Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Klasztor i miłość, T2. - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Klasztor i miłość, T2. - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 504 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ LVIII

Ge­rard wy­na­jął skrom­ny kąt na za­chod­nim brze­gu Ty­bru i co dzień uda­wał się na po­szu­ki­wa­nie pra­cy, po­ka­zu­jąc prób­ki swe­go pi­sma we wszyst­kich skle­pach, o któ­rych za­sły­szał, że wy­ko­rzy­stu­ją ta­kie zle­ce­nia.

Przyj­mo­wa­no go chłod­no.

– Nie­co cie­niej pi­sze­my na­sze li­sty – po­wie­dział je­den.

– Ja­kiż to czar­ny in­kaust! – orzekł dru­gi.

– Na co się zda? Mało pi­sze się dziś po ła­ci­nie. Czy nie pi­sze­cie po grec­ku? – po­wta­rza­li naj­czę­ściej.

– A jak­że, pi­szę, jeno nie tak bie­gle jak po ła­ci­nie.

– Nie za­ro­bi­cie nig­dy na chleb w Rzy­mie.

Ge­rard wy­po­ży­czył za wy­so­ką opła­tą pięk­ny grec­ki ma­nu­skrypt i wró­cił do domu ze smęt­ną luką w sa­kiew­ce, lecz z nie mniej­szą od­wa­gą.

W cią­gu dwóch ty­go­dni uczy­nił znacz­ne po­stę­py w grec­kiej ka­li­gra­fii i, aby nie tra­cić cza­su, pra­co­wał nad nią do po­łu­dnia, przez resz­tę zaś dnia po­szu­ki­wał klien­tów.

Gdy wszyst­kim już po­ka­zał wzo­ry grec­kie­go pi­sma, lep­sze niż kie­dy­kol­wiek do­tąd oglą­da­li, kup­cy po­wia­do­mi­li go, że gre­ka i ła­ci­na są jed­na­ko­wo nie­po­kup­ne; mia­sto za­wa­lo­ne było pra­ca­mi z ca­łej Eu­ro­py. Po­wi­nien był zgło­sić się przed ro­kiem…

Ge­rard ku­pił psał­te­rion.

Go­spo­dy­ni, u któ­rej miesz­kał, po­lu­bi­ła go dla jego wy­glą­du i do­bre­go wy­cho­wa­nia, czę­sto też, prze­cho­dząc, rzu­ca­ła parę uprzej­mych słów. Pew­ne­go dnia, za­pro­siw­szy chłop­ca na obiad, za­py­ta­ła ku jego zdzi­wie­niu, czym się smu­ci. Opo­wie­dział o swej sy­tu­acji. Przed­sta­wi­ła mu wte­dy swój po­gląd na spra­wę.

– Ci prze­bie­gli han­dla­rze – rę­czę – trzy­ma­ją na służ­bie pi­sa­rzy i pła­cą nędz­ne gro­sze, a za ich pra­ce otrzy­mu­ją wy­so­kie ceny. Nic tedy dziw­ne­go, że chłod­no was przy­ję­li. We­dle mnie pi­sze­cie aż zbyt do­brze. Skąd wiem – spy­ta­cie. – Ano nie ma­cie zwy­cza­ju za­my­kać drzwi jak ten gru­bia­nin Pie­tro, a ko­bie­ty są cie­ka­we. Tak, tak, pi­sze­cie dla nich za do­brze.

Ge­rard po­pro­sił, by wy­tłu­ma­czy­ła, co ma na my­śli.

– Prze­cie to ja­sne – rze­kła – wa­sza do­bra pra­ca mo­gła­by wpaść w oko ko­muś z ich klien­tów.

Ge­rard wes­tchnął: – O pani, tyle złe­go wi­dzi­cie w lu­dziach, a sama taka do­bra je­ste­ście i szcze­ra!

– Mój dro­gi chłop­cze! Rzy­mia­nie to chy­tra na­cja. Ja zaś, dzię­ko­wać Naj­święt­szej Pa­nien­ce, po­cho­dzę ze Sie­ny.

– Po­peł­ni­łem błąd, opusz­cza­jąc Au­gs­burg – stwier­dził Ge­rard.

– Au­gs­burg? – po­wtó­rzy­ła wzgar­dli­wie. – Czyż moż­na to miej­sce po­rów­nać z Rzy­mem? W ogó­le nie sły­sza­łam o ta­kim mie­ście.

Za­pew­nia­ła, że Ge­rard świet­nie da so­bie radę wbrew księ­ga­rzom.

– Wi­dzą, że­ście cu­dzo­zie­miec, prze­to kła­mią bez sen­su i umia­ru. Wszy­scy prze­cie wie­dzą, że nasi wiel­cy pa­no­wie zo­sta­li od wie­lu lat sza­leń­stwem do­tknię­ci na punk­cie pi­sa­nia, wprost przez okna wy­rzu­ca­ją pie­nią­dze, za­mie­nia­jąc ży­zne zie­mie i bo­ga­te domy za za­pi­sa­ne skó­ry owcze, któ­re trzy­ma­ją po­tem w skrzy­niach i ko­mo­dach. Boże im do­po­móż i wy­ra­tuj z tego sza­leń­stwa, tak jak to już uczy­ni­łeś w tylu in­nych oka­zjach; a za­praw­dę skłó­co­ne rody mniej nie­co te­raz rą­bią się i prze­bi­ja­ją, rza­dziej chciw­cy chcie­li­by po­żreć z ze­msty sie­ka­ną i sma­żo­ną wą­tro­bę swe­go prze­ciw­ni­ka od cza­su, gdy za­pa­no­wa­ła moda gry­zmo­le­nia. Mogę za­iste wy­mie­nić dwie rze­czy: mamy jego emi­nen­cję kar­dy­na­ła Bes­sa­rio­na i sa­me­go pa­pie­ża. Już ci dwaj mogą utrzy­mać kil­ku ta­kich jak ty pi­szą­cych i bę­dzie­cie mie­li co ro­bić w dzień i w nocy. Po­roz­ma­wiam z Te­re­są, któ­ra zna wszel­kie dwor­skie plot­ki.

Już na­stęp­ne­go dnia go­spo­dy­ni po­wie­dzia­ła chłop­cu, że roz­ma­wia­ła z Te­re­są i do­wie­dzia­ła się o na­stęp­nych pię­ciu si­gno­rach za­ra­żo­nych ma­nią pi­sar­ską. Ge­rard za­no­to­wał ich na­zwi­ska, za­ku­pił per­ga­min i przez parę dni za­jął się przy­go­to­wy­wa­niem pró­bek pi­sma.

Za­opa­trzyw­szy je w swój ad­res i na­zwi­sko, po­zo­sta­wił po jed­nej prób­ce u drzwi wszyst­kich owych pię­ciu si­gno­rów i cze­kał pe­łen na­dziei na re­zul­tat.

Nie było żad­ne­go.

Mi­jał dzień za dniem, zmar­twie­nie chłop­ca ro­sło.

Dziw­nym zbie­giem oko­licz­no­ści w tym sa­mym cza­sie Mał­go­rza­ta w Rot­ter­da­mie z ta­kim tru­dem wal­czy­ła o utrzy­ma­nie dla po­zo­sta­ją­cych pod jej opie­ką star­ców i wów­czas wła­śnie była aresz­to­wa­na za to, że le­czy­ła nie­le­gal­nie, za­miast le­gal­nie za­bi­jać.

Ge­rard po­jął, że wnet nę­dza zaj­rzy mu w oczy.

Całe po­po­łu­dnia zbie­rał pio­sen­ki i sta­rał się ich na­uczyć. Gro­ma­dził do ko­lo­ro­wa­nia kar­ty do gry i ska­so­wał je­den po­si­łek dzien­nie.

Ten ostat­ni ge­nial­ny po­mysł ścią­gnął na nie­go świe­ży kło­pot.

W owych ca­me­re lo­can­de go­spo­dy­ni przy­rzą­dza­ła wszyst­kie po­sił­ki, lo­ka­to­rzy zaś do­star­cza­li pro­wian­tów. Szyb­ko więc przej­rza­ła Ge­rar­da i za­py­ta­ła, jak mu nie wstyd. Bez­ce­re­mo­nial­nie za­gad­nię­ty chło­pak po­czer­wie­niał, stał za­kło­po­ta­ny, a ko­bie­ta wnet spo­koj­nie za­ape­lo­wa­ła do jego zdro­we­go roz­sąd­ku py­ta­jąc, czy prze­ciw­no­ści losu moż­na po­ko­nać o pu­stym żo­łąd­ku.

– Pa­zien­za, mój chłop­cze! Czas przy­nie­sie po­pra­wę; tym­cza­sem będę was ży­wić za „Bóg za­płać“. Jest to ital­ski od­po­wied­nik gra­tis.

– O nie, pani go­spo­dy­ni! – od­rzekł Ge­rard. – Moja sa­kiew­ka nie jest jesz­cze cał­kiem pu­sta i gnę­bił­bym się jesz­cze bar­dziej, gdy­by lu­dzie tra­ci­li prze­ze mnie swe za­rob­ki.

– Zu­peł­nie taki sam z was sza­le­niec jak z wa­sze­go są­sia­da Pie­tro, któ­ry sie­dzi tu z je­dy­nym, i to nie­do­brym ob­ra­zem.

– Skąd wie­cie, pani, że to zły ob­raz?

– Bo nikt nie chce go ku­pić. To taki je­den ma­larz bez ta­len­tu. Po­wi­nien przy­wdziać szy­szak i przy­pa­sać miecz, a swój ob­raz no­sić za­miast tar­czy.

Po­nie­waż Ge­rard słu­chał pil­nie, prze­to nie­wia­sta po­wie­dzia­ła mu wię­cej. Pie­tro przy­był z Flo­ren­cji z peł­ną sa­kiew­ką i nie do­koń­czo­nym ob­ra­zem. Wy­na­jął od niej nie ume­blo­wa­ny po­kój na­prze­ciw­ko Ge­rar­da i urzą­dził go schlud­nie. Gdy skoń­czył ob­raz, za­pro­sił go­ści i otrzy­mał ofer­ty kup­na. Były one we­dle opi­nii go­spo­dy­ni wca­le szczo­dre, on zaś od­rzu­cił je z taką po­gar­dą, że zro­bił so­bie wro­gów ze swo­ich klien­tów. Od tego cza­su czę­sto za­bie­rał ob­raz z domu na sprze­daż, ale za­wsze przy­no­sił go z po­wro­tem. W ostat­nim mie­sią­cu spo­strze­gła, że wszyst­kie rze­czy po­zni­ka­ły jed­na po dru­giej z jego po­ko­ju, że te­raz nosi już sta­le jed­no tyl­ko ubra­nie i śpi w nocy na wiel­kiej skrzy­ni. Od­kry­ła to za­glą­da­jąc przez dziur­kę od klu­cza, po­nie­waż gdy kie­dy­kol­wiek wy­cho­dzi on z domu, bar­dzo pie­czo­ło­wi­cie za­my­ka po­kój.

– Boi się, że ukrad­nie­my mu skrzy­nię czy ob­raz, któ­re­go żad­na ży­ją­ca du­sza w Rzy­mie, na tyle głu­pią nie bę­dąc, nie chce ku­pić?

– Ach, miła pani go­spo­dy­ni, czyż nie wi­dzi­cie, że on chce ukryć bie­dę?

– To zna­czy, że tym gor­szy sza­le­niec! Czy my­śli, że wszy­scy mamy ta­kie twar­de ser­ca jak on? Po­wi­nien nas naj­pierw wy­pró­bo­wać!

– Cze­mu tak o nim mó­wi­cie? Taka jego dola jak i moja, w do­dat­ku to wasz ro­dak.

– My sie­rień­czy­cy lu­bi­my cu­dzo­ziem­ców. Taka dola jak wa­sza? O nie, zu­peł­nie inna. Wy­ście naj­mil­szym mło­dzień­cem spo­śród wszyst­kich lo­ka­to­rów, co miesz­ka­li w mym domu, wło­sy ma­cie jak zło­to, a on jest zgorzk­nia­łym głup­cem. Poza tym wy umie­cie ująć ser­ca nie­wie­ście, a on nie. Nie ży­czę so­bie, aby umarł w moim domu z gło­du i ze­psuł moją sła­wę. Tak czy owak je­den gło­do­mór wy­star­czy w domu. Je­ste­ście da­le­ko od ro­dzi­ny i ja jako go­spo­dy­ni mam obo­wią­zek li­czyć wa­sze po­sił­ki. To obo­wią­zek mój i ho­len­der­skiej nie­wia­sty, wa­szej mat­ki, któ­ra jest da­le­ko stąd; już my nie­wia­sty za­ła­twi­my tę spra­wę. Tro­skaj się o wła­sne in­te­re­sy bę­dąc męż­czy­zną i po­zo­staw go­to­wa­nie nam, nie­wia­stom, dla któ­rych nie­wie­le wię­cej po­zo­sta­ło na świe­cie poza pie­cze­niem dro­biu, kar­mie­niem pier­sią męż­czyzn w ich nie­mow­lęc­twie i wy­mia­ta­niem pa­ję­czyn w ich domu, gdy do­ro­sną.

– Dro­ga, do­bra pani, za­iste czę­sto przy­wo­dzi­cie mi na myśl mat­kę, któ­ra jest da­le­ko.

– Tym le­piej. Przy­po­mnę ci ją jesz­cze le­piej, nim się roz­sta­nie­my. – Za­cna nie­wia­sta pro­mie­nia­ła z za­do­wo­le­nia.

Ge­rard nie był sob­kiem, nie za­śle­pia­ła go wła­ści­wa ko­bie­tom stron­ni­czość, roz­po­znał w ubo­gim dum­nym Pie­tro swe wła­sne tro­ski. Im dłu­żej roz­my­ślał, tym sil­niej po­sta­na­wiał dzie­lić swe skrom­ne za­so­by z tym nie­szczę­śli­wym ar­ty­stą. Pie­tro od­pła­cił­by mu swą życz­li­wo­ścią. Pró­bo­wał przy­chwy­cić go, za­cze­pić, nie uda­wa­ło mu się to jed­nak.

Pew­ne­go dnia usły­szał w po­ko­ju jęki. Za­pu­kał do drzwi, nikt się nie ode­zwał. Za­pu­kał raz jesz­cze. Tym ra­zem za­brzmia­ło nie­uprzej­me: „Wejść“.

Po­słu­chał i nie­co nie­śmia­ło wszedł do man­sar­dy. Uj­rzał krze­sło, ob­raz od­wró­co­ny do ścia­ny, że­la­zną mied­ni­cę, szta­lu­gi i dłu­gą skrzy­nię, na któ­rej zwi­nię­ty w kłę­bek le­żał wy­nędz­nia­ły mło­dy męż­czy­zna o nie­zwy­kle błysz­czą­cych oczach. Ge­rard nig­dy w ży­ciu nie wi­dział ni­cze­go, co by bar­dziej przy­po­mi­na­ło zwi­nię­tą w krąg ko­brę, go­to­wą do ata­ku na pierw­sze­go, któ­ry wej­dzie do izby.

– Za­cny si­gnor Pie­tro – za­czął Ge­rard – wy­bacz­cie mi, pro­szę, że znu­żo­ny wła­sną sa­mot­no­ścią za­kłó­cam wa­szą. Je­stem wa­szym naj­bliż­szym są­sia­dem w tym domu i, jak mi się zda­je, to­wa­rzy­szem nie­do­li. Je­stem rów­nież ar­ty­stą.

– Je­ste­ście ma­la­rzem? Wi­taj­cie, si­gnor. Siądź­cie tu na łóż­ku. Pie­tro ze­sko­czył i z de­mon­stra­cyj­ną kur­tu­azją wska­zał chłop­cu ge­stem swój opusz­czo­ny tron.

Ge­rard od­dał ukłon, uśmiech­nął się, ale za­wa­hał się nie­co.

– Może nie mam pra­wa zwać się ma­la­rzem. Je­stem pi­sa­rzem, ka­li­gra­fem, ko­piu­ję grec­kie i ła­ciń­skie ma­nu­skryp­ty – je­śli mam co ko­pio­wać.

– I na­zy­wa­cie sie­bie ar­ty­stą?

– Nie ubli­ża­jąc wa­szym więk­szym za­słu­gom, si­gnor Pie­tro.

– Żad­na to ob­ra­za, cu­dzo­ziem­cze, żad­na. Zda­je mi się, że ar­ty­sta musi my­śleć i ma­lo­wać to, co prze­my­ślał. Ka­li­graf zaś prze­ry­so­wu­je czar­no na bia­łym cu­dze my­śli.

– Słusz­nie roz­róż­ni­li­ście. Jed­nak­że ko­pi­sta może spi­sy­wać my­śli wiel­kich sta­ro­żyt­nych i dzie­ła czy­ste­go ro­zu­mu, któ­rych ża­den ma­larz nie po­tra­fi na­ma­lo­wać; a tak­że my­śli Boga, któ­rych anio­ło­wie nie zdo­ła­ją na­ma­lo­wać. To jed­nak nie­istot­ne. Je­stem tak­że ma­la­rzem, ale li­chym.

– Tym więk­sze ma­cie szczę­ście. Wa­sze pra­ce ku­pią w Rzy­mie.

– Sta­ra­jąc się przed­sta­wić tak zna­ko­mi­te­mu jak wy czło­wie­ko­wi mnie­ma­łem, iż prę­dzej zdol­nym ka­li­gra­fem zwać się po­wi­nie­nem niż nędz­nym ma­la­rzem.

W tej chwi­li usły­sze­li kro­ki na scho­dach.

– Ach, oto na­sza do­bra go­spo­dy­ni – za­wo­łał Ge­rard. – Hej, za­cna pani, oto roz­ma­wiam z si­gno­rem Pie­tro. Ufam, iż ze­zwo­li mi tu­taj spo­żyć mój skrom­ny obiad.

Ital­czyk skło­nił się po­waż­nie.

Go­spo­dy­ni wnio­sła pa­ru­ją­cy i ape­tycz­ny obiad Ge­rar­da. Z obo­jęt­ną twa­rzą po­sta­wi­ła pół­mi­sek na łóż­ku i ode­szła. Ge­rard za­brał się do je­dze­nia. Nim prze­łknął parę kę­sów, prze­stał jeść i rzekł:

je­stem chłop po­zba­wio­ny do­brych ma­nier, si­gnor Pie­tro. Nie sma­ku­je mi, gdy jem sam. Przez mi­łość dla na­szej Świę­tej Pa­nien­ki, zjedz­cie ze mną łyż­kę tej po­traw­ki. Za­pew­niam, że smacz­na jest. Pie­tro utkwił pło­ną­ce oczy w twa­rzy chłop­ca.

– Jak­że to, do­bry mło­dzień­cze, wy – cu­dzo­zie­miec – od­da­je­cie mi swój obiad?

– Za dużo tu dla jed­ne­go.

– Do­brze, przyj­mu­ję – zgo­dził się Pie­tro; na po­zór spo­koj­nie wziął pół­mi­sek do rąk i wy­rzu­cił jego za­war­tość przez okno.

Po­tem od­wró­cił się i rzekł, drżąc ze zło­ści i udrę­ki:

– Od­ucz­cie się na przy­szłość da­wa­nia jał­muż­ny ar­ty­ście, któ­re­go na­wet nie zna­cie, pa­nie ka­li­gra­fie.

Ge­rard po­czer­wie­niał z gnie­wu, lecz za­pa­no­wał nad sobą całą siłą woli, aby nie wy­tar­gać wy­nio­słe­go ma­la­rza za uszy. Znisz­czyć taki do­bry po­si­łek! Mat­czy­na krew za­wrza­ła w jego ży­łach z obu­rze­nia nad bez­boż­no­ścią. Na ko­niec jed­nak zwy­cię­ży­ło współ­czu­cie dla draż­li­wo­ści Pie­tra i jego ego­izmu, a na­wet odro­bi­na sza­cun­ku wo­bec tej z ubó­stwa zro­dzo­nej dumy.

Po­wie­dział chłod­no:

– Ta­kie po­stę­po­wa­nie uszło­by może w opo­wie­ści wa­sze­go ro­ro­da­ka si­gno­ra Boc­cac­cio, ale uczci­we nie jest.

– Wy­ja­śnij­cie swą myśl! – od­rzekł po­nu­ro ma­larz.

– Po­czę­sto­wa­łem was po­ło­wą mego obia­du, nie ca­łym. A wy­ście za­bra­li wszyst­ko! Mie­li­ście pra­wo wy­rzu­cić wa­szą część, nie moją. Duma – rzecz do­bra, ale spra­wie­dli­wość – lep­sza.

Pie­tro się zdzi­wił, a po­tem za­sta­no­wił.

– Praw­da – rzekł. – Wzią­łem was za głup­ca, tak przej­rzy­sty był ten wy­bieg. Wy­bacz­cie! I, pro­szę bar­dzo, zo­staw­cie mnie sa­me­go! Wi­dzi­cie, w ja­kiej je­stem kon­dy­cji. Świat na­uczył mnie go­ry­czy. Nie­na­wi­dzę lu­dzi. Nie za­wsze by­łem taki. Jesz­cze raz, pro­szę, prze­bacz­cie mi nie­grzecz­ność, i wszyst­kie­go naj­lep­sze­go!

Ge­rard wes­tchnął i skie­ro­wał się ku wyj­ściu. Na­gle coś no­we­go wpa­dło mu do gło­wy:

– Si­gnor Pie­tro – po­wie­dział – my Ho­len­drzy lu­bi­my się tar­go­wać za­ja­dle. Po­wia­da­ją, że nasi lu­dzie een eij sche­eren – to zna­czy: „jaj­ko ogo­lą“. Sko­ro więc stra­ci­łem obiad, na­karm­cie więc moje oczy wi­do­kiem wa­sze­go ob­ra­zu, któ­ry stoi od­wró­co­ny do ścia­ny.

– Nie, nie – za­pro­te­sto­wał po­ryw­czo ma­larz – nie pro­ście o to. Ju­żem dość gru­biań­sko się wo­bec was za­cho­wał. Nie chciał­bym roz­lać wa­szej krwi.

– Broń Boże! Mo­jej krwi?

– Cu­dzo­ziem­cze – po­wie­dział po­nu­ro Pie­tro. – Zgnie­wa­ny cią­gły­mi obe­lga­mi ci­ska­ny­mi na ob­raz, któ­ry jest mym dzie­cię­ciem pod ser­cem po­czę­tym, w ja­ko­wejś chwi­li uro­czy­ście ślu­bo­wa­łem, iż prze­bi­ję szty­le­tem na­stęp­ne­go, co by szy­dził z dzie­ła, tru­du i mi­ło­ści, któ­re ob­ra­zo­wi po­świę­ci­łem.

– Każ­dy więc, kto nie po­chwa­li ob­ra­zu, ma być za­mor­do­wa­ny?– Ge­rard spo­glą­dał z cie­ka­wo­ścią na od­wró­co­ne płót­no.

– Nie, nie! Gdy­by­ście jeno chcie­li spoj­rzeć nań i trzy­mać na wo­dzy pa­pu­zi ję­zyk… Bę­dzie­cie jed­nak mó­wić. Od­wró­ci­łem go na za­wsze do ścia­ny. Gdy umrę, niech mi zro­bią z nie­go trum­nę.

Ge­rard za­sta­no­wił się.

– Przyj­mu­ję wa­run­ki. Po­każ­cie! Nie rzek­nę ani sło­wa. Pie­tro po­szedł i od­wró­cił płót­no; usta­wił je w ta­kim miej­scu man­sar­dy, w któ­rym miał naj­lep­sze świa­tło, i sam zwi­nął się na skrzy­ni… Bły­ska­ły stam­tąd tyl­ko jego oczy i sti­let­to.

Na ob­ra­zie Świę­ta Dzie­wi­ca i Chry­stus pły­nę­li przez po­wie­trze w ob­ło­ku za­mglo­nych aniel­skich twa­rzy. W dole na czter­dzie­ści czy pięć­dzie­siąt mil roz­cią­gał się pej­zaż, nad któ­rym pur­pu­ro­wia­ło nie­bo.

Ge­rard stał i spo­zie­rał w mil­cze­niu. Po chwi­li pod­szedł zu­peł­nie bli­sko, a po­tem od­stą­pił naj­da­lej, jak tyl­ko mógł; pa­trzał, ale nic nie mó­wił.

Po pół­go­dzi­nie owej za­ba­wy Pie­tro wy­krzyk­nął za­dzior­nie i nie­co nie­kon­se­kwent­nie:

– Cóż to, czy nie po­wie­cie ni sło­wa? Ge­rard się ock­nął.

– Wy­bacz­cie ła­ska­wie, pro­szę; za­po­mnia­łem, iż jest tu nas trzech. Tak dużo da­ło­by się rzec… – od­rzekł do­by­wa­jąc mie­cza.

– Co chce­cie uczy­nić? – krzyk­nął Pie­tro i ze­sko­czył prze­ra­żo­ny z le­go­wi­ska.

– Bro­nić się prze­ciw twe­mu szpi­kul­co­wi, si­gnor, i to w na­le­ży­tej pro­por­cji, gdyż, jako już rze­kłem, Ho­len­drem je­stem. Trzy­maj się za­tem w przy­zwo­itej od­le­gło­ści, gdy będę swój sąd ogła­szał, in­a­czej bo­wiem przy­szpi­lę cię do ścia­ny jak chra­bąsz­cza.

– Tyl­ko tyle – ode­tchnął z ulgą Pie­tro. – Oba­wia­łem się, że chce­cie po­ciąć mie­czem mój bied­ny ob­raz ty­lo­ma już pod­ły­mi ję­zy­ka­mi ra­nio­ny.

Ge­rard pro­wa­dził da­lej dzie­ło „kry­ty­ki w trud­nych wa­run­kach“: sta­nął w po­zy­cji obron­nej, ostrzem mie­cza ce­lu­jąc w ma­la­rza, i przy­glą­dał się jed­no­cze­śnie ob­ra­zo­wi.

– Po pierw­sze, si­gnor, mu­szę rzec, iż w sztu­ce mie­sza­nia po­nie­któ­rych barw­ni­ków, a tak­że przy­go­to­wy­wa­nia ole­ju wy, Ital­czy­cy, po­zo­sta­je­cie da­le­ko w tyle za nami, Fla­man­da­mi. Mniej­sza o to. Mimo iż po­śled­nim je­stem ar­ty­stą, po­tra­fię na­uczyć was pew­nych se­kre­tów van Eyc­ków, z któ­rych bę­dzie­cie mo­gli wy­nieść zna­ko­mi­te ko­rzy­ści, ma­lu­jąc na­stęp­ny ob­raz. Już w tym jed­nak dzie­le do­strze­gam jed­ną z owych wiel­kich za­let i umie­jęt­no­ści wa­sze­go na­ro­du. Za­praw­dę je­ste­ście so­lis fi­lii. My bar­wę mamy, wy – ima­gi­na­cję. Kró­lo­wo Nie­bios! Oto człek ten prze­sy­cił ob­raz du­szą swą nie­śmier­tel­ną. Jed­ną jeno mam do was, pa­nie, pre­ten­sję; daw­niej prze­ze mnie po­dzi­wia­ne dzie­ła zda­dzą mi się te­raz sztyw­ne i ziem­skie… I dra­pe­ria tro­chę przy­krót­ka i sztyw­na. Cze­muż nie mo­gła­by po­wie­wać swo­bod­nie, gdy one po­sta­cie są w po­wie­trzu i w ru­chu.

– Po­pra­wię! Po­pra­wię! – krzyk­nął żar­li­wie Pie­tro. – Wszyst­ko zro­bię dla tego, kto po­tra­fi doj­rzeć, co uda­ło mi się zro­bić.

– Ba! Uczę się na tym pej­za­żu. Od­tąd gar­dzić będę owy­mi spiesz­nie na­ma­lo­wa­ny­mi wi­docz­ka­mi, któ­re wprzó­dy mnie za­do­wa­la­ły. Oto praw­dzi­we ob­li­cze Na­tu­ry – roz­le­gła do­li­na wraz z całą jej głę­bią, uka­za­no każ­de drze­wo i pole, każ­dy dom, każ­da po­stać i rze­ka co­raz drob­niej­sze i mniej wy­raź­ne, do­sko­na­le od­mie­rzo­ne, aż oto wi­zja roz­pły­nę­ła się w od­da­li. Ach, ja­kie to pięk­ne! Spry­ciarz za­wie­sił ową Bo­ską po­stać w po­wie­trzu po­nad ma­łym, nędz­nym świa­tem u dołu. Oto świę­ci uno­szą­cy się pod pur­pu­ro­wym bal­da­chi­mem nie­bios; da­le­ko w dole zaś zie­mia i krzą­ta­ją­cy się jak psz­czo­ły lu­dzie. I oni po­zwa­la­ją wam po­ka­zać ten kwit­ną­cy hymn, ten ma­lo­wa­ny po­emat na uli­cach Rzy­mu i przy­nieść go z po­wro­tem do domu jako przed­miot, któ­ry nie zna­lazł kup­ca! Twier­dzę, iż w Gan­da­wie, Bru­gii czy na­wet Rot­ter­da­mie z rąk by wam go wy­dar­li. Słusz­nie po­wia­da­ją, że obce oczy ja­śniej wi­dzą. Co­ura­ge, Pie­tro Van­nuc­ci. Przyj­mij­cie wy­ra­zy mej czci. Bę­dąc sam mier­nym ma­la­rzem, wy­ba­czam wam wiel­kość. Wy­ba­czam! Dzię­ku­ję Bogu za cie­bie i tak rzad­kich jak wy lu­dzi, zgi­nam ko­la­no w na­leż­nym hoł­dzie. Wasz ob­raz jest nie­śmier­tel­ny, a wy, choć po­sia­da­cie jeno skrzy­nię, kró­lem je­ste­ście naj­bar­dziej kró­lew­skiej ze sztuk. Viva, il ma­estro! Viva!

Ma­larz z wy­lew­no­ścią wła­ści­wą swej na­cji rzu­cił się Ge­rar­do­wi na szy­ję, wdzięcz­ny za ten nie­ocze­ki­wa­ny wy­buch za­chwy­tu.

– Po­wia­da­ją, że to ma­rze­nie sza­leń­ca – za­łkał.

– Sami są obłą­ka­ni! Nie, to głup­cy! – krzyk­nął Ge­rard.

– Szla­chet­ny cu­dzo­ziem­cze! Nie będę już nie­na­wi­dził lu­dzi, sko­ro są na świe­cie tacy jak ty! A ja, pod­ła ga­dzi­na, wy­rzu­ci­łem twój obiad za okno jak łaj­dak i po­twór!

– Bądź­że te­raz grzecz­ny, po­two­rze, i zjedz ze mną wie­cze­rzę.

– Ach, jak­że by nie! Do­kąd idzie­cie?

– Za­mó­wić po­si­łek. Ob­raz bę­dzie na­szym trze­cim to­wa­rzy­szem.

– Za­pro­szę go w cza­sie twej nie­obec­no­ści. Mój bied­ny ob­raz, moje dzie­cię uko­cha­ne.

– Ach, mi­strzu, on bę­dzie spo­glą­dał na wie­le jesz­cze wie­czerz, gdy cie­bie i mnie daw­no sto­czą ro­ba­ki.

– Mam na­dzie­ję – rzekł Pie­tro.ROZ­DZIAŁ LIX

Ty­dzień póź­niej dwaj przy­ja­cie­le sie­dzie­li przy pra­cy ra­zem, każ­dy jed­nak ma­lo­wał w in­nym uspo­so­bie­niu. Pie­tro szyb­ko pa­rał się ze swą ro­bo­tą, do­ko­ny­wał cu­dów w cią­gu paru mi­nut, po­tem nie czy­nił nic, na­rze­kał tyl­ko. Póź­niej znów brał się do dzie­ła i z ję­kiem rzu­cał wszyst­ko. Tym­cza­sem roz­trop­ny Ho­len­der pra­co­wał spo­koj­nie i spo­koj­nie się uśmie­chał.

Krót­ko mó­wiąc, Ge­rard, któ­ry umiał po­kie­ro­wać każ­dym ze swych przy­ja­ciół, okieł­znał tego dzi­kie­go ru­ma­ka. Przy­ja­cie­le ma­lo­wa­li kar­ty do gry, aby na­peł­nić ron­dle.

Uwi­nąw­szy się z tą ro­bo­tą, obu­rzo­ny mistrz za­bie­rał swój ob­raz i wy­cho­dził na co­dzien­ny ob­chód, po­szu­ku­jąc klien­ta.

Ge­rard po­pro­sił go pew­ne­go razu, aby jed­no­cze­śnie za­brał ze sobą kar­ty i spró­bo­wał je sprze­dać. Ar­ty­sta spoj­rzał jak grze­chot­nik, ale po chwi­li ital­skim oby­cza­jem uca­ło­wał przy­ja­cie­la, któ­ry do­su­szał ostat­nie z wy­ko­ny­wa­nych kart na go­rą­cym w tym szczę­śli­wym kli­ma­cie słoń­cu, i za­brał je do mia­sta.

Ge­rard, zo­staw­szy sam w domu, prze­pi­sał je­den czy dwa grec­kie li­sty, po czym wziął się do ce­ro­wa­nia nie­wiel­kiej dziu­ry w poń­czo­sze. Przy tym za­ję­ciu za­sta­ła go go­spo­dy­ni i spy­ta­ła chłop­ca z iro­nią, czy są­dzi, że nie ma nie­wiast w domu.

– Sko­ro już skoń­czy­li­ście – po­wie­dzia­ła – chodź­cie po­roz­ma­wiać z moją przy­ja­ciół­ką Te­re­są, któ­ra, jak wam mó­wi­łam, ma nie­wie­le war­te­go męża, któ­ry prze­chwa­la się zna­jo­mo­ścia­mi ze zna­mie­ni­ty­mi ludź­mi.

Ge­rard zszedł na dół; Te­re­sa oka­za­ła się zna­jo­mą mu rzym­ską ma­tro­ną.

– Ach, ma­da­me! – wy­krzyk­nął. – To wy? Za­cna pani go­spo­dy­ni nic mi nie po­wie­dzia­ła. Jak się czu­je mały ja­sno­wło­sy chłop­czyk? Czy nie sta­ło mu się nic złe­go pod­czas tej po­dró­ży w dzi­wacz­nej ło­dzi?

– Ma się do­brze – od­par­ła rzy­mian­ka.

– O czym wy wła­ści­wie mó­wi­cie? – spy­ta­ła go­spo­dy­ni, prze­no­sząc wzrok z chłop­ca na nie­wia­stę. – Cze­muż drżysz, Te­re­sa mia?

– Oca­lił ży­cie mego dziec­ka – od­po­wie­dzia­ła, sta­ra­jąc się opa­no­wać.

– Kto, mój lo­ka­tor? Nig­dy nie wspo­mniał o tym. I nie wsty­dzisz się, chłop­cze, spoj­rzeć mi w oczy?

– Nie mów do nie­go tak szorst­ko – po­wie­dzia­ła nie­wia­sta. Od­wró­ci­ła się do przy­ja­ciół­ki i za­sy­pa­ła ją pło­mien­ny­mi sło­wy, opi­su­jąc za­cho­wa­nie Ge­rar­da na stat­ku. Mło­dzie­niec po­czer­wie­niał jak dziew­czy­na; wdzięcz­ność rzy­mian­ki w tak ja­snych bar­wach od­ma­lo­wa­ła jego czy­ny, że z tru­dem mógł je roz­po­znać.

– I po­my­śleć, że mu­sia­łaś mnie pro­sić o po­moc dla lo­ka­to­ra, o któ­rym nie sły­sza­łam nic prócz twe­go do­bre­go sło­wa, Fiam­mi­no! To wy­star­czy­ło, za­praw­dę. Mło­dzień­cze dro­gi, słu­żąc ci, słu­żę so­bie.

Obie nie­wia­sty jęły z za­pa­łem roz­wa­żać, co już zo­sta­ło zro­bio­ne i co na­le­ży zro­bić, aby prze­nik­nąć gru­by mur zło­ta, od­stęp­ne­go i szy­kan, któ­ry w wiecz­nym mie­ście dzie­li me­ce­na­sów sztu­ki od nie­zna­nych ar­ty­stów.

Te­re­sa uśmiech­nę­ła się smut­no, usły­szaw­szy o na­iw­no­ści Ge­rar­da, któ­ry zo­sta­wiał prób­ki swej sztu­ki pod drzwia­mi zna­mie­ni­tych oso­bi­sto­ści.

– Je­śli służ­bie nie obie­casz pro­cen­tu lub na­wet nie wy­zna­czysz im sta­łe­go wy­na­gro­dze­nia, nie spo­dzie­waj się, że si­gno­ri rzu­cą okiem na twe pra­ce. Mo­żesz z rów­nym po­żyt­kiem ci­snąć je do Ty­bru.

– Bia­da mi! – wes­tchnął Ge­rard. – W jaki więc spo­sób ar­ty­sta może zna­leźć me­ce­na­sa? Ar­ty­ści są prze­cie bied­ni, nie bo­ga­ci.

– Uda­jąc się do ja­kie­goś szla­chet­niej­sze­go mia­sta, w któ­rym miesz­ka­ją nie tak chci­wi lu­dzie – od­par­ła Te­re­sa. – La cor­te ro­ma­na non vuol' pe­co­ra sen­za lana .

Za­my­śli­ła się i po­wie­dzia­ła, że przyj­dzie na­za­jutrz. Go­spo­dy­ni po­win­szo­wa­ła Ge­rar­do­wi.

– Te­re­sa wzię­ła so­bie spra­wę do ser­ca – po­wie­dzia­ła. Pra­wie na­tych­miast po wyj­ściu nie­wia­sty zja­wił się Pie­tro z ob­ra­zem po­nu­ry jak chmu­ra gra­do­wa. Ge­rard za­mie­nił po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie z go­spo­dy­nią i po­spie­szył za ma­la­rzem na górę, aby go po­cie­szyć.

– Więc po­zwo­li­li ci za­brać do domu twe ar­cy­dzie­ło?

– Jak zwy­kle.

– Jesz­cze paru głup­ców.

– To nie­naj­gor­sze…

– Dla­cze­go? Co się sta­ło?

– Ku­pi­li kar­ty – jęk­nął Pie­tro i wście­kły młó­cił po­wie­trze na pra­wo i lewo pię­ścią.

– Tym le­piej – rzekł ra­do­śnie Ge­rard.

– Rzu­ci­li się na mnie przez te kar­ty. Za­chwy­ca­li się nimi. Pró­bo­wa­li ukryć po­żą­da­nie, ale nie po­tra­fi­li. Spo­strze­głem to, gra­łem swą rolę, ob­dzie­ra­łem ich ze skó­ry. Prze­klę­ci dur­nie!

Rzu­cił na pod­ło­gę garść drob­nych srebr­nych mo­net, dep­tał je, ska­kał po nich i tań­czył, oczy przy­bra­ły wy­raz ba­zy­lisz­ka, ko­pał tak za­pal­czy­wie, że pie­nią­dze to­czy­ły się po ca­łej man­sar­dzie. Ge­rard peł­zał na ko­la­nach w po­szu­ki­wa­niu spo­nie­wie­ra­nych nie­wi­nią­tek i prze­no­sił pie­czo­ło­wi­cie do sa­kiew­ki.

– Po­wi­nie­neś był ra­czej wy­śmiać ich nie­wie­dzę i cią­gnąć z niej pro­fit – za­uwa­żył.

– I tak uczy­nię – od­parł Pie­tro z nie­słab­ną­cym obu­rze­niem. – Pro­sta­cy! Bę­dzie­my ma­lo­wać ta­lię dzien­nie, niech całe mia­sto za­cznie grać i po­pad­nie w ru­inę, a z ich wy­stęp­ków i głu­po­ty bę­dzie­my żyli jak ksią­żę­ta… Była w tej ta­lii jed­na kró­lo­wa, któ­rą chciał­bym za­trzy­mać. Ty ją ry­so­wa­łeś, bra­cie. Mia­ła pięk­ne rude wło­sy, sza­fi­ro­we oczy i co naj­waż­niej­sze: du­szę.

– Pie­tro – po­wie­dział mięk­ko Ge­rard – ma­lo­wa­łem ją ser­cem. Do­myśl­ny Ital­czyk ski­nął gło­wą, oczy mu bły­sły.

– Tak bar­dzo ko­chasz? Więc cze­mu ją opu­ści­łeś?

– Ko­cham ją tak bar­dzo, Pie­tro, że dla niej po­wę­dro­wa­łem w tę dłu­gą i nu­żą­cą dro­gę.

Go­spo­dy­ni prze­rwa­ła roz­mo­wę, wo­ła­jąc z dołu:

– Pro­szę, zejdź­cie, przy­szedł ktoś do was. Ge­rard zbiegł na dół, gdzie cze­ka­ła Te­re­sa.

– Chodź­cie ze mną, pa­nie Ge­rar­dzie.ROZ­DZIAŁ LX

Ge­rard w mil­cze­niu szedł przy boku Te­re­sy i zwy­cza­jem ar­ty­sty za­sta­na­wiał się w du­chu, co nie­wia­sta dlań uczy­ni, za­miast za­py­tać ją o to. Po­wie­dzia­ła mu więc wresz­cie sama. Przy­ja­ciół­ka dała jej znać, że żona pew­ne­go złot­ni­ka po­trze­bu­je pi­sa­rza.

– Jej sklep jest tuż obok, bę­dzie­cie, pa­nie, mie­li bli­sko. Rze­czy­wi­ście ry­chło przy­by­li na miej­sce.

– Ma­da­ma – rze­kła Te­re­sa – Le­ono­ra po­wie­dzia­ła mi, że po­trze­bu­je­cie, pani, pi­sa­rza. Przy­pro­wa­dzam wam ko­pi­stę, czło­wie­ka, któ­ry oca­lił mi dziec­ko na mo­rzu. Pro­szę, spoj­rzyj­cie nań ła­ska­wie.

Żona złot­ni­ka oka­za­ła przy­chyl­ność, utkwi­ła wzrok w ład­nej twa­rzy Ge­rar­da i pra­wie nie mo­gła od­wró­cić odeń oczu. Od­po­wiedź jej jed­nak była nie­za­do­wa­la­ją­ca.

– Nie­ste­ty, nie po­trze­bu­ję pi­sa­rza. Ach, przy­po­mi­nam so­bie, to moja ku­mosz­ka Kle­lia, ma­sar­ka, szu­ka pi­sa­rza. Po­wie­dzia­ła mi o tym, a ja z ko­lei Le­ono­rze.

Te­re­sa się wy­co­fa­ła, po­że­gnaw­szy pa­nią zlot­ni­ko­wą uprzej­my­mi sło­wy.

Kle­lia miesz­ka­ła nie­co da­lej i gdy przy­szli, nie za­sta­li jej w domu. Te­re­sa rze­kła ze spo­ko­jem:

– Po­cze­kam, aż wró­ci.

Usia­dła tak ci­cha, peł­na god­no­ści i tak po­są­go­wo spo­koj­na, że Ge­rard po­spiesz­nie za­brał się do ry­so­wa­nia jej por­tre­tu. Kle­lia wró­ci­ła do domu.

– Ma­da­ma, sły­sza­łam od za­cnej Olym­pii, żony złot­ni­ka, że po­trze­bu­je­cie pi­sa­rza (uję­ła rękę Ge­rar­da i po­pchnę­ła go lek­ko do przo­du). Przy­pro­wa­dzam wam ko­pi­stę, czło­wie­ka, któ­ry oca­lił mi dziec­ko wśród okrut­nych fal. Przez mi­łość dla Mat­ki Naj­święt­szej spójrz­cie nań ła­ska­wie.

– Za­cna damo, pięk­ny pa­nie – od­po­wia­da Kle­lia – nie po­trze­bu­ję skry­by, ale przy­po­mnie­li­ście mi, że moja przy­ja­ciół­ka,

Ap­pia Klau­dia, pro­si­ła mnie nie­gdyś o pi­sa­rza. Jest kraw­co­wą, miesz­ka na Via Le­pi­da.

Te­re­sa wy­co­fa­ła się spo­koj­nie.

– Ma­da­ma – rzekł Ge­rard – bar­dzo to pew­nie dla was przy­kra spra­wa.

Te­re­sa sze­ro­ko otwar­ła oczy.

– Cóż kie­dy­kol­wiek uda­ło się za­ła­twić bez odro­bi­ny cier­pli­wo­ści? Bę­dzie­my pu­kać do wszyst­kich drzwi w Rzy­mie – do­da­ła ła­god­nie – tak dłu­go, aż bę­dzie­cie na­le­ży­cie oce­nie­ni, pa­nie.

– Wy­da­je mi się, ma­da­ma, że nas śle­dzą. Za­uwa­ży­łem, że ja­kiś męż­czy­zna cały czas idzie za nami. Cza­sem od­da­la się nie­co, cza­sem przy­bli­ża.

– Za­uwa­ży­łam – rze­kła chłod­no Te­re­sa, a po­licz­ki jej po­krył lek­ki ru­mie­niec. – To mój bied­ny Lo­do­vi­co.

Przy­sta­nę­ła, od­wró­ci­ła się i ski­nę­ła pal­cem. Męż­czy­zna pod­szedł nie­chęt­nie. Spoj­rza­ła mu pro­sto w oczy. Zmie­szał się.

– Lo­do­vco mio – po­wie­dzia­ła – po­znaj mło­de­go pana, o któ­rym tak czę­sto ci opo­wia­da­łam. Po­znaj go i po­ko­chaj, al­bo­wiem to on oca­lił twą żonę i dziec­ko.

Usły­szaw­szy to Lo­do­vi­co, któ­ry po­przed­nio zło­żył ukłon i uśmie­chał się sztucz­nie, zmie­nił się na­gle w uoso­bie­nie ser­decz­nej wdzięcz­no­ści i go­rą­co uca­ło­wał Ge­rar­da.

Ge­rard czuł się skrę­po­wa­ny, nie mo­gąc zro­zu­mieć dziw­ne­go po­stę­po­wa­nia męż­czy­zny i ukrad­ko­we­go śle­dze­nia prze­zeń żony. Mimo to za­py­tał:

– Bę­dzie­cie, pa­nie, nam to­wa­rzy­szyć, ser Lo­do­vi­co?

– Nie, si­gnor – od­parł Lo­do­vi­co. – Nie prze­cho­dzę na tę stro­nę Ty­bru.

– Ad­dio – po­wie­dzia­ła zna­czą­co ko­bie­ta.

– Kie­dy wró­cisz do domu, Te­re­sa mia?

– Gdy za­ła­twię swe spra­wy, Lo­do­vi­co.

Szli da­lej w mil­cze­niu. Te­re­sa była te­raz smut­na i po­nu­ra.

Mó­wiąc po­krót­ce: Ap­pia Klau­dia była li­to­ści­wa, nie ode­sła­ła ich z po­wro­tem za Tybr, lecz je­dy­nie o sto jar­dów w dół uli­cy, do Lu­kre­cji, rę­ka­wicz­nicz­ki. Ona to wła­śnie szu­ka­ła skry­by, tyle że Ap­pia nie mo­gła zgad­nąć, w ja­kim celu. Lu­kre­cja była nie­du­żą we­so­łą nie­wia­stą, któ­ra przy­ję­ła ich dość ser­decz­nie, lecz oświad­czy­ła, że sama nie po­trze­bu­je skry­by, gdyż wszyst­kie ra­chun­ki pro­wa­dzi w pa­mię­ci.

– To dla mego spo­wied­ni­ka, ojca Co­lon­ny, któ­ry za tym sza­le­je.

– Sły­sza­łam o jego eks­ce­len­cji – rze­kła Te­re­sa.

– Któż o nim nie sły­szał?

– Ale, dro­ga pani, toż to za­kon­nik, któ­ry ślu­bo­wał ubó­stwo. Nie mogę prze­cież po­zwo­lić, aby mło­dzie­niec pi­sał za dar­mo. Ura­to­wał moje dziec­ko na mo­rzu.

– Na­praw­dę? – Lu­kre­cja spoj­rza­ła z uzna­niem na mło­dzień­ca. – Nie ma­cie się cze­go oba­wiać, ojcu Co­lon­nie nig­dy nie brak pie­nię­dzy. Wy­star­czy, aby rzekł jed­no sło­wo, a krew­ni jego, ksią – żętą, syp­ną mu sto ko­ron na po­do­łek. A cóż to za spo­wied­nik, o pani! Naj­lep­szy w ca­łym Rzy­mie. Gło­wą buja da­le­ko w ob­ło­kach przez cały czas; nig­dy nie zwa­ża, co mó­wisz. Nie przej­mu­ję się, wy­zna­jąc mu swe grze­chy, bar­dziej, niż gdy­bym mó­wi­ła do ścia­ny. Chcia­łam go raz wy­pró­bo­wać i opo­wie­dzia­łam wśród in­nych grze­chów, jak za­bi­łam có­recz­kę mego lo­ka­to­ra i upie­kłam ją w cie­ście. Gdy za­mil­kłam, ock­nął się z ma­rzeń i, uda­jąc stro­ska­ne­go, po­wia­da:

– Sio­stro moja grzesz­na, klęk­nij i zmów trzy razy Pa­ter­No­ster i trzy Ave Ma­ria, nie jedz ma­sła ani jaj w naj­bliż­szą śro­dę i pax vo­bi­scum !

I po­szedł so­bie, za­ło­żyw­szy ręce do tyłu z taką miną, jak­by mnie na świe­cie nie było.

Te­re­sa cze­ka­ła cier­pli­wie, po­tem spo­koj­nie przy­po­mnia­ła ga­da­tli­wej da­mie o spra­wie, z jaką przy­szła.

– Czy by­ła­byś, pani, tak ła­ska­wa, by udać się z tym oto mło­dzień­cem do za­kon­ni­ka i rzec za nim sło­wo?

– Nie­ste­ty! jak­żeż mo­gła­bym zo­sta­wić sklep? I po co zresz­tą? Jego drzwi sto­ją otwo­rem dla pi­sma­ków, ma­la­rzy, ża­ków i wsze­la­kiej tego ro­dza­ju ga­wie­dzi. Nie chciał pew­ne­go dnia przy­jąć księ­cia d'Urbi­no, bo za­mknął się z ja­kimś uczo­nym Gre­kiem i tak bli­sko sie­bie po­chy­li­li gło­wy nad ja­kimś za­ku­rzo­nym per­ga­mi­nem, co do­pie­ro z Gre­cji przy­wie­zio­nym, że moż­na by na­kryć ich jed­nym kap­tu­rem. Opo­wie­dzia­ła mi o tym jego słu­żeb­na, One­sta. Naj­czę­ściej tu za­glą­da na plot­ki, gdy idzie po za­ku­py.

– Oto czło­wiek dla cie­bie, przy­ja­cie­lu – orze­kła Te­re­sa.

– Idź­cie jeno do jego miesz­ka­nia – mó­wi­ła da­lej Lu­kre­cja (mój chło­piec po­ka­że wam dro­gę) – i po­wiedz­cie One­ście, że przy­cho­dzi­cie ode mnie; że mło­dzie­niec pi­sa­rzem jest, a ona już za­pro­wa­dzi was do za­kon­ni­ka. Je­śli we­tknie­cie dzie­wusz­ce sztu­kę sre­bra do ręki – nie za­szko­dzi.

– Mam sre­bro – bez wa­ha­nia po­wie­dzia­ła Te­re­sa.

– Po­cze­kaj­cie jesz­cze – za­trzy­ma­ła ich Lu­kre­cja – pa­mię­taj­cie o jed­nym. Je­śli mło­dy czło­wiek po­wie, że umie coś zro­bić, musi to wy­ko­nać, in­a­czej niech uni­ka za­cne­go mni­cha jak tru­ci­zny. Jest wście­kły jak dzi­ki zwierz na wszel­kich pa­ta­ła­chów. Zda­rzy­ło się, że pew­ne­go dnia ktoś przy­niósł mu źle wy­rzeź­bio­ny kru­cy­fiks. On na to:

– To tak ma wy­glą­dać Sa­ha­tor mun­di? Sko­nał za cie­bie w śmier­tel­nej męce, a ty mu przy­zwo­itej ro­bo­ty ża­łu­jesz? Ta nie­chluj­na tan­de­ta ma być kru­cy­fik­sem? Ale że to prze­cie jest kra – cy­fiks, a ja je­stem księ­dzem, wy­trze­pię nim twój ka­ftan! – po­wie­dział. One­sta sły­sza­ła każ­de sło­wo przez dziur­kę od klu­cza. Po­mnij­cie prze­to jesz­cze raz spra­wę.

– Nie bój­cie się, m ada­ma – rze­kła wy­nio­śle Te­re­sa. – Od­po­wia­dam za bie­głość tego czło­wie­ka; ura­to­wał mi dziec­ko.

Ge­rard nie oka­zał się do­sta­tecz­nie sub­tel­ny, by wła­ści­wie oce­nić jej kon­klu­zję; da­le­ko mu było do pew­no­ści, jaką prze­ja­wia­ła Te­re­sa, po­pro­sił więc o zwło­kę. Wo­lał­by nie iść już dzi­siaj do za­kon­ni­ka. Czy nie wy­star­czy­ło­by zro­bić to na­za­jutrz?

– Tchórz z nie­go wy­lazł – rze­kła Lu­kre­cja.

– Nie, on nie jest tchó­rzem – po­wie­dzia­ła z gnie­wem Te­re­sa. – Jest tyl­ko skrom­ny.

– Boję się tego wy­so­ko uro­dzo­ne­go, wy­bred­ne­go za­kon­ni­ka – rzekł Ge­rard. – Zważ­cie, za­cna pani Te­re­so, że wi­dział on pra­ce wszyst­kich pi­sa­rzy w Ita­lii. Po­zwól­cie mi przy­go­to­wać sta­ran­niej­szą prób­kę mej sztu­ki niż te, a ju­tro sta­wię się z nią przed oj­cem Co­lon­ną.

– Zgo­da – rze­kła Te­re­sa. Po­szli ra­zem do domu.

Nie­da­le­ko miesz­ka­nia mło­dzień­ca był sklep, w któ­rym sprze­da­wa­no we­li­ny. Na wy­sta­wie le­żał ka­wał pięk­nej, bia­łej skó­ry; Ge­rard pa­trzył nań pe­łen za­du­my, wie­dział jed­nak, że nie miał­by czym za­pła­cić, to­też szyb­ko od­szedł od okna. Na­gle przy­po­mniał so­bie, że ma prze­cież sta­ry we­lin i, po­że­gnaw­szy Te­re­sę pod drzwia­mi, po­biegł szyb­ko na górę, wy­cią­gnął zwój, któ­ry niósł ze sobą całą dro­gę od Se­ven­ber­gen, i po­ło­żył go z wes­tchnie­niem na sto­le. Przy­go­to­wał che­mi­ka­lia do wy­wa­bia­nia sta­re­go pi­sma, sko­ro jed­nak była to ostat­nia oka­zja do prze­czy­ta­nia do­ku­men­tu, prze­mógł od­ra­zę do ba­zgro­łów i za­czął od­cy­fro­wy­wać treść. Wy­ni­ka­ło z owej umo­wy, że Ghys­brecht van Swie­ten po­ży­czy! Flo­ri­so­wi Brand­to­wi pew­ną kwo­tę pie­nię­dzy pod za­staw zie­mi, dług zaś miał ode­brać z do­cho­dów.

Ge­rard zro­zu­miał, że nie może znisz­czyć do­ku­men­tu, by­ło­by to nie­ostroż­ne i nie­wła­ści­we. Prze­ciw­nie, przy­rzekł so­bie w wol­nej chwi­li od­cy­fro­wać sło­wo po sło­wie. Zszedł na dół, po­sta­no­wiw­szy ku­pić mały ka­wa­łek we­li­nu za po­ło­wę pie­nię­dzy otrzy­ma­nych za kar­ty.

Zszedł­szy ze scho­dów, na­tknął się na go­spo­dy­nię roz­ma­wia­ją­cą z Te­re­są. Pani Fiam­mi­na za­wo­ła­ła na jego wi­dok:

– Już tu jest! Oto cię zła­pa­no, don­na mia! Po­patrz, co ona ci przy­nio­sła! – wy­cią­gnę­ła spod far­tu­cha tę wła­śnie we­li­no­wą skó­rę, o któ­rej Ge­rard tak ma­rzył.

– Jak­że to, pani! Ach, don­na Te­re­sal – chło­pak za­nie­mó­wił ze zdu­mie­nia i za­chwy­tu. – Za­cna pani Te­re­so, w ca­łym Rzy­mie nie ma dru­gie­go ta­kie­go ka­wał­ka skó­ry. Jak­że uda­ło się wam tra­fić na ten wła­śnie? To cu­dow­ne!

– Chłop­cze dro­gi, czyż nie wi­dzia­łam, jak po­żą­dli­wie nań pa­trzy­łeś i wzdy­cha­łeś od­cho­dząc? I czyż go­dzi­ło się Te­re­sie po­zwo­lić, byś da­lej pra­gnął jej da­rem­nie?

– Jaka mą­drość i jaka do­broć, ma­da­ma! O, pani, nie ma­rzy­łem nig­dy, że będę to kie­dyś po­sia­dał! Ja­każ jest jego cena?

– Już za­po­mnia­łam. – Ad­dio, Fiam­mi­na, ad­dio, pa­nie Ge­rar­dzie. Bądź­cie szczę­śli­wi i rów­nie bo­ga­ty jak do­bry.

Rzym­ska ma­tro­na wy­mknę­ła się, za­nim. Ge­rard zdo­łał ob­my­śleć, w jaki spo­sób tak peł­nej god­no­ści isto­cie za­pro­po­no­wać zwrot pie­nię­dzy za po­da­ru­nek.

Na­za­jutrz po po­łu­dniu po­szedł do Lu­kre­cji, któ­rej syn za­pro­wa­dził go do miesz­ka­nia Fra Co­lon­ny. Mło­dzie­niec oznaj­mił, w ja­kiej spra­wie przy­by­wa, wsu­nął na­pi­wek One­ście i dziew­czy­na po­wio­dła go do za­kon­ni­ka. Ge­rard wszedł z bi­ją­cym ser­cem. Wiel­ką kom­na­tę wy­peł­nia­ły dzie­ła sztu­ki, uczo­ne księ­gi, za­byt­ki sta­ro­żyt­ne le­żą­ce w ob­fi­to­ści i nie­ła­dzie. Ma­nu­skryp­ty, ob­ra­zy, rzeź­by w drze­wie i ko­ści sło­nio­wej, in­stru­men­ty mu­zycz­ne, a wśród tego chwa­leb­ne­go cha­osu sie­dział za­kon­nik po­chy­lo­ny nad arab­skim rę­ko­pi­sem.

Spoj­rzał nie­chęt­nie, zły tro­chę, że mu prze­szka­dza­ją. One­sta szep­nę­ła coś do ucha swe­mu panu.

– Do­brze – po­wie­dział – niech sią­dzie. Za­cze­kaj! Po­każ mi, jak pi­szesz, mło­dzień­cze. – Rzu­cił Ge­rar­do­wi skra­wek pa­pie­ru i wska­zał ka­ła­marz.

– Wy­bacz­cie, czci­god­ny oj­cze – rzekł Ge­rard – w tej chwi­li zbyt moc­no drży mi ręka, ale dziś w nocy prze­pi­sa­łem na we­li­nie stro­nę gre­ki, obok zaś wer­sję ła­ciń­ską dla uka­za­nia roz­ma­ito­ści li­ter.

– Po­każ!

Ge­rard wrę­czył mu swą pra­cę drżąc i pe­łen oba­wy i stał z za­mar­łym ser­cem, ocze­ku­jąc wer­dyk­tu.

I za­chwiał się, gdy za­miast wer­dyk­tu do­mi­ni­ka­nin rzu­cił się zdu­mio­ne­mu chłop­cu na szy­ję.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: