Kłopoty z nieznajomym - ebook
Kłopoty z nieznajomym - ebook
Marta, ma nadzieję na miły wieczór w towarzystwie przystojnego bruneta. Nie podejrzewa nawet, że obiekt jej zainteresowań ma wobec niej zgoła inne zamiary. Niewinna z pozoru randka zamienia się w horror, a niebawem zostaje popełnione morderstwo.
Wokół Marty zaczynają się dziać różne podejrzane rzeczy, a nieproszeni goście kolejno pojawiają się w jej mieszkaniu, jakby w drzwiach nie było żadnych zamków. Jeden sugeruje nawet by nazywać go tatusiem! Tajemnice mnożą się w zastraszającym tempie, a zdezorientowana Marta nie potrafi odróżnić wrogów od przyjaciół . Instynkt podpowiada jej, że musi zacząć działać. Ale jak tu się obronić przed niebezpieczeństwem, jeśli nawet nie można nazwać go po imieniu? A co robią w powieści dobermany Parys, Neptun i Demon? No cóż, niewiele. Sprawiają tylko, że Marta na króciutką chwilę zamiera w bezruchu. Nie, to złe określenie. Marta po prostu kamienieje
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62405-57-2 |
Rozmiar pliku: | 579 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W moim małym mieszkanku panoszył się gość. Jeszcze do niedawna chciany i pożądany, teraz podejrzany. Tempo, w jakim z czarującego faceta przemienił się we wstrętne indywiduum, było za szybkie nawet dla mnie. Sytuacja zaczęła wyglądać nieciekawie. Mieszkałam sama. Pierwsze ostrzeżenie odebrałam już w windzie, ale puściłam je mimo uszu. Rozmawialiśmy o naszych szczenięcych latach, zadał jakieś pytanie, a ja nie odpowiedziałam zajęta szukaniem kluczy w przepastnej torebce. Powtórzył je głosem twardym i nieznoszącym sprzeciwu:
– Pytałem, czy masz w domu fotografie z dawnych lat! Pasjami lubię oglądać zdjęcia, szczególnie czarno-białe.
Po nagłym wybuchu starał się zbagatelizować zajście. Tłumaczył się sentymentem do minionej epoki, pasją fotograficzną i żyłką reporterską. Przez moment znów grał rolę amanta i robił to cholernie dobrze. Zauroczona jego wdziękiem osobistym, zlekceważyłam sygnały alarmowe i wpadłam w bagno po uszy.
Temat mojego dzieciństwa stanowił motyw przewodni dalszej części wieczoru. Robert, bo tak się przedstawił, z zachłannością wygłodniałej pantery rzucił się na albumy ze zdjęciami. Interesowały go wyłącznie fotki drobniutkiej blondyneczki na tle małomiasteczkowej architektury. Były to moje zdjęcia z czasów, kiedy nosiłam warkoczyki, sukieneczki z falbankami i aparat ortodontyczny. Od tego czasu zdążyłam wyrosnąć na piękną kobietę, jak mówili niektórzy, i dotychczas nie musiałam rywalizować ze swoim małoletnim wcieleniem.
Nieco zdegustowana wymknęłam się do kuchni przygotować kawę. Skoro zaprosiłam faceta do chaty pod pretekstem wypicia kawy, to kawę musiał dostać. A potem zamierzałam wykopać go za drzwi. Romantyczny nastrój dawno prysł jak mydlana bańka i marzyłam tylko o tym, aby zostać wreszcie sama.
Żyłka nad moją lewą brwią zaczęła pulsować ostrzegawczo, a to zawsze oznaczało nadciągające kłopoty.
Szkoda, że tak późno odebrałam sygnały wysyłane mi przez własne ciało.
Wysoki brunet o śniadej cerze, brązowych oczach i gęstych, zrośniętych brwiach wzbudził moje zainteresowanie od pierwszego wejrzenia. Później natykałam się na niego na każdym kroku. I chociaż nie należałam do naiwnych pensjonarek, które wierzą w szczęśliwy uśmiech losu, kiedy w końcu zdobył się na odwagę i zaproponował mi drinka, zgodziłam się. Był miły, wesoły i rozmowny, wprost pałał chęcią powiedzenia mi o sobie jak najwięcej. Tryskał szczerością niczym gejzer gorącą wodą. Jak zwykle same banały: wolny, samotny, na kontrakcie.
Kłamał jak z nut, ale czy u faceta na jeden wieczór najważniejsza jest prawdomówność? Pachniał dobrą wodą kolońską, nosił gustowne ciuchy i nie patrzył na zegarek. Czego można chcieć więcej? Potem umówiliśmy się na prawdziwą randkę, była kawiarnia i kino. Jak na dżentelmena przystało, odwiózł mnie taksówką do domu i wprosił się na kawę.
Od chwili poznania nie mogłam się pozbyć natrętnego wrażenia, że spotkaliśmy się już wcześniej. Nigdy nie zapominam twarzy, czasem tylko nie pasują do nazwisk, osób i sytuacji. Trudno zresztą zapomnieć takiego faceta...
Nawet na moment nie mogłam zostać sama. Ledwo umknęłam do kuchni, natrętny gość przylazł tam za mną. Trzymał w łapie garść fotek i domagał się szczegółów, pytał, gdzie i kiedy zostały zrobione. Na odczepnego rzuciłam mu na stół następny album i obiecałam wrócić za kilka minut.
Najbardziej niepokoiło mnie to, że zupełnie nie wiedziałam, o co temu przyjemniaczkowi chodzi. Jedno było jasne, na pewno nie zamierzał mnie uwieść. Przez cały ten czas nawet nie próbował się do mnie zbliżyć. Interesowała go wyłącznie przeszłość małej Martusi.
Czyżbym trafiła na pedofila archiwistę? – przemknęła mi przez głowę niedorzeczna myśl. Co miałam teraz zrobić? Byłam wściekła na samą siebie. Czy ja zawsze muszę trafiać na jakichś oszołomów czy zboczeńców?! Ten sport zaczyna być niebezpieczny, chyba zacznę się rozglądać za jakimś legalnym związkiem. Rodzina: mąż pantoflarz i gromada rozwrzeszczanych bachorów. Wzdrygnęłam się na samą myśl o przyszłym szczęściu małżeńskim. To już wolę od czasu do czasu spotkać jakiegoś dziwaka, w końcu nie każdy podejrzanie zachowujący się mężczyzna musi być zaraz zboczeńcem. A jeśli ten mój właśnie jest? Czeka tylko, aż odpowiem na wszystkie pytania z dzieciństwa, i ukarze mnie za nielegalne dorośnięcie!
Pobudzona strachem pamięć zdobyła się na kolosalny wysiłek i przywołała obraz sprzed dwóch lat. Wiedziałam już, gdzie spotkałam Roberta i to, co sobie przypomniałam, nie podobało mi się w najmniejszym stopniu. Zrobiło mi się gorąco.
A niech to wszyscy diabli! Zaciśniętymi w pięści dłońmi walnęłam się kilka razy po głowie, aż zabolało. Musiałam natychmiast coś wymyślić, bo inaczej...
Wróciłam do pokoju. Postawiłam tacę na stole i przywołałam uprzejmy uśmiech.
– Zaraz będę z powrotem – zapewniłam. Naturalnym ruchem złapałam torebkę i zamknęłam się w ubikacji. Klucze od mieszkania wisiały na kołku w korytarzu, ale nie miałam szansy po nie sięgnąć, bo facet wstał, żeby sprawdzić, dokąd idę. Idiota albo cwaniak.
Wyjęłam komórkę. Złapałam dwa głębokie oddechy i zadzwoniłam po ratunek do Michała, sąsiada z trzeciego piętra. Bez opamiętania tłukłam w guziczki klawiatury. Żeby tylko był w domu, żeby był – powtarzałam szeptem. Komórka, domowy, komórka... to przecież bez sensu. Co zrobię, jeśli Michał jest na przykład w Łodzi? Policja, zadzwonię na policję, opowiem im, co wiem, a oni mnie... wyśmieją.
Roberta poznałam w Krakowie. A tak naprawdę, otarliśmy się o siebie, bez zawierania bliższej znajomości.
Pojechałyśmy z Jolką w delegację, dograć kontrakt z Norwegami. Wszystko poszło jak z płatka, kilka podpisów i już pierwszego dnia miałyśmy z głowy pracę. Norwegowie wyjechali, a my postanowiłyśmy zabalować jeszcze jeden dzień na koszt firmy. Wieczorem w pełnym rynsztunku pojawiłyśmy się w hotelowej restauracji. Samotność nam nie groziła, przytulny barek okupowało czterech wesołych przystojniaków. Piąty, korpulentny blondynek, nie miał u nas żadnych szans, mimo że najwyraźniej to on nadawał ton całemu towarzystwu. Może zyskiwał przy bliższym poznaniu, ale żadna z nas nie miała zbyt wiele czasu. Jutro wracamy do Wrocławia.
Jola, delikatna blondynka o rozmarzonym spojrzeniu, wyraźnie wpadła w oko barczystemu brunetowi, najmłodszemu z całej piątki. Jak to mówią, przeciwieństwa się przyciągają. Ja nadal wahałam się pomiędzy blond modelem w niebieskiej marynarce a ciemnowłosym intelektualistą w okularach. Po subtelnej wymianie spojrzeń panowie naradzili się szeptem i dwaj z nich ruszyli w naszym kierunku. Intelektualista przegrał w przedbiegach, a szkoda, bo zaczął mi się coraz bardziej podobać. Obaj wyglądali na sympatycznych, ale nie zdążyłyśmy ich poznać, ponieważ znienacka pojawił się ten trzeci. Brunet z moich snów.
– Jestem Marek – przedstawił się z szarmanckim ukłonem i nim się spostrzegłyśmy, już siedział przy naszym stoliku.
Jolka zmierzyła go badawczym spojrzeniem, widziałam, jak jej źrenice nabrały ostrości, a uśmiech zastygł w jednej sekundzie jak gipsowa maska.
Coś było nie tak!
– Te miejsca są zajęte! – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
Próbowałam zaprotestować, ale brutalne kopnięcie w kostkę odebrało mi głos.
– Właśnie kończymy kolację i nie życzymy sobie towarzystwa! Zrozumiał pan czy mam zawołać obsługę?! – Moja przyjaciółka kontynuowała spławianie intruza. Skutecznie. Facet bezszelestnie rozpłynął się w powietrzu, jeszcze szybciej niż się pojawił. Rozwiała się też moja nadzieja na wesoły wieczór. Jolka, odmawiając odpowiedzi na wszelkie pytania, prawie siłą zagnała mnie do windy. W holu minęłyśmy naszych dwóch wybrańców z baru. Przesłałam im przepraszający uśmiech. Żegnajcie, tańce, hulanki, swawola, moja koleżanka zwariowała, a ja muszę dotrzymać jej towarzystwa.
– Ty wiesz, kto to był?! – wrzasnęła, kiedy tylko zamknęłam drzwi pokoju.
Skąd, do diabła, miałam wiedzieć. Wzruszyłam ramionami, i tak zaraz mi powie.
– Bandyta, alfons i handlarz żywym towarem – wyliczyła z ogromną satysfakcją. – A teraz dziękuj, bo uratowałam ci coś więcej niż życie. Mam tylko nadzieję, że nie zawziął się na nas. Oni mają takie swoje różne metody. Usypiają kobiety gazem i wywożą z hotelu w koszach z brudną pościelą...
Mówiąc to, Jola ani na moment nie przestawała się krzątać. Z krzeseł i innych przedmiotów montowała coś na kształt barykady. Pomogłam jej ciągnąć stolik, bo utknęła w pół drogi. Kiedy dotarło do mnie, co robię, znacząco puknęłam się w czoło. Chyba zaczęła mi się udzielać Jolkowa paranoja.
– W tych drzwiach nie ma nawet dziurek od klucza, jak niby mają wpuścić ten gaz? – zapytałam.
– Przez klimatyzację – odpowiedziała bez zastanowienia. – Dobrze, że powiedziałaś. – Wyrwała z barykady komodę i wywindowawszy się pod sufit, zaczęła zapychać wszystkie kratki w ścianie workami foliowymi.
Narysowałam palcem na czole kilka wyraźnych kółek, ale udawała, że nie widzi. Zdjęłam szpilki i walnęłam się na łóżko.
– Może prościej byłoby się wyprowadzić? – zaproponowałam słabym głosem. – Nie chcę krakać, ale jeśli okna się nie otwierają, padniemy z powodu braku tlenu. Zostaw na moment to foliowanie. Złaź, musimy poważnie porozmawiać!
Jola zeszła, rozejrzała się za krzesłem i nie znalazłszy niczego w zasięgu wzroku, poszła w moje ślady.
– Dworce w nocy są wyjątkowo niebezpieczne – zaprotestowała. – Zaskoczymy go i uciekniemy o świcie. Nie dostanie nas w swoje brudne łapy!
– Kto?! – Zaczęłam powoli tracić do niej cierpliwość.
– Jak to kto – Patryk!
– Jola, albo natychmiast powiesz, o co ci chodzi, albo wychodzę. Nie będę spać z wariatką w jednym pokoju – zagroziłam. – Co za komedię odegrałaś w restauracji i kim, do cholery, jest Patryk?!
– Patryk to jest Marek, znasz Baśkę?
Dla świętego spokoju kiwnęłam głową. Z szaleńcami podobno tak trzeba, nie krzyczeć, nie poganiać i bez przerwy się uśmiechać. Wyszczerzyłam zęby. Zresztą, znałam tylko jedną Baśkę i wiedziałam, że Jolka też ją zna, wychowały się na jednym podwórku.
Z chaotycznego opowiadania dowiedziałam się, że nasza wspólna koleżanka miała o kilka lat starszego kuzyna, Patryka. Nie chwaliła się nim specjalnie, bo facet od zawsze sprawiał rodzinie kłopoty. Czarna owca to za mało powiedziane. Zaczynał od włamań, potem szybko wdepnął w coś grubszego i musiał zniknąć z miasta.
– Teraz zajmuje się narkotykami i handlem żywym towarem – szepnęła, rozglądając się na boki.
– Nadal nic nie rozumiem. Co mnie obchodzi jakiś bandzior?
Jolka rozłożyła ręce w geście bezradności, dając wyraz swojemu zdaniu na temat mojej inteligencji.
– A to, że ten przystojny Marek z restauracji to właśnie Patryk! Łopatą ci trzeba wkładać! Uratowałam cię przed burdelem, a ty jeszcze masz pretensje.
Trochę mi zrzedła mina, ale coś w tej sprawie nie grało.
– Czekaj, skoro wiedział, że go znasz, to po co się pchał, może to nie on? – zwątpiłam.
Jola fuknęła ze złości i posłała mi jedno ze swoich ironicznych spojrzeń.
– Jak nie wierzysz, to idź, wypij drinka z pigułką gwałtu, jak się nie odezwiesz przez dwa dni, to będę wiedziała, że miałam rację.
– No przecież tylko pytam, już nawet pytać nie można?
– Można. Facet mnie nie rozpoznał, bo nasza znajomość była niejako jednostronna. Kiedy Patryk wyjeżdżał z Wrocławia, ja nosiłam jeszcze kucyki i nie mieściłam się w sferze jego zainteresowań. To proste, ja go pamiętam, on mnie nie.
– Ale to było strasznie dawno, skąd wiesz...
– Widziałam go miesiąc temu z Baśką w kawiarni i obejrzałam go sobie na tyle dokładnie, aby dzisiaj nie mieć żadnych wątpliwości. A moja ciotka Irena dopowiedziała resztę. Ona ma zawsze wiadomości z pierwszej ręki.
Rozmawiałyśmy wtedy do późnej nocy, w następstwie czego straciłam ochotę na bliższe poznanie Patryka. Ale jak to się mówi, co się odwlecze, to nie uciecze.
A teraz ten Patryk, Marek czy, jak wolał, Robert siedział w moim salonie i zadawał głupie pytania. Aż się bałam myśleć, co zrobi, kiedy przestanie pytać. No i jeszcze ta Baśka! Podejrzany zbieg okoliczności. Jakieś dwa miesiące temu miałam niezobowiązujący romans z jej mężem. Nie była zadowolona, ale żeby tak długo chować urazę?
Ratunku! Coś mi się zdaje, że tym razem przeholowałam.
Bezskutecznie dusiłam klawiaturę, wreszcie za sto którymś razem usłyszałam w słuchawce zniecierpliwiony głos Michała:
– Pali się?
– Jesteś u siebie? – zapytałam.
– Tak, ale...
Nie dałam mu dojść do słowa, opisałam swoje dramatyczne położenie i poprosiłam o pomoc.
– Znowu randka w ciemno – zauważył domyślnie – a mówiłem ci tyle razy, że kiedyś...
– Michał! Błagam, przyjdź i pod jakimś pretekstem wyciągnij go z domu, zresztą rób, co chcesz, tylko ratuj, nie mogę do rana siedzieć w kiblu.
Mój czas się kończył, gość zniecierpliwiony przydługą nieobecnością gospodyni zaczął dobijać się do drzwi. To już szczyt wszystkiego, żeby człowiek nie miał spokoju nawet w WC.
– Z kim ty się zadajesz? – usłyszałam w słuchawce, zanim przerwałam połączenie.
– Już, już. Idę – zakwiliłam słodko i spuściłam wodę. Odczekałam, aż szum ustanie, i ostentacyjnie zabrałam się do mycia rąk. Nie zamierzałam zginąć na moment przed przybyciem odsieczy.
Czas wlókł się jak żółw pod górę, a ten cholerny Michał wcale się nie śpieszył. Na darmo strzygłam uszami, wyczekując zbawczego dzwonka. Ile może zająć pokonanie jednego piętra młodemu, sprawnemu facetowi? Minutę, dwie... no chyba że utknął w windzie...
Dzwonek i ostre kopanie w drzwi uwolniły mnie od dalszych wyliczeń natury technicznej. Z szybkością ściganej łani dopadłam kluczy i na oścież otworzyłam wrota klatki.
W progu stał trupio blady Michał, a z jego wyciągniętej w moim kierunku dłoni obficie kapała krew albo coś, co ją znakomicie udawało.
– Ratunku! – wyszeptał pobladłymi ustami. Podparłam ramieniem patykowate ciało sąsiada, z wielkim trudem dowlokłam go do pokoju i posadziłam w przepastnym fotelu babci. Z krzesła najprawdopodobniej by spadł.
Robert, czy jak mu tam, wydawał się nieco obrażony, stracił kontrolę nad widowiskiem i nie bardzo potrafił się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Nie było czasu na dokonanie prezentacji. Najpierw obowiązek, potem dobre maniery.
Przyłożyłam do rany płat wyjałowionej gazy i z niepokojem patrzyłam, jak czerwienieje. Przejęta rolą sanitariuszki nawet nie zauważyłam, kiedy uciążliwy gość zmył się po angielsku. Najważniejsze, że sobie poszedł. Przynajmniej jeden kłopot z głowy, pomyślałam, ciągnąc Michała do łazienki.
Mężczyźni są strasznie nieodporni na ból, a widok krwi, szczególnie własnej, w dziewięćdziesięciu przypadkach na sto przyprawia ich o omdlenie. W takim razie, dlaczego z uporem maniaków, od zarania dziejów, pchają się do wojen? Czyżby dążenie do samozagłady? My, kobiety, musimy jak najszybciej się od nich uniezależnić, inaczej gatunek ludzki zginie.
Wszystko rozgrywa się w głowie, tak przynajmniej twierdził mistrz jakiejś alternatywnej sztuki leczenia. Mówił wprawdzie coś jeszcze, ale ta złota myśl mi wystarczyła. Wepchałam głowę Michała pod lodowaty strumień wody i czekałam na efekty. Reakcja nastąpiła po niecałych sześciu sekundach. Wierzgnął ciałem, zatrzepotał rzęsami i w panicznym zrywie próbował uciec do pokoju.
– Spokojnie, spokojnie. – Poklepałam go przyjacielsko po ramieniu i troskliwie zajęłam się raną. Przytrzymałam płochliwą dłoń pod leczniczym strumieniem wody z kranu i dla równowagi poprawiłam utlenioną. Ranka, bo dwa niewielkie podłużne cięcia trudno nazwać raną, zapieniła się obficie i mieliśmy kłopot z głowy. Jeszcze tylko niewielki opatrunek i po wszystkim.
– Panikarz! Tyle hałasu o nic!
Michał wreszcie odzyskał głos i zaczął użalać się nad sobą.
– Wszystko przez ciebie. Ryzykując życie, przyszedłem ci z pomocą i co dostałem w zamian – kawałek bandaża! Ty nie masz serca?
Zamachał mi przed nosem białym kikutem. Najpierw chciałam przykleić plaster, ale się obraził, zabandażowałam – też źle. I kto zrozumie faceta?
Jeżeli specjalnie poharatał sobie łapę, to jest bardziej pokręcony, niż myślałam.
– Nie mam nic więcej – oświadczyłam. – Przestań się nad sobą rozczulać, to tylko draśnięcie, a nie rana postrzałowa.
Sięgnęłam do barku, oboje potrzebowaliśmy czegoś mocniejszego.
– Dziękuję, że przyszedłeś mi z pomocą. – Pocałowałam go leciutko w czoło. – Może nawet uratowałeś mi życie, ale z charakteryzacją chyba trochę przesadziłeś. Wystarczyło wpaść z wizytą.
Postawiłam na stoliku kieliszki i nalałam do pełna. Michał wypił jednym haustem i poprosił o repetę. Alkohol rozwiązał mu język.
– Nie jestem nienormalny, jeśli masz jakieś wątpliwości. To był wypadek! Jeżeli mam szukać winnych, to proszę bardzo – ty i Major macie mnie na sumieniu!
Zabrałam butelkę ze stołu, bo zaczynał mówić od rzeczy.
– Twój kot bawił się brzytwą, a ty mu ją chciałeś odebrać, żeby się biedak nie pokaleczył, co? – Zachichotałam.
– Gorzej, mój kot popełnił morderstwo, a ty mu w tym dopomogłaś.
Zaczęło się robić ciekawie. Może jestem w ukrytej kamerze? – pomyślałam. Wkręcają mnie po kolei w dziwaczne historie, ja miotam się jak głupia, a wszyscy wtajemniczeni skręcają się ze śmiechu.
– Albo zaczniesz gadać jak człowiek, albo wracaj do kota, bo ja mam już dość niedomówień na dzisiaj. Zrozumiałeś?
Zrozumiał.
Z uwagą wysłuchałam wszystkich szczegółów dramatu, jaki rozegrał się kilkadziesiąt minut temu.
Michał miał dwie życiowe pasje: akwarystykę i filatelistykę. Jego kot, Major, podzielał jedną z nich, i nie była to miłość do znaczków.
Mój histeryczny telefon oderwał Michała od prac przy akwarium. W słoju czekała na swoją kolej nowa wyjątkowa ryba. Świeżutki zakup, rarytas, rzadkość, niebywała piękność... i tak dalej. Dwie stówy, w przeliczeniu na gotówkę, podobno i tak nie oddawały jej wartości kolekcjonerskiej.
Major siedział na szafie i obserwował rybią piękność z bezpiecznej odległości. Oczy błyszczały mu zachłannie, a na koniuszku języka formowała się kropla śliny. Też chciał ją mieć. Trudno się dziwić, że wykorzystał pierwszą nadarzającą się okazję. Skoczył na stół i zwalił naczynie na podłogę. Ogłuszający huk zastopował go na sekundę, co sprawiło, że Michał zdążył dobiec na miejsce katastrofy.
– Nawet nie dostała jeszcze imienia – stwierdził Michał z goryczą.
– Dwieście złotych piechotą nie chodzi – zauważyłam bezdusznie.
Michał wstał i szybko skierował się do wyjścia.
– Chodź szybko, na dole czeka na opatrunek jeszcze jedna ofiara.
– Rybka? – zapytałam niepewnie, szukając w apteczce wodoodpornego plastra.
– Rybce już nic nie pomoże. Major się pociął, kiedy na wyścigi grzebaliśmy w resztkach rozbitego słoja, on był szybszy, ale nie uszło mu na sucho. Dostanie taką nauczkę, że zapamięta na całe życie. Tylko nie żałuj mu wody utlenionej.
Kiedy w przedpokoju natknęłam się na skórzaną teczkę, ogarnęła mnie fala niepohamowanej wściekłości. Robert pogrywał już sobie zbyt bezczelnie. Numer stary jak świat, zostawił u mnie fant, żeby mieć pretekst do powrotu. Nic z tego. Cokolwiek planowała Baśka z tym swoim szemranym kuzynem, nie zamierzałam brać w tym udziału. Z trudem opanowałam chęć wyrzucenia teczki do śmietnika. W akcie desperacji zabrałam ją ze sobą na dół.
Ofiara własnych namiętności siedziała skulona w rogu kanapy i niepewnie łypała na właściciela. Pojęcie zbrodni i kary były mu widocznie nieobce. Popełniwszy morderstwo, starał się za wszelką cenę uniknąć zasłużonej kary. Jakie to ludzkie – skonstatowałam.
Wrodzone cwaniactwo podpowiedziało Majorowi, że w mojej obecności nic mu nie grozi. Zeskoczył na podłogę i ruszył na powitanie, trzymając w górze lewą przednią łapę. Z pełnym zaangażowaniem odgrywał rolę biednego kociątka skrzywdzonego przez los.
Wzięłam go na kolana i dokładnie obejrzałam łapę. Opuszka była rozcięta dość głęboko. Sprawdziłam, czy nie ma w środku drobin szkła, i przystąpiłam do dezynfekcji. Major natychmiast pożałował, że tak naiwnie obdarzył mnie zaufaniem. W jednej sekundzie przeistoczył się w oszalałą bestię: wierzgał, gryzł, drapał, wydając przy tym odgłosy godne rozwścieczonego tygrysa.
Michał rozparł się w fotelu i obserwował nasze zmagania z ironiczną uwagą. Dopiero na mój wyraźny rozkaz podszedł i unieruchomił wierzgającego pacjenta w żelaznym uścisku. Tylko dzięki temu zdołałam umocować na łapie solidny opatrunek.
Uwolniony kot z szybkością geparda pognał w bezpieczny kąt, gdzie z determinacją, w ciągu dwóch sekund, zerwał z takim trudem nałożone bandaże. Następnie poddał ranę własnym zabiegom leczniczym, polegającym głównie na lizaniu kończyny.
– Złego diabli nie wezmą – skomentował to kochający właściciel. – Przynajmniej dostał zasłużoną nauczkę. Utnij mu połowę żarcia, a szybko straci nadmiar energii – poradził.
Michał z samego rana wyjeżdżał do Lublina i przez najbliższe dwa dni to ja miałam karmić kota. Na szczęście nie byłam pamiętliwa.
Obejrzałam swoje podrapane dłonie, poplamioną krwią bluzkę i zrezygnowałam z cisnącego się na usta komentarza. Jak zwykle wyszłam na tym wszystkim najgorzej. W ramach zemsty postanowiłam zamęczyć Michała problemami mojej zranionej duszy.
Dla zmyłki przygotowałam dla nas szybką kolację, potem bezwzględnie przystąpiłam do analizy własnych skomplikowanych uczuć. Głównym tematem naszej rozmowy była oczywiście Baśka. To ona podstępnie próbowała wbić mi nóż w plecy. Tajemniczy Robert był wyłącznie narzędziem w jej rękach.
– Nie rozumiem kobiet! – zawołałam wzburzona.
– Najpierw czegoś nie chcą, a kiedy to coś spodoba się innej kobiecie, nagle nie mogą bez tego żyć. Paranoja.
– Ty nie jesteś kobietą, ty jesteś potworem bez uczuć wyższych! – przerwał mi Michał.
Przez chwilę podejrzewałam, że mówi poważnie. Ale chyba nie, bo uśmiechnął się tak jakoś dziwnie, pobłażliwie, jak... przyjaciel.
– Twój problem polega na tym, że nie akceptujesz ogólnie przyjętych norm społecznych – zaczął moralizować. – Bierzesz od życia, co chcesz, nie oglądając się na innych. A kiedy ktoś upomina się o swoje prawa, odsądzasz go od czci i wiary. Mentalność Kalego wychodzi z ciebie wszystkimi porami...
Teraz to już przesadził. Zerwałam się na równe nogi gotowa bronić honoru do upadłego, nawet kosztem przyjaźni. Miałam nowoczesne poglądy i działałam z otwartą przyłbicą. Nie byłam jednym z tych dwulicowych stworzeń, które mówią jedno, a pod osłoną nocy robią coś zgoła przeciwnego. Uważałam, że żaden człowiek nie może być własnością drugiego, nawet jeśli posiada zatwierdzony prawem akt małżeństwa.
Powiedziałam to wszystko Michałowi prosto w oczy i w napięciu czekałam na ripostę. Nie podniósł rzuconej rękawicy. Wstał, obszedł fotel, oparł dłonie na moich ramionach i stanowczym ruchem posadził mnie z powrotem.
– I za to właśnie cię lubię, jesteś szczera i bezkompromisowa aż do bólu. Nie miałem zamiaru cię krytykować, próbowałem ci tylko uzmysłowić, że musisz brać pod uwagę reakcje innych ludzi, choćby dla własnego bezpieczeństwa. Każda akcja budzi reakcję, przemyśl to sobie w wolnym czasie.
Posadziłam sobie na kolanach Majora, który nawinął mi się pod rękę, i gładząc dłonią miękkie futerko, podjęłam dyskusję już bez zbędnych emocji.
– Może i masz rację. Baśka miała prawo mieć inne zdanie, obrazić się i chować urazę do samej śmierci, ale jej postępowanie jest irracjonalne. Wybacza wiarołomnemu mężowi, a na mnie nasyła mściciela? Przecież to nie ja ślubowałam jej miłość, wierność i coś tam jeszcze. Aż się boję pomyśleć, jaki los mi zgotowała. Miał mnie tylko uwieść i porzucić czy wywieźć za granicę i sprzedać do burdelu?
Wolałam nawet nie myśleć, co by było, gdybym nie ocknęła się w porę. Zrobiło się późno, najwyższy czas wracać do siebie.
Michał odprowadził mnie na górę, sprawdził korytarz i półpiętra, ale po kłopotliwym gościu nie było śladu. Skórzana teczka pozostała u Michała. Ustaliliśmy, że to on odda ją właścicielowi. Przykleiłam na drzwiach kartkę z informacją i starannie zamknęłam drzwi na wszystkie zamki.
Przed snem zamierzałam jeszcze zaprać bluzkę, ale po bliższych oględzinach cisnęłam ją do kosza. Rozdarcie na ramieniu dyskwalifikowało ją na zawsze. Trzy zero dla Majora. Nalałam wody do wanny i zmyłam z siebie cały brud dzisiejszego dnia. Poczułam się jak nowo narodzona.
Noc minęła spokojnie, żadnych telefonów, brzęczyków domofonu, walenia do drzwi.
Zgodnie z obietnicą, po powrocie z pracy natychmiast skierowałam się do mieszkania Michała. Kot powitał mnie radośnie, jakbym była jego najlepszą, dawno niewidzianą przyjaciółką. Spięcia z poprzedniego dnia poszły w niepamięć.
Obejrzałam chorą łapę i ze zdziwieniem stwierdziłam, że na zwierzętach rany goją się błyskawicznie. O sobie nie mogłam tego powiedzieć. Cztery podłużne sznyty na nadgarstkach pokryły się żółtawym nalotem, a czerwona pręga na szyi nie dała się ukryć pod grubą warstwą pudru.
Miałam jeszcze jeden powód do niezadowolenia – czarna teczka nadal leżała na stoliku. W każdej chwili groziła mi niezapowiedziana wizyta. Musiałam jakoś rozwiązać ten problem, zanim zacznę bać się własnego cienia.
Wzięłam Majora na ręce i poszliśmy karmić rybki. Kotek spoglądał tęsknie na bajecznie kolorowe ryby, ale nie próbował żadnych numerów. Wiedział z doświadczenia, że nie sforsuje profesjonalnych zabezpieczeń. Wczorajsza okazja trafiła mu się jak ślepej kurze ziarno. Wykonałam zadanie dokładnie według instrukcji, następnie nasypałam do miski solidną porcję suchej karmy.
– Widzisz, głupi kocie – powiedziałam pieszczotliwie – teraz do końca życia będziesz żarł te paskudne brykiety. Zeżarłeś rybę za dwie stówy, rozumiesz, potworku? Za dwie stówy można kupić dziesięć kilogramów filetów albo nawet dwadzieścia. Zeżarłeś najdroższy posiłek w życiu i co – warto było?
Major przerwał na chwilę obserwację i spojrzał na mnie wymownie. Jego spojrzenie mówiło bezczelnie, że mimo wszystko było warto.
Porzuciłam kocie problemy i zajęłam się własnymi. Przyniosłam teczkę z przedpokoju i medytowałam nad nią dwa kwadranse. W końcu wymyśliłam. Postanowiłam pozbyć się balastu w najprostszy sposób – wysłać paczkę do Baśki. Ona już będzie wiedziała, co z tym zrobić. I niech wie, że ja wiem.
Po zastanowieniu zrezygnowałam z obraźliwego liściku i niezwłocznie przystąpiłam do rzeczy. Znalazłam odpowiedni karton i zajrzałam do teczki, czy nie ma w środku jakichś wartościowych przedmiotów. Coś zginie i rozpęta się nowa afera.
Na pierwszy rzut oka nie zawierała niczego szczególnego. Kilka kopert ze zdjęciami, płytki CD, golarka elektryczna i przybory higieniczne. Na wszelki wypadek zrobiłam dokładny spis. Obejrzałam zdjęcia i w trzecim zestawie natknęłam się na znajomą twarz. Ireneusz Kozłowski we własnej, żałosnej osobie. Co może mieć wspólnego dyrektor do spraw inwestycji mojej firmy z bandziorem z Krakowa? Obaj nie należeli do moich ulubieńców!
Ciekawość i chęć rewanżu wzięły górę nad zdrowym rozsądkiem. Jeszcze raz dokładnie przejrzałam odbitki i wyciągnęłam pierwsze wnioski. Czyżby chodziło o szantaż?
Opróżniłam wszystkie koperty i rozłożyłam zawartość na dywanie.
Każdy zestaw tworzył oddzielną historyjkę obrazkową. Niektóre wyglądały całkiem zwyczajnie. Facet rozmawia z młodym chłopcem, w tle widnieje napis
„Wrocław Główny”; potem obaj wsiadają do samochodu – zbliżenie na tablicę rejestracyjną, wysiadają, wchodzą po schodach eleganckiej willi...
Inne zdjęcia sugerowały już znacznie więcej. Każdy z zestawów oglądany oddzielnie wyglądał dość niewinnie – tatusiowie obejmujący swoje dorastające córki i małoletnich synów. Dlaczego miałam wrażenie, że to nie były portrety rodzinne?!
Kozłowski nie miał dzieci, a ściskana przez niego dziewczyna nie miała więcej niż piętnaście lat. Zdjęcie wykonano przez niedokładnie zasłonięte okno. Fotografujący nie znalazł się tam przypadkowo. Szantażysta i pedofil – piękny duet, pomyślałam z goryczą. Tkwiłam w samym środku paskudnej afery, próbując odgadnąć, jaką rolę przeznaczono dla mnie. Widza, ofiary, a może wdepnęłam w to przypadkiem? Może wystarczy odesłać rzeczy właścicielowi i udawać, że nic się nie stało?
Za dużo znaków zapytania.
•
Jak na zawołanie przypomniałam sobie skurczoną przerażeniem twarz zastępczyni Kozłowskiego i automatycznie zacisnęłam dłonie w pięści. Robiłam tak za każdym razem, przekraczając próg sekretariatu.
Pani Halinie brakowało tylko dwóch lat do emerytury i panicznie bała się zwolnienia. Na wolnym rynku nie miała najmniejszych szans na znalezienie pracy. W kolejce stały setki długonogich studentek w króciutkich spódniczkach. Ratował ją tylko fakt, że o firmie wiedziała wszystko. Stanowiła niedościgniony wzór pracowitości, uwijała się niczym mróweczka, dźwigając na barkach odpowiedzialność za cały pion inwestycji.
Nowy dyrektor był kompletnym zerem. Posadę dostał po znajomości i zamierzał utrzymać ją jak najdłużej. Swoją działalność ograniczał do podpisywania dokumentów i podróży zagranicznych na koszt firmy. Zabierał z sobą śliczniutkie tłumaczki i młodziutkie asystentki.
Powroty do kraju traktował jako zło konieczne, a widok pomarszczonej twarzy swojej zastępczyni wzmagał uczucie frustracji. O ileż przyjemniej byłoby pracować w towarzystwie wszechstronnie uzdolnionej dwudziestolatki.
Ale ktoś tu przecież musiał pracować! Tolerował to stare próchno, bo była mu potrzebna, ba – niezbędna. Szybko znalazł bezpieczne ujście dla własnej nienawiści. Dręczył podwładną psychicznie, czerpiąc chorą przyjemność z jej cierpienia.
Dwukrotnie byłam świadkiem podobnych zajść, ale bez pomocy zainteresowanej nie mogłam nic zrobić. Pani Halina nie chciała ryzykować, tak niewiele brakowało jej do emerytury...
Jakoś nie miałam szczęścia do przełożonych! Albo na świecie roiło się od podobnych dupków, albo to właśnie mnie przypadł wątpliwy zaszczyt obcowania z nimi. Cofnęłam się wspomnieniami w przeszłość.
Zaraz po studiach znalazłam dobrą pracę, w świetnej firmie i tylko szef mi się nie udał. Już pierwszego dnia usłyszałam, że dostałam posadę dzięki ,,niebanalnej urodzie i urokowi młodości”, drugiego dowiedziałam się, jak mogę podziękować dyrektorowi za jego dobry gust. Propozycja była zawoalowana, ale na tyle jasna, że tylko kretynka mogła nie zrozumieć, że droga do awansu prowadzi przez łóżko dyrektora. Udawałam kretynkę przez całe dwa tygodnie, w nadziei, że facet się zniechęci i poszuka innego obiektu pożądania. Nic z tego.
Tego dnia cztery razy poprawiałam ten sam dokument. Kiedy weszłam do gabinetu dyrektora, najpierw ujrzałam jego zadowoloną gębę, potem pokreślony na czerwono raport. Czara się przelała. Bez słowa sięgnęłam po kartkę i demonstracyjnie podarłam na strzępy, nie troszcząc się o to, kto posprząta dywan. Na pewno nie ja. Podjęłam już decyzję o odejściu i czekałam tylko, aż wrzaśnie: „Zwalniam panią!”. Jego reakcja mnie zaskoczyła. Uśmiechnął się szeroko, jakby tego właśnie ode mnie oczekiwał – aktu desperacji. Zgłupiałam do tego stopnia, że dałam się poklepać po ramieniu i posadzić na krześle.
– Ma pani rację, ten raport nadawał się tylko do śmietnika. Ale głowa do góry – pocieszył mnie. – Nic straconego, zawsze możemy zacząć od nowa. Początki zwykle bywają trudne, ale to przecież nic wstydliwego poprosić szefa o pomoc. Zawsze możemy zostać po godzinach i popracować nad pani przyszłością w firmie.
Wykrzywiłam twarz w ironicznym uśmiechu, ale palant nawet to wziął za dobrą monetę.
– Naprawdę, trochę więcej wiary w siebie.
Znowu wyciągnął ręce w moim kierunku, ale tym razem zdążyłam się odsunąć.
– Ma pani ogromne atuty, tylko głęboko ukryte, ale ja wydobędę je na światło dzienne. Obiecuję. I oczywiście będę pamiętał o nadgodzinach.
– Nadgodziny raczej nie wchodzą w grę...
– A co z pani dyspozycyjnością? – przerwał mi w pół słowa. – Czy nie tak napisała pani w podaniu o pracę?
– Było, minęło, panie dyrektorze.
– Jak mam to rozumieć?!
– Dosłownie. Skończyłam z panem raz na zawsze. Odchodzę w trybie natychmiastowym. Wypowiedzenie zostawię jutro w kadrach i nie mówię do widzenia, bo mam nadzieję, że więcej się nie spotkamy.
Nowej pracy szukałam przez siedem miesięcy. Zapłaciłam wysoką cenę za kilka chwil satysfakcji. Teraz byłam starsza, mądrzejsza i znacznie ostrożniejsza. W moje ręce trafiły znaczone karty, kusiło mnie, aby usiąść do gry z panem dyrektorem, ale decyzji jeszcze nie podjęłam.
W każdej z ośmiu kopert znajdowała się jedna płytka CD. Włączyłam komputer Michała i obejrzałam materiał. Nic nowego nie znalazłam – zawierały wyłącznie cyfrowy zapis zdjęć, bez żadnych opisów czy innych wskazówek. Na wszelki wypadek zrobiłam sobie kopie i na tym zakończyłam dochodzenie w dniu dzisiejszym. Zrobiło się późno, a chciałam jeszcze wysłać przesyłkę do Baśki.
•
Zapadła noc. Z zakamarków wyleciały krwiożercze komary w nadziei na upojną ucztę. Gromadziły się nad łóżkiem, z każdym przelotem zataczając coraz ciaśniejsze kręgi nad moją głową. Czekały, aż zasnę.
Jak, do cholery, miałam zasnąć w takim hałasie! Upiorne brzęczenie komarzej eskadry wciskało się do zakamarków mózgu, skutecznie odganiając sen.
Doprowadzona do ostateczności zapaliłam lampkę nocną i cierpliwie czekałam na oprawców. Albo ja, albo one!
Wygrałam. O godzinie 3.03 rozpłaszczyłam na ścianie ostatniego agresora. Nie miałam siły tego ścierać, do jutra na pewno zamieni się w brunatną plamę nie do usunięcia, ale tym będę się martwić rano. Teraz spać, spać...
Męczące sny dopadły mnie natychmiast po zamknięciu oczu. Brodziłam po pas w lepkim bagnie, nie mogąc znaleźć wyjścia z pułapki. Na plecach czułam ciepły oddech potwora z torfowisk, strach pchał mnie do przodu, w drogę bez celu i końca...
Nagle, gdzieś z bardzo daleka, dobiegło mnie bicie dzwonu. Po omacku podążyłam w tamtym kierunku. Po kilku krokach stanęłam na suchym gruncie, ale nie mogłam iść dalej, hałas dzwonów rozsadzał mi bębenki.
Zatkałam uszy dłońmi i z krzykiem usiadłam na łóżku. Otumaniona nocnym koszmarem powoli wracałam do rzeczywistości.
Otworzyłam oczy. Pierwsze promienie świtu nieśmiało rozgarniały mrok. Byłam bezpieczna we własnym pokoju, żadnego bagna, żadnych potworów, tylko ten natarczywy dźwięk dzwonów.
Skupiłam całą uwagę na oddzieleniu jawy od snu. Ktoś szturmował drzwi wejściowe. Dzwonił i pukał na przemian, rozróżniłam też jakieś stłumione głosy. Ciekawe kogo diabli przynieśli?!
Włożyłam krótki szlafroczek na jeszcze krótszą koszulkę i na palcach podeszłam do drzwi.
Spojrzałam przez wizjer i natychmiast zatęskniłam za potworem z torfowisk. Nie miałam ochoty na przyjmowanie gości, szczególnie gości w policyjnych mundurach. Ale nikt mnie nie pytał o zdanie. Policja rzadko składa obywatelom wizyty towarzyskie, szczególnie o tak wczesnej porze. Westchnęłam żałośnie. Znowu zapowiadał się ciężki dzień!
– Proszę natychmiast otworzyć i nie pogarszać własnego położenia! – usłyszałam niecierpliwe ponaglenie i niechętnie poddałam się przeznaczeniu.
– Pani Marta Szumiej?
Przytaknęłam. Weszli do środka i starannie zamknęli drzwi. Na zamek. Jeśli chciałam uciec, to właśnie straciłam okazję.
Mignęli mi przed nosem jakimś papierem, równie dobrze mógł to być kwit z pralni, bo nie zdążyłam nic przeczytać. Żadnych wyjaśnień. Nawet „dzień dobry” brzmiało w ich ustach nieszczerze.
Było ich trzech, w tym jeden mundurowy, ale on został w korytarzu. Tajniacy weszli ze mną do pokoju i podzielili się obowiązkami. Młodszy, zwany Bartkiem, niewysoki blondynek w sportowych ciuchach, zabrał się do szperania po kątach, starszy zajął się mną.
Na twarzach gliniarzy rysowało się wyraźne znużenie. Mogłam śmiało dołączyć do tego grona, ale traktowali mnie po macoszemu. Nie to nie.
Zrezygnowałam z pomysłu poczęstowania gości kawą, urażona szorstkim traktowaniem, i usiadłam na kanapie, podkulając pod siebie zmarznięte nogi.
Starszy mężczyzna usiadł naprzeciwko. Przez chwilę milczeliśmy. Szybko zrobiłam rachunek sumienia i odetchnęłam z ulgą. Nie miałam sobie niczego do zarzucenia. Dla organów sprawiedliwości powinnam stanowić wzór obywatela – żadnych wykroczeń ani w przeszłości, ani tym bardziej teraz. Skąd w takim razie ta nagła wizyta?
Wpiłam wzrok w gościa i zlustrowałam go od stóp do głów.
Mógł mieć jakieś pięćdziesiąt lat, może nawet mniej. Ta praca podobno szybko wyniszcza organizm. Szpakowate, krótko przycięte włosy, szare zmęczone oczy i wczorajszy zarost na twarzy. Ubrany niedbale, w dżinsy i brązową sztruksową marynarkę.
Pozornie nie zwracał na mnie uwagi, grzebał w notesie i zapisywał na marginesie jakieś uwagi. Tylko raz błysła mu w oku żywsza iskierka. Zrozumiałam to spojrzenie i szczelniej zasunęłam poły szlafroka. Milczenie trwało dość długo, uparcie czekałam, aż odezwie się pierwszy.
– Kim jest dla pani Patryk Siekierski? – zaskoczył mnie pytaniem, na które nie mogłam udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Nikim! Taka odpowiedź byłaby chyba najbliższa prawdy. Niedoszłym kochankiem, kuzynem koleżanki, bandytą, szalonym mścicielem – zawahałam się przy wyborze właściwej odpowiedzi.
– Prawie się nie znamy, taka luźna niezobowiązująca znajomość – wybrnęłam.
Zła odpowiedź – wyczytałam z oblicza rozmówcy. Zmarszczył brwi i spojrzał na mnie surowo, bez odrobiny sympatii. W swojej karierze widział zapewne setki takich przypadków i nie miał ochoty na zabawę w kotka i myszkę.
– Dość tych gierek – powiedział cierpko. – Wczoraj w nocy Patryk Siekierski został zamordowany. Zaledwie…
.
.
.
(fragment)