź­nie od­ci­na­ją­cych się frag­men­tów świa­tła i cie­nia mój oj­ciec wy­czuł ów słod­ko-gorz­ki odór, wie­lo­krot­nie sil­niej­szy od tego, któ­ry po­ja­wił się te­raz. Wte­dy ko­men­dant Yu pro­wa­dził go za rękę przez sor­go­we pole, za­sła­ne pię­trzą­cy­mi się wszę­dzie tru­pa­mi trzech se­tek jego ro­da­ków. Są­czą­ca się z ciał świe­ża krew za­ta­pia­ła zbo­że, na ca­łej po­ła­ci za­mie­nia­jąc czar­ną zie­mię w bło­to, po któ­rym szło się po­wo­li i z tru­dem. Odór za­pie­rał im dech. Pole ob­sia­dła wa­ta­ha pa­dli­no­żer­nych psów, wpa­tru­ją­cych się w ojca i jego do­wód­cę błysz­czą­cy­mi śle­pia­mi. Ko­men­dant Yu wy­cią­gnął pi­sto­let i strze­lił – jed­na para oczu zga­sła. Dru­gi strzał – zni­kła ko­lej­na. Psy za­wy­ły i roz­pro­szy­ły się, a po chwi­li roz­sia­dły się da­lej i za­no­sząc się gło­śnym uja­da­niem, spo­glą­da­ły ła­ko­mie ku cia­łom. Wstręt­no-słod­ki odór wzma­gał się co­raz bar­dziej.

– Ja­poń­skie psy! – wrza­snął ko­men­dant. – Ja­poń­skie su­kin­sy­ny!

Wy­strze­lał do nich wszyst­kie na­bo­je, zwie­rzę­ta ucie­kły i znik­nę­ły bez śla­du.

– Idzie­my, synu! – za­rzą­dził do­wód­ca.

Po­szli da­lej przez zbo­że, sta­ry i mło­dy, po­dą­ża­jąc za księ­ży­cem. Prze­sy­ca­ją­ca pola woń wy­peł­ni­ła du­szę mo­je­go ojca. Przez ko­lej­ne, jesz­cze strasz­niej­sze, jesz­cze bar­dziej okrut­ne mie­sią­ce i lata woń ta to­wa­rzy­szy­ła mu bez­u­stan­nie.

Źdźbła sor­ga sze­le­ści­ły we mgle. Wśród opa­rów to­czy­ła się z wol­na po ba­gni­stej rów­ni­nie Rze­ka Czar­nej Wody, jej szum roz­brzmie­wał to gło­śniej, to ci­szej, to z da­le­ka, to z bli­ska. Kie­dy do­go­ni­li od­dział, ojca oto­czy­ły od­gło­sy kro­ków i szme­ry od­de­chów. Kol­ba czy­jejś strzel­by po­trą­ci­ła inną kol­bę. Sto­pa któ­re­goś z żoł­nie­rzy na coś tra­fi­ła, może na ludz­ką kość. Idą­cy przed oj­cem czło­wiek za­ka­słał jak­by zna­jo­mym to­nem – dźwięk ten przy­po­mniał mu pew­ną parę uszu. Bla­de, po­kry­te siat­ką ma­leń­kich ży­łek pół­przej­rzy­ste mał­żo­wi­ny, któ­re za­wsze czer­wie­nia­ły z emo­cji, były naj­bar­dziej rzu­ca­ją­cym się w oczy or­ga­nem na gło­wie Wan­ga We­nyi. Wang, męż­czy­zna ma­łe­go wzro­stu, łeb miał po­kaź­ny, wci­śnię­ty głę­bo­ko mię­dzy ra­mio­na.

Oj­ciec wy­tę­żył wzrok, prze­wier­ca­jąc spoj­rze­niem mgłę, i w koń­cu doj­rzał wstrzą­sa­ną kasz­lem gło­wę Wan­ga We­nyi. Przy­po­mniał so­bie, jak pew­ne­go dnia spusz­czo­no mu la­nie na pla­cu musz­try i jak ża­ło­sny był to wi­dok. Wang był wów­czas świe­żym re­kru­tem w od­dzia­le ko­men­dan­ta Yu. Ad­iu­tant Ren wy­dał żoł­nie­rzom roz­kaz: „W pra­wo zwrot!” – Wang We­nyi ra­do­śnie prze­sta­wił nogi, po czym ru­szył w nie­okre­ślo­nym kie­run­ku. Ad­iu­tant Ren sma­gnął go bi­czem w za­dek, z otwar­tych na­gle ust Wan­ga We­nyi wy­do­był się okrzyk: „Ożeż... mat­ko je­dy­na!”. Po jego mi­nie trud­no było zgad­nąć, czy jest mu do pła­czu, czy do śmie­chu. Zza mur­ku oka­la­ją­ce­go plac do­biegł ser­decz­ny śmiech ga­pią­cych się dzie­cia­ków.

Ko­men­dant Yu czub­kiem buta kop­nął Wan­ga We­nyi pro­sto w ty­łek.

– Cze­go kasz­lesz?

– Pa­nie ko­men­dan­cie... – od­po­wie­dział żoł­nierz, tłu­miąc ko­lej­ne kaszl­nię­cie. – W gar­dle mnie dra­pie...

– Dra­pie, nie dra­pie, masz być ci­cho! Jak zdra­dzisz na­szą po­zy­cję i za­czną do nas strze­lać, za­pła­cisz gło­wą!

– Tak jest, pa­nie ko­men­dan­cie! – rzekł Wang We­nyi, po czym chwy­cił go ko­lej­ny spazm kasz­lu.

Oj­ciec ra­czej wy­czuł, niż zo­ba­czył, jak ko­men­dant Yu rzu­ca się do przo­du i chwy­ta Wan­ga obie­ma rę­ka­mi za szy­ję. Wang We­nyi ze świ­stem chwy­tał po­wie­trze, ale prze­stał ka­słać.

Dło­nie ko­men­dan­ta pu­ści­ły kark żoł­nie­rza. Oj­ciec oczy­ma wy­obraź­ni zo­ba­czył dwa sine ni­czym doj­rza­łe wi­no­gro­na śla­dy dło­ni na skó­rze Wan­ga. W nie­bie­skich, wy­stra­szo­nych oczach męż­czy­zny po­czu­cie krzyw­dy mie­sza­ło się z wdzięcz­no­ścią.

Od­dział szyb­ko wkro­czył mię­dzy pola. Oj­ciec czuł in­stynk­tow­nie, że kie­ru­ją się na po­łu­dnio­wy wschód. Wą­ska po­lna dro­ga, któ­rą szli, była je­dy­nym bez­po­śred­nim po­łą­cze­niem mię­dzy Rze­ką Czar­nej Wody a wio­ską. W dzień mia­ła ko­lor bia­ła­wy. Jej pod­ło­że sta­no­wi­ła smo­li­ście czar­na zie­mia, jed­nak po dłu­gim udep­ty­wa­niu czerń prze­sta­ła być wi­docz­na. Dro­gę po­kry­wa­ły nie­zli­czo­ne śla­dy zwie­rząt: tro­py by­dła, owiec i kóz w kształ­cie płat­ków kwia­tów, pół­okrą­głe od­ci­ski ko­pyt mu­łów, koni i osłów i ich przy­po­mi­na­ją­ce su­szo­ne jabł­ka od­cho­dy, kro­wie plac­ki, nad któ­ry­mi ro­iło się od much, i roz­sy­pa­ne wszę­dzie ko­zie bob­ki po­dob­ne do czar­nej fa­so­li. Oj­ciec czę­sto tędy cha­dzał – póź­niej, w cięż­kich la­tach spę­dzo­nych w ja­poń­skiej ko­pal­ni, przed oczy­ma czę­sto po­ja­wiał mu się ob­raz tego miej­sca. Nie miał po­ję­cia o tych wszyst­kich ero­tycz­nych spek­ta­klach, któ­re swe­go cza­su ode­gra­ła na tej dro­dze moja bab­ka. Nie wie­dział, że na ocie­nio­nej zbo­żem czar­nej zie­mi le­ża­ło kie­dyś bia­łe, lśnią­ce ni­czym ja­de­it jej cia­ło. Ja jed­nak wiem o tym do­sko­na­le.

Gdy zna­leź­li się wśród pól, ja­kość mgły się zmie­ni­ła – za­sło­na sta­ła się gęst­sza, bar­dziej nie­ru­cho­ma. Wiel­kie, po­nu­re kro­ple wody ka­pa­ły z po­trą­ca­nych przez lu­dzi i ich ekwi­pu­nek źdźbeł zbo­ża, któ­re trzesz­cza­ły i po­ję­ki­wa­ły ze skry­wa­nym obu­rze­niem. Woda była lo­do­wa­ta, kry­sta­licz­nie czy­sta i świe­ża w sma­ku – gdy oj­ciec pod­niósł gło­wę, jed­na kro­pla wpa­dła mu pro­sto do ust. Wpa­tru­jąc się w spo­koj­ne opa­ry, do­strze­gał ko­ły­szą­ce się, cięż­kie głów­ki ro­ślin. Mo­kre od rosy mięk­kie li­ście ocie­ra­ły się o jego ubra­nie i twarz. Po­czuł na czo­le krót­ki po­dmuch, któ­ry za­szem­rał w zbo­żu. Szum Rze­ki Czar­nej Wody sta­wał się co­raz gło­śniej­szy.

Oj­ciec lu­bił pły­wać w Rze­ce Czar­nej Wody – był uro­dzo­nym pły­wa­kiem, a bab­ka mó­wi­ła, że na wi­dok wody cie­szył się bar­dziej niż na wi­dok wła­snej mat­ki. Kie­dy miał pięć lat, nur­ko­wał jak mała kacz­ka – jego ró­żo­we po­ślad­ki ce­lo­wa­ły w nie­bo, sto­py wy­sta­wa­ły wy­so­ko nad po­wierzch­nię. Wie­dział, że dno rze­ki jest czar­ne, lśnią­ce i mięk­kie jak łój. Ba­gni­ste brze­gi po­ra­sta­ła sza­ro­zie­lo­na trzci­na i zgni­ło­zie­lo­na bab­ka azja­tyc­ka, ro­sły tam też pło­żą­ce się po zie­mi pną­cza ku­dzu i zie­le pa­cio­recz­ni­ka. Na wil­got­nej zie­mi ry­so­wa­ły się cie­niut­kie śla­dy kra­bów. Kie­dy za­czy­na­ły wiać je­sien­ne wia­try, przy­no­szą­ce chło­dy, sta­da dzi­kich gęsi od­la­ty­wa­ły na po­łu­dnie, two­rząc na nie­bie klu­cze w kształ­cie li­nii pro­stej albo zna­ku „czło­wiek”². Kie­dy pro­so czer­wie­nia­ło, całe wa­ta­hy kra­bów wiel­ko­ści koń­skie­go ko­py­ta wspi­na­ły się no­ca­mi na brzeg, by że­ro­wać wśród za­ro­śli. Prze­pa­da­ły za świe­żym kro­wim łaj­nem i roz­kła­da­ją­cy­mi się szcząt­ka­mi zwie­rząt. Szum wody przy­po­mniał ojcu pe­wien je­sien­ny wie­czór, kie­dy to za­rząd­ca na­szej ro­dzin­nej fir­my, Liu Lu­ohan³, za­brał go nad rze­kę nad rze­kę, gdy szedł ło­wić kra­by. Noc mia­ła przy­dy­mio­ny od­cień ciem­nych doj­rza­łych wi­no­gron, zło­ty wie­trzyk owie­wał brze­gi rze­ki. Na nie­skoń­czo­nym, ciem­nosz­ma­rag­do­wym nie­bie lśni­ły zie­lon­ka­wą po­świa­tą gwiaz­do­zbio­ry: Wiel­ka Niedź­wie­dzi­ca, sym­bo­li­zu­ją­ca śmierć, Mała Niedź­wie­dzi­ca, przy­no­szą­ca ży­cie, szkla­na ośmio­gra­nia­sta stud­nia Oktan­tu, któ­rej bra­ku­je jed­ne­go boku, zde­spe­ro­wa­ny Pa­sterz, za­mie­rza­ją­cy wło­żyć so­bie pę­tlę na szy­ję, zroz­pa­czo­na Prząd­ka⁴, już go­to­wa rzu­cić się do rze­ki – wszyst­kie wi­sia­ły nad ich gło­wa­mi. Wuj Liu Lu­ohan od kil­ku­dzie­się­ciu lat za­rzą­dzał na­szą ro­dzin­ną go­rzel­nią. Mój oj­ciec biegł ocho­czo za nim, ni­czym za wła­snym oj­cem.

My­śli ojca, nie­spo­koj­ne w ota­cza­ją­cej mgle, roz­świe­tlił blask ma­łej lamp­ki z czwo­ro­bocz­nym szkla­nym klo­szem, naf­to­wy dym wy­do­sta­wał się przez otwór wy­wier­co­ny w bla­sza­nej po­kryw­ce. Sła­be świa­tło wy­ci­na­ło w mro­ku pas sze­ro­ko­ści za­le­d­wie pię­ciu, sze­ściu me­trów. W jego za­się­gu woda przy­bie­ra­ła na chwi­lę pięk­ny żół­to­po­ma­rań­czo­wy ko­lor doj­rza­łej brzo­skwi­ni, po czym od­pły­wa­ła w ciem­ność, gdzie od­bi­ja­ło się w niej roz­gwież­dżo­ne nie­bo. Oj­ciec i wuj Lu­ohan sie­dzie­li przy lamp­ce na brze­gu, okry­ci pe­le­ry­na­mi, wsłu­cha­ni w nie­zwy­kle głę­bo­ki, ni­ski głos rze­ki. Od nie­skoń­czo­nych pól do­cie­ra­ły pod­nie­co­ne na­wo­ły­wa­nia go­do­we li­sów. Blask lam­py przy­cią­gał kra­by, któ­re zbie­ra­ły się w krę­gu świa­tła. Mój oj­ciec i wuj Lu­ohan sie­dzie­li w mil­cze­niu, wsłu­chu­jąc się z sza­cun­kiem w se­kre­ty, któ­re szep­ta­ła zie­mia; od cza­su do cza­su do­bie­ga­ły ich po­wie­wy zgni­łej woni rzecz­ne­go mułu. Sta­da kra­bów ota­cza­ły ich ze­wsząd, two­rząc nie­spo­koj­ny krąg. Oj­ciec był tak pod­eks­cy­to­wa­ny, że pra­wie po­de­rwał się z miej­sca, ale wuj Lu­ohan przy­trzy­mał go za ra­mio­na.

– Spo­koj­nie! – po­wie­dział. – W go­rą­cej wo­dzie ką­pa­ni nig­dy nie do­sta­ją cie­płe­go kle­iku!

Oj­ciec stłu­mił pod­nie­ce­nie i sie­dział bez ru­chu. Kra­by, zna­la­zł­szy się w za­się­gu lam­py, za­trzy­my­wa­ły się i gło­wa przy gło­wie, ogon przy ogo­nie, za­kry­ły szczel­nie pod­ło­że. Lśni­ły zie­lon­ka­we sko­ru­py, z wklę­słych oczo­do­łów wy­sta­wa­ły set­ki par okrą­głych oczu na szy­puł­kach. Kra­by ni­sko po­chy­li­ły łby, z nie­wi­docz­nych te­raz otwo­rów gę­bo­wych wy­do­by­wa­ły się sznu­ry róż­no­ko­lo­ro­wych bą­bel­ków. Gdy rzu­ca­ły ludz­ko­ści to wie­lo­barw­ne wy­zwa­nie, na­stro­szy­ły się dłu­gie włók­na pe­le­ry­ny mo­je­go ojca.

– Łap! – krzyk­nął wuj Lu­ohan.

Za­chę­co­ny okrzy­kiem wuja oj­ciec ru­szył do ata­ku. Chwy­ci­li za rogi gę­sto tka­nej sie­ci, któ­rą wcze­śniej roz­ło­ży­li na zie­mi. Unie­śli do góry war­stwę kra­bów, od­kry­wa­jąc za­ję­ty przez nie spła­che­tek przy­brzeż­ne­go pia­sku. Zwią­za­li rogi sie­ci i rzu­ci­li ją na bok, po czym rów­nie wpraw­ny­mi, szyb­ki­mi ru­cha­mi pod­nie­śli ko­lej­ne dwie. Wszyst­kie sie­ci były tak cięż­kie, że mu­sia­ły za­wie­rać set­ki, może na­wet ty­sią­ce kra­bów.

Gdy od­dział wkro­czył w zbo­że, oj­ciec po­su­wał się do przo­du po kra­bie­mu, za­ko­sa­mi, uni­ka­jąc pu­stych miejsc mię­dzy ro­śli­na­mi i przy­dep­tu­jąc źdźbła tak, że gię­ły się na wszyst­kie stro­ny. Wciąż ucze­pio­ny rogu ko­men­danc­kie­go płasz­cza chwi­la­mi ma­sze­ro­wał sa­mo­dziel­nie, a chwi­la­mi był cią­gnię­ty na­przód. Ogar­nia­ła go sen­ność. Szy­ja mu ze­sztyw­nia­ła, oczy na­bra­ły oso­wia­łe­go, obo­jęt­ne­go wy­ra­zu. W gło­wie ko­ła­ta­ła mu się tyl­ko jed­na myśl: do­pó­ki bę­dzie mógł cho­dzić z wuj­kiem Lu­oha­nem nad Rze­kę Czar­nej Wody, nig­dy nie wró­ci z pu­sty­mi rę­ka­mi.

Oj­ciec ob­ja­dał się kra­ba­mi do znu­dze­nia, kra­by ja­dła też bab­ka. W koń­cu im się prze­ja­dły, ale szko­da było je wy­rzu­cić, to­też wuj Lu­ohan po­sie­kał resz­tę, zmełł w młyn­ku do przy­rzą­dza­nia tofu, po­so­lił i po­na­kła­dał do sło­ików. Tak po­wsta­ła kra­bo­wa pa­sta, któ­rą ja­da­li­śmy przez cały rok, do­pó­ki się nie ze­psu­ła, wte­dy na­wo­zi­li­śmy nią maki. Sły­sza­łem, że bab­ka pa­li­ła opium, ale nie wpa­dła w na­łóg, dzię­ki cze­mu jej twarz do koń­ca ży­cia za­cho­wa­ła brzo­skwi­nio­wą świe­żość, umysł po­zo­stał ja­sny, a uspo­so­bie­nie miłe. Na­wo­żo­ne kra­ba­mi maki ro­sły duże i do­rod­ne i mia­ły ró­żo­we, czer­wo­ne i bia­łe kwia­ty o odu­rza­ją­cym za­pa­chu. Czar­na zie­mia mo­jej ro­dzin­nej wio­ski za­wsze była wy­jąt­ko­wo ży­zna i ro­dzi­ła ob­fi­te plo­ny, a upra­wia­ją­cych ją lu­dzi ce­cho­wa­ła do­broć, wy­trwa­łość i am­bi­cja – taki wła­śnie był cha­rak­ter mo­ich ro­da­ków. Bia­łe wę­go­rze ży­ją­ce w Rze­ce Czar­nej Wody wy­ra­sta­ły gru­be ni­czym pe­ni­sy i tak głu­pie, że za­wsze po­ły­ka­ły ha­czyk.

Oj­ciec pa­mię­tał, jak zgi­nął wuj Lu­ohan – było to przed ro­kiem, na dro­dze Jiao–Ping. Jego cia­ło zo­sta­ło ro­ze­rwa­ne na ka­wał­ki i roz­rzu­co­ne na wszyst­kie stro­ny świa­ta. Kie­dy zdej­mo­wa­no z nie­go skó­rę, gołe mię­so pod­ska­ki­wa­ło i drga­ło, jak­by był ogrom­ną, ob­dzie­ra­ną ze skó­ry żabą. Na wspo­mnie­nie tego cia­ła po ple­cach ojca prze­biegł dreszcz. Po­tem przy­po­mniał so­bie pew­ną noc przed sied­mio­ma czy ośmio­ma laty, kie­dy to moja bab­ka, pi­ja­na, sta­ła opar­ta o snop sor­ga na po­dwó­rzu na­szej ro­dzin­nej go­rzel­ni, obej­mo­wa­ła wuja Lu­oha­na za szy­ję i bła­ga­ła:

– Wuju... Nie od­chodź! Nie ob­cho­dzi cię mnich – miej wzgląd na Bud­dę, nie za­le­ży ci na ry­bach – za­sta­nów się nad wodą, je­śli nie dbasz o mnie – po­myśl o Do­ugu­anie! Je­śli mnie pra­gniesz... mogę być two­ja... Je­steś dla mnie jak oj­ciec...

Wuj Lu­ohan ode­pchnął bab­kę i po­czła­pał do szo­py mie­szać pa­szę dla zwie­rząt – dwóch czar­nych mu­łów pra­cu­ją­cych w na­szej go­rzel­ni, dzię­ki któ­rej sta­li­śmy się naj­bo­gat­szą ro­dzi­ną w wio­sce. Do­ni­kąd nie od­szedł. Był kie­row­ni­kiem fir­my, do­pó­ki Ja­poń­czy­cy nie za­bra­li mu­łów na bu­do­wę dro­gi Jiao–Ping.

Od wsi, któ­rą zo­sta­wi­li za sobą, dały się sły­szeć prze­cią­głe po­ry­ki­wa­nia mu­łów. Oj­ciec wzdry­gnął się i otwo­rzył sze­ro­ko oczy, ale wi­dział tyl­ko mgłę – pół­przej­rzy­stą, lecz nie­prze­nik­nio­ną. Wy­so­kie, pro­ste źdźbła sor­ga two­rzy­ły gę­sty ży­wo­płot ma­ja­czą­cy za za­sło­ną mgieł, za nim krył się na­stęp­ny i jesz­cze na­stęp­ny, i tak w nie­skoń­czo­ność. Oj­ciec już za­po­mniał, ile cza­su mi­nę­ło od chwi­li, gdy we­szli w zbo­że – jego my­śli wciąż krą­ży­ły wo­kół szu­mią­cej w od­da­li ży­cio­daj­nej rze­ki, wo­kół wspo­mnień. Nie ro­zu­miał, po co w ta­kim tem­pie prze­dzie­ra­li się przez tę gę­stą jak sen, roz­le­głą jak mo­rze po­łać. Stra­cił po­czu­cie kie­run­ku. Dwa lata wcze­śniej też zda­rzy­ło mu się zgu­bić na polu, ale w koń­cu zdo­łał zna­leźć dro­gę – kie­ro­wał się szu­mem rze­ki. Tym ra­zem tak­że usły­szał jej sy­gnał i szyb­ko się zo­rien­to­wał, że od­dział zmie­rza na wschód z od­chy­le­niem na po­łu­dnie, rów­no­le­gle do bie­gu rze­ki. Znał już kie­ru­nek, zro­zu­miał więc, że idą zro­bić za­sadz­kę na Ja­poń­czy­ków – że będą za­bi­jać lu­dzi tak samo, jak za­bi­ja się psy. Wie­dział, że idąc na po­łu­dnio­wy wschód, szyb­ko do­trą do dro­gi z po­wia­tu Jiao do po­wia­tu Ping­du, łą­czą­cej pół­noc z po­łu­dniem i dzie­lą­cej wiel­ką ni­zi­nę na dwie czę­ści. Zbu­do­wa­li ją zwy­kli lu­dzie, pod cio­sa­mi ba­tów i ba­gne­tów w rę­kach Ja­poń­czy­ków i ich wier­nych psów, ko­la­bo­ran­tów.

Sor­go po­ru­sza­ło się nie­spo­koj­nie, roz­trą­ca­ne przez od­dział zmę­czo­nych żoł­nie­rzy o gło­wach i szy­jach mo­krych od opa­da­ją­cej rosy. Wang We­nyi cią­gle ka­słał, mimo nie­ustan­nych po­ła­ja­nek ko­men­dan­ta. Oj­ciec czuł, że dro­ga jest bli­sko, jego oczy już do­strze­ga­ły nie­wy­raź­ny za­rys. Nie wie­dzieć kie­dy na­wet tam, gdzie mgła była naj­gęst­sza, za­czę­ły się po­ja­wiać nie­wiel­kie prze­świ­ty – mo­kre źdźbła sor­ga jed­no po dru­gim po­pa­try­wa­ły przez owe luki na ojca, a on od­po­wia­dał im od­da­nym spoj­rze­niem. Na­gle po­czuł, że są to żywe isto­ty, któ­re mają du­szę i któ­re tkwiąc ko­rze­nia­mi w czar­nej zie­mi, wchła­nia­ją ener­gię Słoń­ca i Księ­ży­ca, piją deszcz i rosę, ro­zu­mie­ją po­rzą­dek Nie­ba i ład Zie­mi. Ko­lor sor­ga po­wie­dział ojcu, że słoń­ce już roz­ja­rzy­ło bo­le­sną czer­wie­nią osło­nię­ty zbo­żem ho­ry­zont.

Na­gle wy­da­rzy­ło się coś nie­ocze­ki­wa­ne­go. Oj­ciec naj­pierw usły­szał prze­ni­kli­wy gwizd tuż koło ucha, a po­tem trzask, jak­by coś się przed nimi ro­ze­rwa­ło.

– Kto strze­lił?! – krzyk­nął ko­men­dant. – Któ­ry gno­jek strze­lił?!

Oj­ciec sły­szał, jak po­cisk prze­wier­ca się przez gę­stą mgłę mię­dzy ło­dy­ga­mi i li­ść­mi zbo­ża i strą­ca je­den z kło­sów. Wszy­scy wstrzy­ma­li od­dech. Kula prze­le­cia­ła z wi­zgiem i w nie­okre­ślo­nym miej­scu spa­dła na zie­mię. We mgle roz­szedł się za­pach pro­chu.

– Pa­nie ko­men­dan­cie! – za­pisz­czał ża­ło­śnie Wang We­nyi. – Nie mam gło­wy! Pa­nie ko­men­dan­cie! Gdzie moja gło­wa?

Do­wód­ca zba­ra­niał na chwi­lę, po czym wy­mie­rzył mu kop­nia­ka.

– Pie­przo­ny idio­to! Sko­ro nie masz gło­wy, to jak mo­żesz mó­wić?

Ko­men­dant Yu po­rzu­cił mego ojca i ru­szył na czo­ło od­dzia­łu. Wang We­nyi wciąż la­men­to­wał. Oj­ciec zro­bił krok do przo­du i spoj­rzał na jego twarz o dzi­wacz­nym wy­ra­zie. Po po­licz­ku Wan­ga We­nyi spły­wa­ło coś ciem­no­nie­bie­skie­go. Oj­ciec wy­cią­gnął rękę i do­tknął lep­kiej, cie­płej sub­stan­cji. Po­czuł za­pach po­dob­ny do tego, któ­ry wy­dzie­lał muł z dna Rze­ki Czar­nej Wody, lecz dużo śwież­szy. Za­głu­szył aro­mat mię­ty i słod­ko-gorz­ką woń sor­ga i obu­dził w ojcu wspo­mnie­nie, z każ­dą chwi­lą bliż­sze. Ni­czym sznur pa­cior­ków za­pach ten łą­czył muł Rze­ki Czar­nej Wody, czar­ną zie­mię, na któ­rej wy­ra­sta­ło sor­go, wiecz­nie żywą prze­szłość i przy­szłość, któ­rej nie spo­sób po­wstrzy­mać. By­wa­ły cza­sy, że cały świat pach­niał ludz­ką krwią.

– Wuj­ku, wuj­ku, je­steś ran­ny! – za­uwa­żył oj­ciec.

– Do­ugu­an, to ty, praw­da? Sprawdź no, czy wu­jek ma jesz­cze gło­wę na kar­ku, do­brze?

– Masz, wuj­ku! Wszyst­ko z nią w po­rząd­ku, tyl­ko z ucha krew ci leci.

Wang We­nyi wy­cią­gnął rękę i po­ma­cał ucho, po czym spoj­rzał na dłoń – była cała we krwi. Wrza­snął prze­raź­li­wie, po czym za­marł.

– Pa­nie ko­men­dan­cie, je­stem ran­ny! Je­stem ran­ny!

Do­wód­ca wró­cił z przo­du od­dzia­łu, chwy­cił Wan­ga We­nyi za szy­ję i przy­klęk­nął.

– Prze­stań wrzesz­czeć, bo cię udu­szę! – wark­nął ści­szo­nym gło­sem.

Wang We­nyi ani pi­snął.

– Gdzie je­steś ran­ny? – za­py­tał ko­men­dant.

– W ucho... – za­pła­kał żoł­nierz.

Do­wód­ca wy­cią­gnął zza pasa zwi­nię­ty ka­wa­łek bia­łej tka­ni­ny, przedarł na pół i po­dał Wan­go­wi We­nyi.

– Przy­łóż to, bądź ci­cho i idź da­lej, jak doj­dzie­my do dro­gi, to so­bie oban­da­żu­jesz – za­rzą­dził. – Do­ugu­an! – przy­wo­łał ojca.

Oj­ciec kiw­nął gło­wą. Do­wód­ca chwy­cił go za rękę i ru­szy­li, a Wang We­nyi, po­chli­pu­jąc, czła­pał za nimi.

Oka­za­ło się, że wi­nien był nie­ja­ki Nie­mo­wa. Strzel­ba, któ­rą niósł na ple­cach, wy­pa­li­ła, gdy się po­tknął. Ten ro­sły męż­czy­zna otwie­rał po­chód, ma­sze­ru­jąc z bro­ną w ręku. Był wiel­kim za­wa­dia­ką, sta­rym przy­ja­cie­lem ko­men­dan­ta Yu, ra­zem bu­szo­wa­li po oko­licz­nych łą­kach i la­sach, ra­zem opy­cha­li się cu­dzy­mi plac­ka­mi wśród sor­go­wych pól. Ku­lał na jed­ną nogę z po­wo­du ja­kiejś wro­dzo­nej wady, mimo to po­ru­szał się bar­dzo spraw­nie. Oj­ciec tro­chę się go bał.

O brza­sku, gdy od­dział ko­men­dan­ta Yu do­tarł w koń­cu do dro­gi Jiao–Ping, wiel­ka mgła na­resz­cie się roz­wia­ła. W na­szej wio­sce ósmy mie­siąc to pora mgieł – być może to kwe­stia ni­zin­ne­go, wil­got­ne­go te­re­nu. Kie­dy oj­ciec wszedł na dro­gę, po­czuł się zręcz­ny i lek­ki, jego krok na­brał tem­pa i wi­go­ru, pu­ścił więc od­waż­nie skraj płasz­cza swo­je­go do­wód­cy. Wang We­nyi ze szmat­ką przy­ło­żo­ną do ucha nadal miał płacz­li­wą minę. Ko­men­dant Yu nie­zręcz­nie oban­da­żo­wał ranę, za­wi­ja­jąc mu pół gło­wy. Żoł­nierz bo­le­śnie zgrzy­tał zę­ba­mi.

– Mia­łeś szczę­ście! – orzekł do­wód­ca.

– Cała krew mi wy­pły­nę­ła, nie mogę iść da­lej! – jęk­nął Wang We­nyi.

– Bzde­ty! To nic gor­sze­go niż ugry­zie­nie ko­ma­ra. Za­po­mnia­łeś o swo­ich trzech sy­nach?

– Nie, nie za­po­mnia­łem... – wy­mam­ro­tał męż­czy­zna, spusz­cza­jąc gło­wę.

Kol­ba dłu­go­lu­fo­wej strzel­by my­śliw­skiej, któ­rą tasz­czył na ra­mie­niu, mia­ła ko­lor krwi. Pła­ski me­ta­lo­wy po­jem­nik na proch dyn­dał mu na po­ślad­ku.

Ostat­nie skraw­ki mgły wy­co­fa­ły się w głąb pól. Dro­gę po­kry­wał żwir, na któ­rym nie było wi­dać ani od­ci­sków koń­skich i by­dlę­cych ko­pyt, ani śla­dów stóp czło­wie­ka. Gę­stwi­na zbóż ota­cza­ją­ca z obu stron tę dzi­wacz­ną opu­sto­sza­łą dro­gę wy­da­wa­ła się zło­wróżb­na. Oj­ciec wie­dział, że od­dział ko­men­dan­ta Yu, z głu­chy­mi, nie­my­mi i ku­la­wy­mi włącz­nie, li­czył nie wię­cej niż czter­dzie­stu żoł­nie­rzy. Lu­dzie ci jed­nak, gdy miesz­ka­li w wio­sce, ro­bi­li wo­kół sie­bie tyle szu­mu – aż fru­wa­ło pie­rze i psy pod­ska­ki­wa­ły – że cała wieś wy­da­wa­ła się roić od woj­ska. Kie­dy od­dział wszedł na dro­gę, ta nie­speł­na czter­dziest­ka lu­dzi zbi­ła się w małą grup­kę, przy­po­mi­na­ją­cą zzięb­nię­te­go węża. Mie­li broń naj­róż­niej­sze­go au­to­ra­men­tu: śru­tów­ki, sta­re ka­ra­bi­ny Ha­ny­ang, a bra­cia Fan­go­wie, Szó­sty i Siód­my, tasz­czy­li ar­ma­tę, z któ­rej moż­na było strze­lać od­waż­ni­ka­mi do wagi. Nie­mo­wa dźwi­gał sze­ro­ką bro­nę o dwu­dzie­stu sze­ściu ostrych me­ta­lo­wych zę­bach, ta­kie same na­rzę­dzia nio­sło trzech in­nych żoł­nie­rzy. Oj­ciec nie wie­dział jesz­cze, na czym ma po­le­gać za­sta­wia­nie za­sadz­ki na Ja­poń­czy­ków ani tym bar­dziej, dla­cze­go po­trze­bo­wa­li w tym celu aż czte­rech bron.2

Do Pół­noc­no-Wschod­nie­go Ga­omi za­wi­ta­łem pew­ne­go razu, pi­sząc kro­ni­kę mo­jej ro­dzi­ny. In­te­re­so­wa­łem się przede wszyst­kim słyn­ną bi­twą na brze­gu Rze­ki Czar­nej Wody, w któ­rej uczest­ni­czył mój oj­ciec i w któ­rej zgi­nął ja­poń­ski ge­ne­rał. Pew­na sta­ra, dzie­więć­dzie­się­cio­dwu­let­nia ko­bie­ta za­pre­zen­to­wa­ła mi taką oto śpiew­ną opo­wieść: „W Pół­noc­no-Wschod­nim Ga­omi męż­czyzn było wie­lu, nad Rze­ką Czar­nej Wody bi­twę roz­po­czę­li. Po­wiódł ich sław­ny ko­men­dant Yu, roz­legł się chó­rem wy­strza­łów huk. Ja­poń­skie dia­bły się po­roz­bie­ga­ły, po­ko­tem na rów­ni­nę po­pa­da­ły. Bo­ha­ter­ska Dai Fen­glian, jak kwiat sub­tel­na i pięk­na jak sen, ka­za­ła bro­ny usta­wić w szy­ku, aby wro­go­wi prze­szko­dzić w ata­ku...”. Sta­rusz­ka była po­marsz­czo­na i łysa jak gli­nia­ny dzba­nek, wierz­chy jej dło­ni z wy­sta­ją­cy­mi ży­ła­mi przy­po­mi­na­ły po­fał­do­wa­ną skó­rę owo­cu luf­fy. Prze­ży­ła ma­sa­krę w dniu Świę­ta Środ­ka Je­sie­ni w 1939 roku dzię­ki temu, że z po­wo­du owrzo­dzo­nych nóg nie mo­gła ucie­kać, więc mąż ukrył ją w piw­ni­cy na ziem­nia­ki – los się do niej uśmiech­nął. Dai Fen­glian, o któ­rej śpie­wa­ła sta­rusz­ka, to moja bab­ka. Sły­sząc ten frag­ment, wpa­dłem w wiel­kie pod­nie­ce­nie. Oto oka­za­ło się, że na po­mysł, by bro­na­mi za­gro­dzić dro­gę ja­poń­skiej ko­lum­nie zmo­to­ry­zo­wa­nej, wpa­dła moja bab­ka, ko­bie­ta z mo­je­go rodu. Na­le­ża­ła więc do awan­gar­dy woj­ny an­ty­ja­poń­skiej, była praw­dzi­wą bo­ha­ter­ką na­ro­do­wą.

Po wzmian­ce o mo­jej bab­ce sta­rusz­ka się roz­ga­da­ła. Jej opo­wieść była po­rwa­na i cha­otycz­na ni­czym chma­ra roz­wie­wa­nych wia­trem li­ści. Opo­wia­da­ła, że sto­py mo­jej bab­ki były naj­drob­niej­sze w ca­łej wsi, a na­sza go­rzel­nia prze­wyż­sza­ła sła­wą wszyst­kie inne. Kie­dy wró­ci­ła do te­ma­tu dro­gi Jiao–Ping, nar­ra­cja sta­ła się upo­rząd­ko­wa­na: „Jak do­szli z dro­gą do tego miej­sca... sor­go było wy­so­kie po pas... Ja­poń­skie dia­bły za­bra­ły wszyst­kich zdat­nych do pra­cy... Ro­bi­li byle jak, le­ni­li się jak mo­gli... Te wiel­kie dwa czar­ne muły two­jej ro­dzi­ny też za­bra­li... Wy­bu­do­wa­li most na Rze­ce Czar­nej Wody... Lu­ohan, za­rząd­ca z wa­sze­go domu... Coś tam było mię­dzy nim a two­ją bab­ką, lu­dzie ga­da­li... Aja­jaj, kie­dy two­ja bab­ka była mło­da, wie­lu się w niej ko­cha­ło... Spryt­ny chło­pak ten twój oj­ciec, kie­dy miał pięt­na­ście lat, po raz pierw­szy za­bił czło­wie­ka. Na dzie­się­ciu bę­kar­tów dzie­wię­ciu za­wsze scho­dzi na złą dro­gę... Lu­ohan oku­la­wił muły... Zła­pa­li go i ob­dar­li ze skó­ry... Ja­poń­skie dia­bły drę­czy­ły lu­dzi, sra­ły im do garn­ków, si­ka­ły do dzba­nów. Tam­te­go roku po­szłam kie­dyś po wodę i co zna­la­złam w wia­drze? Ludz­ką gło­wę, z war­ko­czy­kiem...”.

Wuj Liu Lu­ohan był bar­dzo waż­ną po­sta­cią w hi­sto­rii na­szej ro­dzi­ny. Je­śli jed­nak cho­dzi o jego ro­mans z bab­ką, jed­no­znacz­nych do­wo­dów na ten te­mat brak, a ja, szcze­rze mó­wiąc, nie po­tra­fi­łem za­ak­cep­to­wać tej hi­sto­rii. Ro­zu­mia­łem lo­gi­kę wy­da­rzeń, ale sło­wa sta­rusz­ki o gło­wie jak dzba­nek wpra­wia­ły mnie w za­kło­po­ta­nie. Sko­ro wuj Lu­ohan trak­to­wał mo­je­go ojca jak wła­sne­go wnu­ka, my­śla­łem, to zna­czy, że był tak jak­by moim pra­dziad­kiem. Je­śli więc mój pra­dziad ro­man­so­wał z moją bab­ką, to zna­czy, że po­peł­nia­li coś w ro­dza­ju ka­zi­rodz­twa, praw­da? To jed­nak kom­plet­na bzdu­ra – bab­ka była sze­fo­wą wuja Lu­oha­na, nie jego sy­no­wą, zwią­zek wuja Lu­oha­na z na­szą ro­dzi­ną opie­rał się na in­te­re­sach, nie na wię­zach krwi – był na­szym od­da­nym, wier­nym pra­cow­ni­kiem, wzbo­ga­cił, upięk­szył hi­sto­rię na­szej ro­dzi­ny i bez wąt­pie­nia przy­dał jej jesz­cze więk­szej chwa­ły. Czy bab­ka ko­cha­ła się w nim, czy nie, czy sy­piał z nią na kan­gu⁵ – nie ma to żad­ne­go mo­ral­ne­go zna­cze­nia. A je­śli na­wet go ko­cha­ła... Wie­rzę głę­bo­ko, że moja bab­ka mo­gła ro­bić wszyst­ko, cze­go za­pra­gnę­ła. Była nie tyl­ko bo­ha­ter­ką woj­ny an­ty­ja­poń­skiej, ale i pre­kur­sor­ką wy­zwo­le­nia sek­su­al­ne­go, iko­ną ko­bie­cej nie­za­leż­no­ści.

W po­wia­to­wych kro­ni­kach wy­czy­ta­łem, że w dwu­dzie­stym siód­mym roku Re­pu­bli­ki Chiń­skiej ar­mia ja­poń­ska wzię­ła na ro­bo­ty lu­dzi z po­wia­tów Ga­omi, Ping­du i Jiao, któ­rzy prze­pra­co­wa­li przy bu­do­wie dro­gi Jiao–Ping czter­dzie­ści ty­się­cy ro­bo­czod­nió­wek. Stra­ty w plo­nach były nie do osza­co­wa­nia, a wsie są­sia­du­ją­ce z bu­do­wą dro­gi zo­sta­ły ogo­ło­co­ne ze zwie­rząt po­cią­go­wych. Pe­wien chłop, Liu Lu­ohan, za­kradł się nocą i szpa­dlem po­ra­nił nogi jed­ne­go z mu­łów. Zo­stał schwy­ta­ny, na­stęp­ne­go dnia ja­poń­scy żoł­nie­rze przy­wią­za­li go do pala i żyw­cem ob­dar­li ze skó­ry na oczach tłu­mu. Na jego twa­rzy nie było stra­chu, a z ust pły­nął nie­prze­rwa­ny po­tok prze­kleństw aż do chwi­li, gdy wy­zio­nął du­cha.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: