Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kłocz. Autobiografia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 kwietnia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kłocz. Autobiografia - ebook

O. Jan Andrzej Kłoczowski, dominikanin, historyk sztuki, filozof i teolog oraz legendarny duszpasterz opowiada o swojej niezwykle ciekawej biografii. Dzieje rodziny ojca Kłoczowskiego pieczętującej się herbem Rawicz dają pretekst do opowieści o szlacheckich, patriotycznych i ziemiańsko-inteligenckich tradycjach, które kultywowane były przez kolejne pokolenia. Z prawdziwym talentem gawędziarskim opowiada o swoich przodkach, wśród których nie brakowało osób o wyrazistych charakterach i niebanalnych biografiach.

Ojciec Kłoczowski opowiada też historię swojego powołania kapłańskiego, mówi o mistrzach i  teologiczno-filozoficznych zainteresowaniach, o swojej działalności duszpasterskiej w dominikańskiej Beczce i środowisku opozycjonistów  w latach dokonującej się transformacji ustrojowej.

Książka utrzymana jest w formie wywiadu rzeki, z ojcem Kłoczowskim rozmawiają Artur Sporniak i Jan Strzałka, autorzy znani ze znakomitych książkowych rozmów z o. Joachimem Badenim. Bezpośredni przyjacielski klimat rozmowy sprzyja wyznaniom osobistym o. Kłoczowskiego o odchodzeniu rodziców, śmierci brata, o pokonaniu poważnej  choroby.

Kategoria: Duchowość
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-08-05730-8
Rozmiar pliku: 6,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

„Jak długo w sercach naszych choć kropla polskiej krwi...”

Tak więc 2 lutego 1924 roku Eugeniusz Kłoczowski i Irena Cichowska stanęli na ślubnym kobiercu...

A 29 grudnia tegoż 1924 roku przyszedł na świat mój brat Jurek, 21 maja 1929 zaś urodził się Zbyszek, który po wojnie studiował w Wyższej Szkole Rolniczej w Poznaniu i tam też podjął pracę naukową w Instytucie Hodowli i Aklimatyzacji Roślin. Zbyszek, jako jedyny z naszej trójki, poszedł więc w ślady taty, bo podobnie jak tato kochał ziemię i ostatnie lata swego życia i pracy poświęcił wyhodowaniu takiej odmiany słonecznika, która dawałaby jak największe ilości cennego oleju.

Jak więc powiedziałem, najpierw przyszedł na świat Jurek, potem Zbyszek i inżynier Kłoczowski żyłby ze swoją rodziną długo i szczęśliwie, gdyby w 1929 roku nie wybuchł wielki światowy kryzys ekonomiczny, który dał się we znaki także mojej rodzinie. Tato walczył wprawdzie heroicznie, by nie stracić Bogdan, ale majątek nie przynosił mu spodziewanych dochodów, bo jakież plony mogły dawać piaski i mokradła bogdańskie? Toteż gdyby w latach trzydziestych nie podjął pracy redaktora w adresowanej do ziemiaństwa warszawskiej „Gazecie Rolniczej”, cierpielibyśmy prawdziwą biedę. Tato jeździł po całej Polsce, opisując wzorcowe gospodarstwa, szczególnie wielkopolskie. Spotykał przy tym wielu ciekawych ludzi i świetnych rolników, ale bodaj najbardziej zapadło mu w pamięć spotkanie z Gustawem Adolfem Potworowskim, właścicielem majątku w Goli koło Gostynina. Pokazując tacie swoje ogromne i rozciągające się aż po horyzont gospodarstwo, Potworowski z dumą powiadał: nigdy nie pozwoliliśmy oddać Niemcom ani piędzi ziemi. I rzeczywiście, kiedy tylko któryś chłop popadł w długi, przezacny pan Potworowski, jak o nim powiadał tato, udzielał mu pomocy finansowej, nie mogąc ścierpieć myśli, że panoszyłby się na niej ktoś obcy. Po latach Potworowski miał słono zapłacić za swój patriotyzm, bo został rozstrzelany przez hitlerowców już w pierwszych dniach okupacji w 1939 roku. Tato pracował więc ciężko na chleb, cieszył się życiem rodzinnym, i tak niepostrzeżenie mijały lata, aż w 1937 roku przyszedł na świat jego trzeci syn, Andrzej...

Pomiędzy Jerzym i Zbigniewem Kłoczowskimi a ojcem jest więc spora różnica wieku.

Owszem, bo urodziłem się 5 lipca 1937, i to w Warszawie.

Chrzciny Andrzeja Kłoczowskiego. W centrum: Andrzej Kłoczowski na kolanach księdza Skubiszewskiego, proboszcza w Krzynowłodze Wielkiej. Od lewej: Irena Kłoczowska obejmowana przez Adę Daniłowską, matkę chrzestną, NN, NN, Eugeniusz Kłoczowski, NN, Ryszard Czaplicki, ojciec chrzestny. Bogdany, wrzesień 1937 r.

Czy ojciec czuje się przywiązany do Warszawy?

Ależ gdzie tam! Przyszedłem wprawdzie na świat w Warszawie, ale tylko z tej racji, że mama postanowiła urodzić mnie w jednym ze stołecznych szpitali. Co prawda, tuż przed wojną rodzice planowali przeprowadzkę do Warszawy, kupili nawet mieszkanie przy ulicy Odyńca na Górnym Mokotowie – na tej ulicy mieszkał mój ojciec chrzestny, wujek Rysiek Czaplicki, przyjaciel mego wuja Stanisława Cichowskiego, który w 1937 roku popełnił samobójstwo – a plany ich przeprowadzki związane były z pracą taty w „Gazecie Rolniczej”, lecz wojna skutecznie pokrzyżowała zamiary zamieszkania w stolicy.

Zbigniew Kłoczowski z Andrzejem Kłoczowskim na rękach. Bogdany 1938 r.

Czy ojciec pamięta cokolwiek z czasów przedwojennych?

Moje najwcześniejsze wspomnienia sięgają lat okupacji, a konkretnie 1941 roku lub 1942, kiedy to rodzice zamieszkali w Zielonce, gdzie tato zatrudnił się jako urzędnik w sąsiedniej Kobyłce, i choć wprawdzie większych dochodów z tej pracy nie miał, to w razie czego mógł machnąć Niemcom przed nosem świadectwem zatrudnienia i uchronić się przed wywózką na roboty w Niemczech.

W chwili wybuchu wojny miałem zaledwie dwa lata, nic więc z tamtego tragicznego września nie pamiętam. Dziś wiem jednakże, iż napaść Hitlera na Polskę nie zaskoczyła moich rodziców, bo wbrew powszechnym hurrapatriotycznym okrzykom, że nie oddamy Hitlerowi nawet guzika, tato był sceptyczny w ocenie naszych szans w wojnie z Niemcami. A już zupełnie załamał się, gdy pewnego sierpniowego dnia 1939 roku, przeglądając od niechcenia gazetę, zauważył wydrukowaną małymi literkami, i to u dołu strony, informację o niemiecko-sowieckim pakcie o nieagresji. Gdy tydzień później Niemcy zaatakowali Polskę, niezliczona rzesza ludzka zaczęła w przerażeniu uciekać na wschód. Mama, a wraz z nią ja i ksiądz proboszcz Wacław Skubiszewski z Krzynowłogi Wielkiej schroniliśmy się u Kazi i Zygmunta Cichowskich, krewnych mamy z Pilichowa pod Płońskiem. Tato zaś, który już pod koniec sierpnia otrzymał kartę mobilizacyjną, udał się do koszar w Pułtusku, tam jednak panował taki chaos, że odprawiono go z kwitkiem. Wojna zastała tatę w hotelu w Pułtusku, gdzie oczekiwał na decyzję w sprawie swojej mobilizacji. Gdy w końcu usłyszał, że nie jest do niej przewidziany, a ochotnicy do wojska nie są przyjmowani, postanowił wyjaśnić sprawę swojej mobilizacji w Rejonowej Komendzie Uzupełnień w Ciechanowie, a tam okazało się, że został zmobilizowany przez omyłkę. Postanowił więc pojechać do Pilichowa, gdzie pozostawił nas pod opieką Cichowskich. Ledwie jednak tam dotarł, gruchnęła wieść, że Niemcy są już pod Mławą. 4 września musieliśmy więc razem z Cichowskimi uciekać na wschód. Któregoś dnia nasi rodzice postanowili się rozdzielić. Mama, piętnastoletni Jurek, dziesięcioletni Zbyszek i ja, dwuletni wówczas, oraz Kazia Cichowska ze swoimi dziećmi mieliśmy jechać samochodem do Łukowa na Podlasiu, a tata z resztą Cichowskich i z naszą gospodynią, naszym ukochanym Dudeczkiem, na której temat zaraz wygłoszę tu wielką pochwałę, mieli do Łukowa dotrzeć bryczuszką i powozikiem. Po kilku dniach tato dotarł do Łukowa, a ponieważ nikt tam o żadnych Kłoczowskich nie słyszał, zaczął nas szukać po całym Podlasiu. Tymczasem nastał 17 września... I gdy tego pamiętnego dnia tato postanowił wrócić do Łukowa, spotkał przypadkiem nas we wsi Kopina, gdzieśmy tkwili wszyscy od kilkunastu dni. Był to prawdziwy cud, żeśmy się spotkali w tej wojennej zawierusze. A ponieważ znaleźliśmy się blisko strefy okupowanej przez Związek Sowiecki, tato natychmiast postanowił uciekać jak najdalej od Sowietów i wracać do Bogdan. Wróciliśmy więc do Bogdan i mieszkaliśmy tam do stycznia 1940 roku, kiedy to Niemcy zawłaszczyli nasz majątek i wygnali nas z domu. I tak oto nasz dom stał się własnością Wehrmachtu, bo w okolicy znajdował się niemiecki poligon wojskowy, co dla ludzi ze wsi miało tę zaletę, że do Bogdan nie zapuszczało się gestapo czy żandarmeria, żyło się więc im bezpieczniej niż innym Polakom. My natomiast pozostaliśmy bez dachu nad głową, ale mama wierzyła święcie, że kiedyś wrócimy do Bogdan, i miała rację, tyle że nie stało się to za jej życia.

Z tego okresu w pamięci pozostały mi tylko mgliste obrazki drzew rosnących w parku przy naszym dworze, a poza tym nie pamiętam ani samego domu, ani ucieczki na wschód, ani pożegnania z Bogdanami w 1940 roku. Bogdany ujrzałem ponownie dopiero w 1947 roku, gdy przyjechałem na wakacje do rodziny Dudeczka.

I jak się potoczyły losy Kłoczowskich po wypędzeniu z Bogdan?

Zamieszkaliśmy, jak już wspominałem, w Zielonce, w małym i skromnym domku przy ulicy Krasińskiego 11, blisko stacji kolejowej. Ilekroć więc jadę dziś pociągiem z Warszawy do Białegostoku, w Zielonce zawsze wyglądam przez okno, by spojrzeć, czy dom, w którym przeżyliśmy okupację, wciąż stoi. Stoi! Domek ten należał do pana Antoniego Wacławskiego, syna gospodarza z Bogdan Małych, wioski sąsiadującej z naszymi Bogdanami Wielkimi. Wacławski, którym tato w latach dwudziestych się opiekował, ucząc go pisać i opowiadając mu Trylogię, był człowiekiem bardzo obrotnym i już przed wojną zbił znaczny kapitalik, zafundował więc sobie dom w Zielonce. Całkiem dobrze wiodło mu się także podczas okupacji, bo ten chłopski syn umiał kombinować, kupił sobie zatem drugi dom. Gdy zaś z początkiem 1940 roku dowiedział się, że jego dawny opiekun stracił dach nad głową, wyciągnął do nas pomocną rękę, proponując nam swój domek przy Krasińskiego. Lokum było niewielkie, raptem dwa pokoje z kuchnią, któżby jednak w takich czasach skarżył się na ciasnotę?

Gdy zaś wspominam lata mojego dzieciństwa, przychodzi mi zawsze na myśl osoba, z którą nie łączyły mnie co prawda więzy krwi, ale która była mi niesłychanie bliska i tak mocno związała się z naszą familią, żeśmy wszyscy uznawali ją za członka rodziny. Maria Sałkowska, bo o niej mowa, nastała u nas w połowie lat dwudziestych, gdy przyszedł na świat najstarszy z moich braci, i to właśnie Jurek ochrzcił ją Dudeczkiem. Dudeczek pomagał wychowywać małego Jurka, a gdy Jurek podrósł, Dudeczek skończył stosowne kursy i został naszą kucharką i gospodynią, a gdy przyszedł czas ku temu, Dudeczek wychował także Zbyszka i mnie na sam koniec. Była to prosta wiejska kobieta, choć może nie całkiem prosta, bo umiała czytać i pisać, poza tym cechowała się prawdziwą pobożnością i była tercjarką franciszkańską – a zanim pojawiła się w Bogdanach, zamierzała wstąpić do klasztoru w Krakowie, jakiś ksiądz jednak Dudeczkowi to wyperswadował, za co po dziś dzień jestem temu księdzu niewymownie wdzięczny. Dudeczek miał zalet bez liku i – co najważniejsze – zawsze kierował się zdrowym rozsądkiem.

Do naszej rodziny Dudeczek przywiązany był ogromnie, nie mógł więc przeboleć, że los nas rozłączył, gdyśmy zostali wygnani z domu, a on musiał pozostać w Bogdanach. Oddzieliła Dudeczka od nas granica, bo Bogdany znalazły się w Reichu, a Zielonka w Generalnej Guberni. Dudeczek dźwigał już wówczas czwarty krzyżyk na karku, ale cóż kobiecie takiej jak ona druty, zasieki i pilnie strzeżone przez Niemca granice. Podjechał więc Dudeczek pewnego razu na przejście graniczne na Bugu, rozejrzał się to tu, to tam, a przede wszystkim zainteresował się, kiedy niemieccy strażnicy zbierają się na obiad, a wtedy Dudeczek zawinął się w chustę i przeszedł przez granicę jakby nigdy nic, udając miejscową kobiecinę, bo granica podzieliła niekiedy w tej okolicy chłopskie zagony, Niemcy pozwalali więc tam na mały ruch graniczny. I tym sposobem Dudeczek zamieszkał z nami w domku przy Krasińskiego, by odtąd towarzyszyć nam we wszystkich naszych dolach i niedolach, a przede wszystkim biorąc na spółkę z moją mamą cały ciężar utrzymania naszej rodziny. Dudeczek przestał więc być zwykłą gospodynią, awansując niejako do roli naszej podpory. Dudeczek miał wprawdzie brata i siostry, ale nie miał męża i dzieci, więc to myśmy stali się jej prawdziwą rodziną. Dudeczek był z nami przez całą wojnę, był z nami także po wojnie, a kiedy przyszły na świat dzieci Jurka, zamieszkał z Jurkami w Lublinie, bo mój brat pracował już wówczas na KUL-u. Dudeczek piastował więc moich bratanków, Pawła i Piotra, a pod koniec swojego pracowitego żywota wrócił w rodzinne strony, gdzie miejscowy ksiądz ofiarował jej mały domek. Gdy Dudeczek zmarł, około 1986 roku, zjechali się na pogrzeb wszyscy krewni Sałkowscy i wszyscy Kłoczowscy i razem go pochowaliśmy.

Tymczasem jednak wciąż trwała okupacja i mama z Dudeczkiem dzień w dzień wypiekały ciasteczka na sprzedaż, dzięki czemu mogliśmy jakoś związać koniec z końcem, bo tato co prawda pracował w urzędzie gminnym, ale pensję miał gorzej niż marną. I tu nie od rzeczy będzie wspomnieć, że Zielonka leży na trasie kolejowej z Warszawy do Małkini, a za Małkinią kończyła się już Generalna Gubernia i zaczynał Reich. I jeśli panowie ciekawi są mojego najwcześniejszego wspomnienia, to jest nim usłyszana na przedwojennym Dworcu Głównym w Warszawie zapowiedź, że odjeżdża „Personenzug nach Malkinia”.

Dlaczego akurat to, a nie inne wspomnienie?

Bo z Małkini do Warszawy wiodła główna trasa zaopatrzenia stolicy w żywność. W pociągach z Małkini królowali więc szmuglerzy, baby taszczące ze sobą „kaszankę, rąbankę i schab”, i pamiętam pociągi tak zatłoczone, że wielu pasażerów jechało, stojąc na schodkach do wagonów, a wszyscy targali ze sobą torby pełne żarcia. Pamiętam też powiedzonko: „Warszawa bierze”, co znaczyło, że na Dworcu Wileńskim, bo tam właśnie kończyły swój bieg Personenzugi z Małkini, pojawili się niemieccy żandarmi, czyli że Szwab będzie konfiskował szmugiel. Gdy więc w pociągu gruchnęła wieść: „Warszawa bierze”, wszyscy handlarze wysiadali w Zielonce, godzinami oczekując tam na hasło od kolejarzy, że droga wolna. I właśnie tym ludziom, koczującym na stacji w Zielonce nieraz kilka godzin, sprzedawaliśmy ciasteczka wypiekane przez mamę i Dudeczka, który w kuchni rządził niepodzielnie. Zachowały się nawet w naszych papierach rodzinnych zdjęcia taty i Zbyszka, którzy lecą na dworzec z ogromnymi blachami do pieczenia. Dzięki tym wypiekom przeżyliśmy wojnę.

Rodzina Kłoczowskich. Od lewej: Eugeniusz Kłoczowski, Jerzy Kłoczowski, Irena Kłoczowska, Zbigniew Kłoczowski. Siedzi: Maria Sałkowska Dudeczek z Andrzejem Kłoczowskim na kolanach. Zielonka pod Warszawą, 1943 r.

Mówi ojciec, że mama razem z Dudeczkiem ciężko pracowała, ale wcześniej mama nie była chyba przyzwyczajona do ciężkiej harówki?

To prawda, mama nie była zwyczajna ciężkiej pracy fizycznej, ale wojna ją całkowicie odmieniła. Przed wojną pełniła bowiem obowiązki pani domu, a rodzinę utrzymywał jej mąż, teraz zaś to ona musiała zapewnić byt całej rodzinie. Stała się więc kobietą niezmiernie pracowitą, ale nigdy nie żaliła się na swój ciężki los. Mama nie była jednakże jakimś wyjątkiem, ponieważ wiele pań z ziemiaństwa musiało wówczas ciężko pracować, szczególnie jeśli mąż którejś z tych pań trafił do niemieckiego oflagu albo, nie daj Bóg, przepadł gdzieś na wschodzie. Mama i Dudeczek nigdy nie narzekały na brak zajęcia, bo oprócz ciast i codziennych prac domowych miały na głowie także przydomowy ogródek, poza tym mama musiała zająć się wychowaniem swych dwóch najmłodszych synów, bo Jurek w tym czasie już się usamodzielnił, zamieszkał w Warszawie i przygotowywał się do tajnej matury w liceum marianów na Bielanach, a tuż po maturze trafił do podchorążówki AK, czyli w pewnym sensie na studia wyższe.

Cóż poza tym pamiętam z lat okupacji? Wieczny lęk przede wszystkim, a pierwszym i największym był lęk przed odgłosem zbliżającego się i zatrzymującego się w pobliżu naszego domku jakiegokolwiek samochodu. Gdy tylko usłyszałem, jak na Krasińskiego zatrzymuje się samochód, ogarniało mnie potworne przerażenie, czy to aby Niemcy nie przychodzą po tatę. Choć miałem zaledwie pięć lat, zdążyłem się już bowiem sporo nasłuchać o łapankach i ulicznych egzekucjach, bo choć nie mieszkaliśmy w Warszawie, gdzie panował najsroższy terror, żyliśmy na uboczu, w bezpieczniejszej okolicy, to nawet w Zielonce dawała się odczuć atmosfera wojennej grozy.

Nie zapomnę też nigdy, jak na Wielkanoc 1943 roku przyjechał do nas z Warszawy Jurek i opowiadał nam o powstaniu w getcie warszawskim, w pamięci utkwiły mi szczególnie jego słowa, że żydowscy powstańcy wywiesili obok swojego sztandaru biało-czerwony sztandar z hasłem „Za wolność waszą i naszą”. Jak przez mgłę pamiętam też łunę nad Warszawą, widoczną nawet w dalekiej Zielonce, ale może nie była to łuna płonącego getta, lecz płonącej od sierpnia 1944 roku Warszawy, bo niewykluczone, że te dwa wspomnienia nałożyły się w mojej pamięci? Pamiętam też przejeżdżające przez Zielonkę transporty do Treblinki, choć oczywiście z tego, co się działo w Treblince, w pełni zdałem sobie sprawę dopiero po wojnie. Wiele się w tamtych czasach mówiło o Żydach, którzy wyskakiwali z pociągów wiozących ich do komór gazowych, nasłuchałem się zatem rozmaitych opowieści: a to o jakimś młodym człowieku zastrzelonym w chwili, gdy wyskakiwał z wagonu, a to o trupie znalezionym w okolicznym lesie. W Zielonce wszyscy wiedzieli, że Niemcy wiozą Żydów na zagładę i nikt nawet nie próbował kryć przed dzieckiem tej potwornej prawdy.

Od maja 1941 roku przez Zielonkę przejeżdżały również transporty wiozące niemieckich żołnierzy na wschód. Dzień i noc, punktualnie co trzy minuty, mijał Zielonkę kolejny pociąg z żołnierzami, armatami, czołgami, wszyscy więc wiedzieli, co wisi w powietrzu, ale akurat ten epizod znam wyłącznie dzięki późniejszym opowieściom taty. Po wojnie rodzice często wspominali, że gdy Hitler zaatakował Związek Radziecki, ich ulubioną lekturą – i nie tylko moich rodziców, bo czytano ją niemal w każdym inteligenckim domu – stała się Wojna i pokój, a czemu akurat z takim zapałem rzucili się na tę powieść o wielkiej kampanii napoleońskiej na Rosję, wyjaśniać nie trzeba. Dotąd pamiętam czterotomowe przedwojenne wydanie Tołstoja z biblioteki moich rodziców, choć ja pochłonięty byłem wówczas innymi lekturami niż ta epopeja, z wypiekami na buzi wsłuchując się w głos taty, który wieczorami czytał mi o przygodach Robinsona Crusoe.

Jak powiadam, moje wspomnienia z pierwszych lat okupacji są mgliste i fragmentaryczne – jakieś lęki, jakieś pociągi, jakieś przypadkiem podsłuchane rozmowy o zabitym w lesie Żydzie, jakieś opowieści Jurka o getcie. Od czasu do czasu, i to już dobrze pamiętam, Jurek pojawiał się w Zielonce razem ze swoimi kolegami z podchorążówki i nie zapomnę nigdy, jak 23 kwietnia 1944 roku razem z Jurkowymi przyjaciółmi świętowaliśmy hucznie jego imieniny. Gościł wtedy u nas także Jerzy Strzelczyk z Kobyłki, bezpośredni przełożony Jurka, który bodaj dwa tygodnie później zginął podczas strzelaniny w obronie akowskiego składu broni gdzieś na Żoliborzu. Jurek zaś tej wiosny zdał końcowe egzaminy maturalne i szykował się, by z jakimś oddziałem AK wyjechać na Wołyń, aby bronić tam naszych rodaków przed UPA.

Mama postanowiła wychowywać mnie jak dziewczynkę.
Andrzej Kłoczowski w dzieciństwie. Bogdany 1938 r.

Przyjazdy starszego brata, dzielnego podchorążego, były dla ojca świętem?

Cieszyły mnie jego wizyty, ale była między nami tak znaczna różnica wieku, że ja, pętak taki, przeszkadzałem jedynie blisko dwudziestoletniemu Jurkowi, pałętając się między jego nogami. Jurek, jak na starszego brata przystało, poczuwał się jednakże do opieki nade mną i gdy pewnego razu bawiłem się – aż strach się przyznać, gdy po ulicach krąży w tej chwili widmo gender – ołowianymi żołnierzykami, a Zbyszek poprzewracał mi moją ołowianą armię, uderzyłem w straszny bek, na co poderwał się Jurek i tak niemiłosiernie złoił Zbyszka, że aż dotąd ciepło mi na sercu.

Co najważniejsze, Jurek wybronił mnie przed mamą, bo mama przez całe życie marzyła o córce, a tu jeden syn, potem drugi i w końcu trzeci. Mama postanowiła zatem wychowywać mnie jak dziewczynkę. Do trzeciego roku życia chodziłem więc ze ślicznymi włoskami na główce i zachowały się fotografie, na których wujek Rysiek Czaplicki uwiecznił mnie w uroczej sukience! Ale pewnego dnia Jurek poprosił grzecznie, aby mama uznała w końcu, że jestem chłopczykiem. No i pomyślcie, panowie, miałem być dziewczynką, co za zgroza! À propos wujka Ryśka – cóż to był za kozak! Podczas pierwszej wojny światowej skończył politechnikę w Petersburgu, był człowiekiem na wskroś nowoczesnym, bodaj pierwszym w naszej okolicy posiadaczem sportowego motocykla, a do Bogdan, gdyśmy tam jeszcze mieszkali, przyjeżdżał zawsze automobilem. Automobilem przyjeżdżał też do Zielonki, co Jurka, Zbyszka i mnie zawsze szalenie elektryzowało. Pewnego zaś razu goszcząc u nas, sfotografował Jurka i Zbyszka na tle swego samochodu i czy zgadną panowie, kim jest ta dziewczyneczka, która stoi koło starszych braci Kłoczowskich? Zgroza, powiadam, zgroza!

Tymczasem ja nigdy nie pragnąłem być dziewczynką i jak każdy chłopiec, co to nosi w tornistrze buławę hetmańską, bawiłem się ołowianymi żołnierzykami, a zanim nauczyłem się czytać, godzinami ślęczałem nad pięknie wydanymi Dziejami oręża polskiego w epoce napoleońskiej Mariana Kukiela, wpatrując się z zachwytem w cudowne ilustracje Kossaków. Żyłem Napoleonem, uwielbiałem jego polskich szwoleżerów, może więc nie przypadkiem zapamiętałem, że w tym samym czasie rodzice czytali Wojnę i pokój?

Tymczasem ja nigdy nie pragnąłem być dziewczynką.
Andrzej Kłoczowski w dzieciństwie. Zielonka pod Warszawą 1943 r.

Czy ojciec zdawał sobie sprawę, że najstarszy brat konspiruje w AK?

Wiedziałem, że Jurek służy w wojsku, bo o tym się głośno mówiło. Pamiętam, jak wiosną 1944 roku Jurek zabrał mnie na spacer i ujrzeliśmy zmierzający w kierunku Warszawy pociąg, który rozbrzmiewał pieśnią:

Jak długo w sercach naszych

Choć kropla polskiej krwi,

Jak długo w sercach naszych

Ojczysta miłość tkwi,

Stać będzie kraj nasz cały,

Stać będzie Piastów gród,

Zwycięży Orzeł Biały,

Zwycięży polski lud.

Słysząc to, z wrażenia aż zbaraniałem i zacząłem się dopytywać Jurka, co ci ludzie śpiewają i kim są. To polscy żołnierze – wyjaśnił mi Jurek, który w tym czasie marzył, by po wojnie zostać zawodowym oficerem, bo rzeczywiście miał talenty przywódcze. To dlaczego nie są w Londynie? – zdziwiłem się, ponieważ słyszałem to i owo o polskim wojsku na Zachodzie, bo zdaje się, że w 1943 roku w podziemnym wydawnictwie ukazał się Dywizjon 303 Arkadego Fiedlera i tę opowieść o naszych bohaterskich lotnikach walczących w bitwie o Anglię tato czytał nam wszystkim na głos, bośmy mieli zwyczaj, by wspólnie czytać książki.

Wspomniał ojciec, że jako dziecko żył w ciągłym lęku, iż Niemcy w każdej chwili mogą przyjść po tatę, ale przecież bardziej zagrożony był konspirujący w AK Jurek. Nie bał się ojciec o swego brata?

Tak, bałem się, ale... jakby to powiedzieć? O Jurka bać się zacząłem dopiero wiosną 1944 roku, gdy niemal cudem uniknął on śmierci. Jurek wynajmował bowiem w Warszawie mieszkanie razem ze swoimi dwoma kolegami z podchorążówki, i pewnej niedzieli, gdy wybrał się do Zielonki, do ich lokum wtargnęli jacyś osobnicy – wpadli więc i zastrzelili kolegów Jurka. Zabiliby i Jurka, gdyby nie pojechał do rodziców. Akowski wywiad podejrzewał później, że byli to bojówkarze komunistyczni, którzy mieli za zadanie rozprawiać się z akowcami. Gestapo przecież by ich najpierw aresztowało, aby na mękach wymusić zeznania. Rodzice byli tym incydentem potwornie przerażeni, ja zaś od tej chwili zacząłem sobie zdawać sprawę, co Jurkowi zagraża.

Ta tragedia stała się momentem zwrotnym w życiu naszej mamy, osoby nieprzesadnie dotąd religijnej; po tym mordzie mama pojechała do Częstochowy, by podziękować Matce Boskiej za cudowne ocalenie syna. Jurek natomiast na wszelki wypadek zmienił wtedy swój warszawski adres, bo dotychczasowy lokal był spalony, a swój pistolet, na wypadek gdyby miał być aresztowany czy rewidowany, pozostawił w Zielonce, Dudeczek zaś – mówiłem, że nasza gospodyni była osobą niezwykle rozsądną? – zawinął gnata w szmaty i zakopał w ogródku przy pomidorach. Drżeliśmy odtąd o Jurka dzień i noc, gdy zaś wybuchło powstanie i długo nie mieliśmy o nim żadnej wieści, byliśmy przekonani, szczególnie rodzice, iż nigdy już nie ujrzymy go wśród żywych. Przeżył jednak, Bogu dzięki.

Andrzejek z kozami. Zielonka pod Warszawą 1943 r.

Jakoś ojciec nie wspomina o swoich kolegach z dzieciństwa, o szkole.

O szkole, o jakiej szkole?! W Zielonce istniała wprawdzie nielegalna szkoła prowadzona przez siostry dominikanki misjonarki, które to zgromadzenie założył dominikanin ojciec Jacek Woroniecki, ale była to szkoła średnia, uczył się w niej zatem starszy ode mnie Zbyszek. Ja zaś do żadnych szkół nie chodziłem i nie miałem szkolnych kolegów. W dzień pasałem z tatą kozy, bośmy mieli dwie kozy, bawiłem się w ogródku z moim kolegą Jasiem, a całą moją nauką były rozmowy i spacery z tatą, wsłuchiwanie się w jego opowieści o Biblii lub o jego ukochanej Trylogii, ślęczenie nad Dziejami oręża polskiego... i słuchanie, jak tato czyta mi o przygodach Robinsona.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: