Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Klasztor. Opowiadanie - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Klasztor. Opowiadanie - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 313 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Od pięt­na­ste­go wie­ku po­cząw­szy, co­raz u nas wię­cej sta­wa­ło klasz­to­rów re­gu­ły św. Fran­cisz­ka, i ża­den za­kon z tych wie­lu, któ­re­śmy, po­cząw­szy od be­ne­dyk­ty­nów, bo­żo­grob­ców i cy­ster­sów go­ścin­nie przy­ję­li, nie zrósł się tak ja­koś z du­chem i oby­cza­jem na­ro­du, jak dzie­ci pa­triar­chy z Asy­żu.

Po­mię­dzy pra­wo­daw­cą ich, ka­żą­cym do ryb i roz­ma­wia­ją­cym z ptasz­ka­mi, prze­pa­sa­nym pro­stym sznu­rem, cho­dzą­cym boso z we­so­łym na ustach uśmie­chem, śpie­wa­ją­cym pio­sen­ki jak­by z ust ludu wy­ję­te, a dzieć­mi tej zie­mi, roz­pro­szo­ny­mi po la­sach i pu­styn­nych po­lach, z pie­śnią tę­sk­ną na ustach i tę­sk­no­tą w du­szy do nad­ziem­skich ide­ałów – mu­sia­ło być ja­kieś po­wi­no­wac­two du­cha.

Po­wsta­wa­ły też i ro­sły domy za­kon­ne sy­nów św. Fran­cisz­ka, roz­ra­sta­jąc się wszę­dzie, ży­jąc jał­muż­ną, któ­rą im chęt­nie przy­no­szo­no i aż do ostat­nich cza­sów ża­den z nich nie spu­sto­szał, peł­ne były wszyst­kie. Jak mrów­ki ro­iły się w nich lu­dzie wszech sta­nów, w ci­szy klasz­tor­nej szu­ka­ją­cy przy­tuł­ku po bu­rzach świa­ta. Go­ścin­ne fur­ty otwie­ra­ły się za­rów­no dla wszyst­kich zbo­la­łych i znę­ka­nych – dla dzie­ci ludu i szlach­ty, dla miesz­czań­skich sy­nów, dla neo­fi­tów, dla tych wy­dzie­dzi­czo­nych wszel­kie­go sta­nu, któ­rzy nie… mie­li ani ro­dzi­ny, ani ogni­ska.

Jak suk­nia gru­ba sier­mięż­na, tak in­sty­tu­cja za­ko­nu była w grun­cie de­mo­kra­tycz­ną. Nie py­ta­no o ród, nie żą­da­no na­wet wy­so­kiej na­uki; zra­nio­ne ser­ce i po­boż­ny umysł star­czy­ły za pra­wo przy­ję­cia do tego schro­nie­nia.

Ber­nar­dy­ni, re­for­ma­ci, ka­pu­cy­ni prze­bie­ga­li pie­szo wio­ski i dwo­ry, wstę­po­wa­li do chat, ja­da­li z chło­pa­mi, bie­sia­do­wa­li z pa­na­mi, mie­li udział czyn­ny w ży­cia smut­kach i po­cie­chach, wszę­dzie byli go­ść­mi po­żą­da­ny­mi, a z po­bła­ża­niem do­bro­dusz­nym pa­trzy­li na bied­ny świat, z któ­re­go wy­szli dla­te­go tyl­ko, aby mu być po­słu­gą i po­krze­pie­niem.

Jed­nym z ta­kich gniazd sta­rych po­boż­no­ści i ży­wo­ta wspól­ne­go był klasz­tor w..icach, na po­gra­ni­czu Ko­ro­ny i Li­twy. Za­ło­żo­ny w XVI wie­ku, miał czas do koń­ca XVIII po­sta­rzeć, po­si­wieć i przy­brać tę fi­zjo­gno­mią sę­dzi­wą, któ­ra gma­chom na­da­je po­wa­gę i ma­low­ni­czą pięk­ność.

Bu­dow­ni­czy co wzno­sił te mury nie był kunszt­mi­strzem wiel­kim, nie sta­rał się o styl wy­kwint­ny, ani o po­wierz­chow­ność ozdob­ną. Klasz­tor wzniósł we­dle pla­nu ja­kie­goś z za­gra­ni­cy przy­wie­zio­ne­go, zmie­niw­szy go tyl­ko o tyle, o ile miej­sco­wość tego wy­ma­ga­ła. Ko­ściół też za­sto­so­wać mu­siał do form tra­dy­cyj­nych. Po­mi­mo wiel­kiej pro­sto­ty po­my­słu i nie­wy­szu­ka­nych li­nij bu­do­wy, ca­łość, wzno­szą­ca się na tle lasu, oto­czo­na gę­stą zie­le­nią ogro­du, opa­sa­na mu­rem z bra­mą i fur­ta­mi, wca­le pięk­nie sta­wi­ła się oczom wę­drow­ca, przy­by­wa­ją­ce­go do ma­łej mie­ści­ny, któ­ra go­ściń­cem tyl­ko od­dzie­lo­ną była od za­bu­do­wań klasz­tor­nych.

Pierw­szy za­ło­ży­ciel kon­wen­tu miał na my­śli to, że osa­mot­nio­nym po­trze­ba było do­star­czyć ma­te­ria­łu do pra­cy, prze­strze­ni, na któ­rej by swo­bod­niej od­dy­chać, prze­cha­dzać się, du­mać mo­gli i mo­dlić się. Znacz­ną prze­strzeń lasu opa­sa­no dla mni­chów mu­rem, aby z niej ogród zro­bić mo­gli. W sa­mych mu­rach nie za­po­mnia­no o bi­blio­te­ce, o re­fek­ta­rzu dla go­ści, o fo­re­ste­rii, o go­ścin­nych izbach, o ko­ry­ta­rzach wy­god­nych. Było gdzie od­by­wać zjaz­dy i wy­bo­ry ge­ne­ra­łów bo­daj, pro­win­cja­łów, de­fi­ni­to­rów i prze­ło­żo­nych; a gdy szlach­ta po­trze­bo­wa­ła przed­sej­mi­ko­wą zło­żyć na­ra­dę, wpra­sza­ła się też do ber­nar­dy­nów, po­prze­dza­jąc na­jazd fu­ra­mi, któ­re wio­zły po­trzeb­ne do kuch­ni za­pa­sy.

Nie próż­no­wa­li oj­co­wie ber­nar­dy­ni, choć ich prze­śla­do­wa­no tym, iż nie ro­bi­li nic. Pra­ca ich tym za­słu­żeń­szą była może, iż nie­wi­docz­ną. Szli w po­moc pro­bosz­czom, ka­pe­la­na­mi byli po dwo­rach, trzy­ma­li szkół­kę dla ubo­gich chłop­ców; w bi­blio­te­ce za­wsze któ­ryś z nich sie­dział, a po ce­lach u nie­jed­ne­go zna­la­zły się ob­ra­zy, bo wie­lu mię­dzy nimi upra­wia­ło sztu­kę.

Nie ogra­ni­cza­ły się tym ich czyn­no­ści, bo nie­ustan­nie po­dró­żu­jąc od dwo­ru do dwo­ru, nie­jed­nę waśń i spór po­śred­nic­twem swym uko­ili i przy­wie­dli skłó­co­nych, aby so­bie po­da­li ręce. Kwe­starz ber­nar­dyń­ski, ze swym tra­dy­cyj­nym wóz­kiem, woź­ni­cą sta­rym, ko­niem nie­mło­dym i nie­wy­czer­pa­ną we­so­ło­ścią, ze swy­mi ob­raz­ka­mi dla dzie­ci, opłat­ka­mi na świę­ta, był wszę­dzie go­ściem po­żą­da­nym. W osa­mot­nio­nych dwo­rach wi­ta­no go jako żywą ga­ze­tę w tych cza­sach, gdy in­nych nie było. Szlach­cic zmu­szał go do kie­li­cha, aby sam miał pre­tekst wy­su­sze­nia bu­tel­czy­ny, dzie­ci ota­cza­ły go cie­ka­wie, jej­mość kar­mi­ła tro­skli­wie.

W klasz­to­rze też, któ­ry nie miał wię­cej nic nad jał­muż­nę, nie zby­wa­ło nig­dy na za­pa­sach spi­żar­ni, ani ko­ścio­ło­wi na świe­tle, a od­pu­sty na­peł­nia­ły skar­bon­ki. Na świę­ty An­to­ni, na św. Fran­ci­szek, na por­cjun­ku­łę mno­gie tłu­my ob­le­ga­ły ko­ściół, a stół w re­fek­ta­rzu nie star­czył dla go­ści. W tych cza­sach, gdy się na­sze opo­wia­da­nie za­czy­na, prze­ło­żo­nym, gwar­dia­nem klasz­to­ru był ks. Ra­fał. Na oko po­do­bien on się wy­da­wał do tego naj­po­spo­lit­sze­go typu ber­nar­dy­na, któ­ry we­so­łym ob­li­czem, ru­mia­ną twa­rzą, tu­szą do­brą, okiem ja­snym za­po­wia­dał spo­koj­ne su­mie­nie i myśl nie – tę­skli­wą.

Kto nie znał o. Ra­fa­ła, ten w nim wi­dział tyl­ko bar­dzo po­spo­li­te­go, ła­god­ne­go a ru­basz­ne­go mni­cha. Ta­kim on też był dla wiel­kiej więk­szo­ści po­spo­li­tych lu­dzi, z któ­ry­mi ob­co­wał. Lecz w isto­cie, nie­po­zor­na po­wierz­chow­ność ta kry­ła w so­bie czło­wie­ka da­le­ko głę­biej wi­dzą­ce­go, my­śli by­strzej­szych, zna­jo­mo­ści świa­ta więk­szej, niż się zda­wa­ło na pierw­szy rzut oka.

Nikt nie znał prze­szło­ści o. Ra­fa­ła. Prze­nie­sio­nym on tu był z klasz­to­ru ja­kie­goś w Wiel­kiej Pol­sce, przed laty; wie­dzia­no, że miał po­cho­dzić z ro­dzi­ny szla­chec­kiej, a do­my­śla­no się z pew­nych oznak, że mógł słu­żyć woj­sko­wo.

Wy­bór na gwar­dia­na za­wdzię­czał o. Ra­fał wiel­kie­mu oby­ciu z ludź­mi i świa­tem, zna­jo­mo­ści kil­ku ję­zy­ków, ener­gii z ła­god­no­ścią po­łą­czo­nej i to­wa­rzy­skim przy­mio­tom. Raz go wy­braw­szy, kon­went ni­kim już za­stą­pić nie mógł i nie chciał.

Słusz­ne­go wzro­stu, krzep­ki i za­żyw­ny w so­bie, twa­rzy ru­mia­nej, zdro­wia sil­ne­go, za­har­to­wa­ny na wszel­kie nie­wy­go­dy, oj­ciec Ra­fał przy wiel­kiej po­wa­dze miał to we­se­le sy­nów św. Fran­cisz­ka, ten hu­mor za­wsze rów­ny, któ­ry szlach­ta szcze­gól­niej wy­so­ko ce­ni­ła. Był też jej ulu­bień­cem.

Po­moc­ni­kiem jego i za­stęp­cą wy­bra­ny od nie­daw­na o. Se­ra­fin miał uspo­so­bie­nie wię­cej asce­tycz­ne, mil­czą­ce, twarz bla­dą i smut­ną, ale ła­god­no­ści i wy­ro­zu­mia­ło­ści był wiel­kiej. I o nim są­sie­dzi a przy­ja­cie­le kon­wen­tu nie umie­li po­wie­dzieć wie­le. O. Se­ra­fin nie był tu­tej­szym.

Szcze­gól­ne za­mi­ło­wa­nie do dzie­ci, zaj­mo­wa­nie się nimi, tro­skli­wość o ubo­gich, pie­czo­ło­wi­tość o zba­wie­nie i po­moc du­cho­wą dla ludu zna­mio­no­wa­ły o. Se­ra­fi­na. Nie bar­dzo chęt­nie jeź­dził do dwo­rów i pa­ła­ców, czuł się w nich ob­cym; ale do le­pia­nek i cha­tek rad je­chał i do bied­nych umiał tak mó­wić, jak­by był z nich jed­nym. Do­my­śla­no się, że mu­siał sam być „pro­stej kon­dy­cji”, jak na­ów­czas mó­wio­no. Temu jed­nak zda­wa­ło się prze­ciw­ić wy­kształ­ce­nie teo­lo­gicz­ne i przy­zna­wa­na mu na­uka. Gdzie po­par­cia o. Ra­fał po­trze­bo­wał, od­wo­ły­wał się do Se­ra­fi­na, aby po­wa­gę teo­lo­gicz­ną jak pie­częć do rze­czy przy­ło­żył.

O. Szy­mon, po­dob­no naj­daw­niej­szy klasz­to­ru tego miesz­ka­niec i naj­star­szy z za­kon­ni­ków, od­zna­czał się tym, że miał na wy­go­lo­nej gło­wie, lśnią­cej jak kość sło­nio­wa, czer­wo­ną bli­znę, strasz­ną, któ­ra prze­ci­na­ła część po­licz­ka, skroń i czasz­kę. Był to jak­by głę­bo­ki rów za­ro­sły, świa­dek strasz­li­wej rany, a ra­zem i prze­szło­ści burz­li­wej ks. Szy­mo­na.

Żoł­nierz nie­gdyś, miał on w ha­bi­cie i po la­tach wie­lu ru­chy jesz­cze żoł­nier­skie, żywe, a daw­niej zbro­ja, póź­niej gru­ba suk­nia tak go do­brze za­har­to­wa­ły, że do­cho­dząc lat osiem­dzie­się­ciu, zdrow­szym był od wie­lu, co po­ło­wy jego nie mie­li. O. Szy­mon w obej­ściu się był ru­basz­ny, gder­li­wy niby, mó­wił gło­śno, za­ży­wał ta­ba­kę co chwi­la, po­trze­bo­wał cią­gle za­ję­cia, ale i to­wa­rzy­stwa nie uni­kał. Szlach­cie, z któ­rą do­brze żył, praw­dę rą­bał nie­li­to­ści­wie.

– Ale ja was znam na wy­lot – po­wia­dał – sa­mem taki był!

Gdzie trze­ba było wy­kłó­cić się, na­hu­czeć i su­ro­wo­ści za­żyć, de­le­go­wa­no ks. Szy­mo­na. Nie uląkł się ni­ko­go.

Ży­cie czyn­ne a wstrze­mięź­li­we, bo po­ścił su­ro­wo, a w ru­chu był cią­gle, dziw­nie star­co­wi szło na zdro­wie. Na wszyst­kie też cho­ro­by miał i ra­dził jed­no le­kar­stwo:

– Głód! Głód!…. ten wszel­ką cho­ro­bę od­pę­dza… Sam się tym spo­so­bem le­czył za­wsze… Po­ścił.

Obok ks. Szy­mo­na, mię­dzy star­szy­znę klasz­tor­ną li­czył się o. Anioł. Jako czło­wiek i za­kon­nik był bar­dzo uprzej­my, miły, we­so­ły i to­wa­rzy­ski; ale miał wadę jed­nę, któ­rą mu w klasz­to­rze wy­rzu­ca­no, jako z po­wo­ła­niem za­kon­nym nie­zu­peł­nie zgod­ną….

O. Anioł nie­ustan­nie cóś maj­stro­wał. Miał do tego pa­sją i do­wo­dził przy­kła­da­mi z ży­wo­tów bło­go­sła­wio­nych i świę­to­bli­wych re­gu­ły swej, że w tym nie tyl­ko grze­chu nie było, ale naj­zdrow­sze prze­ciw wszel­kim po­ku­som le­kar­stwo. O. Anioł ma­lo­wał ob­raz­ki, do­ra­biał drew­nia­nym po­są­gom po­utrą­ca­ne czę­ści, re­pa­ro­wał mon­stran­cje, ce­ro­wał ko­bier­ce, go­tów był na­wet klu­cze po­ła­ma­ne do­pi­ło­wy­wać i w celi swej miał wszel­kie moż­li­we przy­bo­ry do tych wie­lo­ra­kich za­trud­nień. W naj­we­sel­szym był hu­mo­rze, gdy mu ja­kieś trud­ne przy­pa­dło za­da­nie, z któ­rym mie­rzyć się było po­trze­ba. Cze­go nie umiał, tego do­cho­dził i od­ga­dy­wał.

– Nie świę­ci garn­ki le­pią – było jego ulu­bio­nym ak­sjo­ma­tem.

Mały, okrą­gły, żwa­wy, bru­net, z wiel­ki­mi czar­ny­mi oczy­ma, moc­no wy­sta­ją­cy­mi, o. Anioł miał na­tu­rę cie­ka­wą i nie­spo­koj­ną, ale za­dość­uczy­nie­nia jej nie­chęt­nie szu­kał w książ­kach, da­le­ko zaś ochot­niej w pra­cy, któ­ra za­ra­zem umysł i ręce za­jąć mo­gła. Do­ka­zy­wał też nimi praw­dzi­wych cu­dów.

Miał klasz­tor z daru czy­je­goś bar­dzo sta­ry tryp­tyk z ko­ści sło­nio­wej, moc­no przez czas uszko­dzo­ny. Wy­pro­sił go so­bie do celi i póty oko­ło nie­go dłu­bał, aż zu­peł­nie w sty­lu daw­nym do­peł­nił uszko­dzo­ne czę­ści, tak że ich sta­rych roz­po­znać nie było moż­na. Tak samo ob­raz w bocz­nym oł­ta­rzu, od wil­go­ci przy­bu­twia­ły, na­kle­ił i zre­stau­ro­wał na­der zręcz­nie i kunsz­tow­nie.

Na dzie­ła sztu­ki wła­sne­go po­my­słu nie po­ry­wał się ks. Anioł, ale w na­śla­do­wa­niu sta­rych wzo­rów był mi­strzem. Jed­nę ko­pią z Pe­ru­gi­na na de­sce umyśl­nie do­bra­nej od­ma­lo­wał i tak do­pro­wa­dził do tonu ory­gi­na­łu, iż na żart ko­pią od­dał wła­ści­cie­lo­wi, któ­ry do­pie­ro się prze­ko­nał, iż była świe­żą, gdy mu ura­do­wa­ny twór­ca uka­zał sta­ry ob­ra­zek i swój zna­czek na no­wym.

W klasz­to­rze, choć po­dzi­wia­no ta­lent ks. Anio­ła i ko­rzy­sta­no z nie­go, z pew­nym po­li­to­wa­niem, jak na ludz­ką sła­bost­kę, za­pa­try­wa­no się na te jego fan­ta­zje, któ­re uszczę­śli­wia­ły mni­cha.

O. Ga­briel, w rów­nym wie­ku z Anio­łem, od­róż­niał się od nie­go i wszyst­kich bra­ci. Było to dzie­cię nie­gdyś moż­ne­go domu, ja­kąś bu­rzą wy­rzu­co­ne z ro­dzin­ne­go gniaz­da. Cala po­stać, twarz, ru­chy, mowa, po­mi­mo usi­ło­wa­nia aby się do­stro­ić do ber­nar­dyń­skie­go pro­ste­go tonu, cią­gle w nim zdra­dza­ły ary­sto­kra­tycz­ne po­cho­dze­nie. On je­den nie miał w ob­li­czu tego po­ko­ju i we­se­la, któ­re sta­no­wił cha­rak­ter i wła­ści­wość jego współ­bra­ci. Pra­co­wał nad tym, aby się oka­zać po­kor­nym, prze­jed­na­nym z lo­sem, lecz wal­kę w nim jesz­cze wi­dać było.

Wzglę­dem sie­bie nikt su­row­szym być nie mógł nad nie­go; po­su­wał on tę su­ro­wość aż do osta­tecz­nych krań­ców, ani cho­ro­bą, ani bez­sil­no­ścią nig­dy nie uwal­nia­jąc się od naj­ostrzej­szych re­gu­ły prze­pi­sów. Po­słu­szeń­stwa i po­ko­ry przy­kład­nej, o. Ga­briel wiódł ży­cie tak asce­tycz­ne jak ks. Se­ra­fin, lecz w pierw­szym ono pły­nę­ło z uspo­so­bie­nia i tem­pe­ra­men­tu, w nim z sil­nej woli.

We­so­ło­ści jed­nej, jako atry­bu­tu ży­cia za­kon­ne­go, wy­ro­bić w so­bie nie mógł. Po­wa­ża­no go po­wszech­nie, ale i oba­wia­no się ra­zem, choć nig­dy ni­ko­mu przy­krym nie był. Nie­po­mier­na ostrość, z jaką czu­wał nad sobą nie­wy­god­ną była dla in­nych, gdy ich obo­wiąz­ki wzglę­dem spo­łe­czeń­stwa od­ry­wa­ły od prak­tyk re­li­gij­nych.

On i o. Se­ra­fin byli ka­zno­dzie­ja­mi ko­ściel­ny­mi, ale przy wiel­kich zgro­ma­dze­niach ludu szedł na am­bo­nę o. Szy­mon, któ­re­go do­sad­na ru­basz­na wy­mo­wa dla gmi­nu zro­zu­mial­szą była.

O. Ga­briel na ka­zal­ni­cy nie­po­mier­nie był su­ro­wym i groź­nym, lu­bu­ją­cym się w ob­ra­zach po­msty i gnie­wu Bo­że­go. Na­ga­nia­no mu to, lecz z go­ry­czy we­wnętrz­nych nic in­ne­go wy­pły­nąć nie mo­gło.

Oprócz tych pię­ciu star­szych za­kon­ni­ków, w klasz­to­rze było kil­ku bra­cisz­ków, a mię­dzy nimi kwe­starz, już od lat wie­lu obo­wiąz­ki te spra­wu­ją­cy. Brat Mi­chał, choć nie ka­płan, w kon­wen­cie waż­ne sta­no­wi­sko zaj­mo­wał. On to wszyst­kich kar­mił, on do­star­czał za­pa­sów, on je­den wie­dział, gdzie i kie­dy cze­go do­stać i jak się o to przy­mó­wić. Rzad­ki w klasz­to­rze gość, cią­gle pra­wie na wóz­ku, po­trze­bo­wał że­la­zne­go zdro­wia, aby wszyst­kim wcza­som i nie­wcza­som po­do­łać.

Na­praw­dę nie­wy­go­dy były jesz­cze rze­czą do znie­sie­nia naj­ła­twiej­szą, a naj­cięż­szym do­trzy­my­wa­nie pla­cu go­ścin­no­ści szla­chec­kiej. Bra­ta Mi­cha­ła przyj­mo­wał każ­dy, kar­mił, poił, zmu­szał do je­dze­nia i pi­cia, tak że bie­dak był­by się nie­raz wy­ku­pić chciał z tego zbyt­ku ła­ski; ale… mu­siał pra­co­wać dla kon­wen­tu. Do każ­de­go dwo­ru też zmu­szo­ny był przy­wieźć twarz we­so­łą, sło­wo żywe, roz­ryw­kę, żar­cik i być w go­to­wo­ści za­ba­wie­nia go­spo­da­rza, go­spo­dy­ni, dzie­ci, a czę­sto i sług na­wet.

Do tej cięż­kiej służ­by brat Mi­chał tak ja­koś na­wykł, że choć po­wra­ca­jąc do kon­wen­tu z ba­ra­na­mi i gę­śmi pot ocie­rał z czo­ła, w parę dni od­po­czyn­kiem nu­żył się i już w nową dro­gę wy­bie­rał.

Nie było na ja­kie osiem mil do­ko­ła wsi, dwo­ru, dwor­ku, cha­łu­py, za­ścian­ka, któ­re­go by brat Mi­chał nie znał wszyst­kich miesz­kań­ców, ich cha­rak­te­ru i sto­sun­ków.

Pięk­ne­go je­sien­ne­go dnia r. 178… o. Szy­mon cho­dził wie­czo­rem po ogro­dzie z ks. Anio­łem.

Mó­wi­li­śmy już o tym wi­ry­da­rzu za­kon­nym, któ­ry fun­da­tor, nie ża­łu­jąc, wy­dzie­lił kon­wen­to­wi. Ogród był ob­szer­ny, a że nad nim parę wie­ków ra­zem z za­kon­ni­ka­mi pra­co­wa­ło, był też pięk­ny i ma­je­sta­tycz­ny. Ale­je li­po­we, szpa­le­ry gra­bo­we, w po­środ­ku Kal­wa­ria z rzeź­ba­mi ko­lo­ro­wa­ny­mi, ogrom­ne za­go­ny kwia­tów, da­lej sad z prze­dziw­ny­mi owo­ca­mi, buksz­pa­no­we kwa­te­ry, wy­sa­dza­ne ko­lo­ro­wo na mu­ra­wie imio­na Je­zu­sa i Ma­ryi – zdo­bi­ły go. Było gdzie usiąść w cie­niu, gdzie się przejść, a kto się w tym lu­bo­wał, i koło cze­go po­pra­co­wać. O. Anioł, w bra­ku in­ne­go za­ję­cia, maj­stro­wał tu oko­ło kwia­tów i ob­ci­nał bo­daj szpa­le­ry.

W tej chwi­li jed­nak on i o. Szy­mon spo­koj­ną byli za­ję­ci roz­mo­wą. Sze­ro­ka bli­zna na gło­wie ks. Szy­mo­na po­kry­ta była cza­pecz­ką su­kien­ną; o. Anioł szedł z od­kry­tą gło­wą.

Przed­miot roz­mo­wy nie mu­siał być bar­dziej zaj­mu­ją­cy, gdyż to je­den, to i rzu­ca­li po sło­wie i mil­cze­li, z wol­na po­su­wa­li się uli­cą – gdy bar­dzo czuj­ne ucho o. Anio­ła ja­kiś gwar nie­zwy­kły po­chwy­ci­ło i sta­nął.

– Sły­szysz, oj­cze?

– Co? – od­parł sta­ry z kre­są.

– U fur­ty ha­łas ja­kiś!

Na­sta­wi­li oba ucha. W isto­cie wśród ci­szy wie­czor­nej, od fur­ty do­cho­dzi­ły gło­sy zmie­sza­ne, wy­krzy­ki ja­kieś, po­śpiesz­na mowa, ma­ją­ca wszel­kie zna­mio­na cze­goś nie­zwy­czaj­ne­go.

– Cóż tam się stać mo­gło? – ode­zwał się o. Anioł. – O tej po­rze?

– Nie ro­zu­miem – od­parł Szy­mon, za­ży­wa­jąc ta­ba­kę. – Może go­ście jacy.

O. Anioł gło­wą po­trzą­snął.

– Chodź­my zo­ba­czyć, może się tam przy­da­my na co.

Nie opie­ra­jąc się, ks. Szy­mon kro­ku przy­śpie­szył i z ogro­du we­szli do klasz­to­ru. W ko­ry­ta­rzu na dole, od stro­ny fur­ty, wy­raź­niej te­raz sły­chać było głos obcy i ra­zem o. Ra­fa­ła gwar­dia­na. Wy­cho­dzi­ły one naj­do­no­śniej, cho­ciaż oprócz tego inne szme­ry i szep­ty im to­wa­rzy­szy­ły.

Sta­ru­szek Szy­mon co­raz ży­wiej iść po­czął, a za nim i Anioł po­śpie­szał. Przy fur­cie w isto­cie ob­raz uj­rze­li wca­le tu nie­zwy­kły i dziw­ny. Dwóch do­stat­nio odzia­nych pa­cho­li­ków w bar­wie trzy­ma­ło pod ręce mło­de­go czło­wie­ka, któ­ry miał gło­wę ob­wi­nię­tą płach­tą krwa­wą i rękę jed­nę za­wią­za­ną. Pięk­na twarz, strój pań­ski wska­zy­wa­ły, że to był za­moż­ny ja­kiś mło­dzie­niec. Za­kon­ni­cy, zna­ją­cy wszyst­kich w są­siedz­twie, nie przy­po­mi­na­li go so­bie. Nie­zna­nym był i praw­do­po­dob­nie po­dróż­nym.

Po­mi­mo ran i utra­ty krwi, któ­ra go osła­bić mu­sia­ła, wy­da­wał się moc­no roz­go­rącz­ko­wa­nym i nie­spo­koj­nym.

O. Ra­fał stał przy nim z bra­tem Mi­cha­łem. Po­dróż­ny pod­nie­sio­nym gło­sem, ale prze­ry­wa­nym bó­lem, mó­wił do gwar­dia­na:

– Na co ja wam tu mam być cię­ża­rem w klasz­to­rze? Te moje lu­dzi­ska nie­po­trzeb­nie mnie tu gwał­tem za­cią­gnę­ły. Lada go­spo­da star­czy. Byle gdzie le­gnąć na sia­nie, a cy­ru­li­ka wy­szu­kać, co by rany ob­wią­zał.

– Nam pan po­rucz­nik wca­le nie bę­dziesz cię­ża­rem – od­parł gwar­dian. – Jest cela go­ścin­na, a wy­go­da lep­sza bę­dzie prze­cież, niż u Żyda.

Krzy­wił się ran­ny.

– Niech i tak bę­dzie – za­mru­czał. – Spo­dzie­wam się, że dłu­go tu nie za­le­żę.

Brat Mi­chał krę­cił się już, klu­czów szu­ka­jąc do celi na dole, bo na górę osła­błe­go pro­wa­dzić nie było moż­na.

– Pro­szę za mną! – wo­łał do cze­la­dzi po­rucz­ni­ka.

Ran­ny z wi­docz­nym wy­sił­kiem sam się po­ru­szył iść, lecz wie­le za­pew­ne krwi utra­ciw­szy i ma­jąc ranę na gło­wie, opadł na ręce swych pa­choł­ków, któ­rzy go wię­cej nie­śli, niż iść mu po­ma­ga­li. Wlo­kły mu się nogi, stę­kał.

O. Szy­mon, zo­ba­czyw­szy rany, z któ­ry­mi się znał, wy­su­nął się na­przód, aby przyjść na ra­tu­nek po­rą­ba­ne­mu.

Tym­cza­sem brat Mi­chał już celę otwo­rzył i biegł do sto­ją­ce­go w niej łóż­ka, aby się prze­ko­nać czy sien­nik na nim był bar­dzo zle­ża­ły. Po­trze­ba było wpu­ścić oknem świe­że­go po­wie­trza.

Wszy­scy się za­krząt­nę­li oko­ło go­ścia, a gwar­dian po­czął po ci­chu wy­da­wa­li roz­ka­zy.

Łóż­ko nie było ani bar­dzo mięk­kie, ani na­zbyt wy­god­ne, ale też w owych cza­sach nikt nie na­wykł do mięk­kich po­ście­li. Ostroż­nie zło­żo­no na nim ran­ne­go, któ­re­mu ból sy­cze­nie z ust wy­ry­wał. O. Szy­mon sta­nął koło nie­go.

– Je­że­li­by Ber­ka cy­ru­li­ka w mia­stecz­ku nie było – ode­zwał się, cho­wa­jąc w rę­kaw sze­ro­ki ta­ba­kie­rę – mogę i ja go jako tako za­stą­pić. Na ra­nach się tro­chę znam, bom je sam mie­wał.

Le­żą­cy pod­niósł oczy ku nie­mu.

– Gło­wa moc­no prze­cię­ta? – za­py­tał Szy­mon.

Je­den z pa­choł­ków, sły­sząc to, za­stą­pił pana z od­po­wie­dzią.

– A, ha­nieb­nie – rzekł – pew­nie i ko­ści się do­sta­ło! Strach!

– A ręka? – rzekł Szy­mon. Pa­cho­łek ra­mio­na­mi po­ru­szył.

– Jesz­cze go­rzej, krwi ani uta­mo­wać, a co jej wy­cie­kło…

– Po­szedł kto po Ber­ka? – za­py­tał o. Ra­fał.

– A jak­że – od­parł brat Mi­chał – na­tych­miast wy­pra­wi­łem. Je­że­li jest w domu, a miesz­ka tuż, tyl­ko co go nie wi­dać.

W cza­sie tych szep­tów i py­tań le­żą­cy na łóż­ku nie od­zy­wał się wca­le. Syk­nął tyl­ko cza­sem i wes­tchnął, jak­by mimo woli.

– Tym­cza­sem, bra­cie Mi­cha­le, cie­płej wody, płót­na ja­kie­go i mied­ni­cę na­le­ża­ło­by przy­go­to­wać – do­dał o. Szy­mon. – Mnie się tro­chę ręce trzę­są, ale gdy kogo in­ne­go nie znaj­dzie­my, spró­bu­ję.

Była chwi­la ocze­ki­wa­nia; cho­ry sła­bym gło­sem wody po­pro­sił i po­da­no mu ją. W ko­ry­ta­rzu dały się sły­szeć kro­ki po­śpiesz­ne; brat Mi­chał po­biegł do pro­gu.

Pro­wa­dzo­no Ber­ka owe­go po­żą­da­ne­go, któ­ry na­tych­miast do łóż­ka przy­ta­pił rę­ka­wy za­ka­sał i do gło­wy chciał się brać na­przód, gdy cho­ry za­wo­łał:

– Z ręki krew się leje, na­przód ją ta­muj.

Z me­dy­cy­ną w koń­cu XVIII wie­ku, po wsiach i na pro­win­cji nie­wie­lu było obe­zna­nych; po­słu­gi­wa­no się le­ka­mi bab­ski­mi, ale sztu­ka chi­rur­gicz­na mało komu obcą była, bo jej cią­gle po­trze­bo­wa­no. Ranę opa­trzeć umiał pra­wie każ­dy, bo sza­ble nie próż­no­wa­ły. Cy­ru­lik więc tym bar­dziej znać się mu­siał i mieć wpra­wę w ra­to­wa­niu ran­nych. Ber­ko zaś był bar­dzo zręcz­ny i by­wał na­wet w War­sza­wie, a do­świad­cze­nia miał wie­le.

Na­tych­miast ujął za rękę i po­czął nie­zgrab­nie za­wią­za­ną i ści­śnię­tą roz­po­wi­jać. Płach­ty całe, już krwią prze­sią­kłe, po­ka­zy­wa­ły, że rana być mu­sia­ła cięż­ką… Roz­cię­to rę­ka­wy, aby ją ob­na­żyć… Cho­ry syk­nął, a Ży­dek, po­chy­liw­szy się, przy­stą­pił do roz­pa­try­wa­nia bliż­sze­go. Brat Mi­chał stał z wodą, o. Szy­mon trzy­mał ban­da­że.

Za­wią­zy­wa­nie od­by­ło się w mil­cze­niu. Ber­ko­wi z twa­rzy moż­na było wy­czy­tać, iż ranę za bar­dzo cięż­ką uwa­żał. Nie mó­wił nic… Zwi­jał się żywo i zręcz­nie.

Ko­lej przy­szła na gło­wę, a o. Szy­mon, nie py­ta­jąc, pod­niósł ją z lek­ka, aby Ber­ko­wi uła­twić opa­trze­nie. Cho­ry nie wy­da­wał jęku, mru­czał chwi­la­mi, a twarz jego pięk­na zmie­nio­na była cier­pie­niem, któ­re­go zdra­dzić nie chciał.

Cały nie­mal klasz­tor, tym wy­pad­kiem za­nie­po­ko­jo­ny, był na no­gach przy celi. Do­pie­ro wyj­ście z niej gwar­dia­na i wy­da­ne przez nie­go roz­ka­zy roz­pro­szy­ły cie­ka­wych. Przy cho­rym po­zo­sta­li dwaj jego słu­dzy, cy­ru­lik i o. Szy­mon.

Zmierz­chło się tym­cza­sem…

Pod­bu­dzo­na była wiel­ce cie­ka­wość tą przy­go­dą i gwar­dian sam na­wet wstrzy­mał się w ko­ry­ta­rzu, chcąc jed­ne­go ze sług roz­py­tać o po­rucz­ni­ka, o któ­rym do­tąd nie wie­dział ani jak się zwał, ani na­wet gdzie go spo­tka­ło to nie­szczę­ście i od kogo.

Z mowy cze­la­dzi tyl­ko o ty­tu­le po­rucz­ni­kow­skim się do­wie­dzia­no. Wóz, przy któ­rym było luź­nych parę koni wierz­cho­wych, do­je­chał do klasz­tor­nej bra­my i za­pew­ne z roz­ka­zu ran­ne­go do go­spo­dy w mia­stecz­ku za­wró­cił.

Na znak dany przez gwar­dia­na, zbli­żył się brat Mi­chał i po­szedł wy­wo­łać jed­ne­go z pa­choł­ków.

Do­syć nie­chęt­nie dał się od łóż­ka pań­skie­go chło­pak od­cią­gnąć.

– Po­wiedz­cie mi – spy­tał gwar­dian – któż jest pan wasz i jak się na­zy­wa?

– Po­rucz­nik ka­wa­le­rii, re­gi­men­tu bu­ła­wy ko­ron­nej – rzekł za­py­ta­ny – Wik­tor Bu­żeń­ski z Bu­że­ni­na, syna kasz­te­la­na.

– Wiem – prze­rwał gwar­dian. – Cóż to było? Po­je­dy­nek? Chło­piec spu­ścił gło­wę, a ra­mio­na pod­niósł i nie za­raz od­po­wie­dział.

– Nie wiem – od­parł po na­my­śle. – Je­cha­li­śmy przo­dem, pan po­rucz­nik za nami kon­no. Na­gle po­sły­sze­li­śmy krzy­ki i po­zna­li głos pań­ski, a przy­bie­gł­szy, zna­leź­li­śmy po­rucz­ni­ka spar­te­go o drze­wo, we krwi bro­czą­ce­go. Tę­tent tyl­ko ucho­dzą­cych koni sły­chać było…

– Więc na­paść ja­kaś? Nie mó­wił pan wasz? – ba­dał gwar­dian zdzi­wio­ny.

– Nie mó­wił nic – za­koń­czył chło­piec, za­wra­ca­jąc za­raz na­zad do celi, z któ­rej wła­śnie o. Szy­mon wy­cho­dził.

– Rany bar­dzo cięż­kie – ode­zwał się do o. Ra­fa­ła. – Gło­wę mu prze­rą­bał do ko­ści szpet­nie, na ręku żyły po­prze­ci­na­ne…, krwi stra­cił wie­le…, a taki tęgi chłop, że się też nie obro­nił!

– Nie­zro­zu­mia­ła rzecz – do­dał gwar­dian. – Na­past­ni­ków być mu­sia­ło wię­cej niż je­den, bo to nie po­je­dy­nek.

O. Szy­mon za­żył ta­ba­ki.

– Ale gdzież zaś w tej spo­koj­nej oko­li­cy bre­we­ria jaka? – za­wo­łał. – Któż by tu na go­ściń­cu na­pa­dał?

Wtem nad­szedł brat Mi­chał, któ­ry już z ci­cha słu­gi ba­dał.

– To ja­kaś hi­sto­ria, w któ­rej ładu dojść trud­no – rzekł. – Ale, oj­cze gwar­dia­nie, kie­dy­śmy już plej­ze­ro­wa­ne­go wzię­li, toć­by i wóz, i ko­nie na­le­ża­ło do klasz­to­ru za­brać, bo w go­spo­dzie, wia­do­ma rzecz, lu­dzie się po­pi­ją i szko­da być może.

– Za­pew­ne – po­twier­dził o. Ra­fał – roz­po­rządź­cie się, pro­szę.

– Klasz­tor szko­dy nie po­nie­sie na tym – do­dał kwe­starz. – Bu­żeń­scy lu­dzie moż­ni.

Gwar­dian ręką obo­jęt­nie po­ru­szył.

– W ta­kim ra­zie o stra­tach nie my­śleć.

Wy­daw­szy roz­ka­zy jesz­cze, o. Ra­fał za­du­ma­ny po­wo­li do celi swej po­cią­gnął, za­po­mnia­ne śpiesz­nie za­czy­na­jąc od­ma­wiać pa­cie­rze.II

Gdy w spo­koj­ne mro­wi­sko pod so­sną na­gle wiatr, strą­ciw­szy ga­łąź su­chą, ude­rzy, wszyst­kie stwo­rzon­ka wy­bie­ga­ją str­wo­żo­ne, roi się i po­ru­sza co żyje. Tak samo wczo­raj­sza przy­go­da całą ci­szę i spo­kój klasz­to­ru za­chwia­ła, po­ru­szy­ła umy­sły, obu­dzi­ła cie­ka­wość, wla­ła ja­kieś ży­cie obce i nie­zwy­kłe w te mury, w któ­rych na­wet zgon za­kon­ni­ka nie wy­wo­ły­wał nig­dy ta­kie­go nie­po­ko­ju. Krwa­wą ręką ży­cie ze­wnętrz­ne ude­rzy­ło w tę fur­tę, któ­ra klasz­tor od nie­go dzie­li­ła.

Ani brat Mi­chał, umie­ją­cy lu­dzi ba­dać, ani o. Szy­mon nie po­tra­fi­li z cze­la­dzi po­rucz­ni­ka Bu­żeń­skie­go wy­cią­gnąć cóś wię­cej nad to, co gwar­dia­no­wi po­wie­dział pa­cho­łek.

Po­rucz­nik był w dro­dze do War­sza­wy i nie miał zna­jo­mych w tej oko­li­cy.

Po­nie­waż rany mo­gły się stać groź­ny­mi, a Ber­ko jesz­cze za nic nie rę­czył, zda­wa­ło się o. Ra­fa­ło­wi, iż może by ro­dzi­nie po­rucz­ni­ka do­nieść na­le­ża­ło o wy­pad­ku.

Nie go­dzi­ło się tego jed­nak czy­nić bez jego ze­zwo­le­nia.

O. Ra­fał po­szedł do cho­re­go, ale ten le­żał w tak sil­nej go­rącz­ce; iż z nim mó­wić nie było moż­na. Cios za­da­ny w gło­wę wstrzą­snął mó­zgiem, upływ krwi był wiel­ki, cy­ru­lik wzdy­chał i po­wia­dał, że nie ta­kie cza­sem rany go­iły się bez szko­dy, ale i mniej zna­czą­ce by­wa­ły śmier­tel­ne.

Na­le­ża­ło cze­kać, aby go­rącz­ka prze­szła. Ran­ny był mło­dym i sil­nym.

Do­my­śla­no się i od­ga­dy­wa­no, co ta na­paść mo­gła zna­czyć. – Nikt nie umiał wy­tłu­ma­czyć jej so­bie.

Tym­cza­sem z mia­stecz­ka i go­spo­dy, w któ­rej wóz stał, nim go do klasz­to­ru za­bra­no, wieść za­raz po­szła po oko­li­cy o za­gad­ko­wym wy­pad­ku, i naj­bliż­szy są­siad, pod­ko­mo­rzy Biel­ski, czło­wiek nie­zmier­nie no­win chci­wy, ga­du­ła nie­spo­koj­ny, przy­biegł do klasz­to­ru.

Po­wie­dzia­no mu, że po­sie­ka­ne­go okrut­nie i odar­te­go przez ra­bu­siów na go­ściń­cu mło­dzień­ca za­wie­zio­no do klasz­to­ru.

Pod­ko­mo­rzy wpadł jak wiatr pro­sto do celi gwar­dia­na.

– Cóż to się u nas dzie­je, oj­cze! Sąd­ny dzień i roz­bój!… Przy­le­cia­łem tu, aby się cze­goś do­wie­dzieć…

– Ale my nic nie wie­my – od­parł gwar­dian. Pod­ko­mo­rzy, przy­siąść nie mo­gąc, bie­gał po celi.

– Jak się zo­wie?

– Bu­żeń­ski, syn kasz­te­la­na.

– Cięż­kie rany?

– Mó­wią, że do­syć nie­bez­piecz­ne.

– A wi­dzieć go nie moż­na?

– Zli­tuj się, leży w go­rącz­ce!

– Bu­żeń­ski! Bu­żeń­ski! – po­wta­rzał jak­by sam do sie­bie pod­ko­mo­rzy, bi­jąc się w czo­ło. – Bu­żeń­ski, syn kasz­te­la­na! Cóś mi się ocha­pia! Cze­kaj­cież. Kie­dyż i od kogo o nim sły­sza­łem?

Sta­nął pod­ko­mo­rzy i pod­niósł gło­wę.

– Je­stem w domu. Sta­ni­sław z Bu­że­ni­na Bu­żeń­ski, po­rucz­nik ka­wa­le­rii puł­ku bu­ła­wy.

Gwar­dian pod­su­wał krze­sło.

– Nie­chże pan pod­ko­mo­rzy sia­da.

– Cze­kaj, oj­czul­ku, my­śli zbie­ram – do­dał Biel­ski – bo to wi­dzisz, w sta­rej gło­wie jak w ma­ga­zy­nie, wszyst­ko na ku­pie, trze­ba umieć do­być tyl­ko. Ale już je­stem w domu. Ostat­nim ra­zem, gdym był w War­sza­wie, du­żom się o nim na­słu­chał. Roz­po­wia­dał mi mło­dy Bo­gusz.

O. Ra­fał przy­słu­chi­wał się z uwa­gą, ale z cier­pli­wo­ścią też wiel­ką.

– Ot co – za­czął pod­ko­mo­rzy – Bo­gusz mi o nim mó­wił z oka­zji awan­tu­ry świe­żej, któ­rej był świad­kiem, gdy na Woli, przy śnia­da­niu ów Bu­żeń­ski, o mar­ną rzecz się po­pstrzy­kaw­szy z sie­dzą­cy­mi przy sto­le, trzech z nich wy­zwał na rękę i wszyst­kich ich po­ob­ci­nał. Po­wia­dał o nim, że po­dob­nie zu­chwa­łe­go i na­pa­stli­we­go czło­wie­ka, na­wet pod te cza­sy, gdy ich się u nas na­mno­ży­ło, trud­no spo­tkać. A przy tym – pod­ko­mo­rzy zni­żył głos – bez­boż­nik być ma, far­ma­zo­no-wol­te­rzy­sta, że gdy po­cznie pleść, wło­sy na gło­wie wsta­ją.

Usły­szaw­szy ostat­nie sło­wa, ks. gwar­dian po­rwał się nie­spo­koj­nie z sie­dze­nia, pod pierw­szym wra­że­niem ja­kie one na nim spra­wi­ły; ale na­tych­miast uspo­ko­ił się, ostygł i siadł, wes­tchnąw­szy tyl­ko.

– Nie­przy­jem­na to rzecz mieć ta­kie­go w domu go­ścia – rzekł – ale obo­wią­zek chrze­ści­jań­ski speł­nić po­trze­ba. Wię­cej po­wiem – do­dał po na­my­śle – jesz­cze się tro­skli­wiej za­opie­ko­wać na­le­ży nie­do­wiar­kiem, aby się prze­ko­nał, że wia­ra na­ka­zu­je do­bre uczyn­ki.

– Świę­te sło­wa! – wes­tchnął pod­ko­mo­rzy – ale to wszyst­ko groch na ścia­nę z tą te­raź­niej­szą mło­dzie­żą, dla któ­rej nic świę­te­go nie ma. Je­że­li to ten sam Bu­żeń­ski, co naj­pew­niej, bo trud­no aby i dwóch jed­no­imien­nych w tym sa­mym puł­ku słu­ży­ło, bę­dzie­cie mie­li kło­pot za mi­ło­sier­dzie wa­sze.

O. Ra­fał do­bro­dusz­nie się uśmiech­nął.

– Na­wy­kli­śmy do róż­nych w ży­ciu przy­pa­dło­ści – rzekł spo­koj­nie. Pod­ko­mo­rzy po­czął jesz­cze nie­któ­re szcze­gó­ły z pa­mię­ci do­by­wać o tym

Bu­żeń­skim, we­dle opo­wie­ści owe­go Bo­gu­sza.

– Wszy­scy się go boją w puł­ku, a i w War­sza­wie nie­ra­dzi z nim prze­sta­ją, tak skłon­nym jest do burd i nie­po­ha­mo­wa­ne­go ję­zy­ka. Ży­cie też ma pro­wa­dzić roz­pust­ne i nie wąt­pię, że ta na­paść na dro­dze… bądź co bądź, nie da­rem­ną była. Roz­bój­ni­ków u nas nie ma.

– Kraść lu­dzie krad­ną – roz­śmiał się gwar­dian – ale kry­mi­na­ły są rzad­kie. W isto­cie cóś tu in­ne­go zajść mu­sia­ło, nie pro­sta na­paść w bia­ły dzień, na go­ściń­cu dla ra­bun­ku.

Ks. Szy­mon, któ­ry był w do­brych sto­sun­kach z pod­ko­mo­rzym, nad­szedł gdy to mó­wi­li, a Biel­ski mu po­wtó­rzył żywo wszyst­ko to, co zwie­rzył gwar­dia­no­wi. Bez­boż­ność Bu­żeń­skie­go nie zro­bi­ła na star­cu naj­mniej­sze­go wra­że­nia. Za­żył ta­ba­ki i rzekł:

– To bar­dzo do­brze, iż w na­sze ręce po­padł. Ber­nar­dy­ni go na­wró­cą! Na to Biel­ski gło­wą po­ru­szył.

– Daj­że po­kój, mój oj­cze, na to po­trze­ba oo… je­zu­itów.

– Nie­ko­niecz­nie – rzekł ks. Szy­mon. – Je­zu­ici sło­wem na­wra­ca­ją, a my… ła­ską Bożą i cier­pli­wo­ścią. Pod­ko­mo­rzy my­ślisz, że stra­co­na wia­ra od­zy­sku­je się ro­zu­mem? Nie. Jak po­szła, tak po­wra­ca przez ser­ce.

Biel­ski gło­wę skło­nił.

– Cóż się dzie­je z cho­rym? – za­py­tał gwar­dian. – Nie by­li­ście u nie­go?

– Owszem, idę stam­tąd – rzekł o. Szy­mon. – Je­den z na­szych sie­dzi tam cią­gle po ko­lei, bo go na ła­sce cy­ru­li­ka i jego cze­la­dzi zo­sta­wić nie moż­na… Ma­ja­czy i rzu­ca się jesz­cze. Go­rącz­ka, któ­ra zwy­kle po ra­nach przy­cho­dzi, w sil­nym czło­wie­ku wy­bu­chła moc­na; ale prze­trwa­ją i jest na­dzie­ja, że po­tem rany się za­go­ją, choć dużo na to cza­su po­trze­ba.

– Są­dzi­cie? – za­py­tał ja­koś fra­so­bli­wie o… gwar­dian.

O. Szy­mon wska­zał szram, któ­ry mu prze­ci­nał gło­wę.

– Wi­dzi­cie, oj­cze, zem exper­tus Ro­ber­tus – do­dał. – Wiem-ci z do­świad­cze­nia co to rana przez łeb, a tu w do­dat­ku i ręka jesz­cze, któ­rej żyły po­prze­ci­na­ne.

Mi­mo­wol­nie może o. Ra­fał wes­tchnął tę­sk­no. Cho­ciaż miał mi­ło­sier­dzie nad bied­nym czło­wie­kiem, nie mógł się oprzeć ja­kie­muś wstrę­to­wi i od­ra­zie, któ­rą bu­dził w nim bez­boż­nik i far­ma­zon.

Ma­so­ne­ria, któ­ra na dwo­rze i wiel­kim świe­cie była wła­śnie w mo­dzie jako na­uka nowa, po­mię­dzy du­cho­wień­stwem i po­boż­ny­mi ka­to­li­ka­mi wy­wo­ły­wa­ła oba­wę i uwa­ża­ną była za naj­nie­bez­piecz­niej­sze ka­cer­stwo. Z trwo­gą mó­wio­no o ta­jem­ni­czych ob­rzę­dach far­ma­zo­nów.

O. Szy­mon tak był na­wy­kłym żyć od daw­na z ks. Ra­fa­łem i czy­tał tak do­brze w jego twa­rzy, iż myśl jego od­ga­dy­wał, ale nie zda­wał się jej po­dzie­lać.

Pod­ko­mo­rzy sie­dział, nie­rad wi­docz­nie, iż za­miast z wy­ciecz­ki swej przy­wieźć ja­kieś wia­do­mo­ści, sam jesz­cze ich tu do­star­czył, nic w za­mian nie do­staw­szy. A że nie był na­wy­kłym ła­two się zrze­kać ja­kiej­kol­wiek im­pre­zy, po­czął ks. gwar­dia­no­wi i o. Szy­mo­no­wi wma­wiać, że ko­niecz­nie na­le­ża­ło ko­goś roz­trop­niej­sze­go z lu­dzi Bu­żeń­skie­go wziąć na spyt­ki i cóś z nie­go o panu wy­do­być.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: