Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Klinika śmierci - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
Listopad 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Klinika śmierci - ebook

Sara Lowell i Michael Silverman są ulubieńcami mediów. Błyskotliwa, seksowna dziennikarka telewizyjna, prezenterka popularnego talk show NewsFlash , wprost uwielbiana przez widzów, i jej mąż, znany koszykarz New York Nicks, gwiazda ligi NBA. Sara spodziewa się dziecka; wydaje się, że nic nie może zakłócić jej szczęścia. Niespodziewanie Michael trafia do szpitala z objawami silnego bólu brzucha. Dokładna diagnoza nie pozostawia wątpliwości – to AIDS. Ich przyjaciel, doktor Harvey Riker, dzieli się z Sarą poufną informacją – jego nowojorski ośrodek medyczny jest o krok od opracowania skutecznej procedury leczenia tej strasznej choroby. Klinika pilnie potrzebuje środków na prowadzenie badań – niestety ktoś brutalnie próbuje storpedować jej działalność. Wspólnik Rikera został zamordowany, a jego śmierć upozorowano na samobójstwo. Pacjenci kliniki, jeden po drugim giną w makabrycznych okolicznościach z ręki seryjnego zabójcy. Nikt nie jest bezpieczny – ani Michael, ani Sara, ani lekarze, ani nawet prowadzący dochodzenie młody policjant Max Bernstein...

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7885-086-1
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

HAR­LAN CO­BEN

Współ­cze­sny pi­sarz ame­ry­kań­ski, któ­ry uzna­nie w krę­gu mi­ło­śni­ków li­te­ra­tu­ry sen­sa­cyj­nej zdo­był trze­cią książ­ką Bez skru­pu­łów, opu­bli­ko­wa­ną w 1995. Jako pierw­szy współ­cze­sny au­tor otrzy­mał trzy pre­sti­żo­we na­gro­dy li­te­rac­kie przy­zna­wa­ne w ka­te­go­rii po­wie­ści kry­mi­nal­nej, w tym naj­waż­niej­szą – Ed­gar Poe Award. Świa­to­wa po­pu­lar­ność Co­be­na za­czę­ła się w 2001 od thril­le­ra Nie mów ni­ko­mu, be­st­sel­le­ra w USA i Eu­ro­pie (ze­kra­ni­zo­wa­ne­go w 2006 przez Gu­il­lau­me’a Ca­ne­ta; obec­nie w USA po­wsta­je re­ma­ke). Ko­lej­ne po­wie­ści, za któ­re otrzy­mał wie­lo­mi­lio­no­we za­licz­ki od wy­daw­ców, m.in. Bez po­że­gna­nia, Nie­win­ny, W głę­bi lasu, Za­gi­nio­na, Na go­rą­cym uczyn­ku, Wszy­scy mamy ta­jem­ni­ce, Schro­nie­nie, Zo­stań przy mnie i Se­conds Away uczy­ni­ły go me­ga­gwiaz­dą ga­tun­ku i jed­nym z naj­chęt­niej czy­ta­nych au­to­rów, tak­że w Pol­sce. W mar­cu 2013 uka­zał się jego nowy thril­ler Six Years.

www.har­lan­co­ben.comTego au­to­ra

NIE MÓW NI­KO­MU

BEZ PO­ŻE­GNA­NIA

JE­DY­NA SZAN­SA

TYL­KO JED­NO SPOJ­RZE­NIE

NIE­WIN­NY

W GŁĘ­BI LASU

ZA­CHO­WAJ SPO­KÓJ

MI­STY­FI­KA­CJA

NA GO­RĄ­CYM UCZYN­KU

KLI­NI­KA ŚMIER­CI

ZO­STAŃ PRZY MNIE

SZEŚĆ LAT PÓŹ­NIEJ

Jako współ­au­tor

AŻ ŚMIERĆ NAS ROZ­ŁĄ­CZY

NAJ­LEP­SZE AME­RY­KAŃ­SKIE OPO­WIA­DA­NIA KRY­MI­NAL­NE 2011

z My­ro­nem Bo­li­ta­rem

BEZ SKRU­PU­ŁÓW

KRÓT­KA PIŁ­KA

BEZ ŚLA­DU

BŁĘ­KIT­NA KREW

JE­DEN FAŁ­SZY­WY RUCH

OSTAT­NI SZCZE­GÓŁ

NAJ­CZAR­NIEJ­SZY STRACH

OBIE­CAJ MI

ZA­GI­NIO­NA

WSZY­SCY MAMY TA­JEM­NI­CE

SCHRO­NIE­NIE

KIL­KA SE­KUND OD ŚMIER­CIWstęp

No do­brze, je­śli to moja pierw­sza po­wieść, po któ­rą się­gnę­li­ście, nie czy­taj­cie jej. Zwróć­cie ją. Weź­cie inną. Nie ma pro­ble­mu, za­cze­kam.

Je­że­li jed­nak da­lej czy­ta­cie, to mu­si­cie wie­dzieć, że nie zaj­rza­łem do Kli­ni­ki śmier­ci od dwu­dzie­stu lat. Nie chcia­łem po­pra­wiać tej książ­ki, żeby wy­dać ją jako nową po­wieść. Nie cier­pię, gdy pi­sa­rze tak ro­bią. A więc – źle czy do­brze – jest to do­kład­nie ta książ­ka, któ­rą na­pi­sa­łem, gdy mia­łem dwa­dzie­ścia kil­ka lat. Gdy by­łem na­iw­nym chło­pa­kiem pra­cu­ją­cym w bran­ży tu­ry­stycz­nej, któ­ry się za­sta­na­wiał, czy po­wi­nien iść w śla­dy ojca i bra­ta, a więc (ciar­ki na ple­cach) stu­dio­wać pra­wo.

Su­ro­wo oce­niam tę książ­kę, ale czy nie jest tak, że wszy­scy su­ro­wo oce­nia­my swo­je wcze­sne do­ko­na­nia? Przy­po­mi­na­cie so­bie tę roz­praw­kę, któ­rą na­pi­sa­li­ście w szko­le – tę, za któ­rą do­sta­li­ście piąt­kę z plu­sem i któ­rą na­uczy­ciel­ka oce­ni­ła „ce­lu­ją­co”? Pew­ne­go dnia prze­trzą­sa­cie szu­fla­dę i znaj­du­je­cie ten tekst, czy­ta­cie go, ser­ce wam za­mie­ra i my­śli­cie: „Rany, ale mia­łem wte­dy sia­no w gło­wie”. Tak wła­śnie bywa z wcze­sny­mi po­wie­ścia­mi.

Z pew­nych frag­men­tów tej książ­ki prze­bi­ja ka­zno­dziej­ski ton i co nie­co wy­da­je się dziś prze­sta­rza­łe (choć, praw­dę mó­wiąc, chciał­bym, żeby po­ru­sza­ne w niej pro­ble­my me­dycz­ne bez­pow­rot­nie ode­szły w prze­szłość, ale to inna spra­wa). Być może po­my­śli­cie, że część fa­bu­ły osnu­ta jest na kan­wie au­ten­tycz­nych wy­da­rzeń. Nie jest. Książ­ka po­wsta­ła wcze­śniej. Nie do­dam nic wię­cej, bo ze­psuł­bym wam za­ba­wę.

Na koń­cu chcia­łem wy­znać, że ko­cham tę po­wieść po­mi­mo jej wad. W Kli­ni­ce śmier­ci jest ener­gia i go­to­wość do po­dej­mo­wa­nia ry­zy­ka – ce­chy, któ­re być może za­tra­ci­łem. Nie je­stem już tym sa­mym fa­ce­tem, ale to ża­den grzech. Za­wsze się zmie­nia­my w na­szych pa­sjach i pra­cy. I do­brze.

Mi­łej lek­tu­ry.

Har­lan Co­benProlog

PIĄ­TEK, 30 SIERP­NIA

Dok­tor Bru­ce Grey pró­bo­wał zwol­nić kro­ku. Naj­chęt­niej po­pę­dził­by ile sił w no­gach po brud­nej po­sadz­ce hali przy­lo­tów mię­dzy­na­ro­do­we­go lot­ni­ska imie­nia Ken­ne­dy’ego i mi­ja­jąc od­pra­wę cel­ną, wy­biegł z ter­mi­na­lu w par­ną noc. Zwal­czył jed­nak tę po­ku­sę. Szedł rów­nym kro­kiem, spo­glą­da­jąc ner­wo­wo na boki. Przy­sta­wał co chwi­la i krę­cąc gło­wą – jak­by miał ze­sztyw­nia­łą szy­ję – zer­kał ukrad­kiem przez ra­mię, by się upew­nić, że nie jest śle­dzo­ny.

Prze­stań! – upo­mniał sie­bie w du­chu. Prze­stań się za­cho­wy­wać jak nie­wy­da­rzo­ny Ja­mes Bond. W do­dat­ku trzę­siesz się jak ga­la­re­ta. Na mi­łość bo­ską, zwra­casz na sie­bie uwa­gę. Masz wszyst­ko wy­pi­sa­ne na twa­rzy.

Prze­cho­dząc obok ta­śmo­cią­gu z ba­ga­ża­mi, ski­nął uprzej­mie gło­wą w kie­run­ku nie­wy­so­kiej star­szej ko­bie­ty, któ­ra sie­dzia­ła wcze­śniej obok nie­go w sa­mo­lo­cie. Przez całą po­dróż ga­da­ła jak na­ję­ta o swo­jej ro­dzi­nie, za­mi­ło­wa­niu do la­ta­nia i ostat­niej wy­ciecz­ce za oce­an. Była miła, ot, po pro­stu zwy­kła sta­rusz­ka, ale Bru­ce za­mknął oczy, uda­jąc, że śpi, bo pra­gnął spo­ko­ju i wy­po­czyn­ku. Sen jed­nak nie nad­szedł.

A może to nie jest żad­na bab­cia, Bru­siu? Może ona cię śle­dzi…?

Po­trzą­snął gło­wą, żeby od­pę­dzić tę myśl. Miał już kręć­ka od tego wszyst­kie­go. Naj­pierw był prze­ko­na­ny, że śle­dzi go ten bro­dacz sie­dzą­cy w sa­mo­lo­cie. Po­tem sto­ją­cy w bud­ce te­le­fo­nicz­nej dry­blas z za­cze­sa­ny­mi do tyłu wło­sa­mi, w gar­ni­tu­rze od Ar­ma­nie­go. No i ta ład­na blon­dyn­ka przy wyj­ściu z ter­mi­na­lu. Ona też go śle­dzi­ła.

A te­raz sta­ra bab­cia.

Weź się w garść – po­wta­rzał so­bie w du­chu. Pa­ra­no­ja nic tu nie po­mo­że, ko­le­go. Naj­waż­niej­sze to mieć ja­sny umysł.

Pod­szedł do od­pra­wy cel­nej.

– Kon­tro­la pasz­por­to­wa.

Wy­jął pasz­port.

– Nie ma pan ba­ga­żu?

Po­krę­cił gło­wą.

– Nie. Tyl­ko pod­ręcz­ny.

Cel­nik spoj­rzał na zdję­cie w pasz­por­cie.

– Nie­zbyt pan po­dob­ny – stwier­dził.

Bru­ce pró­bo­wał się uśmiech­nąć, ale usta ani drgnę­ły. Było strasz­nie par­no. Ko­szu­la le­pi­ła mu się do ple­ców, po­luź­nio­ny kra­wat pra­wie się roz­wią­zał, a na czo­ło wy­stą­pi­ły kro­ple potu.

– No bo… No bo… Tro­chę się zmie­ni­łem.

– Tro­chę?! Na tym zdję­ciu jest pan bru­ne­tem i ma pan bro­dę.

– Wiem, ale…

– A przede mną stoi gład­ko ogo­lo­ny blon­dyn.

– No wła­śnie mó­wię, że się tro­chę zmie­ni­łem…

Na szczę­ście na fo­to­gra­fii nie wi­dać ko­lo­ru oczu, bo spy­tał­byś, dla­cze­go z piw­nych zro­bi­ły się nie­bie­skie, po­my­ślał.

Cel­nik pa­trzył na Bru­ce’a po­dejrz­li­wie.

– Po­dró­żo­wał pan służ­bo­wo czy w ce­lach tu­ry­stycz­nych?

– W ce­lach tu­ry­stycz­nych.

– I za­wsze wy­jeż­dża pan bez ba­ga­żu?

Bru­ce prze­łknął śli­nę i wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Nie zno­szę cze­kać na od­biór wa­li­zek – od­parł.

Cel­nik po­pa­trzył zno­wu na zdję­cie, a po­tem na Greya.

– Pro­szę otwo­rzyć ba­gaż.

Trzę­są­cy­mi się rę­ka­mi Bru­ce za­czął wpro­wa­dzać szyfr w zam­ku. Uda­ło mu się do­pie­ro za trze­cim ra­zem i wresz­cie od­blo­ko­wał za­trzask.

– Pro­szę.

Cel­nik zmru­żył oczy i za­czął szpe­rać w tor­bie.

– Co to? – spy­tał.

Bru­ce wstrzy­mał od­dech.

– Do­ku­men­ty – wy­du­kał drżą­cym gło­sem.

– Wi­dzę. Ja­kie do­ku­men­ty?

– Je­stem le­ka­rzem. W wol­nych chwi­lach prze­glą­da­łem do­ku­men­ta­cję me­dycz­ną kil­ku pa­cjen­tów.

– Za­wsze pan tak robi, gdy je­dzie pan na urlop?

– Nie za­wsze.

– Jaką pan ma spe­cja­li­za­cję?

– In­ter­na w szpi­ta­lu uni­wer­sy­tec­kim, w Co­lum­bia Pres­by­te­rian – od­parł Bru­ce, za­ta­ja­jąc, że jest tak­że epi­de­mio­lo­giem.

– Ro­zu­miem. Chciał­bym, żeby mój le­karz tak się przej­mo­wał swo­imi pa­cjen­ta­mi.

Znów pró­bo­wał się uśmiech­nąć, ale i tym ra­zem mu się nie uda­ło.

– A ta za­kle­jo­na ko­per­ta?

Stę­żał.

– Słu­cham?

– Py­tam o tę dużą sza­rą ko­per­tę.

Zro­bił nie­win­ną minę.

– Ach, to. W środ­ku są in­for­ma­cje me­dycz­ne, któ­re mu­szę prze­słać ko­le­dze.

Cel­nik wbił spoj­rze­nie w prze­krwio­ne oczy Bru­ce’a.

– No tak – od­parł po chwi­li i wło­żył ko­per­tę z po­wro­tem do tor­by. Po­szpe­rał jesz­cze chwi­lę w za­war­to­ści, a po­tem pod­pi­sał de­kla­ra­cję cel­ną. – Pro­szę, oto pań­ski pasz­port i de­kla­ra­cja. Trze­ba ją od­dać urzęd­nicz­ce przy wyj­ściu.

Bru­ce wziął tor­bę.

– Dzię­ku­ję.

– Jesz­cze jed­no, pa­nie dok­to­rze.

– Tak?

– Może po­wi­nien się pan zo­ba­czyć z ja­kimś ko­le­gą po fa­chu. Pro­szę wy­ba­czyć, bo nie je­stem le­ka­rzem, ale we­dług mnie wy­glą­da pan okrop­nie.

– Tak zro­bię.

Bru­ce ru­szył przed sie­bie. Po paru se­kun­dach zer­k­nął do tyłu. Star­sza ko­bie­ta wciąż cze­ka­ła na ba­gaż. Bro­dacz i ład­na blon­dyn­ka znik­nę­li. Dry­blas w gar­ni­tu­rze od Ar­ma­nie­go cią­gle roz­ma­wiał przez te­le­fon.

Szedł do wyj­ścia. W pra­wej ręce trzy­mał tor­bę, lewą otarł twarz. Od­dał de­kla­ra­cję i wy­szedł przez roz­su­wa­ją­ce się szkla­ne drzwi. Przed sobą zo­ba­czył sku­pi­sko uważ­nych twa­rzy. Lu­dzie sta­wa­li na pal­cach i wy­cią­ga­li szy­je, a gdy w dwu­skrzy­dło­wych drzwiach uka­zy­wa­ła się nie­zna­jo­ma po­stać, roz­cza­ro­wa­ni opusz­cza­li gło­wy.

Wy­mi­nął lu­dzi cze­ka­ją­cych na przy­ja­ciół i krew­nych oraz grup­kę znu­dzo­nych szo­fe­rów trzy­ma­ją­cych kart­ki z na­zwi­ska­mi przy­la­tu­ją­cych go­ści. Pod­szedł do sta­no­wi­ska Ja­pan Air­li­nes po pra­wej stro­nie.

– Czy jest gdzieś tu­taj skrzyn­ka na li­sty? – spy­tał.

– Tam da­lej – od­par­ła ko­bie­ta. – Przy Air Fran­ce.

– Dzię­ku­ję.

Mi­ja­jąc po­jem­nik na śmie­ci, swo­bod­nym ru­chem wrzu­cił do nie­go po­dar­tą kar­tę po­kła­do­wą. Wy­da­wa­ło mu się, że jest bar­dzo spryt­ny, bo za­re­zer­wo­wał lot na fał­szy­we na­zwi­sko – zmie­nił jed­nak zda­nie o so­bie, gdy przy­je­chał na lot­ni­sko i prze­ko­nał się, że w pasz­por­cie i na bi­le­cie mu­szą fi­gu­ro­wać te same dane oso­bo­we.

Co za sku­cha!

Na szczę­ście wciąż były wol­ne miej­sca, więc ku­pił dru­gi bi­let. Do­szedł do wnio­sku, że re­zer­wa­cja na fał­szy­we na­zwi­sko nie była aż tak głu­pim po­su­nię­ciem, jak mo­gło­by się wy­da­wać. Po­nie­waż dru­gi bi­let ku­pił tuż przed od­lo­tem, nikt się nie zo­rien­to­wał, do­kąd się wy­bie­ra, bo jego na­zwi­sko zo­sta­ło wcią­gnię­te na li­stę pa­sa­że­rów do­słow­nie w ostat­niej chwi­li.

Owszem, Bru­siu. Praw­dzi­wy z cie­bie ge­niusz, pod­su­mo­wał w du­chu z prze­ką­sem.

Aku­rat!

Zo­ba­czył skrzyn­kę na li­sty przy sta­no­wi­sku li­nii Air Fran­ce. Kil­ku pa­sa­że­rów roz­ma­wia­ło z ko­bie­tą za kon­tu­arem, nikt nie zwra­cał na nie­go uwa­gi. Ro­zej­rzał się szyb­ko do­ko­ła. Star­sza ko­bie­ta, ład­na blon­dyn­ka i bro­dacz albo już wy­szli, albo wciąż cze­ka­li na od­biór ba­ga­żu. Je­dy­nym „szpie­giem”, któ­re­go zo­ba­czył, był dry­blas w gar­ni­tu­rze od Ar­ma­nie­go – wła­śnie wy­ło­nił się zza roz­su­wa­nych drzwi i szyb­kim kro­kiem skie­ro­wał do wyj­ścia z ter­mi­na­lu.

Bru­ce ode­tchnął z ulgą. Zer­k­nął zno­wu na skrzyn­kę na li­sty. Się­gnął do tor­by, wy­jął sza­rą ko­per­tę i bły­ska­wicz­nym ru­chem wsu­nął ją w otwór.

Uff, te­raz ma po­li­sę ubez­pie­cze­nio­wą.

I co da­lej?

Po­wrót do domu był wy­klu­czo­ny. Je­śli ktoś go szu­kał naj­pierw spraw­dzi wła­śnie miesz­ka­nie na Up­per West Side. Kli­ni­ka? Zbyt póź­na pora. Mo­gli­by go tam do­paść bez świad­ków.

Rany, nie znam się na tym. Je­stem zwy­kłym le­ka­rzem. Stu­dio­wa­łem me­dy­cy­nę, po­tem się oże­ni­łem, wy­cho­wa­łem dziec­ko, zro­bi­łem spe­cja­li­za­cję, roz­wio­dłem się, stra­ci­łem pra­wa ro­dzi­ciel­skie, a te­raz ty­ram jak wół. Nie znam się na za­ba­wie w agen­tów, uspra­wie­dli­wiał się w my­ślach.

Ale jaka była al­ter­na­ty­wa? Mógł pójść na po­li­cję, lecz czy kto­kol­wiek mu uwie­rzy? Na ra­zie nie miał żad­nych do­wo­dów. W za­sa­dzie to sam nie wie­dział do koń­ca, co tak na­praw­dę się dzie­je.

Spró­bu­ję in­a­czej. Za­cznę krzy­czeć: „Ra­tun­ku, po­mo­cy! Za­mor­do­wa­no już dwie oso­by i być może zgi­nie jesz­cze wie­lu in­nych lu­dzi, w tym ja!”, roz­my­ślał go­rącz­ko­wo.

Może to praw­da. A może nie. Py­ta­nie: co tak na­praw­dę wie? Od­po­wiedź: pra­wie nic. Zda­wał so­bie spra­wę, że gdy­by po­szedł na po­li­cję, po­grze­bał­by kli­ni­kę i cen­ny do­ro­bek kil­ku le­ka­rzy. Po­świę­cił trzy lata na te ba­da­nia. Nie za­mie­rzał te­raz dać tym cho­ler­nym bi­go­tom bro­ni do ręki, żeby udu­pi­li całe przed­się­wzię­cie.

Musi to za­ła­twić in­a­czej.

Ale jak?

Zno­wu zer­k­nął przez ra­mię, by się upew­nić, że nie jest śle­dzo­ny. Wszy­scy „szpie­dzy” znik­nę­li. Do­brze, co za ulga. Za­trzy­mał tak­sów­kę i wsko­czył na tyl­ne sie­dze­nie.

– Do­kąd? – spy­tał kie­row­ca.

Chwi­la za­sta­no­wie­nia. Bru­ce pró­bo­wał so­bie przy­po­mnieć wszyst­kie prze­czy­ta­ne po­wie­ści szpie­gow­skie. Do­kąd po­je­chał­by Geo­r­ge Smi­ley? Albo jesz­cze le­piej Tra­vis McGee lub Spen­ser?

– Do ho­te­lu Pla­za po­pro­szę.

Tak­sów­ka ru­szy­ła w kie­run­ku Man­hat­ta­nu. Pa­trzył przez tyl­ną szy­bę, żeby się upew­nić, czy nie je­dzie za nimi ja­kiś sa­mo­chód. Chy­ba nie. Po chwi­li roz­parł się wy­god­nie. Od­dy­chał głę­bo­ko, pró­bu­jąc się roz­luź­nić, ale wciąż czuł obez­wład­nia­ją­cy strach.

Myśl, cho­le­ra ja­sna. To nie pora na drzem­kę, upo­mniał się w du­chu.

Po pierw­sze, po­trze­bo­wał no­wej toż­sa­mo­ści. Spoj­rzał w pra­wo, w lewo, wresz­cie sku­pił wzrok na li­cen­cji tak­sów­ka­rza za­wie­szo­nej na ta­bli­cy roz­dziel­czej: John Ben­son. Do­bra, do ju­tra bę­dzie się na­zy­wał John Ben­son. Sęk w tym, żeby prze­żyć do ju­tra…

Wszy­scy w kli­ni­ce my­śle­li, że nadal prze­by­wa na wa­ka­cjach w mek­sy­kań­skim Can­ciin. Nikt nie miał po­ję­cia, że te wa­ka­cje były tyl­ko przy­kryw­ką. Ode­grał rolę szczę­śli­we­go urlo­po­wi­cza. Ku­pił so­bie sprzęt pla­żo­wy i po­le­ciał w ze­szły pią­tek do Mek­sy­ku. Za­mel­do­wał się w ho­te­lu Oasis i za­pła­cił za ty­dzień po­by­tu, ale po­wie­dział re­cep­cjo­ni­ście, że wy­bie­ra się w rejs ło­dzią, więc bę­dzie nie­do­stęp­ny. Po­tem zgo­lił bro­dę, ob­ciął i ufar­bo­wał so­bie wło­sy i wło­żył nie­bie­skie szkła kon­tak­to­we. Sam z tru­dem roz­po­zna­wał sie­bie w lu­strze. Wró­cił na lot­ni­sko i pod na­zwi­skiem Rex Ve­ne­to po­le­ciał we wła­ści­we miej­sce, żeby się prze­ko­nać, czy w strasz­li­wych po­dej­rze­niach jest choć­by ziarn­ko praw­dy.

Praw­da oka­za­ła się bar­dziej wstrzą­sa­ją­ca, niż to so­bie wy­obra­żał.

Tak­sów­ka za­ha­mo­wa­ła przed ho­te­lem Pla­za przy Pią­tej Alei. Po dru­giej stro­nie bły­ska­ły świa­tła Cen­tral Par­ku. Bru­ce za­pła­cił kie­row­cy, da­jąc mu od­po­wied­ni na­pi­wek – nie za duży, nie za mały – i wszedł do ele­ganc­kiej re­cep­cji. Choć miał na so­bie szy­kow­ny gar­ni­tur, czuł się jak nie­chluj. Ma­ry­nar­ka była po­mię­ta, spodnie wy­gnie­cio­ne – wy­glą­da­ły, jak­by wy­cią­gnął je psu z gar­dła.

Ru­szył w kie­run­ku re­cep­cji, gdy na­gle sta­nął jak wry­ty, bo ką­tem oka do­strzegł zna­jo­mą po­stać.

Mam uro­je­nia. To nie on. Nie­moż­li­we, po­wta­rzał bez­gło­śnie.

Po­czuł przy­śpie­szo­ne bi­cie ser­ca. Od­wró­cił się bły­ska­wicz­nie, ale dry­blas w gar­ni­tu­rze od Ar­ma­nie­go znik­nął. A może w ogó­le go tu nie było?

Na pew­no mi się przy­wi­dzia­ło, po­my­ślał Bru­ce. Jed­nak le­piej nie ry­zy­ko­wać.

Wy­szedł z ho­te­lu tyl­nym wyj­ściem i ru­szył do me­tra. Ku­pił bi­let i po­je­chał na Czter­na­stą Uli­cę, tam zaś prze­siadł się do po­cią­gu ja­dą­ce­go na Czter­dzie­stą Dru­gą i do­tarł na sta­cję przy Trze­ciej Alei. Wy­sko­czył na pe­ron, gdy drzwi już się za­my­ka­ły. Przez ko­lej­ne pół go­dzi­ny jeź­dził po mie­ście, zmie­nia­jąc po­cią­gi, za każ­dym ra­zem wy­sia­da­jąc w ostat­niej chwi­li. Wresz­cie do­tarł na róg Pięć­dzie­sią­tej Szó­stej Uli­cy i Ósmej Alei. Po po­ko­na­niu kil­ku prze­cznic „John Ben­son” wszedł do ho­te­lu Days Inn, gdzie nig­dy nie po­sta­ła noga dok­to­ra Bru­ce’a Greya.

Za­mel­do­wał się i wje­chał win­dą na je­de­na­ste pię­tro. Wszedł do środ­ka, za­mknął drzwi na za­mek i za­ło­żył łań­cuch. I co te­raz?

Roz­mo­wa te­le­fo­nicz­na mo­gła się oka­zać fa­tal­nym błę­dem, ale po­sta­no­wił za­ry­zy­ko­wać. Po­ga­da szyb­ko z Ha­rvey­em. Tyl­ko kil­ka mi­nut.

Wy­krę­cił nu­mer. Ko­le­ga od­po­wie­dział po dru­gim sy­gna­le.

– Słu­cham.

– To ja.

– Bru­ce? Jak tam w Can­cun?

– Mu­si­my po­mó­wić.

– Ej, co jest? Dziw­nie się za­cho­wu­jesz. Sta­ło się coś? Za­mknął oczy.

– Mu­si­my po­ga­dać – po­wtó­rzył. – Ale nie przez te­le­fon.

– O co cho­dzi? Je­steś cią­gle…

– Nie przez te­le­fon! Po­roz­ma­wia­my ju­tro.

– Ju­tro? Ale co się dzie­je?

– Nie py­taj te­raz. Spo­tka­my się ju­tro o wpół do siód­mej rano.

– Gdzie?

– W kli­ni­ce.

– Chry­ste, Bru­ce! Czy coś ci gro­zi? Czy cho­dzi o te za­bój­stwa?

– Nie mogę te­raz gad…

Z ko­ry­ta­rza do­biegł ci­chy trzask.

– Ej! – krzyk­nął Ha­rvey do słu­chaw­ki. – Co się dzie­je?! Bru­ce wpa­try­wał się w drzwi. Ser­ce biło mu jak osza­la­łe.

– Ju­tro – szep­nął. – Ju­tro wszyst­ko ci wy­ja­śnię.

– Ale…

Odło­żył de­li­kat­nie słu­chaw­kę, prze­ry­wa­jąc roz­mo­wę.

Nie na­da­ję się do tego. Boże, spraw, żeby mi się prze­sły­sza­ło. Nie na­da­ję się do tego. Nie na­da­ję. Je­stem le­ka­rzem, pa­ni­ko­wał.

Przez chwi­lę pa­no­wa­ła ci­sza, więc do­szedł do wnio­sku, że ma star­ga­ne ner­wy i wy­obraź­nia pła­ta mu fi­gle. Za­pew­ne nic się nie dzia­ło, a je­śli na­wet, to co w tym dziw­ne­go? Sie­dzi prze­cież w śród­miej­skim ho­te­lu, a nie w dźwię­kosz­czel­nym po­miesz­cze­niu. Może to po­ko­jów­ka albo boy.

A może to ten dry­blas z przy­li­za­ny­mi wło­sa­mi, w gar­ni­tu­rze od Ar­ma­nie­go?

Za­czął się skra­dać do drzwi, uważ­nie sta­wia­jąc sto­py. Nig­dy nie był nad­zwy­czaj spraw­ny fi­zycz­nie i nie miał do­brej ko­or­dy­na­cji ru­cho­wej, więc wy­glą­dał jak epi­lep­tyk tań­czą­cy foks­tro­ta.

Zno­wu trzask.

Ser­ce sko­czy­ło mu do gar­dła i po­czuł, że ko­la­na się pod nim ugi­na­ją. Nie było wąt­pli­wo­ści – po dru­giej stro­nie coś się dzia­ło.

Sta­nął jak spa­ra­li­żo­wa­ny. Usły­szał wła­sny od­dech – tak gło­śny, że sły­chać go było chy­ba we wszyst­kich po­ko­jach na tym pię­trze.

Klik. Klik.

Krót­kie, ci­che trza­ski.

Ucie­kaj, Bru­ce. Ukryj się, roz­ka­zał so­bie w my­ślach.

Ale gdzie? Był za­mknię­ty w ma­łym ho­te­lo­wym po­ko­ju. W do­dat­ku na je­de­na­stym pię­trze. Gdzie mógł­by się scho­wać, do cho­le­ry? Zbli­żył się o ko­lej­ny krok.

Może otwo­rzyć gwał­tow­nie drzwi, wy­sko­czyć na ko­ry­tarz i na­ro­bić ha­ła­su? – za­sta­na­wiał się go­rącz­ko­wo. Może…

Pu­ka­nie roz­le­gło się tak na­gle, że o mało nie krzyk­nął ze stra­chu.

– Kto to?!

– Roz­no­szę ręcz­ni­ki – do­biegł mę­ski głos.

Ręcz­ni­ki? Ta­kie­go wała!

– Dzię­ku­ję bar­dzo, ale nie po­trze­bu­ję – od­po­wie­dział. Chwi­la ci­szy.

– Do­brze, w ta­kim ra­zie ży­czę panu do­brej nocy. Usły­szał od­da­la­ją­ce się kro­ki. Przy­warł­szy ple­ca­mi do ścia­ny, przy­su­nął się do sa­mych drzwi. Dy­go­tał. Choć w po­ko­ju dzia­ła­ła kli­ma­ty­za­cja, ko­szu­lę miał mo­krą od potu, a wło­sy przy­kle­jo­ne do wil­got­ne­go czo­ła.

I co te­raz?

Wyj­rzyj przez ju­da­sza, pie­przo­ny Bon­dzie. Od cze­go jest ju­dasz? – po­na­glił się w du­chu.

Usłu­chał gło­su we­wnętrz­ne­go. Po­wo­li przy­sta­wił gło­wę do drzwi. Nic. Nada, jak mó­wią Mek­sy­ka­nie. Ży­we­go du­cha. Spró­bo­wał zer­k­nąć w pra­wo, po­tem w lewo…

W na­stęp­nej se­kun­dzie drzwi omal nie wy­le­cia­ły z za­wia­sów.

Łań­cuch pękł jak cien­ka nić, a me­ta­lo­wa klam­ka wbi­ła się Bru­ce’owi w bio­dro. W ca­łym cie­le po­czuł po­ra­ża­ją­cy ból. In­stynk­tow­nie chwy­cił się za bio­dro, lecz oka­za­ło się, że po­peł­nił błąd, bo zza drzwi wy­strze­li­ła ogrom­na ręka. Pró­bo­wał zro­bić unik, ale miał spóź­nio­ny re­fleks. Pięść ze strasz­li­wą siłą tra­fi­ła go w nos, ła­miąc kość i chrząst­kę. Z noz­drzy try­snę­ła krew.

Słod­ki Boże…

Za­chwiał się do tyłu, chwy­ta­jąc za twarz. Do po­ko­ju wszedł dry­blas w gar­ni­tu­rze od Ar­ma­nie­go. Za­mknął za sobą drzwi. Jak na czło­wie­ka tak wiel­kiej po­stu­ry po­ru­szał się z za­dzi­wia­ją­cą zwin­no­ścią.

– Bła­gam… – wy­beł­ko­tał Bru­ce, ale w tej sa­mej chwi­li dłoń wiel­ko­ści bok­ser­skiej rę­ka­wi­cy za­tka­ła mu usta, bru­tal­nie miaż­dżąc strza­ska­ny nos, co spo­wo­do­wa­ło do­dat­ko­wą eks­plo­zję nie­opi­sa­ne­go bólu.

Męż­czy­zna uśmiech­nął się i ski­nął uprzej­mie gło­wą, jak­by wła­śnie za­war­li zna­jo­mość na ele­ganc­kim przy­ję­ciu. A po­tem pod­niósł nogę i z nie­sa­mo­wi­tą pre­cy­zją wy­mie­rzył Bru­ce’owi kop­nia­ka w ko­la­no, gru­cho­cząc rzep­kę. Bru­ce usły­szał trzask pę­ka­ją­cej ko­ści. Dłoń przy­ci­śnię­ta do ust stłu­mi­ła roz­dzie­ra­ją­cy krzyk. A po­tem cof­nę­ła się na mo­ment i za­da­ła cios w żu­chwę, ła­miąc ko­lej­ną kość i wy­bi­ja­jąc kil­ka zę­bów. Męż­czy­zna chwy­cił Greya za prze­trą­co­ną szczę­kę, wło­żył mu pal­ce do ust i szarp­nął sil­nie do dołu. Bru­ce po­czuł nie­opi­sa­ny ból roz­ry­wa­nych ścię­gien.

O Boże, bła­gam…

Zwa­lił się na pod­ło­gę jak wo­rek ziem­nia­ków. W gło­wie mu hu­cza­ło. Pa­trzył za­mglo­ny­mi ocza­mi, jak męż­czy­zna przy­glą­da się pla­mie krwi na swo­jej ma­ry­nar­ce. Wy­da­wał się po­iry­to­wa­ny. Może się mar­twił, że pla­ma się nie spie­rze? Po­krę­cił z nie­za­do­wo­le­niem gło­wą, a po­tem pod­szedł do okna i roz­su­nął za­sło­ny.

– Miło, że wy­bra­łeś wy­so­kie pię­tro – po­wie­dział swo­bod­nie. – To uła­twia spra­wę.

Od­wró­cił się od okna. Pod­szedł z po­wro­tem do sku­lo­ne­go na pod­ło­dze Bru­ce’a. Po­chy­lił się, chwy­cił go moc­no za sto­pę i de­li­kat­nie pod­niósł nogę ze strza­ska­nym ko­la­nem. Bru­ce’em tar­gnął prze­szy­wa­ją­cy ból.

Bła­gam, Boże! Spraw, bym stra­cił przy­tom­ność, mo­dlił się w my­ślach.

Na­gle zro­zu­miał, co męż­czy­zna za­mie­rza zro­bić. Chciał coś po­wie­dzieć, spy­tać, czy mo­gli­by się do­ga­dać, chciał mu za­ofe­ro­wać wszyst­ko, co ma, bła­gać o li­tość, ale ze zma­sa­kro­wa­nych ust do­bie­gał tyl­ko char­kot. Bez­rad­ny i prze­ra­żo­ny pa­trzył bła­gal­nie na opraw­cę. Krew spły­wa­ła mu po twa­rzy na szy­ję i pierś.

Pół­przy­tom­ny z bólu spoj­rzał męż­czyź­nie w oczy. Nie zo­ba­czył w nich sza­leń­stwa, nie­na­wi­ści ani żą­dzy mor­du. Tam­ten wy­da­wał się cał­ko­wi­cie spo­koj­ny, wca­le nie przy­po­mi­nał psy­cho­tycz­ne­go za­bój­cy. Za­cho­wy­wał się tak, jak­by wy­ko­ny­wał zwy­kłą pra­cę. Był zdy­stan­so­wa­ny, wy­zby­ty emo­cji.

To dla nie­go jak splu­nię­cie. Jak ko­lej­ny dzień w biu­rze, przy­szło mu na­gle do gło­wy.

Męż­czy­zna się­gnął do kie­sze­ni ma­ry­nar­ki. Wy­jął dłu­go­pis i kart­kę i rzu­cił je na pod­ło­gę. A po­tem chwy­cił zno­wu Greya za sto­pę, jed­ną ręką za pię­tę, dru­gą za pal­ce. Le­karz za­czął się mio­tać w nie­wy­obra­żal­nej ago­nii.

– Wy­krę­cę ci nogę do koń­ca – po­wie­dział męż­czy­zna, na­pi­na­jąc mię­śnie. – Aż pal­ce będą z tyłu, a zła­ma­na kość wyj­dzie przez skó­rę. – Za­milkł i uśmiech­nął się re­flek­syj­nie. Za­ci­snął moc­niej dło­nie. – A pusz­czę do­pie­ro, gdy skoń­czysz pi­sać list po­że­gnal­ny. Bo za­mie­rzasz po­peł­nić sa­mo­bój­stwo, ro­zu­mie­my się?

Bru­ce po­śpiesz­nie chwy­cił dłu­go­pis.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: