Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Klub Wielbłądów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 czerwca 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Klub Wielbłądów - ebook

Bestsellerowy thriller Davida Baldacciego, autora „Diabelskiego zaułka” i „Koloru prawdy”!

Klub Wielbłądów to kolejne spotkanie z wyznawcami teorii spiskowych, ekscentrycznymi członkami tytułowego klubu. Tej zakonspirowanej czteroosobowej grupie, tropiącej nieprawidłowości na najwyższym szczeblu amerykańskiej administracji, przewodzi Oliver Stone, dozorca cmentarny o interesującej przeszłości.

Przypadek sprawia, że członkowie Klubu Wielbłądów są świadkami zabójstwa. Okazuje się, że za zbrodnią stoi Narodowe Centrum Wywiadu. Mordercy chcą pozbyć się niewygodnych świadków, a członkowie klubu – rozwiązać zagadkę. Wychodzi na jaw, że spisek w łonie tajnych służb może zagrozić bezpieczeństwu Stanów Zjednoczonych i doprowadzić do ogólnoświatowego konfliktu.

Czy Stone i jego przyjaciele zdążą zapobiec odpaleniu rakiet z głowicami nuklearnymi?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-059-9
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Che­vro­let sub­ur­ban pę­dził w mrocz­nej ci­szy wiej­skich te­re­nów Wir­gi­nii. Sie­dzą­cy za kie­row­ni­cą czter­dzie­sto­jed­no­let­ni Ad­nan ar-Rimi nie od­ry­wał wzro­ku od peł­nej za­krę­tów szo­sy. W oko­licz­nych la­sach żyło mnó­stwo je­le­ni i Ad­nan nie chciał, by szy­bę prze­bi­ły mu na­gle ja­kieś za­krwa­wio­ne rogi. Praw­dę po­wie­dziaw­szy, nie miał ocho­ty na ja­kie­kol­wiek nie­spo­dzie­wa­ne ata­ki. Ode­rwał od kie­row­ni­cy dłoń w rę­ka­wicz­ce i do­tknął re­wol­we­ru pod ma­ry­nar­ką. Broń nie słu­ży­ła mu tyl­ko do po­pra­wia­nia sa­mo­po­czu­cia. Dla nie­go była czymś nie­zbęd­nym.

Usły­szał do­cho­dzą­cy z góry dźwięk i spoj­rzał w okno.

Z tyłu wiózł dwóch pa­sa­że­rów. Męż­czy­zna roz­ma­wia­ją­cy te­raz w far­si przez te­le­fon ko­mór­ko­wy na­zy­wał się Mu­ham­mad az-Za­wa­hi­ri i był Irań­czy­kiem przy­by­łym do Ame­ry­ki krót­ko przed ata­kiem z 11 wrze­śnia. Obok nie­go sie­dział Afgań­czyk Gul Khan, któ­ry prze­by­wał w Sta­nach do­pie­ro od paru mie­się­cy. Khan był po­tęż­nie zbu­do­wa­nym męż­czy­zną z ogo­lo­ną na łyso gło­wą, ubra­ny w kurt­kę my­śliw­ską z ka­mu­fla­żem. Zwin­ny­mi pal­ca­mi maj­stro­wał coś przy pi­sto­le­cie ma­szy­no­wym, po­tem z me­ta­licz­nym trza­skiem we­pchnął ma­ga­zy­nek na miej­sce i usta­wił prze­łącz­nik na krót­kie se­rie po dwa po­ci­ski. Na szy­bę spa­dło kil­ka kro­pli desz­czu i Khan za­czął obo­jęt­nie przy­glą­dać się ich po­wol­nej dro­dze w dół.

– Ład­nie tu – mruk­nął w pasz­to. Ję­zyk ten był zro­zu­mia­ły dla Mu­ham­ma­da, Ad­nan prak­tycz­nie go nie znał. – U nas wszę­dzie peł­no wra­ków so­wiec­kich czoł­gów. Żeby upra­wiać zie­mię, chło­pi mu­szą je omi­jać. – Za­wie­sił głos, po­tem z wi­docz­ną sa­tys­fak­cją do­dał: – Ame­ry­kań­skie też są.

Ad­nan nie prze­sta­wał zer­kać w lu­ster­ko wstecz­ne. Nie po­do­bał mu się ten osi­łek z pi­sto­le­tem ma­szy­no­wym na ko­la­nach, nie­za­leż­nie od tego, jak do­brym był mu­zuł­ma­ni­nem. Zresz­tą Irań­czy­ko­wi też zbyt­nio nie ufał. Sam uro­dził się w Ara­bii Sau­dyj­skiej, skąd jako dziec­ko wy­emi­gro­wał do Ira­ku. Pod­czas strasz­li­wej woj­ny irac­ko-irań­skiej wal­czył po stro­nie Ira­ku i jego nie­chęć wo­bec daw­ne­go wro­ga wciąż w nim głę­bo­ko tkwi­ła. Pod wzglę­dem et­nicz­nym Mu­ham­mad az-Za­wa­hi­ri był Per­sem, nie Ara­bem jak Ar-Rimi, i to był ko­lej­ny po­wód, żeby mu nie ufać.

Mu­ham­mad skoń­czył roz­ma­wiać, starł dro­bi­nę bło­ta z ame­ry­kań­skich skó­rza­nych kow­bo­jek, spoj­rzał na swój kosz­tow­ny ze­ga­rek i roz­parł­szy się na opar­ciu sie­dze­nia, z uśmie­chem na ustach za­pa­lił pa­pie­ro­sa. Po­wie­dział coś w far­si i Khan par­sk­nął śmie­chem. Od­dech zwa­li­ste­go Afgań­czy­ka prze­sy­co­ny był wo­nią ce­bu­li.

Ad­nan jesz­cze moc­niej za­ci­snął dło­nie na kie­row­ni­cy. Nig­dy nie na­le­żał do lu­dzi lek­ko­myśl­nych i zde­cy­do­wa­nie nie po­chwa­lał bez­tro­ski Irań­czy­ka wo­bec waż­nych spraw. Chwi­lę póź­niej znów spoj­rzał w okno.

Wi­dać Mu­ham­mad też to usły­szał, bo opu­ścił szy­bę, wy­sta­wił gło­wę i spoj­rzał w za­chmu­rzo­ne nie­bo. Doj­rzał w gó­rze czer­wo­ne bły­ski i rzu­cił po­le­ce­nie Ad­na­no­wi, któ­ry kiw­nął gło­wą i do­ci­snął pe­dał gazu. Obaj pa­sa­że­ro­wie za­pię­li pasy.

Sa­mo­chód po­gnał po krę­tej wiej­skiej szo­sie jesz­cze szyb­ciej, bio­rąc za­krę­ty z ta­kim im­pe­tem, że przy nie­któ­rych mu­sie­li się wcze­piać rę­ka­mi w zwi­sa­ją­ce po bo­kach uchwy­ty. Jed­nak na ta­kiej dro­dze na­wet naj­szyb­szy sa­mo­chód świa­ta nie miał­by szans ze śmi­głow­cem.

Nadal po­słu­gu­jąc się far­si, Mu­ham­mad ka­zał Ad­na­no­wi sta­nąć pod ja­kimś drze­wem i upew­nić się, czy he­li­kop­ter po­le­ci da­lej.

– Może lecą do wy­pad­ku? Może to he­li­kop­ter po­go­to­wia ra­tun­ko­we­go? – do­dał.

Ad­nan wzru­szył ra­mio­na­mi. W far­si nie czuł się zbyt pew­nie i czę­sto niu­an­se wy­po­wie­dzi mu ucie­ka­ły. Ale nie­po­trzeb­ny był lin­gwi­sta, by wy­czuć za­nie­po­ko­je­nie w gło­sie mó­wią­ce­go. Za­trzy­mał się pod kępą przy­droż­nych drzew, wszy­scy trzej wy­sie­dli i kuc­nę­li za sa­mo­cho­dem. Khan wy­ce­lo­wał pi­sto­let ma­szy­no­wy w nie­bo, Ad­nan wy­cią­gnął swo­ją broń z ka­bu­ry. Mu­ham­mad z te­le­fo­nem ko­mór­ko­wym w za­ci­śnię­tej dło­ni ner­wo­wo roz­glą­dał się wo­kół. Przez chwi­lę wy­da­wa­ło się na­wet, że śmi­gło­wiec po­le­ciał da­lej, jed­nak po chwi­li przez ko­ro­ny drzew nad ich gło­wa­mi przedarł się snop świa­tła z re­flek­to­ra.

Mu­ham­mad rzu­cił po an­giel­sku „cho­le­ra!” i ru­chem gło­wy po­le­cił Ad­na­no­wi, by ten ru­szył się i ro­zej­rzał.

Ira­kij­czyk prze­biegł sku­lo­ny kil­ka­na­ście kro­ków dzie­lą­cych ich od koń­ca za­ro­śli i ostroż­nie spoj­rzał w górę. Śmig­ło­wiec wi­siał nie­ru­cho­mo nie­ca­łe dwa­dzie­ścia me­trów nad nimi. Za­wró­cił i po­in­for­mo­wał to­wa­rzy­szy o sy­tu­acji.

– Chy­ba szu­ka­ją miej­sca do wy­lą­do­wa­nia – do­dał.

– Mamy w wo­zie gra­nat­nik? – spy­tał zde­ner­wo­wa­ny Mu­ham­mad. Przy­wykł do tego, że jego udział w ak­cjach po­le­ga na pla­no­wa­niu szcze­gó­łów, nie na czyn­nym udzia­le, kie­dy trze­ba za­bi­jać lub sa­me­mu dać się za­bić.

Ad­nan po­krę­cił prze­czą­co gło­wą.

– Nie my­śle­li­śmy, że bę­dzie nam po­trzeb­ny.

– Cho­le­ra! Sły­szy­cie? – syk­nął Mu­ham­mad. – Chy­ba lą­du­ją. – Ko­ro­ny drzew za­trzę­sły się od po­dmu­chu wy­wo­ła­ne­go przez wir­nik śmi­głow­ca.

Ad­nan kiw­nął gło­wą na to­wa­rzy­szy.

– To tyl­ko mały dwu­miej­sco­wy he­li­kop­ter. A nas jest trzech! – po­wie­dział twar­do i spoj­rzał na przy­wód­cę. – Wy­cią­gaj broń, Mu­ham­mad, i szy­kuj się do wal­ki. Nie pój­dzie im tak ła­two. Za­bie­rze­my z sobą tych Ame­ry­kań­ców.

– Ty głup­cze! – par­sk­nął Mu­ham­mad. – My­ślisz, że nie zdą­ży­li za­wia­do­mić in­nych? Po pro­stu nas tu przy­trzy­ma­ją i po­cze­ka­ją na po­sił­ki.

– Ale prze­cież pa­pie­ry mamy do­bre – za­pe­rzył się Ad­nan. – Naj­lep­sze, ja­kie moż­na ku­pić.

Irań­czyk spoj­rzał na nie­go jak na pół­głów­ka.

– Je­ste­śmy trój­ką uzbro­jo­nych Ara­bów w środ­ku świń­skie­go za­głę­bia ho­dow­la­ne­go Wir­gi­nii. Zdej­mą mi od­ci­ski pal­ców i w cią­gu paru se­kund będą wie­dzieć, kim na­praw­dę je­stem. Na­mie­rzy­li nas – do­dał z ko­lej­nym syk­nię­ciem. – Ale jak to się mo­gło stać? Jak?

Ad­nan ru­chem gło­wy wska­zał na te­le­fon ko­mór­ko­wy w ręku Irań­czy­ka.

– Może to ta two­ja ko­mór­ka, przez któ­rą tyle ga­dasz. Ta­kie rze­czy dają się na­mie­rzyć. Już ci to mó­wi­łem.

– Niech się sta­nie wola Al­la­ha – po­wie­dział Gul Khan i prze­sta­wił prze­łącz­nik pi­sto­le­tu na ogień cią­gły, za­pew­ne speł­nia­jąc w ten spo­sób bo­skie po­le­ce­nie.

Mu­ham­mad po­pa­trzył na nie­go z nie­do­wie­rza­niem.

– Je­śli nas te­raz do­rwą, na­sze pla­ny we­zmą w łeb. My­ślisz, że tego wła­śnie chce Al­lah? Tak my­ślisz? – Prze­rwał i za­czerp­nął głę­bo­ko po­wie­trza. – Po­słu­chaj­cie mnie te­raz, co ma­cie zro­bić. Co mu­si­cie zro­bić! – Uniósł pa­lec ku ugi­na­ją­cym się ko­ro­nom drzew i oświad­czył uro­czy­stym to­nem: – Ma­cie ich po­wstrzy­mać i umoż­li­wić mi uciecz­kę. Nie­ca­ły ki­lo­metr na za­chód za la­sem jest inna szo­sa. Za­dzwo­nię do Mar­wa­na i każę mu po mnie przy­je­chać in­nym sa­mo­cho­dem. Ale wy mu­si­cie ich tu przy­trzy­mać. Mu­si­cie to zro­bić!

Ad­nan ob­rzu­cił swe­go przy­wód­cę po­nu­rym spoj­rze­niem. Z miny wy­ni­ka­ło, że gdy­by w jego ro­dzi­mym ję­zy­ku ist­nia­ło sło­wo „cy­kor”, za­pew­ne te­raz by go użył.

– Da­lej, ru­szaj­cie, od­cią­gnij­cie ich ode mnie. Mu­si­cie po­świę­cić się dla spra­wy! – wy­krzyk­nął Mu­ham­mad i cof­nął się.

– Je­śli mam umrzeć, że­byś ty mógł uciec, to przy­najm­niej od­daj mi broń – wy­ce­dził Ad­nan po­gar­dli­wie. – To­bie i tak do ni­cze­go się nie przy­da.

Irań­czyk wy­szarp­nął pi­sto­let i rzu­cił go w stro­nę Ad­na­na. Zwa­li­sty Afgań­czyk spoj­rzał w górę i uśmiech­nął się.

– Ad­nan, a co po­wiesz na to? – rzu­cił przez ra­mię. – Jak­by tak od­strze­lić im śmi­gło ogo­no­we, za­nim wy­lą­du­ją. W moim kra­ju to na Ame­ry­ka­nów świet­nie dzia­ła­ło. Wa­li­li się wte­dy na zie­mię i kar­ki trza­ska­ły im jak ga­łąz­ki.

Kula tra­fi­ła go w szy­ję od tyłu i jak na iro­nię spo­wo­do­wa­ła, że to jego kark trza­snął jak ga­łąz­ka. Afgań­czyk ru­nął na zie­mię mar­twy.

Ad­nan prze­niósł lufę z pierw­szej ofia­ry i skie­ro­wał ją na Mu­ham­ma­da, któ­ry na wi­dok zdra­dy rzu­cił się do uciecz­ki. Nie był zbyt wy­spor­to­wa­ny, a jego uko­cha­ne wy­so­kie kow­boj­ki nie naj­le­piej nada­wa­ły się do bie­ga­nia i Ad­nan do­go­nił go, gdy ten po­tknął się o zmur­sza­ły pień i ru­nął na zie­mię.

Mu­ham­mad wle­pił wzrok w twarz kom­pa­na sto­ją­ce­go nad nim z jego wła­snym pi­sto­le­tem wy­mie­rzo­nym pro­sto w gło­wę i z ust po­pły­nął mu po­tok prze­kleństw w far­si. Po chwi­li za­mie­ni­ły się one w bła­ga­nia wy­po­wia­da­ne w dość nie­pew­nym arab­skim i za­koń­czy­ły okrzy­kiem po an­giel­sku:

– Ad­nan, pro­szę. Dla­cze­go? Dla­cze­go?

– Han­dlu­jesz nar­ko­ty­ka­mi – od­rzekł Ad­nan po arab­sku – bo twier­dzisz, że tak zdo­by­wasz pie­nią­dze dla spra­wy. Ale na­praw­dę bar­dziej cię in­te­re­su­je ku­po­wa­nie kow­bo­jek i róż­nych świe­ci­de­łek niż świę­ta spra­wa is­la­mu. Za­tra­ci­łeś się, Mu­ham­mad. Je­steś już jak Ame­ry­ka­nin. Ale nie dla­te­go to ro­bię.

– Więc dla­cze­go, po­wiedz! – wy­krzyk­nął Irań­czyk.

– Bo te­raz to ty zło­żysz ofia­rę spra­wie. – Ad­nan po­wie­dział to bez uśmie­chu, ale błysk trium­fu w jego oczach był wy­raź­ny. Przy­ło­żył pi­sto­let do le­wej skro­ni le­żą­ce­go i wy­strze­lił, co raz na za­wsze za­trzy­ma­ło po­tok słów Irań­czy­ka we wszyst­kich ję­zy­kach. Po­tem od­ci­snął jego pal­ce na rę­ko­je­ści pi­sto­le­tu, rzu­cił go obok cia­ła i szyb­kim kro­kiem ru­szył w stro­nę po­la­ny. He­li­kop­ter zdą­żył już wy­lą­do­wać i wła­śnie otwie­ra­ły się jego drzwicz­ki. Ad­nan okła­mał to­wa­rzy­szy, bo śmi­gło­wiec na­praw­dę był czte­ro­miej­sco­wy. Wy­sia­dło z nie­go dwóch męż­czyzn o nie­arab­skich ry­sach twa­rzy, któ­rzy wy­cią­gnę­li z wnę­trza ja­kiś to­bół i po­szli za Ad­na­nem do cia­ła Mu­ham­ma­da. Po dro­dze przy­sta­nę­li przy sa­mo­cho­dzie i Ad­nan za­brał z nie­go strzel­bę.

To­bo­łem oka­zał się wór na zwło­ki. Po­ło­ży­li go na zie­mi, od­su­nę­li su­wak i we wnę­trzu uka­za­ło się cia­ło męż­czy­zny łu­dzą­co po­dob­ne­go do Ad­na­na i ubra­ne­go do­kład­nie jak on. Był nie­przy­tom­ny, ale jesz­cze od­dy­chał. Wy­ję­li go i uło­ży­li pod drze­wem obok tru­pa Irań­czy­ka. Ad­nan po­dał jed­ne­mu z męż­czyzn port­fel, a ten we­tknął go do kie­sze­ni ma­ry­nar­ki le­żą­ce­go. Dru­gi z męż­czyzn wziął od Ad­na­na strzel­bę, owi­nął wo­kół niej mar­twe dło­nie Mu­ham­ma­da, wy­ce­lo­wał w gło­wę nie­przy­tom­ne­go i jed­nym po­ci­skiem od­strze­lił mu pół twa­rzy. W cią­gu kil­ku se­kund z ofia­ry ule­cia­ły reszt­ki ży­cia. Ad­nan był w tych spra­wach eks­per­tem, choć nie z wła­sne­go wy­bo­ru. Tyl­ko sza­le­niec mógł­by so­bie wy­brać taki za­wód.

Chwi­lę póź­niej wszy­scy trzej ru­szy­li bie­giem w stro­nę śmi­głow­ca, wsie­dli do środ­ka i ma­szy­na na­tych­miast unio­sła się w po­wie­trze. Na bur­tach he­li­kop­te­ra ani na jego ogo­nie nie było żad­nych zna­ków, a to­wa­rzy­szą­cy mu lu­dzie nie mie­li na so­bie mun­du­rów. Ad­nan usiadł z tyłu i za­piął pasy, ale nikt na­wet na nie­go nie spoj­rzał. Spra­wia­li wra­że­nie, jak­by wo­le­li nie wie­dzieć o jego ist­nie­niu.

Ad­nan prze­stał już my­śleć o mar­twych to­wa­rzy­szach, a jego my­śli po­wę­dro­wa­ły ku cze­ka­ją­cej ich chwa­leb­nej przy­szło­ści. Je­śli wszyst­ko pój­dzie do­brze, wie­le przy­szłych po­ko­leń bę­dzie wspo­mi­na­ło ich wy­czyn z na­leż­nym po­dzi­wem. Ad­nan ar-Rimi był ofi­cjal­nie tru­pem, za­tem dla spra­wy kimś bez­cen­nym.

Śmi­gło­wiec ob­rał kurs na pół­noc ku mia­stecz­ku Bren­nan w za­chod­niej Pen­syl­wa­nii. Chwi­lę póź­niej na nie­bie nad wiej­ski­mi te­re­na­mi Wir­gi­nii znów za­pa­dła ci­sza, a sią­pią­cy ka­pu­śnia­czek po­wo­li spłu­ki­wał śla­dy krwi.1

Biegł z ca­łych sił, bo wo­kół sy­pał się grad kul. Nie wi­dział, kto do nie­go strze­la, nie miał bro­ni, z któ­rej mógł­by się ostrze­li­wać. Ko­bie­tą bie­gną­cą obok była żona, dziew­czyn­ką u jej boku – ich cór­ka. Kula roz­ora­ła nad­gar­stek żony i usły­szał jej roz­pacz­li­wy krzyk. Po­tem do­się­gła ją dru­ga kula i zo­ba­czył roz­wie­ra­ją­ce się z prze­ra­że­nia oczy. Przez uła­mek se­kun­dy jej źre­ni­ce się roz­sze­rzy­ły, sy­gna­li­zu­jąc mo­ment śmier­ci, za­nim mózg zdą­żył go za­re­je­stro­wać. Cia­ło żony ru­nę­ło na zie­mię, on zaś sko­czył ku dziec­ku, chcąc je sobą osło­nić. Wy­cią­gnął dłoń ku cór­ce, jed­nak jej nie do­się­gnął. Za­wsze tak się koń­czy­ło.

Obu­dził się i usiadł wy­pro­sto­wa­ny, czu­jąc, jak kro­pel­ki potu spły­wa­ją mu po twa­rzy i wsią­ka­ją w dłu­gą, krza­cza­stą bro­dę. Skro­pił so­bie po­licz­ki wodą z bu­tel­ki. Wie­dział, że chłod­na woda zła­go­dzi uczu­cie pie­cze­nia po po­wta­rza­ją­cym się sen­nym kosz­ma­rze.

Wstał i na­tra­fił sto­pa­mi na le­żą­cą przy łóż­ku ka­set­kę. Po chwi­li wa­ha­nia otwo­rzył ją i wy­cią­gnął moc­no pod­nisz­czo­ny al­bum z fo­to­gra­fia­mi. Obej­rzał ko­lej­no kil­ka zdjęć ko­bie­ty, któ­ra była jego żoną, po­tem wpa­try­wał się w fo­to­gra­fie cór­ki z cza­sów jej nie­mow­lęc­twa i pierw­szych lat ży­cia. Póź­niej­szych jej zdjęć już nie było. Od­dał­by ży­cie, by choć przez chwi­lę móc ją zo­ba­czyć jako mło­dą ko­bie­tę. Nie było dnia, by nie roz­my­ślał o tym, jak by wy­glą­da­ła.

Ro­zej­rzał się po skrom­nym wnę­trzu. Przy ścia­nach sta­ły za­ku­rzo­ne pół­ki peł­ne ksią­żek. Pod oknem wy­cho­dzą­cym na spo­wi­tą mro­kiem zie­leń sta­ło sta­re biur­ko za­rzu­co­ne no­te­sa­mi wy­peł­nio­ny­mi jego sta­ran­nym pi­smem. Okop­co­ny ka­mien­ny ko­mi­nek był głów­nym źró­dłem cie­pła w jego skrom­nej chat­ce, w któ­rej poza po­ko­jem była jesz­cze mała ku­chen­ka, gdzie przy­rzą­dzał so­bie pro­ste po­sił­ki, i jesz­cze mniej­sza ła­zien­ka.

Rzu­cił okiem na ze­ga­rek, wziął lor­net­kę z roz­chwia­ne­go drew­nia­ne­go sto­li­ka przy łóż­ku i za­brał z biur­ka sta­ry wy­słu­żo­ny ple­cak. Scho­wał lor­net­kę, kil­ka no­te­sów i wy­szedł.

Sta­re omsza­łe pły­ty na­grob­ko­we po­ły­ski­wa­ły bla­do w świe­tle księ­ży­ca. Zszedł po stop­niach z po­de­stu, czu­jąc, jak rześ­kie noc­ne po­wie­trze chło­dzi żar po­zo­sta­ły w gło­wie po sen­nym kosz­ma­rze, nie się­ga­jąc jed­nak żaru pa­lą­ce­go ser­ce. Na szczę­ście tej nocy miał coś do zro­bie­nia, choć do­pie­ro tro­chę póź­niej. Gdy miał wol­ną chwi­lę, nogi za­wsze nio­sły go w to samo miej­sce.

Mi­nął ma­syw­ną bra­mę z ku­te­go że­la­za, na któ­rej wi­szą­ca ta­bli­ca in­for­mo­wa­ła, że za nią roz­cią­ga się te­ren cmen­ta­rza góry Sy­jon. Cmen­tarz mie­ścił się na pół­noc­no-za­chod­nim przed­mie­ściu Wa­szyng­to­nu i na­le­żał do sto­ją­ce­go obok Zjed­no­czo­ne­go Ko­ścio­ła Me­to­dy­stów pod we­zwa­niem góry Sy­jon. Ko­ściół był naj­star­szą w mie­ście pa­ra­fią czar­nych, za­ło­żo­ną w 1816 roku przez wier­nych, któ­rzy nie chcie­li mo­dlić się w domu Bo­żym pod­le­ga­ją­cym se­gre­ga­cji ra­so­wej, bo jego pa­ste­rze za­po­mnie­li o za­le­ca­nej w Pi­śmie Świę­tym za­sa­dzie rów­no­ści. Roz­cią­ga­ją­cy się na po­wierzch­ni trzech akrów te­ren cmen­ta­rza sta­no­wił waż­ny przy­sta­nek na po­ta­jem­nym szla­ku ku wol­no­ści, któ­rym w cza­sach woj­ny se­ce­syj­nej po­dą­ża­li nie­wol­ni­cy ucie­ka­ją­cy z Po­łu­dnia na Pół­noc.

Cmen­tarz jed­nym bo­kiem przy­le­gał do ogrom­ne­go gma­chu Dum­bar­ton Ho­use, w któ­rym mie­ści­ła się sie­dzi­ba Kra­jo­we­go Sto­wa­rzy­sze­nia Ko­lo­nial­nych Dam Ame­ry­ki, dru­gim – do nie­wy­so­kie­go blo­ku miesz­kal­ne­go z czer­wo­nej ce­gły. Przez wie­le lat ta hi­sto­rycz­na ne­kro­po­lia była moc­no za­nie­dba­na i peł­no w niej było po­przew­ra­ca­nych na­grob­ków i chasz­czy się­ga­ją­cych do pasa. Po­tem z ini­cja­ty­wy ko­ścio­ła wo­kół cmen­ta­rza po­sta­wio­no ogro­dze­nie i zbu­do­wa­no na­wet nie­wiel­ką chat­kę dla do­zor­cy.

Opo­dal mie­ścił się dużo więk­szy i bar­dziej zna­ny cmen­tarz „Dę­bo­we­go Wzgó­rza”, bę­dą­cy miej­scem wiecz­ne­go spo­czyn­ku wie­lu szla­chet­nie uro­dzo­nych. Do nie­go znacz­nie bar­dziej prze­ma­wiał jed­nak cmen­tarz góry Sy­jon, tak­że dzię­ki swej hi­sto­rycz­nej roli bra­my na dro­dze ku wol­no­ści.

Już od paru lat peł­nił funk­cję do­zor­cy cmen­tar­ne­go, trak­tu­jąc swe obo­wiąz­ki z na­le­ży­tą po­wa­gą i utrzy­mu­jąc ład i po­rzą­dek na dróż­kach i wo­kół gro­bów. Chat­ka, sta­no­wią­ca służ­bo­we miesz­ka­nie do­zor­cy, była jego pierw­szym od lat praw­dzi­wym do­mem. Ko­ściół pła­cił mu wy­na­gro­dze­nie do ręki, co zwal­nia­ło go z uciąż­li­wej ro­bo­ty pa­pier­ko­wej. Zresz­tą i tak nie za­ra­biał tyle, by pod­le­gać po­dat­ko­wi do­cho­do­we­mu. Praw­dę mó­wiąc, za­ra­biał tak mało, że le­d­wie mu star­cza­ło na ży­cie, ale i tak uwa­żał tę pra­cę za naj­lep­sze za­ję­cie, ja­kie kie­dy­kol­wiek wy­ko­ny­wał.

Po­szedł Dwu­dzie­stą Siód­mą w stro­nę mia­sta, wsiadł do au­to­bu­su i do­tarł do miej­sca, któ­re sta­ło się jego dru­gim do­mem. Prze­szedł obok nie­du­że­go na­mio­tu sta­no­wią­ce­go – przy­najm­niej z for­mal­ne­go punk­tu wi­dze­nia – jego wła­sność, wy­jął z ple­ca­ka lor­net­kę i ukryw­szy się w cie­niu wiel­kie­go drze­wa, skie­ro­wał szkła na bu­dy­nek po dru­giej stro­nie uli­cy. Woj­sko­wa lor­net­ka była pa­miąt­ką z cza­sów służ­by dla kra­ju, któ­rą peł­nił dum­nie do chwi­li, gdy utra­cił wia­rę w jego przy­wód­ców. Od wie­lu lat nie uży­wał swe­go praw­dzi­we­go na­zwi­ska i wszy­scy zna­li go tyl­ko jako Oli­ve­ra
Sto­ne’a. Wy­bór tego na­zwi­ska na pseu­do­nim sta­no­wił z jego stro­ny świa­do­me wy­zwa­nie.

W peł­ni iden­ty­fi­ko­wał się z nie­po­kor­ny­mi dzie­ła­mi słyn­ne­go re­ży­se­ra, w któ­rych ar­ty­sta kwe­stio­no­wał „ofi­cjal­ne” wer­sje wy­da­rzeń. Wer­sje, w któ­rych czę­sto by­wa­ło wię­cej li­te­rac­kiej fik­cji niż praw­dzi­wej hi­sto­rii. Uży­wa­nie imie­nia i na­zwi­ska re­ży­se­ra uwa­żał za w peł­ni uza­sad­nio­ne, po­nie­waż jako dru­gi Oli­ver Sto­ne też chciał do­cie­kać „rze­czy­wi­stej” praw­dy.

Pa­trzył przez lor­net­kę na ruch wo­kół bu­dyn­ku, jak zwyk­le nie mo­gąc ode­rwać od nie­go wzro­ku. Po­tem wszedł do na­mio­tu i w świe­tle sta­rej la­tar­ki za­no­to­wał w jed­nym z no­te­sów przy­nie­sio­nych w ple­ca­ku uwa­gi wy­ni­ka­ją­ce z ob­ser­wa­cji. Część no­te­sów trzy­mał w do­zor­ców­ce, jed­nak więk­szość po­uty­kał w róż­nych kry­jów­kach. W na­mio­cie nie trzy­mał ni­cze­go, bo wie­dział, że bywa re­gu­lar­nie prze­szu­ki­wa­ny. W port­fe­lu miał for­mal­ną zgo­dę na ten na­miot, co było rów­no­znacz­ne z pra­wem do de­mon­stro­wa­nia przed bu­dyn­kiem po dru­giej stro­nie uli­cy. Trak­to­wał je z nie­zmier­ną po­wa­gą.

Wy­szedł z na­mio­tu i spoj­rzał przez uli­cę na straż­ni­ków uzbro­jo­nych w broń ma­szy­no­wą, pół­au­to­ma­tycz­ne pi­sto­le­ty i krót­ko­fa­lów­ki, przez któ­re od cza­su do cza­su roz­ma­wia­li. Wszy­scy go tu zna­li i trak­to­wa­li z grzecz­ną re­zer­wą, jaką zwy­kle oka­zu­je się lu­dziom, któ­rym nie wia­do­mo co może na­gle strze­lić do gło­wy. On sam od­no­sił się do nich z peł­nym sza­cun­kiem. Do­świad­cze­nie pod­po­wia­da­ło, że lu­dziom z bro­nią ma­szy­no­wą le­piej oka­zy­wać grzecz­ność. Oli­ver Sto­ne nie był może czło­wie­kiem ty­po­wym, ale na pew­no też nie sza­leń­cem.

Na­po­tkał wzrok jed­ne­go ze straż­ni­ków, któ­ry za­wo­łał:

– Hej, Sto­ne, Po­to­mac się pali, po­daj da­lej!

Kil­ku war­tow­ni­ków par­sk­nę­ło śmie­chem i na­wet usta Sto­ne’a uło­ży­ły się w gry­mas uśmie­chu.

– Wia­do­mość przy­ję­ta! – od­krzyk­nął. Wi­dział kie­dyś, jak ten sam war­tow­nik strze­lił do ko­goś sto­ją­ce­go parę kro­ków od jego na­mio­tu. Choć wi­dział też, że tam­ten strze­lił pierw­szy.

Pod­cią­gnął wy­gnie­cio­ne spodnie, zwi­sa­ją­ce na za­pad­nię­tym brzu­chu, przy­gła­dził dłu­gie strą­ki si­wie­ją­cych wło­sów i po­chy­lił się, by po­pra­wić sznu­rek, któ­ry bez więk­sze­go po­wo­dze­nia sta­rał się utrzy­my­wać pra­wy but w ca­ło­ści. Sto­ne był wy­so­ki i chu­dy, ubra­ny w zbyt dużą ko­szu­lę i za krót­kie spodnie. No i te buty, któ­re za­wsze spra­wia­ły mu kło­pot.

– Po­win­neś nowe ciu­chy so­bie spra­wić – ode­zwał się w ciem­no­ściach ko­bie­cy głos.

Spoj­rzał w stro­nę mó­wią­cej. Sta­ła opar­ta o po­mnik ge­ne­ra­ła hra­bie­go de Ro­cham­be­au, bo­ha­te­ra re­wo­lu­cji ame­ry­kań­skiej. Sztyw­no wy­pro­sto­wa­ny pa­lec ge­ne­ra­ła coś po­ka­zy­wał, choć Sto­ne nig­dy nie był pe­wien co. Na pół­noc­no-za­chod­nim krań­cu tego sa­me­go, nie­mal trzy­hek­ta­ro­we­go par­ku stał po­mnik pru­skie­go ba­ro­na Steu­be­na, a pół­noc­no-wschod­nie­go krań­ca strzegł po­mnik Po­la­ka, ge­ne­ra­ła Ko­ściusz­ki. Wi­dok po­mni­ków za­wsze wy­wo­ły­wał uśmiech na twa­rzy Oli­ve­ra Sto­ne’a. Uwiel­biał to­wa­rzy­stwo re­wo­lu­cjo­ni­stów.

– Na­praw­dę no­wych ciu­chów ci trze­ba – po­wtó­rzy­ła ko­bie­ta, dra­piąc się po moc­no opa­lo­nej twa­rzy. – I te two­je wło­sy też się by przy­da­ło pod­ciąć. W ogó­le, Oli­ver, to wszyst­ko nowe by się przy­da­ło.

– Na pew­no masz ra­cję – od­parł ci­cho. – Ale wszyst­ko jest kwe­stią prio­ry­te­tów, a nie­ste­ty próż­ność nig­dy nic była jed­nym z mo­ich.

Ko­bie­ta uży­wa­ła imie­nia Adel­phia i mó­wi­ła z ob­cym ak­cen­tem, któ­re­go nig­dy nie uda­ło mu się roz­szy­fro­wać. Był jed­nak pe­wien, że po­cho­dzi z Eu­ro­py, za­pew­ne z któ­re­goś z kra­jów sło­wiań­skich. Mia­ła szcze­gól­ną awer­sję do cza­sow­ni­ków, któ­re uty­ka­ła w zda­niach w róż­nych nie­spo­dzie­wa­nych miej­scach. Była wy­so­ka i szczu­pła, a jej dłu­gie ciem­ne wło­sy po­prze­ty­ka­ne były si­wy­mi pa­sem­ka­mi. Mia­ła też głę­bo­ko osa­dzo­ne, po­sęp­ne oczy i usta zwy­kle wy­krzy­wio­ne w po­gar­dli­wym gry­ma­sie, choć Sto­ne do­my­ślał się, że pod jej ma­ską za­dzior­no­ści kry­je się do­broć. Trud­no było oce­nić jej wiek, ale była na pew­no młod­sza od nie­go. Na­pis na dwu­me­tro­wym trans­pa­ren­cie obok jej na­mio­tu gło­sił:

PŁÓD TO ŻY­CIE. TEN KTO NIE WIE­RZY

PÓJ­DZIE PRO­STO DO PIE­KŁA.

Adel­phia nie uzna­wa­ła żad­nych sub­tel­no­ści. Wszyst­ko w jej ży­ciu było czar­ne lub bia­łe, prze­dzie­lo­ne ostry­mi li­nia­mi. Nie było w niej żad­nych sza­ro­ści, choć to za­pew­ne w tym mie­ście je kie­dyś wy­my­ślo­no.

Ha­sło na nie­wiel­kiej ta­bli­cy za­tknię­tej obok na­mio­tu Sto­ne’a gło­si­ło po pro­stu:

ŻĄ­DAM PRAW­DY

Po tylu la­tach wciąż się jej do­ma­gał. Ale czy jest ja­kieś inne mia­sto, w któ­rym doj­ście do praw­dy by­ło­by trud­niej­sze niż tu, gdzie przy­szło mu żyć?

– Po café idę. Chcesz, Oli­ver? Mam for­sę.

– Nie, Adel­phio, dzię­ku­ję. Mu­szę za­raz gdzieś pójść.

– Zno­wu na spo­tka­nie idziesz – par­sk­nę­ła po­gar­dli­wie. – I co ty z tego masz? Już taki mło­dy nie je­steś i cho­dzić po ciem­ku nie po­win­neś. Tu nie­bez­piecz­nie może być.

Po­pa­trzył na uzbro­jo­nych straż­ni­ków.

– My­ślę, że aku­rat tu jest dość bez­piecz­nie.

– Jak jest dużo z bro­nią lu­dzi, to jest bez­piecz­nie, ty my­ślisz? A ja ci mó­wię, że głu­pi je­steś – burk­nę­ła za­czep­nie.

– Może masz ra­cję. W każ­dym ra­zie dzię­ki za pa­mięć – od­parł grzecz­nie. Adel­phia chęt­nie by jesz­cze po­ga­da­ła, bo każ­da oka­zja do sprzecz­ki była do­bra, ale on już daw­no na­uczył się nie od­po­wia­dać na za­czep­ki.

Adel­phia jesz­cze przez chwi­lę wpa­try­wa­ła się w nie­go ro­ze­źlo­nym wzro­kiem, w koń­cu od­wró­ci­ła się i bez sło­wa ode­szła.

Sto­ne spoj­rzał na ta­bli­cę sto­ją­cą tuż obok.

MI­ŁE­GO SĄD­NE­GO DNIA

Daw­no już nie wi­dział męż­czy­zny, któ­ry ją tu po­sta­wił.

– Po­sta­ra­my się – mruk­nął pod no­sem, po­tem jego uwa­gę przy­cią­gnął wzmo­żo­ny ruch po dru­giej stro­nie uli­cy. Po­ja­wi­ły się na­gle grup­ki po­li­cjan­tów i kil­ka ra­dio­wo­zów, wi­dać też było siły po­rząd­ko­we ob­sta­wia­ją­ce oko­licz­ne skrzy­żo­wa­nia. Po­tęż­na sta­lo­wa bra­ma zdol­na wy­trzy­mać na­pór czoł­gu uchy­li­ła się i na uli­cę wy­je­chał czar­ny sub­ur­ban, bły­ska­jąc czer­wo­ny­mi i nie­bie­ski­mi lam­pa­mi z przo­du ma­ski.

Wie­dząc, co te­raz na­stą­pi, Sto­ne ru­szył truch­tem w stro­nę naj­bliż­sze­go skrzy­żo­wa­nia. Przy­tknął do oczu lor­net­kę i za­pa­trzył się na naj­le­piej na świe­cie zor­ga­ni­zo­wa­ną ka­wal­ka­dę sa­mo­cho­do­wą, któ­ra wy­je­cha­ła na Sie­dem­na­stą Uli­cę, ota­cza­jąc naj­nie­zwy­klej­szą li­mu­zy­nę, jaką kie­dy­kol­wiek zbu­do­wa­no.

Był to wy­po­sa­żo­ny w naj­now­sze osią­gnię­cia tech­ni­ki na­wi­ga­cyj­nej i łącz­no­ści mo­del DTS ca­dil­la­ca, w któ­re­go wnę­trzu wy­ło­żo­nym mięk­ką błę­kit­ną skó­rą i drew­nem mie­ści­ło się bez tru­du sze­ściu pa­sa­że­rów. Li­mu­zy­na wy­po­sa­żo­na była w ste­ro­wa­ne au­to­ma­tycz­nie roz­kła­da­ne sie­dze­nia i skła­da­ne biur­ko, a her­me­tycz­nie uszczel­nio­ne wnę­trze mia­ło za­mknię­ty obieg po­wie­trza, w ra­zie gdy­by czy­stość po­wie­trza na ze­wnątrz nie speł­nia­ła wy­ma­ga­nych stan­dar­dów. Pre­zy­denc­kie go­dło wid­nia­ło na opar­ciu tyl­nej ka­na­py i na we­wnętrz­nej i ze­wnętrz­nej stro­nie tyl­nych drzwi. Na pra­wym przed­nim błot­ni­ku po­wie­wał pro­por­czyk z fla­gą ame­ry­kań­ską, na le­wym dru­gi z go­dłem pre­zy­denc­kim, co było zna­kiem, iż w środ­ku znaj­du­je się gło­wa pań­stwa.

Żad­na kula nie mo­gła prze­bić ka­ro­se­rii li­mu­zy­ny, zbu­do­wa­nej z pan­cer­nych płyt sta­lo­wych i szyb ze szkła po­li­wę­gla­no­we­go gru­bo­ści książ­ki te­le­fo­nicz­nej. Sa­mo­chód to­czył się na czte­rech sa­mo­usz­czel­nia­ją­cych opo­nach i miał ta­bli­ce re­je­stra­cyj­ne z dwo­ma ze­ra­mi. Wpraw­dzie sil­nik pa­lił po­twor­nie dużo, ale w ce­nie li­mu­zy­ny kosz­tu­ją­cej dzie­sięć mi­lio­nów do­la­rów mie­ścił się już od­twa­rzacz na dzie­sięć płyt kom­pak­to­wych z gło­śni­ka­mi w sys­te­mie sur­ro­und, a ama­to­rzy oka­zji nie mo­gli li­czyć na żad­ne upu­sty de­aler­skie. Li­mu­zy­na, któ­rą piesz­czo­tli­wie prze­zy­wa­no Be­stią, mia­ła tyl­ko dwie zna­ne sła­bo­ści: nie umia­ła la­tać ani pły­wać.

We wnę­trzu Be­stii za­pa­li­ło się świa­tło i Sto­ne doj­rzał gło­wę męż­czy­zny po­chy­lo­ne­go nad pa­pie­ra­mi – za­pew­ne do­ku­men­ta­mi wagi pań­stwo­wej. Obok wi­dać było syl­wet­kę dru­gie­go męż­czy­zny i Sto­ne mimo woli się uśmiech­nął. Wie­dział, że za­pa­lo­ne świa­tło musi u agen­tów ochro­ny bu­dzić wście­kłość. Na­wet pan­cer­na ka­ro­se­ria i ku­lo­od­por­ne szy­by nie tłu­ma­czą ta­kie­go wy­sta­wia­nia się na strzał.

Li­mu­zy­na zwol­ni­ła na skrzy­żo­wa­niu i Sto­ne aż ze­sztyw­niał, stwier­dziw­szy, że męż­czy­zna sie­dzą­cy w środ­ku pa­trzy wprost na nie­go. Przez kró­ciut­ką chwi­lę pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych Ja­mes H. Bren­nan i spi­sko­wiec o pseu­do­ni­mie Oli­ver Sto­ne pa­trzy­li na sie­bie. Pre­zy­dent skrzy­wił się i coś po­wie­dział, a to­wa­rzy­szą­cy mu męż­czy­zna na­tych­miast zga­sił świa­tło. Sto­ne znów się uśmiech­nął. Tak, za­wsze tu będę. Dłu­żej niż wy dwaj, po­my­ślał.

Męż­czy­zna to­wa­rzy­szą­cy pre­zy­den­to­wi też był do­brze zna­ny. Na­zy­wał się Car­ter Gray i był zna­ny jako car wy­wia­du. Pia­sto­wał nie­daw­no stwo­rzo­ne sta­no­wi­sko, któ­re da­wa­ło mu kon­tro­lę nad bu­dże­tem w wy­so­ko­ści pięć­dzie­się­ciu mi­liar­dów do­la­rów rocz­nie oraz wszyst­ki­mi pięt­na­sto­ma ame­ry­kań­ski­mi agen­cja­mi wy­wia­dow­czy­mi, za­trud­nia­ją­cy­mi łącz­nie sto dwa­dzie­ścia ty­się­cy świet­nie wy­szko­lo­nych spe­cja­li­stów. Jego wła­dzy pod­le­ga­ła też sieć szpie­gow­skich sa­te­li­tów, służ­by kryp­to­lo­gicz­ne Agen­cji Bez­pie­czeń­stwa Na­ro­do­we­go, Agen­cja Wy­wia­du Obro­ny, a na­wet sama czci­god­na CIA, któ­rą Gray nie­gdyś kie­ro­wał. Lu­dzie w Lan­gley naj­wy­raź­niej li­czy­li, że z tego ty­tu­łu będą mieć u nie­go spe­cjal­ne wzglę­dy. Ale się prze­li­czy­li. Po­nie­waż Gray peł­nił też kie­dyś funk­cję se­kre­ta­rza obro­ny, za­kła­da­no, że wo­bec Pen­ta­go­nu – któ­ry z każ­de­go do­la­ra prze­zna­czo­ne­go na dzia­łal­ność wy­wia­dow­czą po­ły­ka aż osiem­dzie­siąt cen­tów – może oka­zać szcze­gól­ną lo­jal­ność. Rów­nież pod tym wzglę­dem cał­ko­wi­cie się prze­li­czo­no. Gray wi­dać znał wszyst­kie sła­bo­ści, bo po­tra­fił cał­ko­wi­cie pod­po­rząd­ko­wać so­bie obie po­tęż­ne in­sty­tu­cje.

Sto­ne uwa­żał, że je­den czło­wiek – zwy­kły, ułom­ny czło­wiek – nie po­wi­nien mieć aż tak ogrom­nej wła­dzy, a już na pew­no nie po­wi­nien nim być ktoś taki jak Car­ter Gray. Wie­le lat wcze­śniej Sto­ne do­brze po­znał Graya, choć ten za­pew­ne nie roz­po­znał­by w nim daw­ne­go ko­le­gi. Ale kie­dyś wszyst­ko wy­glą­da­ło cał­kiem in­a­czej, czyż nie, pa­nie Gray?

Lor­net­kę wy­szarp­nię­to mu z rąk i Sto­ne uj­rzał przed sobą umun­du­ro­wa­ne­go straż­ni­ka, któ­ry mie­rzył do nie­go z pi­sto­le­tu ma­szy­no­we­go.

– Jesz­cze raz spró­bu­jesz się na nie­go przez to ga­pić, Sto­ne, i już jej nie masz, ja­sne? A gdy­by nie to, że cię zna­my, to już byś jej nie miał. – Straż­nik wci­snął mu w rękę sta­rą lor­net­kę i od­szedł.

– Ko­rzy­stam tyl­ko z mo­ich kon­sty­tu­cyj­nych praw, pa­nie wła­dzo – mruk­nął Sto­ne pod no­sem pew­ny, że straż­nik i tak go nie usły­szy. Jed­nak po­spiesz­nie scho­wał lor­net­kę i skrył się w cie­niu. Wie­dział, że nie war­to dys­ku­to­wać z prze­ję­ty­mi swą rolą bub­ka­mi, któ­rzy lu­bią wy­ma­chi­wać bro­nią au­to­ma­tycz­ną. Wes­tchnął głę­bo­ko na myśl, że co­dzien­nie musi się tak na­ra­żać.

Wró­cił do na­mio­tu, wy­cią­gnął z ple­ca­ka sko­ro­szyt i w świe­tle la­tar­ki za­czął prze­glą­dać wy­cin­ki ar­ty­ku­łów z ga­zet i cza­so­pism. Wszyst­kie do­ty­czy­ły Car­te­ra Graya i pre­zy­den­ta Bren­na­na. „Car wy­wia­du znów ude­rza” gło­sił ty­tuł jed­ne­go. „Bren­nan i Gray – dy­na­micz­ny duet” wo­łał inny.

Wszyst­ko po­szło bły­ska­wicz­nie. Po kil­ku wstęp­nych trud­no­ściach i wah­nię­ciach Kon­gres pod­jął dra­ma­tycz­ną de­cy­zję o grun­tow­nej re­or­ga­ni­za­cji ame­ry­kań­skich służb wy­wia­dow­czych i ob­da­rze­niu Car­te­ra Graya prak­tycz­nie nie­ogra­ni­czo­nym za­ufa­niem. Po­wo­ła­ny na sta­no­wi­sko se­kre­ta­rza wy­wia­du Gray sta­nął na cze­le Na­ro­do­we­go Cen­trum Wy­wia­du, zwa­ne­go w skró­cie NCW. Sta­tu­to­wym obo­wiąz­kiem Cen­trum było strzec bez­pie­czeń­stwa kra­ju przed za­gro­że­nia­mi ze­wnętrz­ny­mi i we­wnętrz­ny­mi. Sto­so­wa­nie w tym celu wszel­kich nie­zbęd­nych środ­ków sta­no­wi­ło wpraw­dzie nie­pi­sa­ny, ale naj­waż­niej­szy punkt tego sta­tu­tu.

Jed­nak po­cząt­ki dzia­łal­no­ści Graya zda­wa­ły się nie po­twier­dzać jego szcze­gól­nych kwa­li­fi­ka­cji za­wo­do­wych: se­ria sa­mo­bój­czych ata­ków bom­bo­wych w du­żych mia­stach za­koń­czo­na ogrom­ną licz­bą ofiar śmier­tel­nych; dwa za­bój­stwa za­gra­nicz­nych oso­bi­sto­ści w trak­cie ofi­cjal­nych wi­zyt w Sta­nach Zjed­no­czo­nych; wresz­cie bez­po­śred­ni, choć na szczę­ście nie­uda­ny atak na Bia­ły Dom. Mimo licz­nych gło­sów w Kon­gre­sie, żą­da­ją­cych ustą­pie­nia Graya i roz­wią­za­nia jego su­per­u­rzę­du, dzię­ki oso­bi­ste­mu po­par­ciu pre­zy­den­ta Gray za­cho­wał sta­no­wi­sko. Gdy­by przy­rów­nać po­tę­gę wła­dzy w Wa­szyng­to­nie do na­tu­ral­nych zja­wisk przy­rod­ni­czych, pre­zy­dent po­tra­fił być jak hu­ra­gan i trzę­sie­nie zie­mi ra­zem wzię­te.

A po­tem sza­la za­czę­ła się po­wo­li prze­chy­lać w dru­gą stro­nę. Uda­ło się za­po­biec kil­ku­na­stu ata­kom ter­ro­ry­stycz­nym na ame­ry­kań­skiej zie­mi. Licz­ba ter­ro­ry­stów za­bi­tych lub poj­ma­nych sys­te­ma­tycz­nie ro­sła. Po wie­lu la­tach bez­sku­tecz­nych prób in­fil­tra­cji or­ga­ni­za­cji ter­ro­ry­stycz­nych wy­wiad ame­ry­kań­ski za­czy­nał wresz­cie od­no­sić suk­ce­sy, ata­ku­jąc wro­ga od środ­ka i unie­moż­li­wia­jąc po­dej­mo­wa­nie dzia­łań wy­mie­rzo­nych w Sta­ny Zjed­no­czo­ne i ich so­jusz­ni­ków. Nic więc dziw­ne­go, że lwią część za­sług za te suk­ce­sy przy­pi­sy­wa­no sa­me­mu Gray­owi.

Sto­ne spoj­rzał na ze­ga­rek. Do spo­tka­nia zo­sta­ło mu już nie­wie­le cza­su, miał do przej­ścia spo­ry ka­wa­łek, a nogi miał dziś dziw­nie zmę­czo­ne. Wy­szedł z na­mio­tu i zaj­rzał do port­fe­la. Był zu­peł­nie pu­sty.

Wy­pa­trzył prze­chod­nia i bez wa­ha­nia ru­szył za nim, ob­ser­wu­jąc, jak tam­ten sta­je na kra­węż­ni­ku i uno­si rękę, by za­trzy­mać tak­sów­kę, któ­ra chwi­lę póź­niej pod­je­cha­ła. Przy­spie­szył i sta­nął przed męż­czy­zną w chwi­li, gdy ten już otwie­rał drzwi tak­sów­ki. Ze spusz­czo­nym wzro­kiem i wy­cią­gnię­tą ręką wy­mam­ro­tał:

– Może mi pan dać ja­kieś drob­ne, sir? Tyl­ko parę do­la­rów.

Po­wie­dział to wy­ćwi­czo­nym, peł­nym uni­żo­no­ści to­nem, co mia­ło skło­nić tam­te­go do przy­ję­cia po­sta­wy wiel­ko­dusz­nej. Daj, ko­cha­ny, daj, po­pro­sił w my­ślach. Bo to cho­ler­nie da­le­ko.

Męż­czy­zna za­wa­hał się, ale dał się usi­dlić. Uśmiech­nął się i się­gnął po port­fel, a oczy Sto­ne’a aż za­świe­ci­ły na wi­dok no­wiut­kiej, sze­lesz­czą­cej dwu­dziest­ki, któ­ra tra­fi­ła do jego dło­ni.

– Bóg za­płać – bąk­nął, owi­ja­jąc pal­ce wo­kół bank­no­tu.

Ru­szył raź­nym kro­kiem w stro­nę naj­bliż­sze­go po­sto­ju tak­só­wek pod ho­te­lem. Nor­mal­nie wsiadł­by do au­to­bu­su, ale z dwu­dziest­ką w ręku po­sta­no­wił dla od­mia­ny od­być po­dróż w sa­mot­no­ści. Przy­gła­dził roz­wi­chrzo­ne wło­sy i rów­nie zmierz­wio­ną bro­dę i pod­szedł do pierw­szej z brze­gu tak­sów­ki.

Tak­sów­karz spoj­rzał na nie­go przez szy­bę, wci­snął blo­ka­dę drzwi i wrza­snął:

– Spie­przaj mi stąd, ale już!

Sto­ne uniósł dwu­dzie­sto­do­la­ro­wy bank­not i przy­sta­wił usta do szpa­ry w nie­do­mknię­tym oknie.

– Re­gu­la­min obo­wią­zu­ją­cy w two­im za­wo­dzie nie ze­zwa­la na dys­kry­mi­na­cję z ja­kich­kol­wiek po­wo­dów – po­wie­dział spo­koj­nie.

Z miny tak­sów­ka­rza wy­ni­ka­ło nie­dwu­znacz­nie, że bę­dzie dys­kry­mi­no­wał, kogo mu się spodo­ba i kie­dy mu się spodo­ba. Jed­nak wi­dok dwu­dziest­ki obu­dził w nim wy­raź­ną żą­dzę.

– Jak na bez­dom­ne­go łach­ma­nia­rza, to nie­źle na­wi­jasz. – Za­milkł, po czym do­dał po­dejrz­li­wie: – A ja my­śla­łem, że u was to tyl­ko same świ­ry.

– Nie je­stem ani świ­rem, ani bez­dom­nym – od­parł Sto­ne. – Po­wiedz­my na­to­miast, że chwi­lo­wo opu­ści­ło mnie szczę­ście.

– To tak jak wszyst­kich. – Tak­sów­karz kiw­nął gło­wą i od­blo­ko­wał drzwi. Sto­ne szyb­ko wsiadł i po­dał ad­res.

– Wi­dzia­łem dziś, jak je­chał pre­zy­dent – za­ga­ił tak­sów­karz. – Faj­na spra­wa.

– No, faj­na – zgo­dził się Sto­ne bez en­tu­zja­zmu. Obej­rzał się i przez tyl­ną szy­bę spoj­rzał w stro­nę Bia­łe­go Domu. Po­tem roz­parł się na ka­na­pie i przy­mknął oczy. Nie­zła oko­li­ca na miesz­ka­nie, po­my­ślał.2

Cza­rny se­dan je­chał wą­ską, jed­no­pa­smo­wą szo­są ob­ra­mo­wa­ną z obu stron gę­stwi­ną drzew, po­tem zwol­nił, skrę­cił w żwi­ro­wą dro­gę od­cho­dzą­cą w bok i po stu me­trach za­trzy­mał się. Od stro­ny kie­row­cy wy­siadł Ty­ler Re­in­ke, wy­so­ki atle­tycz­nie zbu­do­wa­ny blon­dyn przed trzy­dziest­ką, z miej­sca dla pa­sa­że­ra – War­ren Pe­ters, nie­co star­szy od Ty­le­ra, ma­ją­cy nie­ca­ły metr sie­dem­dzie­siąt wzro­stu, po­tęż­ną klat­kę pier­sio­wą i moc­no prze­rze­dzo­ne ciem­ne wło­sy. Re­in­ke ob­szedł sa­mo­chód do­oko­ła i otwo­rzył ba­gaż­nik. We­wnątrz le­żał zwi­nię­ty w po­zy­cji em­brio­nal­nej trzy­dzie­sto­kil­ku­let­ni męż­czy­zna, z rę­ka­mi i no­ga­mi cia­sno okle­jo­ny­mi ta­śma­mi. Ubra­ny był w dżin­sy i kurt­kę z em­ble­ma­tem Wa­shing­ton Red­skins. Twarz miał przy­kry­tą gru­bą szma­tą, pod sobą pla­sti­ko­wą płach­tę. W prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści ofiar wo­żo­nych w ba­gaż­ni­kach sa­mo­cho­dów wciąż jesz­cze żył, choć spra­wiał wra­że­nie po­grą­żo­ne­go w głę­bo­kiej śpiącz­ce nar­ko­ty­ko­wej. Męż­czyź­ni chwy­ci­li za płach­tę, wy­cią­gnę­li męż­czy­znę z ba­gaż­ni­ka i po­ło­ży­li go na zie­mi.

– Spraw­dzi­łem wcze­śniej – ode­zwał się Pe­ters. – Naj­lep­sze miej­sce, tyl­ko trze­ba ka­wa­łek przejść. Ła­pie­my za płach­tę, żeby nic z nas na nim nie zo­sta­ło.

– Do­bra – mruk­nął obo­jęt­nie Re­in­ke, ru­sza­jąc pierw­szy w dół stro­me­go, wy­bo­iste­go zbo­cza. – Tyl­ko spo­koj­nie i bez po­śpie­chu.

Ostroż­nie scho­dzi­li co­raz ni­żej, przy­trzy­mu­jąc się pni drzew. Na szczę­ście ostat­nio nie pa­da­ło i zie­mia nie roz­mię­kła.

Scho­dze­nie po stro­mym zbo­czu z męż­czy­zną na pla­sti­ko­wej płach­cie nie było jed­nak ła­twe i parę razy mu­sie­li przy­sta­nąć i od­po­cząć. Mimo to tęgi Pe­ters i tak moc­no dy­szał. W koń­cu te­ren prze­stał opa­dać.

– Je­ste­śmy pra­wie na miej­scu – po­wie­dział Re­in­ke. – Po­łóż­my go i ro­zej­rzyj­my się.

Z wor­ka na ple­cach Re­in­ke­go wy­ję­li lor­net­ki nok­to­wi­zyj­ne i za­czę­li roz­glą­dać się po oko­li­cy.

Uspo­ko­je­ni, chwy­ci­li płach­tę i ru­szy­li w dal­szą dro­gę. Pięt­na­ście mi­nut póź­niej do­tar­li do brze­gu rze­ki. Woda w tym miej­scu nie była zbyt głę­bo­ka i w wie­lu miej­scach ster­cza­ły z dna pła­skie gła­zy, któ­re opły­wał le­ni­wy nurt.

– Do­bra – po­wie­dział Pe­ters. – To tu­taj.

Re­in­ke roz­wią­zał wo­rek, wy­jął z nie­go dwa pa­kun­ki i po­ło­żył na zie­mi. Ukuc­nął obok więk­sze­go i za­czął przy nim gme­rać. Po chwi­li od­na­lazł to, cze­go szu­kał, i za­raz gu­mo­wy pon­ton wy­peł­nił się po­wie­trzem. W dru­gim pa­kun­ku znaj­do­wał się mały sil­ni­czek z śru­bą, któ­ry za­mo­co­wa­li na ru­fie pon­to­nu.

– Bę­dzie­my się trzy­mać po stro­nie Wir­gi­nii – rzekł Pe­ters. – Ten sil­nik jest na­praw­dę ci­chy, ale głos się nie­sie po wo­dzie. – Po­dał coś ko­le­dze. – Trzy­maj. Nie bę­dzie po­trzeb­ne, ale masz tu GPS.

– Mu­si­my go przy­to­pić – przy­po­mniał Re­in­ke.

– Wiem. My­ślę, że naj­le­piej bę­dzie tu przy brze­gu.

Zdję­li buty i skar­pet­ki i pod­wi­nę­li no­gaw­ki spodni. Chwy­ci­li ofia­rę, prze­szli kil­ka kro­ków po piasz­czy­stym, usła­nym ka­mie­nia­mi brze­gu rze­ki i we­szli po ko­la­na w wodę. Opu­ści­li nie­przy­tom­ne­go i za­nu­rzy­li ca­łe­go w wo­dzie, pil­nu­jąc, by mu nie za­mo­czyć twa­rzy, i szyb­ko unieś­li. Po­wtó­rzy­li to jesz­cze dwu­krot­nie.

– Chy­ba wy­star­czy – po­wie­dział Pe­ters, przy­glą­da­jąc się ocie­ka­ją­cej wodą ofie­rze, któ­ra jęk­nę­ła coś przez sen. Nie chcie­li mu za­mo­czyć twa­rzy, żeby się przez to nie wy­bu­dził i nie na­ro­bił kło­po­tów w dal­szej dro­dze.

Wy­szli z po­wro­tem na brzeg i uło­ży­li go w pon­to­nie. Raz jesz­cze uważ­nie spraw­dzi­li oko­li­cę i wsie­dli do pon­to­nu. Pe­ters uru­cho­mił sil­nik i pon­ton cał­kiem chy­żo wy­pły­nął w nurt rze­ki. Re­in­ke przy­kuc­nął obok więź­nia i za­czął wpa­try­wać się w ekra­nik GPS. Pon­ton pły­nął z nur­tem, trzy­ma­jąc się bli­sko za­le­sio­ne­go brze­gu.

– Wo­lał­bym to wszyst­ko za­ła­twić w ja­kimś ustron­niej­szym miej­scu – mruk­nął od ste­ru Pe­ters – ale nie ode mnie to za­le­ża­ło. Przy­najm­niej mgła nas nie za­wio­dła. Spraw­dza­łem pro­gno­zę i cho­ciaż raz się nie po­my­li­li. Ka­wa­łek da­lej jest nie­du­ża za­tocz­ka. Scho­wa­my się i od­cze­ka­my, aż się prze­ja­śni, po­tem po­pły­nie­my da­lej.

– Do­bry po­mysł – zgo­dził się Re­in­ke.

Za­mil­kli, ob­ser­wu­jąc gęst­nie­ją­cą przed nimi ścia­nę mgły.3

Alex Ford stłu­mił ziew­nię­cie i po­tarł zmę­czo­ne oczy. W słu­chaw­ce usły­szał syk­nię­cie „Ford, uwa­żaj”, nie­mal nie­do­strze­gal­nie kiw­nął gło­wą i spiął się w so­bie. W po­miesz­cze­niu było dusz­no, ale przy­najm­niej nie miał na so­bie ke­vla­ro­wej ka­mi­zel­ki ku­lo­od­por­nej, w któ­rej czło­wiek czuł się jak w mi­kro­fa­lów­ce. Jak zwy­kle prze­wo­dy pro­wa­dzą­ce od na­daj­ni­ka do słu­chaw­ki w uchu i mi­kro­fo­nu na prze­gu­bie draż­ni­ły mu na­skó­rek, ale jesz­cze gor­sza była sama słu­chaw­ka. Ucho miał tak obo­la­łe, że bał się go do­tknąć.

Po­ma­cał pi­sto­let w ka­bu­rze pod pa­chą. Jak wszy­scy agen­ci Se­cret Se­rvi­ce, za­wsze no­sił nie­co zbyt ob­szer­ne ma­ry­nar­ki, co po­zwa­la­ło ukryć wy­brzu­sze­nie od bro­ni. Ostat­nio prze­szli na pi­sto­le­ty SIG ka­li­bru .357, któ­re za­stą­pi­ły do­tych­cza­so­wy dzie­wię­cio­mi­li­me­tro­wy mo­del tej sa­mej mar­ki. Nowy SIG był świet­nym pi­sto­le­tem o bar­dzo sku­tecz­nym dzia­ła­niu za­czep­nym, jed­nak nie­któ­rzy z jego ko­le­gów krzy­wi­li się z po­wo­du za­mia­ny, bo przy­zwy­cza­ili się do po­przed­nie­go mo­de­lu. Alex nie na­le­żał do wiel­kich mi­ło­śni­ków bro­ni pal­nej i wła­ści­wie było mu to obo­jęt­ne. W cią­gu wie­lu lat pra­cy w służ­bie nie­wie­le razy się­gał po broń, a jesz­cze rza­dziej mu­siał jej uży­wać.

Myśl ta spo­wo­do­wa­ła, że wró­ci­ły na chwi­lę wspo­mnie­nia z ka­rie­ry w służ­bie. Pod ilo­ma drzwia­mi przy­szło mu już wa­ro­wać? Od­po­wie­dzi na to py­ta­nie na­le­ża­ło pew­nie szu­kać w licz­nych zmarszcz­kach na twa­rzy i zmę­czo­nym wy­ra­zie oczu. I mimo iż zwol­nio­no go już z czyn­nej służ­by w ochro­nie i prze­nie­sio­no do WFO, czy­li wa­szyng­toń­skie­go biu­ra Se­cret Se­rvi­ce, gdzie miał do­trwać do eme­ry­tu­ry, zaj­mu­jąc się pra­cą o cha­rak­te­rze śled­czym, to znów stał pod czy­imiś drzwia­mi z za­da­niem pro­wa­dze­nia ob­ser­wa­cji i wy­pa­try­wa­nia igły w sto­gu sia­na, któ­ra może ukłuć ja­kie­goś waż­nia­ka.

Dzi­siej­szym za­da­niem była ochro­na za­gra­nicz­ne­go dy­gni­ta­rza, któ­re­go sto­pień za­gro­że­nia oce­nio­no na dość ni­ski. Alex miał pe­cha, że aku­rat jemu przy­pa­dły nad­go­dzi­ny na ochro­nę sze­fa rzą­du od­by­wa­ją­ce­go wi­zy­tę w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, o czym do­wie­dział się go­dzi­nę przed koń­cem pra­cy. I dla­te­go, za­miast sie­dzieć te­raz nad drin­kiem w swym ulu­bio­nym pu­bie, mu­siał pil­no­wać, żeby ni­ko­mu nie przy­szło do gło­wy strze­lić do pre­mie­ra Ło­twy. Czy może Es­to­nii?

Oka­zją ku temu był ofi­cjal­ny ban­kiet w sno­bi­stycz­nym ho­te­lu Four Se­asons w Geo­r­ge­town, choć jego uczest­ni­cy zde­cy­do­wa­nie na­le­że­li do dru­giej ligi miej­sco­wych no­ta­bli, a i tak wie­lu z nich zja­wi­ło się tyl­ko dla­te­go, że do­sta­li ta­kie po­le­ce­nie. Na li­ście waż­niej­szych go­ści znaj­do­wa­ła się garst­ka niż­sze­go szcze­bla pra­cow­ni­ków Bia­łe­go Domu, kil­ku miej­sco­wych po­li­ty­kie­rów, któ­rzy przy­szli w na­dziei na no­tat­kę w pra­sie, i je­den oty­ły kon­gres­man, czło­nek jed­nej z ko­mi­sji sto­sun­ków mię­dzy­na­ro­do­wych, któ­ry spra­wiał wra­że­nie jesz­cze bar­dziej znu­dzo­ne­go niż Alex.

Mimo iż Alek­so­wi do eme­ry­tu­ry zo­sta­ło tyl­ko kil­ka lat, w cią­gu ostat­nie­go ty­go­dnia przy­pa­dły mu aż trzy ta­kie do­dat­ko­we wie­czo­ry. W mie­sią­cach po­prze­dza­ją­cych wy­bo­ry pre­zy­denc­kie za­wsze pa­no­wał na­tłok wszel­kie­go ro­dza­ju im­prez, rau­tów słu­żą­cych zbie­ra­niu fun­du­szy i spo­tkań to­wa­rzy­skich. Człon­ko­wie Kon­gre­su wraz ze swy­mi świ­ta­mi po­tra­fi­li od­wie­dzać kil­ka ta­kich im­prez dzien­nie, ko­rzy­sta­jąc nie tyl­ko z bez­płat­ne­go je­dze­nia i trun­ków, ale tak­że z oka­zji do uści­śnię­cia dło­ni swym wy­bor­com i ze­bra­nia cze­ków, a cza­sem na­wet do omó­wie­nia ja­kichś spraw. I za­wsze gdy w im­pre­zie uczest­ni­czy­li lu­dzie ob­ję­ci pro­gra­mem ochro­ny Se­cret Se­rvi­ce, ktoś taki jak Alex miał obo­wią­zek sta­wić się po ca­łym dniu pra­cy i pil­no­wać, żeby nic im się nie sta­ło.

Alex spoj­rzał na przy­dzie­lo­ne­go mu na ten wie­czór part­ne­ra – wy­so­kie­go, moc­no umię­śnio­ne­go chło­pa­ka z WFO z woj­sko­wą szcze­ci­ną na gło­wie, któ­re­go, po­dob­nie jak jego, po­wia­do­mio­no w ostat­niej chwi­li. For­do­wi do fe­de­ral­nej eme­ry­tu­ry zo­sta­ło już tyl­ko kil­ka lat, ale tego dzie­cia­ka cze­ka­ło jesz­cze co naj­mniej dwa­dzie­ścia lat huś­taw­ki zwa­nej ka­rie­rą agen­ta Se­cret Se­rvi­ce.

– A Simp­son znów się z tego wy­mi­ga­ła – mruk­nął chło­pak. – Już po raz dru­gi z rzę­du. Po­wiedz mi, kur­czę, co tu jest gra­ne na gó­rze?

Alex obo­jęt­nie wzru­szył ra­mio­na­mi. Ce­chą cha­rak­te­ry­stycz­ną ta­kich za­dań było to, że czło­wiek ma dużo cza­su do my­śle­nia. Wła­ści­wie na­wet zbyt dużo. Pod tym wzglę­dem agen­ci Se­cret Se­rvi­ce byli jak służ­ba wię­zien­na: mnó­stwo cza­su w pra­cy na roz­pa­mię­ty­wa­nie krzywd i ob­my­śla­nie skom­pli­ko­wa­nych in­tryg. Alek­sa już to zu­peł­nie nie ba­wi­ło.

Spoj­rzał na przy­cisk mi­kro­fo­nu na nad­garst­ku i uśmiech­nął się. Ten cho­ler­ny przy­cisk od lat był źró­dłem wie­lu śmiesz­nych wpa­dek. Agen­tom zda­rza­ło się krzy­żo­wać ręce i nie­świa­do­mie włą­czać mi­kro­fon albo uru­cha­miać go w ja­kiś inny przy­pad­ko­wy spo­sób. A po­tem na fa­lach ete­ru pły­nę­ły ich so­czy­ste ko­men­ta­rze na te­mat tej czy in­nej sek­sow­nej du­pecz­ki krę­cą­cej się po sali. Gdy­by Alex miał stów­kę za każ­dą usły­sza­ną przy ta­kiej oka­zji uwa­gę w ro­dza­ju: „A wi­dzia­łeś te jej cyce?”, już daw­no mógł­by przejść na eme­ry­tu­rę. Za­raz po­tem wszy­scy za­czy­na­li wrzesz­czeć do mi­kro­fo­nów: „Włą­czo­ny mi­kro­fon!” i ro­bi­ło się na­praw­dę śmiesz­nie, bo wszy­scy za­czy­na­li się ner­wo­wo wier­cić, spraw­dza­jąc, czy to nie oni dzie­lą się z resz­tą ko­le­gów swy­mi lu­bież­ny­mi my­śla­mi.

Alex po­pra­wił słu­chaw­kę w uchu i roz­ma­so­wał so­bie kark. Ta część jego cia­ła od daw­na była w fa­tal­nym sta­nie z ra­cji nad­we­rę­żo­nych chrzą­stek i zwap­nia­łych dys­ków. Uczest­ni­czył kie­dyś w ochro­nie pre­zy­denc­kiej ka­wal­ka­dy i sa­mo­chód, któ­rym je­chał, miał da­cho­wa­nie, bo kie­row­ca gwał­tow­nie skrę­cił, by nie ude­rzyć w je­le­nia, któ­ry wy­sko­czył z lasu. W wy­ni­ku krak­sy Alex do­znał pęk­nię­cia krę­go­słu­pa, co spo­wo­do­wa­ło, że po wie­lu ope­ra­cjach i wzmoc­nie­niu go cie­niut­ki­mi usztyw­nie­nia­mi z nie­rdzew­nej sta­li jego ma­ją­ce metr osiem­dzie­siąt sześć cia­ło skró­ci­ło się o peł­ne dwa cen­ty­me­try, choć jed­no­cze­śnie cała syl­wet­ka moc­no się wy­pro­sto­wa­ła, jako że sta­lo­we usztyw­nie­nia nie da­wa­ły się zgi­nać. Utra­ta dwóch cen­ty­me­trów wzro­stu była ni­czym w po­rów­na­niu z cią­głym pie­cze­niem w kar­ku, ja­kie się te­raz po­ja­wi­ło. Mógł oczy­wi­ście przejść na ren­tę i za­koń­czyć służ­bę, jed­nak nie tak so­bie wy­obra­żał ko­niec ka­rie­ry. Jako czło­wiek sa­mot­ny i bez­dziet­ny nie miał się do cze­go spie­szyć i dla­te­go kosz­tem ćwi­czeń i wy­la­ne­go potu od­zy­skał for­mę na tyle, że służ­ba me­dycz­na Se­cret Se­rvi­ce wy­ra­zi­ła zgo­dę, by po wie­lu mie­sią­cach sie­dze­nia za biur­kiem mógł po­wró­cić do pra­cy ope­ra­cyj­nej.

Jed­nak te­raz, w wie­ku czter­dzie­stu trzech lat, któ­rych więk­szość upły­nę­ła mu na szar­pią­cych ner­wy kry­zy­sach po­prze­dzie­la­nych okre­sa­mi jed­no­staj­nej nudy – co sta­no­wi co­dzien­ność w ży­ciu każ­de­go agen­ta Se­cret Se­rvi­ce – nie mógł opę­dzić się od my­śli, że chy­ba mu­siał upaść na gło­wę, że tak się przy tym upie­rał. Prze­cież, do cho­le­ry, mógł so­bie po­szu­kać ja­kie­goś hob­by. Nie mó­wiąc już o żo­nie.

Za­gryzł war­gi, sta­ra­jąc się prze­zwy­cię­żyć pie­kiel­ne pie­cze­nie w kar­ku i obo­jęt­nie przy­glą­da­jąc się żo­nie pre­mie­ra, jak za­wzię­cie opy­cha się foie gras.

Ale chał­tu­ra!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: