Klinika śmierci - ebook
Klinika śmierci - ebook
Sara Lowell i Michael Silverman są ulubieńcami mediów. Błyskotliwa, seksowna dziennikarka telewizyjna, prezenterka popularnego talk show NewsFlash , wprost uwielbiana przez widzów, i jej mąż, znany koszykarz New York Nicks, gwiazda ligi NBA. Sara spodziewa się dziecka; wydaje się, że nic nie może zakłócić jej szczęścia. Niespodziewanie Michael trafia do szpitala z objawami silnego bólu brzucha. Dokładna diagnoza nie pozostawia wątpliwości – to AIDS. Ich przyjaciel, doktor Harvey Riker, dzieli się z Sarą poufną informacją – jego nowojorski ośrodek medyczny jest o krok od opracowania skutecznej procedury leczenia tej strasznej choroby. Klinika pilnie potrzebuje środków na prowadzenie badań – niestety ktoś brutalnie próbuje storpedować jej działalność. Wspólnik Rikera został zamordowany, a jego śmierć upozorowano na samobójstwo. Pacjenci kliniki, jeden po drugim giną w makabrycznych okolicznościach z ręki seryjnego zabójcy. Nikt nie jest bezpieczny – ani Michael, ani Sara, ani lekarze, ani nawet prowadzący dochodzenie młody policjant Max Bernstein...
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7885-086-1 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Współczesny pisarz amerykański, który uznanie w kręgu miłośników literatury sensacyjnej zdobył trzecią książką Bez skrupułów, opublikowaną w 1995. Jako pierwszy współczesny autor otrzymał trzy prestiżowe nagrody literackie przyznawane w kategorii powieści kryminalnej, w tym najważniejszą – Edgar Poe Award. Światowa popularność Cobena zaczęła się w 2001 od thrillera Nie mów nikomu, bestsellera w USA i Europie (zekranizowanego w 2006 przez Guillaume’a Caneta; obecnie w USA powstaje remake). Kolejne powieści, za które otrzymał wielomilionowe zaliczki od wydawców, m.in. Bez pożegnania, Niewinny, W głębi lasu, Zaginiona, Na gorącym uczynku, Wszyscy mamy tajemnice, Schronienie, Zostań przy mnie i Seconds Away uczyniły go megagwiazdą gatunku i jednym z najchętniej czytanych autorów, także w Polsce. W marcu 2013 ukazał się jego nowy thriller Six Years.
www.harlancoben.comTego autora
NIE MÓW NIKOMU
BEZ POŻEGNANIA
JEDYNA SZANSA
TYLKO JEDNO SPOJRZENIE
NIEWINNY
W GŁĘBI LASU
ZACHOWAJ SPOKÓJ
MISTYFIKACJA
NA GORĄCYM UCZYNKU
KLINIKA ŚMIERCI
ZOSTAŃ PRZY MNIE
SZEŚĆ LAT PÓŹNIEJ
Jako współautor
AŻ ŚMIERĆ NAS ROZŁĄCZY
NAJLEPSZE AMERYKAŃSKIE OPOWIADANIA KRYMINALNE 2011
z Myronem Bolitarem
BEZ SKRUPUŁÓW
KRÓTKA PIŁKA
BEZ ŚLADU
BŁĘKITNA KREW
JEDEN FAŁSZYWY RUCH
OSTATNI SZCZEGÓŁ
NAJCZARNIEJSZY STRACH
OBIECAJ MI
ZAGINIONA
WSZYSCY MAMY TAJEMNICE
SCHRONIENIE
KILKA SEKUND OD ŚMIERCIWstęp
No dobrze, jeśli to moja pierwsza powieść, po którą sięgnęliście, nie czytajcie jej. Zwróćcie ją. Weźcie inną. Nie ma problemu, zaczekam.
Jeżeli jednak dalej czytacie, to musicie wiedzieć, że nie zajrzałem do Kliniki śmierci od dwudziestu lat. Nie chciałem poprawiać tej książki, żeby wydać ją jako nową powieść. Nie cierpię, gdy pisarze tak robią. A więc – źle czy dobrze – jest to dokładnie ta książka, którą napisałem, gdy miałem dwadzieścia kilka lat. Gdy byłem naiwnym chłopakiem pracującym w branży turystycznej, który się zastanawiał, czy powinien iść w ślady ojca i brata, a więc (ciarki na plecach) studiować prawo.
Surowo oceniam tę książkę, ale czy nie jest tak, że wszyscy surowo oceniamy swoje wczesne dokonania? Przypominacie sobie tę rozprawkę, którą napisaliście w szkole – tę, za którą dostaliście piątkę z plusem i którą nauczycielka oceniła „celująco”? Pewnego dnia przetrząsacie szufladę i znajdujecie ten tekst, czytacie go, serce wam zamiera i myślicie: „Rany, ale miałem wtedy siano w głowie”. Tak właśnie bywa z wczesnymi powieściami.
Z pewnych fragmentów tej książki przebija kaznodziejski ton i co nieco wydaje się dziś przestarzałe (choć, prawdę mówiąc, chciałbym, żeby poruszane w niej problemy medyczne bezpowrotnie odeszły w przeszłość, ale to inna sprawa). Być może pomyślicie, że część fabuły osnuta jest na kanwie autentycznych wydarzeń. Nie jest. Książka powstała wcześniej. Nie dodam nic więcej, bo zepsułbym wam zabawę.
Na końcu chciałem wyznać, że kocham tę powieść pomimo jej wad. W Klinice śmierci jest energia i gotowość do podejmowania ryzyka – cechy, które być może zatraciłem. Nie jestem już tym samym facetem, ale to żaden grzech. Zawsze się zmieniamy w naszych pasjach i pracy. I dobrze.
Miłej lektury.
Harlan CobenProlog
PIĄTEK, 30 SIERPNIA
Doktor Bruce Grey próbował zwolnić kroku. Najchętniej popędziłby ile sił w nogach po brudnej posadzce hali przylotów międzynarodowego lotniska imienia Kennedy’ego i mijając odprawę celną, wybiegł z terminalu w parną noc. Zwalczył jednak tę pokusę. Szedł równym krokiem, spoglądając nerwowo na boki. Przystawał co chwila i kręcąc głową – jakby miał zesztywniałą szyję – zerkał ukradkiem przez ramię, by się upewnić, że nie jest śledzony.
Przestań! – upomniał siebie w duchu. Przestań się zachowywać jak niewydarzony James Bond. W dodatku trzęsiesz się jak galareta. Na miłość boską, zwracasz na siebie uwagę. Masz wszystko wypisane na twarzy.
Przechodząc obok taśmociągu z bagażami, skinął uprzejmie głową w kierunku niewysokiej starszej kobiety, która siedziała wcześniej obok niego w samolocie. Przez całą podróż gadała jak najęta o swojej rodzinie, zamiłowaniu do latania i ostatniej wycieczce za ocean. Była miła, ot, po prostu zwykła staruszka, ale Bruce zamknął oczy, udając, że śpi, bo pragnął spokoju i wypoczynku. Sen jednak nie nadszedł.
A może to nie jest żadna babcia, Brusiu? Może ona cię śledzi…?
Potrząsnął głową, żeby odpędzić tę myśl. Miał już kręćka od tego wszystkiego. Najpierw był przekonany, że śledzi go ten brodacz siedzący w samolocie. Potem stojący w budce telefonicznej dryblas z zaczesanymi do tyłu włosami, w garniturze od Armaniego. No i ta ładna blondynka przy wyjściu z terminalu. Ona też go śledziła.
A teraz stara babcia.
Weź się w garść – powtarzał sobie w duchu. Paranoja nic tu nie pomoże, kolego. Najważniejsze to mieć jasny umysł.
Podszedł do odprawy celnej.
– Kontrola paszportowa.
Wyjął paszport.
– Nie ma pan bagażu?
Pokręcił głową.
– Nie. Tylko podręczny.
Celnik spojrzał na zdjęcie w paszporcie.
– Niezbyt pan podobny – stwierdził.
Bruce próbował się uśmiechnąć, ale usta ani drgnęły. Było strasznie parno. Koszula lepiła mu się do pleców, poluźniony krawat prawie się rozwiązał, a na czoło wystąpiły krople potu.
– No bo… No bo… Trochę się zmieniłem.
– Trochę?! Na tym zdjęciu jest pan brunetem i ma pan brodę.
– Wiem, ale…
– A przede mną stoi gładko ogolony blondyn.
– No właśnie mówię, że się trochę zmieniłem…
Na szczęście na fotografii nie widać koloru oczu, bo spytałbyś, dlaczego z piwnych zrobiły się niebieskie, pomyślał.
Celnik patrzył na Bruce’a podejrzliwie.
– Podróżował pan służbowo czy w celach turystycznych?
– W celach turystycznych.
– I zawsze wyjeżdża pan bez bagażu?
Bruce przełknął ślinę i wzruszył ramionami.
– Nie znoszę czekać na odbiór walizek – odparł.
Celnik popatrzył znowu na zdjęcie, a potem na Greya.
– Proszę otworzyć bagaż.
Trzęsącymi się rękami Bruce zaczął wprowadzać szyfr w zamku. Udało mu się dopiero za trzecim razem i wreszcie odblokował zatrzask.
– Proszę.
Celnik zmrużył oczy i zaczął szperać w torbie.
– Co to? – spytał.
Bruce wstrzymał oddech.
– Dokumenty – wydukał drżącym głosem.
– Widzę. Jakie dokumenty?
– Jestem lekarzem. W wolnych chwilach przeglądałem dokumentację medyczną kilku pacjentów.
– Zawsze pan tak robi, gdy jedzie pan na urlop?
– Nie zawsze.
– Jaką pan ma specjalizację?
– Interna w szpitalu uniwersyteckim, w Columbia Presbyterian – odparł Bruce, zatajając, że jest także epidemiologiem.
– Rozumiem. Chciałbym, żeby mój lekarz tak się przejmował swoimi pacjentami.
Znów próbował się uśmiechnąć, ale i tym razem mu się nie udało.
– A ta zaklejona koperta?
Stężał.
– Słucham?
– Pytam o tę dużą szarą kopertę.
Zrobił niewinną minę.
– Ach, to. W środku są informacje medyczne, które muszę przesłać koledze.
Celnik wbił spojrzenie w przekrwione oczy Bruce’a.
– No tak – odparł po chwili i włożył kopertę z powrotem do torby. Poszperał jeszcze chwilę w zawartości, a potem podpisał deklarację celną. – Proszę, oto pański paszport i deklaracja. Trzeba ją oddać urzędniczce przy wyjściu.
Bruce wziął torbę.
– Dziękuję.
– Jeszcze jedno, panie doktorze.
– Tak?
– Może powinien się pan zobaczyć z jakimś kolegą po fachu. Proszę wybaczyć, bo nie jestem lekarzem, ale według mnie wygląda pan okropnie.
– Tak zrobię.
Bruce ruszył przed siebie. Po paru sekundach zerknął do tyłu. Starsza kobieta wciąż czekała na bagaż. Brodacz i ładna blondynka zniknęli. Dryblas w garniturze od Armaniego ciągle rozmawiał przez telefon.
Szedł do wyjścia. W prawej ręce trzymał torbę, lewą otarł twarz. Oddał deklarację i wyszedł przez rozsuwające się szklane drzwi. Przed sobą zobaczył skupisko uważnych twarzy. Ludzie stawali na palcach i wyciągali szyje, a gdy w dwuskrzydłowych drzwiach ukazywała się nieznajoma postać, rozczarowani opuszczali głowy.
Wyminął ludzi czekających na przyjaciół i krewnych oraz grupkę znudzonych szoferów trzymających kartki z nazwiskami przylatujących gości. Podszedł do stanowiska Japan Airlines po prawej stronie.
– Czy jest gdzieś tutaj skrzynka na listy? – spytał.
– Tam dalej – odparła kobieta. – Przy Air France.
– Dziękuję.
Mijając pojemnik na śmieci, swobodnym ruchem wrzucił do niego podartą kartę pokładową. Wydawało mu się, że jest bardzo sprytny, bo zarezerwował lot na fałszywe nazwisko – zmienił jednak zdanie o sobie, gdy przyjechał na lotnisko i przekonał się, że w paszporcie i na bilecie muszą figurować te same dane osobowe.
Co za skucha!
Na szczęście wciąż były wolne miejsca, więc kupił drugi bilet. Doszedł do wniosku, że rezerwacja na fałszywe nazwisko nie była aż tak głupim posunięciem, jak mogłoby się wydawać. Ponieważ drugi bilet kupił tuż przed odlotem, nikt się nie zorientował, dokąd się wybiera, bo jego nazwisko zostało wciągnięte na listę pasażerów dosłownie w ostatniej chwili.
Owszem, Brusiu. Prawdziwy z ciebie geniusz, podsumował w duchu z przekąsem.
Akurat!
Zobaczył skrzynkę na listy przy stanowisku linii Air France. Kilku pasażerów rozmawiało z kobietą za kontuarem, nikt nie zwracał na niego uwagi. Rozejrzał się szybko dokoła. Starsza kobieta, ładna blondynka i brodacz albo już wyszli, albo wciąż czekali na odbiór bagażu. Jedynym „szpiegiem”, którego zobaczył, był dryblas w garniturze od Armaniego – właśnie wyłonił się zza rozsuwanych drzwi i szybkim krokiem skierował do wyjścia z terminalu.
Bruce odetchnął z ulgą. Zerknął znowu na skrzynkę na listy. Sięgnął do torby, wyjął szarą kopertę i błyskawicznym ruchem wsunął ją w otwór.
Uff, teraz ma polisę ubezpieczeniową.
I co dalej?
Powrót do domu był wykluczony. Jeśli ktoś go szukał najpierw sprawdzi właśnie mieszkanie na Upper West Side. Klinika? Zbyt późna pora. Mogliby go tam dopaść bez świadków.
Rany, nie znam się na tym. Jestem zwykłym lekarzem. Studiowałem medycynę, potem się ożeniłem, wychowałem dziecko, zrobiłem specjalizację, rozwiodłem się, straciłem prawa rodzicielskie, a teraz tyram jak wół. Nie znam się na zabawie w agentów, usprawiedliwiał się w myślach.
Ale jaka była alternatywa? Mógł pójść na policję, lecz czy ktokolwiek mu uwierzy? Na razie nie miał żadnych dowodów. W zasadzie to sam nie wiedział do końca, co tak naprawdę się dzieje.
Spróbuję inaczej. Zacznę krzyczeć: „Ratunku, pomocy! Zamordowano już dwie osoby i być może zginie jeszcze wielu innych ludzi, w tym ja!”, rozmyślał gorączkowo.
Może to prawda. A może nie. Pytanie: co tak naprawdę wie? Odpowiedź: prawie nic. Zdawał sobie sprawę, że gdyby poszedł na policję, pogrzebałby klinikę i cenny dorobek kilku lekarzy. Poświęcił trzy lata na te badania. Nie zamierzał teraz dać tym cholernym bigotom broni do ręki, żeby udupili całe przedsięwzięcie.
Musi to załatwić inaczej.
Ale jak?
Znowu zerknął przez ramię, by się upewnić, że nie jest śledzony. Wszyscy „szpiedzy” zniknęli. Dobrze, co za ulga. Zatrzymał taksówkę i wskoczył na tylne siedzenie.
– Dokąd? – spytał kierowca.
Chwila zastanowienia. Bruce próbował sobie przypomnieć wszystkie przeczytane powieści szpiegowskie. Dokąd pojechałby George Smiley? Albo jeszcze lepiej Travis McGee lub Spenser?
– Do hotelu Plaza poproszę.
Taksówka ruszyła w kierunku Manhattanu. Patrzył przez tylną szybę, żeby się upewnić, czy nie jedzie za nimi jakiś samochód. Chyba nie. Po chwili rozparł się wygodnie. Oddychał głęboko, próbując się rozluźnić, ale wciąż czuł obezwładniający strach.
Myśl, cholera jasna. To nie pora na drzemkę, upomniał się w duchu.
Po pierwsze, potrzebował nowej tożsamości. Spojrzał w prawo, w lewo, wreszcie skupił wzrok na licencji taksówkarza zawieszonej na tablicy rozdzielczej: John Benson. Dobra, do jutra będzie się nazywał John Benson. Sęk w tym, żeby przeżyć do jutra…
Wszyscy w klinice myśleli, że nadal przebywa na wakacjach w meksykańskim Canciin. Nikt nie miał pojęcia, że te wakacje były tylko przykrywką. Odegrał rolę szczęśliwego urlopowicza. Kupił sobie sprzęt plażowy i poleciał w zeszły piątek do Meksyku. Zameldował się w hotelu Oasis i zapłacił za tydzień pobytu, ale powiedział recepcjoniście, że wybiera się w rejs łodzią, więc będzie niedostępny. Potem zgolił brodę, obciął i ufarbował sobie włosy i włożył niebieskie szkła kontaktowe. Sam z trudem rozpoznawał siebie w lustrze. Wrócił na lotnisko i pod nazwiskiem Rex Veneto poleciał we właściwe miejsce, żeby się przekonać, czy w straszliwych podejrzeniach jest choćby ziarnko prawdy.
Prawda okazała się bardziej wstrząsająca, niż to sobie wyobrażał.
Taksówka zahamowała przed hotelem Plaza przy Piątej Alei. Po drugiej stronie błyskały światła Central Parku. Bruce zapłacił kierowcy, dając mu odpowiedni napiwek – nie za duży, nie za mały – i wszedł do eleganckiej recepcji. Choć miał na sobie szykowny garnitur, czuł się jak niechluj. Marynarka była pomięta, spodnie wygniecione – wyglądały, jakby wyciągnął je psu z gardła.
Ruszył w kierunku recepcji, gdy nagle stanął jak wryty, bo kątem oka dostrzegł znajomą postać.
Mam urojenia. To nie on. Niemożliwe, powtarzał bezgłośnie.
Poczuł przyśpieszone bicie serca. Odwrócił się błyskawicznie, ale dryblas w garniturze od Armaniego zniknął. A może w ogóle go tu nie było?
Na pewno mi się przywidziało, pomyślał Bruce. Jednak lepiej nie ryzykować.
Wyszedł z hotelu tylnym wyjściem i ruszył do metra. Kupił bilet i pojechał na Czternastą Ulicę, tam zaś przesiadł się do pociągu jadącego na Czterdziestą Drugą i dotarł na stację przy Trzeciej Alei. Wyskoczył na peron, gdy drzwi już się zamykały. Przez kolejne pół godziny jeździł po mieście, zmieniając pociągi, za każdym razem wysiadając w ostatniej chwili. Wreszcie dotarł na róg Pięćdziesiątej Szóstej Ulicy i Ósmej Alei. Po pokonaniu kilku przecznic „John Benson” wszedł do hotelu Days Inn, gdzie nigdy nie postała noga doktora Bruce’a Greya.
Zameldował się i wjechał windą na jedenaste piętro. Wszedł do środka, zamknął drzwi na zamek i założył łańcuch. I co teraz?
Rozmowa telefoniczna mogła się okazać fatalnym błędem, ale postanowił zaryzykować. Pogada szybko z Harveyem. Tylko kilka minut.
Wykręcił numer. Kolega odpowiedział po drugim sygnale.
– Słucham.
– To ja.
– Bruce? Jak tam w Cancun?
– Musimy pomówić.
– Ej, co jest? Dziwnie się zachowujesz. Stało się coś? Zamknął oczy.
– Musimy pogadać – powtórzył. – Ale nie przez telefon.
– O co chodzi? Jesteś ciągle…
– Nie przez telefon! Porozmawiamy jutro.
– Jutro? Ale co się dzieje?
– Nie pytaj teraz. Spotkamy się jutro o wpół do siódmej rano.
– Gdzie?
– W klinice.
– Chryste, Bruce! Czy coś ci grozi? Czy chodzi o te zabójstwa?
– Nie mogę teraz gad…
Z korytarza dobiegł cichy trzask.
– Ej! – krzyknął Harvey do słuchawki. – Co się dzieje?! Bruce wpatrywał się w drzwi. Serce biło mu jak oszalałe.
– Jutro – szepnął. – Jutro wszystko ci wyjaśnię.
– Ale…
Odłożył delikatnie słuchawkę, przerywając rozmowę.
Nie nadaję się do tego. Boże, spraw, żeby mi się przesłyszało. Nie nadaję się do tego. Nie nadaję. Jestem lekarzem, panikował.
Przez chwilę panowała cisza, więc doszedł do wniosku, że ma stargane nerwy i wyobraźnia płata mu figle. Zapewne nic się nie działo, a jeśli nawet, to co w tym dziwnego? Siedzi przecież w śródmiejskim hotelu, a nie w dźwiękoszczelnym pomieszczeniu. Może to pokojówka albo boy.
A może to ten dryblas z przylizanymi włosami, w garniturze od Armaniego?
Zaczął się skradać do drzwi, uważnie stawiając stopy. Nigdy nie był nadzwyczaj sprawny fizycznie i nie miał dobrej koordynacji ruchowej, więc wyglądał jak epileptyk tańczący fokstrota.
Znowu trzask.
Serce skoczyło mu do gardła i poczuł, że kolana się pod nim uginają. Nie było wątpliwości – po drugiej stronie coś się działo.
Stanął jak sparaliżowany. Usłyszał własny oddech – tak głośny, że słychać go było chyba we wszystkich pokojach na tym piętrze.
Klik. Klik.
Krótkie, ciche trzaski.
Uciekaj, Bruce. Ukryj się, rozkazał sobie w myślach.
Ale gdzie? Był zamknięty w małym hotelowym pokoju. W dodatku na jedenastym piętrze. Gdzie mógłby się schować, do cholery? Zbliżył się o kolejny krok.
Może otworzyć gwałtownie drzwi, wyskoczyć na korytarz i narobić hałasu? – zastanawiał się gorączkowo. Może…
Pukanie rozległo się tak nagle, że o mało nie krzyknął ze strachu.
– Kto to?!
– Roznoszę ręczniki – dobiegł męski głos.
Ręczniki? Takiego wała!
– Dziękuję bardzo, ale nie potrzebuję – odpowiedział. Chwila ciszy.
– Dobrze, w takim razie życzę panu dobrej nocy. Usłyszał oddalające się kroki. Przywarłszy plecami do ściany, przysunął się do samych drzwi. Dygotał. Choć w pokoju działała klimatyzacja, koszulę miał mokrą od potu, a włosy przyklejone do wilgotnego czoła.
I co teraz?
Wyjrzyj przez judasza, pieprzony Bondzie. Od czego jest judasz? – ponaglił się w duchu.
Usłuchał głosu wewnętrznego. Powoli przystawił głowę do drzwi. Nic. Nada, jak mówią Meksykanie. Żywego ducha. Spróbował zerknąć w prawo, potem w lewo…
W następnej sekundzie drzwi omal nie wyleciały z zawiasów.
Łańcuch pękł jak cienka nić, a metalowa klamka wbiła się Bruce’owi w biodro. W całym ciele poczuł porażający ból. Instynktownie chwycił się za biodro, lecz okazało się, że popełnił błąd, bo zza drzwi wystrzeliła ogromna ręka. Próbował zrobić unik, ale miał spóźniony refleks. Pięść ze straszliwą siłą trafiła go w nos, łamiąc kość i chrząstkę. Z nozdrzy trysnęła krew.
Słodki Boże…
Zachwiał się do tyłu, chwytając za twarz. Do pokoju wszedł dryblas w garniturze od Armaniego. Zamknął za sobą drzwi. Jak na człowieka tak wielkiej postury poruszał się z zadziwiającą zwinnością.
– Błagam… – wybełkotał Bruce, ale w tej samej chwili dłoń wielkości bokserskiej rękawicy zatkała mu usta, brutalnie miażdżąc strzaskany nos, co spowodowało dodatkową eksplozję nieopisanego bólu.
Mężczyzna uśmiechnął się i skinął uprzejmie głową, jakby właśnie zawarli znajomość na eleganckim przyjęciu. A potem podniósł nogę i z niesamowitą precyzją wymierzył Bruce’owi kopniaka w kolano, gruchocząc rzepkę. Bruce usłyszał trzask pękającej kości. Dłoń przyciśnięta do ust stłumiła rozdzierający krzyk. A potem cofnęła się na moment i zadała cios w żuchwę, łamiąc kolejną kość i wybijając kilka zębów. Mężczyzna chwycił Greya za przetrąconą szczękę, włożył mu palce do ust i szarpnął silnie do dołu. Bruce poczuł nieopisany ból rozrywanych ścięgien.
O Boże, błagam…
Zwalił się na podłogę jak worek ziemniaków. W głowie mu huczało. Patrzył zamglonymi oczami, jak mężczyzna przygląda się plamie krwi na swojej marynarce. Wydawał się poirytowany. Może się martwił, że plama się nie spierze? Pokręcił z niezadowoleniem głową, a potem podszedł do okna i rozsunął zasłony.
– Miło, że wybrałeś wysokie piętro – powiedział swobodnie. – To ułatwia sprawę.
Odwrócił się od okna. Podszedł z powrotem do skulonego na podłodze Bruce’a. Pochylił się, chwycił go mocno za stopę i delikatnie podniósł nogę ze strzaskanym kolanem. Bruce’em targnął przeszywający ból.
Błagam, Boże! Spraw, bym stracił przytomność, modlił się w myślach.
Nagle zrozumiał, co mężczyzna zamierza zrobić. Chciał coś powiedzieć, spytać, czy mogliby się dogadać, chciał mu zaoferować wszystko, co ma, błagać o litość, ale ze zmasakrowanych ust dobiegał tylko charkot. Bezradny i przerażony patrzył błagalnie na oprawcę. Krew spływała mu po twarzy na szyję i pierś.
Półprzytomny z bólu spojrzał mężczyźnie w oczy. Nie zobaczył w nich szaleństwa, nienawiści ani żądzy mordu. Tamten wydawał się całkowicie spokojny, wcale nie przypominał psychotycznego zabójcy. Zachowywał się tak, jakby wykonywał zwykłą pracę. Był zdystansowany, wyzbyty emocji.
To dla niego jak splunięcie. Jak kolejny dzień w biurze, przyszło mu nagle do głowy.
Mężczyzna sięgnął do kieszeni marynarki. Wyjął długopis i kartkę i rzucił je na podłogę. A potem chwycił znowu Greya za stopę, jedną ręką za piętę, drugą za palce. Lekarz zaczął się miotać w niewyobrażalnej agonii.
– Wykręcę ci nogę do końca – powiedział mężczyzna, napinając mięśnie. – Aż palce będą z tyłu, a złamana kość wyjdzie przez skórę. – Zamilkł i uśmiechnął się refleksyjnie. Zacisnął mocniej dłonie. – A puszczę dopiero, gdy skończysz pisać list pożegnalny. Bo zamierzasz popełnić samobójstwo, rozumiemy się?
Bruce pośpiesznie chwycił długopis.