Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Klawisze - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
24 sierpnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Klawisze - ebook

Więzienie funkcjonuje według własnego kodeksu postępowania, któremu podlegają wszyscy przebywający za jego murami. Z jednej strony krat osadzeni, często w nieludzkich warunkach, przeludnionych celach, zapomniani przez władze. Z drugiej – funkcjonariusze zobowiązani do ich nadzorowania.

Drauzio Varella ukazuje więzienną codzienność z perspektywy tych drugich – „klawiszy”, nieszanowanych zarówno przez więźniów, jak i przez policję. Ludzi, którzy niejednokrotnie tylko tym różnią się od skazanych, że wolno im co dzień wychodzić na wolność.

Więzienne rebelie, nielojalni współpracownicy, solidarność, egoizm, akty tchórzostwa i bohaterstwa. Varella, naoczny świadek dziesiątek więziennych wydarzeń i przyjaciel wielu strażników karnych, zdaje czytelnikowi bezpośrednią i wstrząsającą relację z tego, jak funkcją brazylijskie zakłady penitencjarne.

"W Carandiru klawisz i bandyta pochodzą z tych samych dzielnic nędzy. Klawisz, tak jak osadzony, walczy, by przeżyć. W razie buntu policja z karabinami i psami nie zada sobie trudu, by odróżnić go od bandyty. Klawisz zarabia źle. Jeśli zechce dorobić, szmuglując dragi – stanie po drugiej stronie krat. „Prędzej wielbłąd przejdzie przez dziurkę od klucza, niż trafi tu bogaty”. Ale przez lata przychodzi tu lekarz – wolontariusz. Drauzio Varella. "Klawisz" to jego druga po "Ostatnim kręgu" część trylogii więziennej. Po lekturze zastanawiam się tylko: jak zrobić tyle wartościowych rzeczy w życiu? Jak zrobić je tak dobrze? I jak jeszcze tak dobrze o nich napisać?" Aleksandra Szyłło, „Gazeta Wyborcza“

"„Klawisze” to powrót do tematu, który Varellę fascynuje – do więziennej codzienności, tym razem relacjonowanej nie przez więźniów, lecz przez ludzi zobowiązanych do utrzymywania porządku za kratami." Nahima Maciel, „Correio Braziliense”

"Ciągłe obcowanie z przemocą, zarówno wśród więźniów mających na koncie drobne wykroczenia, jak i tych skazanych za gwałty i morderstwa, kształtuje charakter strażników więziennych, nierzadko czyniąc ich specjalistami od psychologii i relacji społecznych. […] Varella opowiada też o ich dramatach, gdy więzienna przemoc wykoślawia życie prywatne – niektórzy pogrążają się w alkoholizmie albo dopuszczają cudzołóstwa, próbując odreagować nieustanny stres towarzyszący im w pracy." Ubiratan Brasil, „O Estado de São Paulo”

"Rozgłos, jaki wywołała książka "Ostatni krąg", sprawił, że Varella postanowił nigdy więcej nie pisać o brazylijskim więziennictwie. Zmienił jednak zdanie dzięki opowieści usłyszanej przy knajpianym stoliku podczas jednego ze spotkań pracowników zlikwidowanego więzienia Carandiru w São Paulo. To barowe zgromadzenie, zwane przez uczestników „radą wódkownictwa”, zainspirowało autora do rozwinięcia opowieści o największym więzieniu Ameryki Łacińskiej. Druga część, "Klawisze", oddaje głos strażnikom, zaś planowana trzecia, "Prisoneiras" [Więźniarki], ma stanowić relację z sześcioletniej pracy lekarskiej autora w stanowym więzieniu kobiecym." Marcia Abos, „O Globo”

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-363-6
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W serii ukazały się ostatnio:

Andrzej Muszyński Cyklon

Swietłana Aleksijewicz Czasy secondhand. Koniec czerwonego człowieka (wyd. 2)

Filip Springer Miedzianka. Historia znikania (wyd. 3 rozszerzone)

Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju

Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 4)

Peter Pomerantsev Jądro dziwności. Nowa Rosja

Swietłana Aleksijewicz Cynkowi chłopcy (wyd. 2)

Katarzyna Surmiak-Domańska Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość

Jean Hatzfeld Englebert z rwandyjskich wzgórz

Marcin Kącki Białystok. Biała siła, czarna pamięć

Bartek Sabela Wszystkie ziarna piasku

Anna Bikont My z Jedwabnego (wyd. 3)

Martin Schibbye, Johan Persson 438 dni. Nafta z Ogadenu i wojna przeciw dziennikarzom

Swietłana Aleksijewicz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety (wyd. 2)

Dariusz Rosiak Ziarno i krew. Podróż śladami bliskowschodnich chrześcijan

Piotr Lipiński Bicia nie trzeba było ich uczyć. Proces Humera i oficerów śledczych Urzędu Bezpieczeństwa (wyd. 2 popr. i rozszerz.)

Paweł Smoleński Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie

Wolfgang Bauer Przez morze. Z Syryjczykami do Europy

Cezary Łazarewicz Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka

Elizabeth Pisani Indonezja itd. Studium nieprawdopodobnego narodu

Beata Szady Ulica mnie woła. Życiorysy z Limy

Rana Dasgupta Delhi. Stolica ze złota i snu

Ed Vulliamy Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki (wyd. 2)

Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Armenia. Karawany śmierci

Katarzyna Kwiatkowska-Moskalewicz Zabić smoka. Ukraińskie rewolucje

Anna Sulińska Wniebowzięte. O stewardesach w PRL-u

Anjan Sundaram Złe wieści. Ostatni niezależni dziennikarze w Rwandzie

Ilona Wiśniewska Hen. Na północy Norwegii

Mur. 12 kawałków o Berlinie pod red. Agnieszki Wójcińskiej (wyd. 2 zmienione)

Iza Klementowska Szkielet białego słonia

Lidia Pańków Bloki w słońcu. Mała historia Ursynowa Północnego

Piotr Nesterowicz Każdy został człowiekiem

Dariusz Rosiak Żar. Oddech Afryki (wyd. 2 zmienione)

Anna Mateja Serce pasowało. Opowieść o polskiej transplantologii

Linda Polman Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej (wyd. 2)

Scott Carney Czerwony rynek. Na tropie handlarzy organów, złodziei kości, producentów krwi i porywaczy dzieci (wyd. 2)

Misha Glenny Nemezis. O człowieku z faweli i bitwie o Rio

Adam Hochschild Lustro o północy. Śladami Wielkiego Treku

Kate Brown Plutopia. Atomowe miasta i nieznane katastrofy nuklearne

W serii ukażą się m.in.:

Piotr Lipiński Cyrankiewicz. Wieczny premier

Aneta Prymaka-Oniszk Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcyTragiczny dzień

Araújo ma chód, akcent i mądrość starego Murzyna ze świątyni candomblé. Przyjaźnimy się od ponad dwudziestu lat, ale wciąż nie mam pewności, czy jego prostoduszny wygląd jest naturalny, czy po prostu z zawodową rzetelnością nieustannie go pielęgnuje jako kamuflaż, aby ukryć, że podczas rozmowy prowadzi wnikliwą obserwację otoczenia.

Drugiego października 1992 roku o siódmej rano obejrzał roś­liny na korytarzu, podlał dwie paprocie w doniczkach i wyszedł z domu jak co dzień. Na stacji Tatuapé złapał metro, przesiadł się na stacji Sé i ruszył dalej w stronę Santany. Za dziesięć ósma był gotów zająć stanowisko zastępcy szefa Pawilonu Osiem w zakładzie karnym znanym powszechnie jako Carandiru.

Kiedy Araújo przechodził przez portiernię, jego kolega, niski, krępy i nieogolony, rzucił ostrzegawczo:

– W Dziewiątce jest jakiś problemik. Zachowaj czujność.

Ponieważ w Pawilonie Osiem wszystko było w normie, przed południem Araújo w towarzystwie trzech kolegów przeszedł przez bramę dzielącą dwa pawilony, aby pomóc towarzyszom z Dziewiątki w rozwiązaniu wspomnianego problemiku. Panowała tam atmosfera tak ciężka, że przemknęło mu przez głowę: „Albo się grubo mylę, albo w tym pudle coś pęknie”.

Rzeczywiście, pękło. Wczesnym popołudniem więźniowie opanowali pawilon, splądrowali pomieszczenia administracji i wznieśli barykady za wewnętrzną bramą. Funkcjonariuszom z dziennej zmiany udało się szczęśliwie uciec, co nie zawsze podczas tego rodzaju zajść jest możliwe.

Gotowa była sceneria dla największej zbiorowej tragedii w historii brazylijskiego więziennictwa: masakry w Pawilonie Dziewięć.

W Ósemce Araújo zwołał dwunastu nieuzbrojonych funkcjonariuszy, którzy mieli za zadanie pilnować 1756 skazanych recydywistów, o tej porze dnia rozproszonych na wewnętrznym dziedzińcu i na boisku do gry w piłkę nożną między budynkiem pawilonu i murami.

Jako że Ósemka, położona w tylnej części więzienia, sąsiadowała z Dziewiątką, oddzielona od niej jedynie murem i żelazną furtką, grupa strażników uznała, że rozsądniej będzie ściągnąć do budynku wszystkich mężczyzn przebywających na boisku, aby mieć ich pod ścisłą kontrolą, bo jeśli grupy recydywistów się połączą, bunt rozpęta się w całym ośrodku karnym, jak to się już kiedyś zdarzyło.

Nie było to jednak proste przedsięwzięcie:

– Bo w takich sytuacjach skazani zaczynają się bardzo bać o swoje życie. A my, funkcjonariusze, podobnie.

Nie zdradzając oznak pośpiechu, zaczęli podchodzić kolejno do osób stojących w małych grupach na boisku i tłumaczyć im, że nic ich nie obchodzą cudze problemy, ale dla skazanych rozsądniej będzie przenieść się na wewnętrzny dziedziniec pawilonu, bo oddział szturmowy PM już jest na terenie więzienia i, jak to się działo podczas większości interwencji, mógłby ich także zaatakować, ścigając nieprzyjaciół, z którymi funkcjonariusze oddziałów szturmowych tylekroć mieli konflikty na ulicach miasta. Lepiej więc nie dawać im pretekstu.

Z wielkim trudem udało się około drugiej po południu zgromadzić wszystkich na wewnętrznym dziedzińcu. Kiedy w Dziewiątce zaczęły płonąć materace i meble, Araújo zwołał najbardziej doświadczonych strażników do salki kierownictwa pawilonu:

– Grupę stanowili oprócz mnie Osmar, Osvaldo, Silvão i Jeremias. Nie miało sensu ściąganie pozostałych, bo byli jeszcze w tej robocie zieloni. Stwierdziwszy, że sytuacja jest groźna, postanowiliśmy przekonać skazanych, aby wrócili na swoje piętra, bo chcieliśmy zamknąć kratę odcinającą wejście na parter.

Osmar był szefem Ósemki, a podczas urlopu, który miał zakończyć dopiero w najbliższy poniedziałek, zastępował go Araújo. Tamten piątek był ostatnim wolnym dniem Osmara, postanowił jednak zajrzeć do pawilonu, aby zobaczyć, co się zdarzyło podczas jego nieobecności:

– Taki miałem system: tuż przed końcem urlopu robiłem rundkę po więzieniu, aby pierwszego dnia w pracy być na bieżąco. Przez trzy lub cztery tygodnie dużo wody potrafi upłynąć pod mostem.

Posługując się argumentem, że sytuacja w sąsiednim pawilonie się pogarsza i jeśli więźniowie pozostaną na dziedzińcu, będą łatwym celem dla strzelającej z muru policji wojskowej, strażnicy zdołali ich przekonać do wejścia na piętra Ósemki.

Skazani, znalazłszy się na swoich piętrach, podjęli środki ostrożności typowe dla sytuacji kryzysowych: powyciągali z kryjówek noże. W takich wypadkach zawsze zaczynają się zbroić, nie tyle po to, by walczyć z policją, która wkracza do zakładu z psami i bronią maszynową – byłaby to walka dość nierówna – ile po to, by stawić czoło ewentualnym atakom wrogich im współwięźniów, którzy mogliby chcieć skorzystać z zamieszania.

Pięciu funkcjonariuszy ponownie zebrało się w salce. Osmar wpadł na pewien pomysł:

– Araújo, zrobimy tak: ty, ja, Osvaldo i Silvão rozchodzimy się po piętrach. Jeremias pilnuje bramy do Dziewiątki, a reszta zostaje tutaj, bo słabo zna bandyterkę. Spróbujemy wszystkich pozamykać, to jedyne wyjście. Jeśli policja tu wejdzie, zginie mnóstwo ludzi, łącznie z nami. Podczas akcji nie będą pytać, kto jest kim.

Plan był taki, aby wszystkich zamknąć w celach i nie prowokować policji wojskowej. Jak uzasadnić inwazję na pawilon, w którym panuje całkowity spokój?

Strategia ta miała sens, ale jak do niej przekonać każdego z blisko dwu tysięcy wystraszonych więźniów, zdenerwowanych i już formujących grupki na galeriach?

Nie wiadomo, kto wysunął rozsądniejszą propozycję: pozamykać więźniów, ale pęk kluczy zostawić przywódcom funkcyjnych, którzy zajmowali cele położone tuż obok wejścia na piętra, aby mogli uwolnić resztę, gdyby uznali to za konieczne. Co godzina któryś ze strażników miał przechodzić przez galerie i informować wszystkich o przebiegu wypadków.

Araújo udał się na piąte piętro, najbardziej problematyczne w całym więzieniu. Kiedy stanął przed okratowanym wejściem, zobaczył gromadę wzburzonych mężczyzn, zakapturzonych i z nożami w dłoniach:

– Tam było ponad sto noży, a jeden błyszczał jaśniej od drugiego. Pomyślałem sobie: o Boże, wspomóż mnie w tych opałach. A potem wszedłem do środka i powiedziałem: „Pogadajmy jak ludzie, pomyślmy trochę razem. Lepiej wszystkich pozamykać, wtedy pluton szturmowy nie będzie miał powodu wchodzić”.

Więźniom ten pomysł się nie spodobał, a jeden z nich krzyknął:

– Ziomki, nie wchodźmy w to. Zamkną nas, a potem porzucą pawilon na pastwę plutonu. Gliny wybiją nas tu jak kurczaki w kurniku.

Panowało takie zdenerwowanie, że wszyscy mówili równocześnie. Araújo, otoczony nożami, z których część była już niebezpiecznie blisko niego, zapewniał, że mogą mu zaufać, że już założył z kolegami kłódkę na bramie prowadzącej do Pawilonu Dziewięć, że umieścili tam na stałe strażnika i są zdecydowani nie dopuścić do inwazji PM.

Nie było przywódców, z którymi dałoby się negocjować; panowała ogłuszająca wrzawa. Wyglądało na to, że przedstawione argumenty nie odwiodą mężczyzn od zamiaru pozostania na galeriach, aby w razie potrzeby stawić opór policjantom. „Jeżeli mamy umrzeć, to przynajmniej niech to będzie w walce”, krzyczeli najbardziej rozjątrzeni. Niektórzy, z oczami wytrzeszczonymi od kokainy, grozili strażnikowi śmiercią, jeśli będzie się upierał przy zamykaniu ich w celach. W końcu zaczęli mu przytykać noże do piersi.

Otoczony gromadą rozjuszonych, zamaskowanych, uzbrojonych więźniów Araújo uznał, że wszystko może się zdarzyć; wystarczy, że któryś z bardziej porywczych zada mu cios. Po raz pierwszy w swojej karierze pomyślał, że może skończyć w kałuży krwi na korytarzu.

Niespodziewanie na krzesło wszedł Cidão, więzień o długim i bogatym bandyckim stażu, niezwykle szanowany przez współtowarzyszy. W pawilonie naprawiał instalacje elektryczne:

– Zróbmy, jak on radzi, jest szansa, że się uda. Siedzę tu od wielu lat i jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ten człowiek złamał słowo.

Najbardziej agresywny przedstawiciel grupy oponentów zagroził:

– Jeżeli pan nas pozamyka, a potem opuści pawilon, żaden klawisz z dziennej zmiany od dzisiaj nie będzie miał życia na ulicy.

Kiedy ostatni zatwardzialcy weszli do swoich cel, Araújo zaczął zamykać drzwi, posługując się pękiem kluczy. Wykonał już zadanie w połowie, gdy przyszedł mu z pomocą Silvão. On, Osmar i Osvaldo zdołali już pozamykać cele na niższych piętrach. Jeremias pilnował bramy z kłódką.

Ledwo skończyli, w sąsiednim pawilonie rozległy się pierwsze strzały. Zapadała noc. Zaskoczony Osmar powiedział:

– Najeżdżać Dziewiątkę po ciemku!? Stary, ci goście chyba zdurnieli.

Strażnicy dotrzymali słowa: co godzina jeden z nich wchodził na górę i informował celę po celi, że mimo odgłosów strzelaniny w Ósemce wszystko jest pod kontrolą, ale niech nikt nie ośmiela się podglądać przez okno, bo ryzykuje postrzał w głowę. Podzielili się wachtami i zawsze jeden czuwał przy bramie dzielącej Ósemkę od Dziewiątki, co okazało się bardzo przydatne, bo funkcjonariusze PM wielokrotnie rezygnowali z inwazji wobec niepodważalnego zapewnienia, że nie ma powodu, by pacyfikować pawilon, w którym panuje spokój.

Około ósmej wieczór strzały zaczęły cichnąć. Dwie godziny później spadł ulewny deszcz. Kiedy minęła północ, Osmar i Araújo postanowili wyjść poza teren zakładu:

– Wszędzie kłębili się PM wchodzący i wychodzący z rannymi, po drodze do kostnicy leżały dziesiątki zwłok. Powiedziałem do Osmara: „Wyobrażasz sobie, co by było, gdyby najechali Ósemkę?”.

Byli na czczo, ale nie odczuwali głodu ani senności.

– Poszliśmy do baru China i wypiliśmy po dwie wódki, aby rozjaśnić umysł.

Z rozjaśnionym umysłem ponownie zajęli swoje stanowiska i trwali na nich do rana. To był dzień wyborów. Poszli zagłosować, po czym wrócili, aby pomóc kolegom na pobojowisku, w miejscu tragedii. Araújo zobaczył coś, co miał zapamiętać do końca życia:

– Widziałem, jak gumowymi szczotkami zmiatano krew z korytarzy.Klawisze

Od dziecka fascynowałem się więzieniami. Zaraziłem się tą pasją dzięki audycjom radiowym i czarno-białym filmom, które miałem okazję oglądać w niedzielne przedpołudnia w kinach Brás, dawnej robotniczej dzielnicy São Paulo.

Filmy o więzieniu wywoływały u mnie tak silne emocje, że pamiętam je do dziś. W wieku dziesięciu lat widziałem Brutalną siłę, nakręcony w starym więzieniu film, w którym Burt Lancaster dowodził planem ucieczki, udaremnionej wskutek denuncjacji jednego z towarzyszy. Czterdzieści lat później obejrzałem film ponownie, tym razem na odtwarzaczu wideo: pamiętałem wszystkie sceny tak dokładnie, że byłem w stanie cytować kolejne kwestie bohaterów, zanim padły.

Brás było szare, z ciągnącymi się wzdłuż ulic blokami, nędznymi zaułkami pełnymi dzieci, fabrycznymi kominami, syrenami i wyposażonymi w wałówkę robotnikami w drodze do pracy. Włosi, Hiszpanie i Portugalczycy, uciekinierzy z trawionej wojnami i głodem Europy, tworzyli ludzki pejzaż osób przesiadujących w letnie wieczory na stołkach przed domami, rozprawiających o życiu w wioskach, w których przyszli na świat, i o wydarzeniach drugiej wojny światowej.

W tej przedtelewizyjnej epoce każdy, komu udało się zdobyć radio, uprzejmie dzielił się nim z sąsiadami. Rankiem w komunal­nych budynkach właściciel odbiornika ustawiał go w oknie, aby wszystkie kobiety mogły słuchać melodyjnych głosów cyklicznych słuchowisk Radia São Paulo, piorąc przy tym we wspólnej pralni na podwórzu, odkurzając, zamiatając i pastując podłogi w swoich mieszkaniach.

W środowe wieczory mój wujek Constantino w towarzystwie znajomych siadywał w kuchni, aby słuchać programu Zbrodnia nie popłaca Radia Record, gdzie przedstawiano w dramatycznym świetle perypetie najzuchwalszych przestępców miasta.

W krótkich spodenkach słuchałem z przyśpieszonym oddechem o przygodach Siedmiu Palców, Amleta Meneghettiego, Dioguinha, Rybiej Szczęki, Masakry, Pereiry Limy, Jorginha i Obietniczki, nieodmiennie wsadzanych za kratki przez gorliwą miejską policję gwoli nauki, że przestępcze życie nie popłaca.

Liberalne zasady wychowawcze wujka, który pozwalał mi na to swoiste uczestnictwo w dorosłym świecie, sprawiały, że nazajutrz stawałem się centrum uwagi okolicznej dzieciarni. Relacjonowałem zasłyszane historie z najdrobniejszymi szczegółami, śledząc reakcje publiki na opisy spektakularnych ucieczek po dachach w wykonaniu zwinnego jak kot Włocha Meneghettiego, wprawy Siedmiu Palców, który napadał na cudze domy o świcie, nie budząc mieszkańców, oraz perwersyjności przypisywanej Masakrze, który pytał ofiarę, czy woli strzał, czy uszczypnięcie, po czym tym, którzy wybrali drugą propozycję, rozrywał pępek kombinerkami.

Kiedy byłem nastolatkiem, pod koniec lat pięćdziesiątych, pojawił się w półświatku łotrzykowski typ bandyty, mieszanka złodzieja, dekadenta, przemytnika, handlarza marihuaną i amfetaminą, alfonsa i amatora domów gry. Byli to tacy przestępcy jak Hiroito, król Boca do Lixo, Nelsinho z Czterdziestkipiątki, Marynarz, Brandãozinho i Quinzinho, słynny gawędziarz – wszyscy prowadzili zakazaną działalność w rejonie ulic Vitória, Santa Ifigênia, Gusmões, Andradas i Protestantes.

W 1989 roku podczas kręcenia filmu dokumentalnego na temat AIDS trafiłem do zakładu karnego w São Paulo, starego Carandiru. Kiedy znalazłem się na terenie więzienia, ogarnęła mnie tak przemożna, dziecięca ekscytacja, że wróciłem tam dwa tygodnie później, aby porozmawiać z dyrektorem. Ustaliliśmy wtedy, że jako woluntariusz podejmę się u nich pracy, polegającej na świadczeniu pomocy medycznej i na działalności edukacyjnej. Praca ta pozwoliła mi poznać od podszewki życie największego więzienia Ameryki Łacińskiej, a zebrane tam doświadczenia opisałem w książce Ostatni krąg. Najniebezpieczniejsze więzienie Brazylii, przeniesionej potem na ekran przez Héctora Babenco.

Pracowałem w zakładzie jako lekarz ochotnik przez trzynaście lat, aż do wysadzenia Carandiru w powietrze u schyłku 2002 roku. Z początku moje relacje z pracownikami służby więziennej były bardzo trudne; nie dlatego że mnie źle traktowali, przeciwnie, byli uprzejmi i pomocni, ale nie darzyli mnie zaufaniem. Kiedy się do nich zbliżałem, zmieniali temat rozmowy, rzucali sobie tajemnicze spojrzenia i niezrozumiałe uwagi albo się rozchodzili. W najlepszym wypadku zachowywali się tak, jakby mieli do czynienia z dziwadłem. Wielokrotnie pytano mnie, czy należę do jakiejś organizacji pozarządowej albo zajmującej się obroną praw człowieka, czy uczestniczę w akcji duszpasterstwa więziennego lub zamierzam kandydować na posła.

Ich nieufność była uzasadniona. Obcy stwarzają problemy w więzieniach – zamkniętych społecznych enklawach, rządzących się według niepisanego kodeksu praw, tak złożonego, że przewiduje wszelkie możliwe zdarzenia bez potrzeby sporządzania jakiegokolwiek dokumentu. Nowicjusz jest przede wszystkim naiwniakiem w tym mikrokosmosie, w którym uważna interpretacja faktów wymaga czujnego spojrzenia twardych mężczyzn.

Z biegiem lat zawarłem w tym środowisku przyjaźnie, a niektóre z nich stały się z czasem całkiem bliskie. Dwa powody przyczyniły się do tego, że zaakceptowali mnie i uznali za osobę ze środowiska, bądź „z systemu”, jak określają pracowników służby więziennej.

Pierwszy powód to działalność medyczna. Strażnicy zarabiają mało i są zdani na usługi państwowych przychodni i szpitali. Straciłem już rachubę, ile na ich prośbę przeprowadziłem badań, ilu porad udzieliłem w sprawie zdrowia ich krewnych i ile razy starałem się dla nich załatwić hospitalizację i leczenie, często bezskutecznie.

Drugi powód dotyczy nieco mniej szlachetnej działalności. Charakter pracy strażników więziennych sprawia, że ich kondycja nie bardzo odbiega od kondycji samych więźniów. Jedyna różnica polega na tym, że pod wieczór swobodnie opuszczają teren zakładu, kiedy to wizyta w knajpie oferuje trudną do odparcia ulgę po goryczach dnia pracy.

Na początku lat dziewięćdziesiątych, o skwarnym amazońskim zmierzchu zakończywszy doglądanie chorych, zaprosiłem Waldemara Gonçalvesa, funkcjonariusza kierującego w ośrodku Wydziałem Sportu, na zimne piwo do Alcatraz, baru przy alei Cruzeiro do Sul, naprzeciwko zakładu. Było to pierwsze z cyklu spotkań po pracy, w których z czasem brało udział coraz więcej uczestników.

W 2002 roku, w dniach poprzedzających wyburzenie zakładu, przeczuwałem, że te wesołe spotkania dobiegają końca. Biuro do spraw Więziennictwa, w tamtym czasie prowadzone przez doktora Nagashiego Furukawę, uważało Carandiru za wrzód rzucający złe światło na ogólny obraz ośrodków karnych w stanie São Paulo i na politykę penitencjarną władz stanowych. W efekcie za priorytet uznano budowę ośrodków tymczasowego odosobnienia oraz pomniejszych więzień, rozsianych we wszystkich częściach miasta i stanu. Funkcjonariusze, którzy przez tyle lat pilnowali ponad siedmiu tysięcy więźniów w najgorszych warunkach pracy, jakie można sobie wyobrazić, stali się nagle personae non gratae; traktowanymi niemal tak samo jak skorumpowane męty i oprawcy, których należy wyplenić z systemu penitencjarnego.

Byłem ogarnięty tymi przeczuciami podczas jednego z ostatnich naszych spotkań przed wypadkami drugiego października, więc zawarliśmy umowę, że cokolwiek się stanie, będziemy nadal spotykać się przy barowym stoliku co dwa lub co trzy tygodnie. Była to mądra decyzja, bo Biuro do spraw Więziennictwa wobec prawnej niemożności zwolnienia tych ludzi z pracy postanowiło przenieść ich do innych więzień stanowych. Funkcjonariusze z wieloletnim doświadczeniem, zdolni utrzymać spokój w pawilonach z ponad tysiącem recydywistów, zduszać bunty bez użycia broni i radzić sobie z najbardziej agresywnymi przestępcami wyłącznie perswazją, zostali napiętnowani i odcięci od kontaktów ze skazanymi, przeniesieni na podrzędne stanowiska podległe niedoświadczonym kolegom z ośrodków tymczasowego odosobnienia lub do jałowej papierkowej roboty za biurkiem.

W 2002 roku, kiedy zakład wyburzono, Guilherme Rodrigues zaproponował mi, bym rozpoczął posługę medyczną w więzieniu stanowym, budynku zaprojektowanym przez architekta Ramosa de Azevedo w latach dwudziestych, dziś na liście historycznych zabytków dziedzictwa narodowego. Wybrałem ten ośrodek, ponieważ był tam łatwy dojazd metrem, przebywały w nim ponad trzy tysiące więźniów i kierowany był przez doktora Maurícia Guarnieriego, z którym pracowałem w Carandiru.

Położony na tyłach kompleksu Carandiru, przy alei Ataliby Leonela, Stanowy Zakład Penitencjarny był niegdyś dumą miasta. W latach dwudziestych, trzydziestych i czterdziestych dwudziestego wieku absolutnie wszyscy znamienici goście zabierani byli na zwiedzanie pomieszczeń więzienia, uważanego wówczas za międzynarodowy wzór tego rodzaju instytucji nie tylko ze względu na rozwiązania architektoniczne, ale i na filozofię „reedukacji” skazanych opartą na dwumianie „cisza i praca”. Budynek ma trzy czteropiętrowe pawilony, na każdym piętrze centralna galeria dzieli cele na dwa skrzydła, parzyste i nieparzyste, zwieńczone na końcu warsztatem. Na tyłach mieszczą się też obszerna sala kinowa, boisko do piłki nożnej i teren uprawy roślin.

Kiedy tam trafiłem, wyczuwało się atmosferę jawnego upadku: ściany przeżarte wilgocią, wybebeszona i niemiłosiernie połatana sieć przewodów elektrycznych, zardzewiałe kraty, stare kino w ruinie, po grządkach ani śladu, boiska futbolowe wyłączone z użycia z obawy przed inwazjami z powietrza. Cele, zaprojektowane jako pojedyncze, mieściły po dwie osoby, co i tak stwarzało sytuację nieporównywalnie lepszą od tej, jaka panowała w zbiorowych celach Carandiru i ośrodków tymczasowego odosobnienia.

Strażnicy więzienni o długim stażu ubolewali nad tym rozpadem. Jak powiedział w 2000 roku Guilherme Rodrigues, były dyrektor ośrodka: „W przeszłości to było cacuszko, wszystko czyściutkie, elegancko zorganizowane. Aż przyjemnie się tu pracowało. Rano przychodziliśmy do pracy w szyku wojskowym, każdy funkcjonariusz trzymał rękę na ramieniu tego, który szedł przed nim, niczym jakaś armia”.

Trzy lata później rozpoczęto likwidację ośrodka. Liczba aresztowanych na terenie stanu kobiet rosła w takim tempie, że władze postanowiły urządzić tam więzienie kobiece. Kiedy zaczęły się transfery mężczyzn, zdecydowałem się odejść. Już oglądałem ten film w Carandiru: opustoszałe galerie, rezonujące głosy, przybici więźniowie, pozbawieni motywacji strażnicy wypełniający swoją rutynę w rytmie wlokących się dni, grobowe noce. Trudno sobie wyobrazić bardziej ponure otoczenie.

Po zakończeniu pracy w więzieniu stanowym zacząłem przyjmować chorych w ośrodku tymczasowego odosobnienia w Vila Independência, przy drodze do São Caetano, dokąd przeniesiono funkcjonariusza Waldemara Gonçalvesa, moją prawą rękę podczas pracy z więźniami jeszcze w Carandiru.

Czasy były inne, zmieniły się też obyczaje. W dniu, kiedy się pojawiłem, chciałem się dostać do trzeciego rzędu cel, położonego na tyłach budynku, aby poznać sytuację i porozmawiać z zakwaterowanymi w nich więźniami. Wybrałem tylny korytarz, bo w każdym więzieniu w rejonach najbardziej odleg­łych od administracji panują zawsze najgorsze warunki zdrowotne i przebywają tam najgroźniejsi przestępcy. Mniej więcej tak jak w szkolnych klasach – największe łobuzy starają się siadać jak najdalej od nauczyciela.

Funkcjonariusz urzędujący na galerii, z której można było się dostać do tych cel, przeprosił mnie, informując, że wpuści mnie tylko w towarzystwie szefa Wydziału Dyscypliny. Nic nie pomogły wyjaśnienia, że nawykłem do przebywania wśród więźniów, że pracuję w więzieniach od ponad piętnastu lat, że jestem już znany w gangsterskim światku i nic mi się nie stanie. Rozkaz to rozkaz.

Kiedy dyrektor się pojawił i otwarto obie bramki tworzące klatkę, która prowadzi na korytarz, drobny więzień z kaleką nogą wrzasnął tuż przy kracie: „Policja w więzieniu!”, a jego okrzyk kilkakrotnie powtórzyły głosy z głębi korytarza.

W tej części budynku cele ciągnęły się w dwóch rzędach przedzielonych maleńkim boiskiem do halowej piłki nożnej, którego linie boczne sięgały krat. We wszystkich tych celach, zaprojektowanych jako ośmioosobowe, stłoczono piętnastu, dwudziestu, a czasem więcej więźniów, wskutek czego nowo przybyli zmuszeni byli przez długie tygodnie spać na ziemi – „na plaży”, jak to się określa w lokalnym żargonie. Tysiąc razy lepiej było odsiadywać wyrok w starym Carandiru – z boiskami futbolowymi i otwartymi przestrzeniami, gdzie pozwalano przechadzać się przez cały dzień – niż spędzać życie bezczynnie w ciżbie ludzi wciśniętych między betonowe ściany ośrodków zbudowanych po to, aby zastąpić Carandiru.

Podobnie jak w innych więzieniach zdominowanych przez frakcję, która przejęła władzę nad zakładami karnymi stanu São Paulo na początku lat dziewięćdziesiątych, w Vila Independência strażnicy wchodzili na korytarze tylko o zmierzchu, aby pozamykać cele, oraz o ósmej rano, aby je pootwierać. Przez resztę czasu cały teren od klatki przy wejściu aż po korytarze i wnętrza cel pozostawał pod rządami przywódców poszczególnych skrzydeł, tak zwanych pilotów, oraz ich pomocników. Napotkanie tam funkcjonariusza rozmawiającego na środku galerii z więźniem, jak to się zdarzało w Carandiru i w więzieniu stanowym, było nie do pomyślenia; to już po prostu należało do przeszłości. Po to, aby porozmawiać z jakimś strażnikiem czy choćby pójść do lekarza, więzień potrzebował wyraźnej zgody pilota, bez której wszelkie tego rodzaju kontakty uznano by za podejrzane, podlegające przykładnej karze zgodnej z kodeksem przestępczego świata.

Wychodząc, spotkałem funkcjonariusza, który przez długie lata pracował w Carandiru. Kiedy spytałem go, co robi tutaj, odparł:

– Zamykam i otwieram wejściową bramę.

– Człowiek z takim doświadczeniem w roli nowicjusza?

– Takie czasy, doktorze.

Zajmowałem się więźniami w tym ośrodku niecały rok. Zrezygnowałem, ponieważ sprzeciwiano się udziałowi Waldemara w mojej pracy, uzasadniając to faktem, że nie należy do służby zdrowia.

Przez cały ten okres pozostaliśmy wierni obietnicy złożonej sobie przed masakrą: regularnie co dwa, trzy tygodnie zbieraliśmy się przy piwie, aby posłuchać więziennych historii i trochę się pośmiać. Ze względu na rodzinne i zawodowe obowiązki liczba uczestników tych spotkań wahała się od pięciu do piętnastu; razem stanowiliśmy samozwańczą Radę Wódkownictwa, swoisty odpowiednik Rady Więziennictwa powołanej przez władze systemu.

Po raz pierwszy od szesnastu lat spędziłem osiem miesięcy z dala od więzień. Moje dni w tym okresie wydawały się niepełne i to nieprzyjemne wrażenie łagodziły jedynie zebrania naszej grupy w barach i restauracjach na peryferiach miasta. Zacząłem myśleć, że nigdy nie wrócę, że nie ma już miejsca na taką pracę, jaką zwykłem wykonywać. Być może powinienem się po prostu przystosować do nowej sytuacji – więzienia, tak jak ludzie, też z czasem się zmieniają.

Nie byłem nieszczęśliwy ani nie miałem poczucia klęski. Obowiązki onkologa prowadzącego ruchomą klinikę, wyprawy nad Rio Negro w ramach projektu badawczego, artykuły, które pisuję do gazet i czasopism, oraz medyczne programy edukacyjne dla telewizji i tak zajmowały cały mój czas. Problem polegał na tym, że brak kontaktów z ludźmi marginesu czynił moje życie uboższym. Byłem bardzo mocno zaangażowany w ten mikrokosmos, porzucenie go oznaczało zgodę na spędzenie reszty życia na obcowaniu wyłącznie z ludźmi z mojej grupy społecznej, wyznającymi wartości podobne do moich; bez możliwości skonfrontowania się z tym, co skrajnie odmienne, z przeciwieństwem życia, które wiodę, z najbardziej haniebnym obliczem nierówności społecznej, bez opowieści, których nie zdołałaby zrodzić najbujniejsza wyobraźnia pisarska, bez poznawania wzgardzonych peryferii społeczeństwa, które udaje, że one nie istnieją, bez tych niechcianych ludzi tworzących armię przegranych, którzy pewnego dnia zdecydowali się popełnić przestępstwo, aby spełnić swoje marzenia, i skończyli w którymś z brazylijskich więzień.

Niespodziewany kryzys odmienił bieg wydarzeń. W 2006 roku nastąpiła seria buntów, w wyniku których uległo zniszczeniu kilka więzień w São Paulo. Ledwie przeniesiono buntowników w bezpieczniejsze miejsca, natychmiast wybuchały zamieszki w innych punktach zapalnych, co stwarzało logistyczne trudności w pomieszczeniu stale rosnącej liczby osób w i tak już przepełnionych zakładach karnych oraz powodowało finansowe straty dla państwa. Stało się oczywiste, że chodzi o zaplanowaną strategię realizowaną przez przywódczą grupę przestępczą, która chce rzucić wyzwanie władzy i zastraszyć społeczeństwo.

W końcu w maju 2006 roku zbrojne grupy podpaliły kilka autobusów oraz zamordowały wielu policjantów i strażników więziennych, siejąc panikę w całym mieście. Akcja zaplanowana w celach więzień o najwyższym poziomie bezpieczeństwa osiągnęła swój cel: pod wieczór przerażona ludność miasta rzuciła wszystko i popędziła do domów, a São Paulo sparaliżował jeden z największych korków w historii. Kiedy w tamten poniedziałek zapadał zmrok, wędrowałem ulicami miasta, nie napotykając żywej duszy.

Reakcja była natychmiastowa: policja rozpoczęła polowanie na inicjatorów zajść. Efekt – wiele ofiar śmiertelnych. W zniszczonym więzieniu w mieście Araraquara, zamiast zwyczajowo przenieść wichrzycieli, bramy zaspawano, a mężczyzn zgromadzono na niewielkiej otwartej przestrzeni, która przetrwała pożary rozszalałej rebelii. Nie starczało miejsca, aby wszyscy więźniowie mogli się położyć równocześnie, spali więc na raty, jedzenie spuszczano im na platformie za pomocą bloczka zamontowanego na murze, a załatwiali się do plastikowych torebek. Spędzili trzy miesiące pod gołym niebem, zimą, czekając, aż zakład zostanie odbudowany.

Jednym ze środków zaradczych podjętych przez władze było postawienie na czele Biura do spraw Więziennictwa doktora Ferreiry Pinto, zdeterminowanego działacza sądownictwa wojskowego, organizatora akcji pacyfikacyjnej w Araraquarze, który szybko zastosował środki konieczne do odzyskania kontroli nad więzieniami. Między innymi mianował swoim pomocnikiem doktora Lourivala Gomesa, człowieka od wielu lat pracującego w systemie penitencjarnym, niezwykle szanowanego przez kolegów i mojego znajomego z czasów Carandiru. W ramach podjętej wówczas reorganizacji więziennictwa obsadzono na strategicznych stanowiskach najbardziej doświadczone osoby, ściągnięte w tym celu z najróżniejszych zakątków stanu. Wielu z tych funkcjonariuszy pracowało w dawnym zakładzie, a niektórzy z nich byli pilnymi uczestnikami naszych barowych zebrań.

Nie trzeba mnie było długo namawiać do powrotu. Poprosiłem tylko, aby wybrano ośrodek z najnędzniejszą opieką medyczną, położony niezbyt daleko i aby towarzyszył mi Waldemar, mój wieloletni wspólnik.

Kilka dni później wezwano mnie i poinformowano, że główne więzienie kobiece, obecnie mieszczące się w budynku zaprojektowanym przez Ramosa de Azevedo, gdzie pracowałem po masakrze w Carandiru, zarządzane jest przez organizację pozarządową, która właśnie się wycofuje i zabiera ze sobą personel medyczny.

Z początku byłem zaskoczony. Kiedy zapytano mnie, czy jest jakiś problem, nie ważąc słów, odparłem:

– Rzecz w tym, że nie mam doświadczenia z kobietami.

Takie stwierdzenie było w tym środowisku fatalną nieostrożnością. Obecnie już od sześciu lat zajmuję się chorymi więźniarkami, a nadal zdarza się, że jakiś żartowniś pyta, czy już się odzwyczaiłem od mężczyzn.

W roku 2012 minęły dwadzieścia trzy lata mojej ochotniczej posługi medycznej w więzieniach. W sumie otrzymałem coś znacznie cenniejszego niż czas, który poświęciłem tej pracy. Doświadczenie zdobyte podczas obcowania ze skazanymi kobietami i mężczyznami, z historiami ich życia, z brazylijskimi realiami społecznymi oraz ze sposobem życia i myślenia służby więziennej radykalnie zmieniło mój sposób postrzegania kraju, w którym żyję, i rozumienia zawiłych meandrów ludzkiej kondycji.

W Ostatnim kręgu opisałem życie w więzieniu widziane oczyma lekarza zajmującego się zdrowiem mężczyzn zmuszonych odsiadywać wyrok w zatłoczonych klatkach, jakby brali udział w jakimś makabrycznym eksperymencie. Teraz, trzynaście lat później, spróbuję zrobić to samo, ale z perspektywy ludzi, którzy spędzają życie na pilnowaniu więźniów.

Zamieszczone poniżej opowieści o bohaterstwie, aktach wspaniałomyślności lub tchórzostwa, korupcji, praktykach tortur, rezygnacji z prywaty na rzecz innych, niegodziwościach albo o wielkim poświęceniu w służbie publicznej są wynikiem moich obserwacji lub zostały mi opowiedziane przez samych strażników.

Z przyczyn etycznych i z konieczności ochrony tożsamości tych, którzy nadal są funkcjonariuszami publicznymi, opisane zdarzenia nie zawsze zostały przypisane postaciom, które je zrelacjonowały.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected], [email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa,

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków, tel. +48 12 432 08 52,

[email protected]

Wołowiec 2016

Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: