Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kochaj mnie, mamo - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
Czerwiec 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kochaj mnie, mamo - ebook

Mamusiu, czy jestem brzydka? – zapytała ośmioletnia Flip natychmiast, gdy trafiła do domu tymczasowego Casey Watson, która niesie pomoc każdemu dziecku, nawet takiemu, któremu nikt już nie chce dać szansy…
Flip pytała tak każdą kobietę, którą spotkała, nazywając ją natychmiast mamusią. Bo chciała mieć matkę. Jej własna była alkoholiczką i przez nią dziecko cierpiało na alkoholowy syndrom płodowy – FAS, który uszkodził jej organizm, zanim się urodziła. Miała również ADHD i była straszliwie zaniedbana. Wiedziała, że jej zdeformowana twarz jest brzydka…
Jednak cierpliwość rodziny Casey Watson i ich uczucie, którego dziewczynka tak pragnęła, sprawiły, że Flip zaczęła robić postępy. Ale wtedy pojawiła się jej prawdziwa matka, kobieta na dnie alkoholowego upadku…

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-5959-8
Rozmiar pliku: 797 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Długie letnie wakacje. Jak dla kogo. Minęły dopiero trzy tygodnie, więc nie byliśmy jeszcze nawet na półmetku, a ta myśl prześladowała mnie już po kilka razy dziennie. I z pewnością to ona całkowicie zaprzątała moją uwagę, kiedy atakując stos brudnych naczyń w zlewie, powiodłam wzrokiem po spustoszonym miejscu, które uchodziło za mój ogród.

Ale do rzeczy: dlaczego zawsze tak zagorzale popierałam wakacje? Oj, głupia, pomyślałam melancholijnie – to akurat wydawało się całkiem jasne. Dlatego, bo pracowałam w szkole i tych sześć bezcennych tygodni było darem bogów. Niezbędną przerwą pomiędzy kolejnymi etapami harówki pod tyranią szkolnego dzwonka. Zmienna i niestała, cała ja.

Uniosłam gumową rękawicę, unurzaną w mydlinach, i mocno zastukałam w otwarte okno.

– Tyler! – wrzasnęłam. – Denver! Proszę! Nie tak ostro! I uważajcie na moje kwiatki! – dodałam z nadzieją, aczkolwiek bez większego optymizmu, że jednak będą uważali.

Chłopcy uśmiechnęli się i pomachali mi, kompletnie mnie ignorując. I nadal uganiali się za sobą z miotaczami wodnymi, nie mniej maniacko niż przez ostatnie pół godziny. Moim biednym szybom miało się dostać w następnej kolejności. Po prostu to wiedziałam.

Normalnie nie przejmowałabym się za bardzo. Tyler był z nami dopiero nieco ponad rok, a jednak wydawało się, że od chwili, gdy zapytaliśmy, czy możemy zatrzymać go na stałe (no dobrze, do czasu, kiedy będzie gotów wyfrunąć z gniazda), spędził już u nas połowę życia. I prawdę mówiąc, nigdy nie umiałam długo się na niego złościć. Oczywiście, chyba że musiałam. Podjęliśmy wielką decyzję i jak dotąd nie mieliśmy powodów, by jej żałować. W pełnym miłości, szczęśliwym domu Ty po prostu rozkwitał.

Co, niestety, nie było dane moim kwiatkom – rzecz raczej do przewidzenia, zważywszy, że nieustannie podlegały atakom niespełna trzynastoletniego chłopca i jego żywiołowego kompana. Chociaż nie można powiedzieć, by moi rodzeni krewni nie ponosili tu częściowej winy. Riley i Kieronowi, naszym własnym dzieciom, stuknęło już ćwierć wieku, ale Levi i Jackson – synkowie Riley – entuzjastycznie szli w ślady wujka Kierona, bo na widok trawy natychmiast myśleli „piłka nożna”.

Teraz mieli osiem i sześć lat. Może to szczęście, że nie przyszli dzisiaj się pobawić, bo potrafili zarówno strzelić gola w krzak róży, jak i przemienić w błotną plamę dowolny kawałek bujnie zarośniętego trawnika. Przynajmniej trzecie dziecko Riley i Davida było dziewczynką. I chociaż moja wnusia Marley-Mae skończyła dopiero szesnaście miesięcy, już mogłam stwierdzić, że zapowiadała się na prawdziwą małą damę.

Ale to z powodu innej małej damy tak się miotałam i panikowałam. Bladym świtem zatelefonował John Fulshaw, mój łącznik w sprawach opieki zastępczej, by powiadomić mnie, że boryka się z nagłym przypadkiem – więc czy moglibyśmy przyjąć pewną dziewczynkę? W typowym dla siebie stylu lekko prześlizgnął się po faktach, stosując swój stary numer: „Powiem więcej, kiedy przyjadę”. Więc na razie wiedziałam tylko tyle, że dziewczynka trafiła do ośrodka opiekuńczego po pożarze domu, a jej matka nadal przebywa w szpitalu. Och, i że jak Levi mojej Riley, ma dopiero osiem lat, i że chociaż nazywa się Philippa, podobno reaguje włącznie na „Flip”. A, i jeszcze jedno. Będą u nas (co oznaczało Johna, dziewczynkę i przydzielonego do niej pracownika pomocy społecznej) za – do diabła – mniej niż godzinę.

Wybór terminu nie mógł być już o wiele gorszy. Wcześniej zgodziłam się, aby Denver, przyjaciel Tylera, spędził z nami ten dzień, co oznaczało, że miałam dwóch żywiołowych prawie nastolatków, którzy przez cały ranek ganiali pomiędzy ogrodem i domem, przyodziani tylko w spodenki kąpielowe, chlapali się w baseniku Marley-Mae i generalnie szaleli, jak to podrostki; gdy tymczasem dom po niedzieli z naszymi równie niesfornymi wnukami wyglądał jak trafiony bombą.

Dla maniaczki czystości, jaką jestem, była to prawdziwa udręka. Albo raczej byłaby, gdybym pozwoliła, żeby na dłużej pozostał w tym stanie. O ile dom nie wygląda idealnie, przyjmowanie gości napawa mnie taką grozą, że prędzej piekło by zamarzło, niż dopuściłabym do czegoś podobnego.

A to oznaczało, że musiałam się pośpieszyć. Postawiłam ostatni talerz na suszarce i ściągnęłam rękawice. Do reszty prac, które mnie czekały, potrzebowałam ciężkiej artylerii, więc ruszyłam do schowka na szczotki, żeby się odpowiednio uzbroić. Odkurzacz, ścierka do kurzu, środek dezynfekujący i mop były moją bronią pierwszego wyboru, a każdy pyłek, każda plamka błota – moim wrogiem. Blitzkrieg to nic w porównaniu ze mną, kiedy wydaję wojnę brudowi i bałaganowi. Właśnie szykowałam się do bitwy, gdy w kuchni zjawił się Tyler, bosy i rozpromieniony. Z nogawek jego szortów skapywały na podłogę bliźniacze strumyki wody.

– Jakaś szansa na lodowego lizaka, Casey? – zapytał, wspierając swoją prośbę uśmiechem, o którym wiedziałam, że pewnego dnia będzie łamał serca w taki sam sposób, w jaki bez reszty skradł moje. – Przez to bieganie jesteśmy Hank Marvin^()!

Musiałam się uśmiechnąć. Było to powiedzonko Jensona, chłopca, którego poprzednio mieliśmy pod opieką. A on z kolei przyswoił je, o ile mnie pamięć nie myli, od ostatniego przyjaciela swojej matki. Dzięki Jensonowi wślizgnęło się do naszego rodzinnego słownika i pewnie Kieron przekazał je dalej. Nasz adoptowany syn podchwycił tę odzywkę i ochoczo jej używał.

Tyler potrząsnął ciemnymi włosami, jak otrzepujący się z wody kudłaty psiak, dodatkowo rujnując moją i tak brudną podłogę.

– Na litość boską, przestań! – powiedziałam kategorycznie. – Lizak lodowy ma zaspokoić głód? Nic z tego, szanowny panie. Niedługo będzie lunch i zamierzam urządzić wam piknik. Jestem pewna, że do tego czasu nie padniesz z niedożywienia. A teraz zmykaj – dodałam, po czym wzięłam go za ramiona, obróciłam i siłą wypchnęłam z powrotem na dwór. – John i reszta przyjadą lada moment, a ja mam jeszcze pełno pracy, więc tymczasem może byście z Denverem zaczęli sprzątać miejsce, gdzie będziecie jeść.

– Nawet owocowego loda? – próbował Ty, nie tracąc nadziei.

Pokręciłam głową.

– Nie. Och, zaczekaj! – zawołałam, chwytając z kuchennego parapetu krem w spreju. – Zanim się weźmiecie do roboty, zróbcie sobie jeszcze porządny przegląd. Tymi swoimi cholernymi miotaczami pewnie zmyliście połowę ostatniego smarowania, a ja nie chcę, żebyście się spiekli. No, leć. – Podałam mu sprej. – Lizaki lodowe po lunchu. Obiecuję.

– Och, Casey! – Tyler się naburmuszył, biorąc ode mnie buteleczkę. – Ale z ciebie maruda. Popatrz na naklejkę. Popatrz: o, tutaj, napisane „jeden raz”. Widzisz? To znaczy, że trzeba używać tylko raz. Dlatego jest tak napisane! A ty smarowałaś nas tym już chyba ze sto razy!

– Prawdę mówiąc, smarowałam was dwukrotnie – poprawiłam go. – Dwukrotnie jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Na puszkach z farbą też jest „malować raz”, a wszyscy wiemy, jakie potem są rezultaty, prawda? No dalej, już cię nie ma! I nasmarujcie się! – zawołałam do jego znikających pleców.

Jestem stuknięta, uznałam, przyglądając się zmoczonej podłodze. Naprawdę stuknięta. Tyler był jak żywe srebro i miał najlepszego przyjaciela, który też był jak żywe srebro, a jednak przed niespełna dwoma godzinami zgodziłam się na kolejną tymczasową opiekę – bez cienia obaw, za to z entuzjastycznym uśmiechem na twarzy – chociaż nie wiedziałam prawie nic o tej dziewczynce. Ale jeśli ja oszalałam, to Mike, mój mąż, tak samo, bo kiedy zadzwoniłam do niego do pracy, by się upewnić, czy nie ma nic przeciwko temu, również wyraził zgodę… i to natychmiast.

– Cóż, powiedzieliśmy, że weźmiemy, prawda? – zauważył, kiedy spytałam, czy mówi szczerze.

Mimo wszystko niełatwo podejmować takie decyzje. Ale Mike miał rację; w końcu była umowa. Prosząc, by pozwolono nam zatrzymać Tylera, zapewnialiśmy, że nadal z radością będziemy brać pod czasową opiekę inne dzieci, które by nas potrzebowały. Dzieci, które mogłyby skorzystać na udziale w naszym specjalistycznym programie modyfikacji zachowań. I to najwyraźniej był taki przypadek; chociaż z jakiego powodu – tego jeszcze nie wiedziałam. Ale chodziło o małą dziewczynkę, zaledwie ośmioletnią, więc w powietrzu nie miały unosić się zwiększone dawki testosteronu. Nie, to musiało się udać. Tylerowi nic nie groziło.

– No to powiem mu, że się zgadzamy – odparłam. – Znaczy, zakładając, że wszystko będzie wyglądało jak należy, kiedy tu przyjadą.

– Jasne! – przytaknął Mike. – Tyle czasu nie miałaś problemów, kochanie. Pora się w coś wpakować.

Impertynencki drań, pomyślałam, przypomniawszy sobie jego słowa. Później mu za to odpłacę. Może za pomocą dobrze wycelowanego wodnego miotacza. Albo dwóch. Teraz została mi godzina – nie, raczej czterdzieści pięć minut – i jeśli nawet nie oszalałam z kretesem, to w każdym razie byłam kobietą opętaną. W końcu pierwsze wrażenie działa w obie strony.Rozdział 2

Jak większość matek na całym świecie, zawsze jakbym żonglowała kilkoma piłeczkami naraz. Więc nawet bez dodatkowego zagrożenia ze strony mojej mokrej, śliskiej podłogi, istniała duża szansa, że w końcu się potknę i stracę którąś piłeczkę z oczu. Co najwyraźniej zdarzyło mi się właśnie tamtego dnia. Odkurzałam stary aparat telefoniczny w holu i tylko dzięki temu uświadomiłam sobie, że przez cały ten pośpiech, by wszystko przygotować na wizytę nieoczekiwanych gości, o mało nie zapomniałam o codziennym „niealarmowym” telefonie do mojego biednego syna.

Sprawdziłam, ile mi zostało czasu, podjęłam ostateczną decyzję i udałam się po swoją komórkę. Gdybym teraz tego nie zrobiła, kto wie, kiedy następnym razem byłaby szansa? A potem mógłby wyniknąć jakiś problem. Kieron miał – ma – łagodną formę tego, co dawniej znano jako zespół Aspergera, a obecnie nazywane jest raczej ASD lub zaburzeniami spektrum autystycznego. W świecie moich marzeń termin „zaburzenia” mógł szybko zmienić się w „różnice”, tymczasem dla mojego syna oznaczał pewne konkretne kłopoty, więc przypuszczalnie był przynajmniej częściowo poprawny. Wszyscy już do tego przywykliśmy, a gdybyście wy spotkali Kierona, pewnie prawie niczego byście nie zauważyli. Niemniej jednak większa część jego dzieciństwa zeszła na radzeniu sobie z różnymi ograniczeniami. Nawet teraz, chociaż prowadził intensywne, satysfakcjonujące życie, nadal miały one na niego wpływ przez niezliczone drobiazgi.

Kieron i jego długoletnia dziewczyna, Lauren, spędzali urlop na Cyprze, co stanowiło swojego rodzaju kamień milowy dla ich związku. Każdy, kto ma pojęcie o autyzmie, wie, że nawet w najłagodniejszej postaci może on powodować silne lęki, często związane z zaburzeniem rutyny. I dokładnie taki jest Kieron – kocha ustalony porządek, nienawidzi zmian. Z całą pasją. Więc kiedy dorastał, wakacyjne wyjazdy były nie lada sprawą, czymś, czego próbowaliśmy bardzo rzadko.

Trudno więc się dziwić, że kiedy pewnego dnia wpadł do nas po pracy i oznajmił, że wybierają się z Lauren na Cypr, doznałam wstrząsu. Mike też. To był ogromny krok naprzód. Po raz pierwszy wyjeżdżali we dwoje, i to nie tylko wyjeżdżali – lecieli za granicę!

Wakacje wymagały oczywiście sporych przygotowań, więc wkrótce dał o sobie znać związany z nimi stres. Chociaż Kieron był dorosłym, dwudziestosześcioletnim mężczyzną i co zrozumiałe, bardzo chciał sprostać wyzwaniu, ogromnie niepokoiła go perspektywa, jak sobie poradzi – albo raczej nie poradzi – kiedy już dotrze na miejsce. Poczciwa Lauren wzięła na siebie obowiązki głównego organizatora: planowała, zajmowała się finansami, zawierała umowy. Ale gdy chwila wyjazdu zamajaczyła na horyzoncie, wszyscy widzieliśmy, że Kieron zmaga się z obawami, bo reagował tak, jak to robił od wczesnego dzieciństwa – obgryzał skórki wokół paznokci. To zawsze był zły znak. Na tyle zły, że w ogóle zaczęłam wątpić w sens tej podróży.

– Posłuchaj – powiedziałam pewnego popołudnia, kiedy nasz syn wpadł na podwieczorek. – Jeżeli nie chcesz lecieć na Cypr, to nie musisz, przecież wiesz. W końcu wyjazd na urlop ma być czymś, co się robi dla przyjemności. Mówiłeś Lauren, jak bardzo jesteś zestresowany? Ona na pewno zrozumie, jeśli nie czujesz się na siłach.

Jednak Kieron nawet nie chciał o tym słyszeć, a mnie krajało się serce.

– Mówiłem. I powiedziała mi dokładnie to co ty. Ale nie, mamo – oznajmił – ja naprawdę, naprawdę chcę jechać. Jeśli tym razem się przełamię, będę miał to przezwyciężone raz na zawsze, prawda? No, tak jakby. Jestem po prostu… och, sama wiesz, jaki jestem. Nie potrafię przestać myśleć, co po drodze może pójść nie tak. A jeśli się zdenerwuję i będę musiał z tobą porozmawiać?

– Wtedy do mnie zadzwonisz. Wykup sobie taki podróżny Euro-pakiet, czy jak mu tam, który jest w sprzedaży.

– A jeśli na lotnisku nie połapię się, dokąd iść albo w której kolejce stanąć? I Lauren też? Albo jeśli przypadkowo wsiądziemy do złego samolotu?

Byłam całkowicie pewna, że Lauren będzie miała to pod kontrolą, bo jest świetną, zaradną dziewczyną. A poza wszystkim w dzisiejszych czasach podróże lotnicze są niemal jak przejazd autobusem. Jednak znałam również mojego syna i wiedziałam, jak silnie potrafią zawładnąć nim jego lęki (do tego stopnia, że w wieku szesnastu lat przestał jeździć na rodzinne wakacje i wolał zostawać z moją siostrą, Donną).

Nie, Kieron po prostu musiał czuć, że ma siatkę asekuracyjną; i tyle.

– No, więc ci mówię – powtórzyłam. – Gdyby Lauren miała z czymś problem, wyciągnij komórkę i dzwoń do mnie. Wiesz co? A może to ja od czasu do czasu do ciebie zadzwonię? Po prostu, żeby sprawdzić, jak sobie radzisz?

– Mogłabyś, mamo? – zapytał i od razu wiedziałam, że właśnie tego było mu potrzeba. Lepiej, abym to ja kontaktowała się z nim, niż żeby on się odstresowywał, sięgając co pięć minut po telefon. Do panowania nad lękiem wystarczyłaby mu pewnie sama świadomość, że w każdej chwili może się ze mną porozumieć, gdyby nie dodatkowa obawa, czy aby Lauren nie uzna go za głuptasa. Chociaż nie miałam cienia wątpliwości, że nigdy by tak nie pomyślała. Och, to była sztuka, prawdziwa sztuka, ogarnąć to wszystko.

– Oczywiście – powiedziałam. – Będę jak ta kobieta od budzenia telefonicznego; tyle że nie będę wydzwaniać jak na alarm, bo nic alarmującego się nie zdarzy. Jestem pewna. Lauren ma wszystko pod kontrolą. A gdyby jednak coś się stało, to – jak już mówiłam – zawsze możesz do mnie zatelefonować. Ale nic się nie stanie, zapewniam cię.

Kieron wyglądał na szczęśliwszego o sto procent.

– Dzięki, mamo. Tylko dopóki tam nie dotrzemy i się nie zainstalujemy… i w ogóle.

– Dokładnie tak – odparłam. – Po prostu denerwujesz się podróżą, kochanie, a to, uwierz mi, zupełnie normalne.

I moje „niealarmowe” telefony najwyraźniej zadziałały. Rozmawialiśmy cztery razy w sobotę, trzy w niedzielę, a teraz, kiedy wspomniałam, że muszę kończyć, bo czekam na Johna, Kieron rozłączył się, ledwie zdążyłam odsunąć telefon od ucha. Nabrałam pewności, że obydwoje z Lauren dobrze się bawią, i mogłam skupić uwagę na moim młodziutkim gościu.

A on najwyraźniej nadjechał dokładnie wtedy, gdy odkładałam komórkę do ładowarki. Wszystkie okna były otwarte, żeby złagodzić duszny upał, więc mogłam usłyszeć hamujące przed domem auto, jeszcze zanim je zobaczyłam. I jak zwykle, poczułam przypływ ciekawości. Nie do końca można ją było nazwać podekscytowaniem – to niewłaściwe słowo w podobnej sytuacji. Bądź co bądź, chodziło o dziecko, które przeżywało bardzo trudne chwile. Jednak krył się w tym wszystkim pewien dreszczyk emocji. Do tej pory udało mi się otworzyć drzwi kilku domów dla kilkorga różnych dzieci. I może dlatego, że nasz dom służył za miejsce opieki tymczasowej, która często organizowana jest w ostatniej chwili, naprawdę musiałam zachowywać zimną krew, kiedy otwierałam własne drzwi, by witać tego, kto – cały w nerwach – akurat stał na moim progu.

Ale tym razem był to tylko John. I bynajmniej nie wyglądał, jakby się denerwował. Najwyżej jakby mu zbytnio dogrzało.

– Och. – Zerknęłam ponad jego ramieniem w stronę samochodu. – Więc jesteś sam?

– Przez chwilę – odparł. – One musiały zawrócić. Zapomniały Barbie. Niedługo się zjawią.

Zaprosiłam go do środka.

– Wejdź. Chcesz szklankę czegoś zimnego? Albo lodowego lizaka? – spytałam z szerokim uśmiechem. – Teraz jesteśmy w nie obficie zaopatrzeni, jak możesz się domyślić.

– Tylko dużą wodę – wysapał i rozluźniwszy krawat, ruszył za mną do kuchni. – Suszy mnie. W ten upał… w moim aucie jest… jak w jakimś cholernym rozpalonym piecu. – Uśmiechając się smętnie, położył na stole tekturową teczkę. – Właściwie… hm… w tych okolicznościach może wypada inaczej to sformułować.

Zajęło mi chwilę, zanim zrozumiałam, o czym on mówi. Oczywiście. Pożar.

– Przepraszam – powiedziałam, stawiając koło teczki dużą szklankę wody. – Coś powoli chwytam. Siadaj, a ja… – przerwałam i podeszłam do okna, obficie spryskanego przez któryś z wodnych miotaczy. – Och, na litość boską, Tyler! Przestańcie! – krzyknęłam. – Przepraszam, John. Chłopców ten upał też wytrąca z równowagi. Obaj zachowują się jak kompletni szaleńcy.

John zachichotał.

– Macie frajdę z wakacji, co? W każdym razie młody Ty niewątpliwie ma. Prawdę mówiąc, teraz to i ja bym się tak polał.

– Proszę bardzo – oświadczyłam, uprzejmym gestem wskazując mu drzwi na oszkloną werandę i dalej do ogrodu, po czym odsunęłam krzesło, żeby usiąść. – Ale dopiero kiedy podasz mi trochę szczegółów o naszej nowej podopiecznej. Jakie są najważniejsze informacje? I co z jej mamą? Bardzo poparzona?

Pokręcił głową.

– Podobno nawet nie. Leży jeszcze w szpitalu, ale głównie dlatego, że nawdychała się dymu. Szczęśliwa ucieczka.

– A dziewczynka dobrze się czuje?

– Tak, doskonale. Jest cała i zdrowa, co zdaniem wszystkich po prostu graniczy z cudem. Wielki pożar prawie doszczętnie sfajczył dom. Matka miała szczęście, że wydostała się żywa. Philippa – Flip – podobno została znaleziona znacznie później. Siedziała ukryta w szafie na górze. Zdaje się, że uratowała ją starsza kobieta z domu obok, kiedy ekipa strażaków zajmowała się matką. Tak się składa, że właśnie poznałem tę sąsiadkę. Jest teraz kimś w rodzaju lokalnej bohaterki.

– Wcale się nie dziwię. Co było przyczyną? Już wiedzą?

– Nie wiem, czy na sto procent, ale istnieje przypuszczenie, że matka zasnęła z papierosem w ręku. Alkoholiczka – dodał, otwierając teczkę.

Uśmiechnęłam się. John rzucił to słowo mimochodem, jakby chodziło o kwestię zwykłą i zgoła nieszkodliwą (kolor włosów, stanowisko, znak zodiaku). Co miał w zwyczaju, bo właśnie takie rozmowy na ogół prowadziliśmy. Aha, pomyślałam, więc wreszcie dochodzimy do sedna sprawy. Ostatecznie musiało coś być. Z powodu poważnego pożaru osoba nieletnia może trafić – i często trafia – do ośrodka opiekuńczego. Jeśli dom się spalił, rodzic lub rodzice leżą w szpitalu, a nie ma krewnych bądź przyjaciół, którzy by dziecko do siebie wzięli, niezmiennie trafia ono pod opieką zastępczą. Przypuszczałam, że ta mała przechodziła do nas z ośrodka opieki tymczasowej, czyli miejsca ulokowania awaryjnego, które służy temu, by – podczas gdy pomoc społeczna ustala, co robić w dalszej perspektywie – przechowywać tam dzieci do chwili, kiedy odpowiedzialny dorosły znów może się nimi zaopiekować; albo – jeśli zostały osierocone – by znaleźć im rodziców adopcyjnych.

Jednak w tym przypadku chciano, by dziewczynka zamieszkała pod naszym dachem, co oznaczało, że sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Mike i ja nie byliśmy typowymi opiekunami zastępczymi. Zostaliśmy wyszkoleni w dziedzinie pomocy dzieciom o tendencjach do „nieadoptowalności”. Nasz specjalistyczny program miał na celu modyfikowanie zachowania tych dzieci, które stanowiły największe wyzwanie dla systemu opiekuńczo-wychowawczego, i pomagał socjalizować je na tyle, aby mogły zyskać nadzieję, że zostaną objęte opieką zastępczą głównego nurtu i/albo poddane adopcji.

Owszem, niekiedy podejmowaliśmy się zwykłej pieczy tymczasowej, służąc pomocą agencji opieki zastępczej, podobnie jak robili to obecnie Riley i David. Ale ogólnie rzecz biorąc, jeśli dziecko potrzebowało pobytu u nas, zazwyczaj chodziło o jakiś dodatkowy problem. Po wstępnym telefonie Johna nabrałam podejrzeń, że dlatego chciał właśnie nam przekazać Flip. I najwyraźniej była to prawda.

A w każdym razie jej połowa. Matka alkoholiczka z pewnością nie wyczerpywała tematu. Nie, musiał być też jakiś kłopot związany z samą dziewczynką.

– Aha – powiedziałam. – I?

– I jest to alkoholiczka długoletnia. Dobrze znana opiece społecznej. Podobnie jak jej córka, bo mała cierpi na płodowy zespół alkoholowy^(). O którym pewnie…

W tym momencie przerwał, bo rozległo się stukanie do drzwi.

Jeśli poprawnie dokończyć jego myśl, John miał rację. Słyszałam o płodowym zespole alkoholowym (powszechnie znanym jako FAS), bo poruszaliśmy ten temat na szkoleniu. Przy czym „poruszaliśmy” to właściwe słowo. Poruszaliśmy całą masę spraw, ale wobec ogromu wyzwań, jakie przed dzieckiem może postawić życie, gdybyśmy robili coś więcej niż prześlizgnięcie się po większości zagadnień, to wiele lat później nadal bylibyśmy w trakcie kursu. Więc kiedy szłam otworzyć, miałam w głowie tę samą myśl co zawsze: że tego, czego nie wiedziałam, teraz po prostu się douczę – na bieżąco.

Pociągnęłam za klamkę i do holu niemal namacalnie wlało się słońce, usuwając moich gości w głęboki cień, ledwie zarysowując ich sylwetki na górnym schodku. Ale nie trwało to długo, bo dziewczynka natychmiast przestąpiła próg.

– Cześć! – powiedziała radośnie. – Mamusiu, myślisz, że jestem brzydka?

Jak na słowa powitania, był to, mówiąc najoględniej, tekst dość nietypowy. Ale kiedy uśmiechnęłam się do stojącej przede mną kruszyny, bardziej niż to, co powiedziała, poruszył mnie jej widok. Miała na sobie stosowną do pogody bawełnianą sukienkę w kwiatki, z marszczonym stanem i ramiączkami zawiązanymi w schludne kokardy. Jednak moje spojrzenie natychmiast powędrowało w górę, ku drobnej buzi.

Widocznie podczas szkolenia przyswoiłam więcej, niż sądziłam. Od razu dostrzegłam głowę, która zdawała się zbyt mała nawet przy tak szczupłym ciele, i to pomimo dość bujnych, falujących, ciemnoblond włosów. Dostrzegłam szeroko rozstawione oczy, zadarty nos i wąską górną wargę. Niemal jakbym odhaczała kolejne punkty na liście. Aż dziwne, że tak szybko przypomniało mi się tyle szczegółów dotyczących FAS.

Jednak brzydka? O, nie. Uznacie, że kompletnie zgłupiałam, ale ona z pewnością nie była brzydka, biedactwo.

– Skąd, kochanie, oczywiście, że nie jesteś! – zapewniła, zanim zdążyłam się odezwać, stojąca za nią młoda kobieta i żeby samej móc wejść, odsunęła dziewczynkę na bok.

– Właśnie – wtrąciłam z uśmiechem. – Dokładnie to chciałam powiedzieć. Proszę do środka… Flip, prawda?

Mała skinęła głową.

– A to jest Ellie. Moja opiekunka. Prawda, że jest ładna, mamusiu?

– Rzeczywiście – odparłam, uśmiechając się do pracowniczki pomocy społecznej, po czym wskazałam lalkę, którą Flip trzymała w ręku. – A tutaj kogo mamy?

– Różową Barbie. O mało jej nie zapomniałyśmy. – Dziewczynka uniosła drugą dłoń, zaciśniętą na uchwycie niewielkiej, różowej kosmetyczki. I lalka, i torebka wyglądały na nowe. I pewnie takie były. – To jej – wyjaśniła Flip. – Żeby trzymać tam jej ubrania. Dostałam to wszystko od pani Hardy. W prezencie.

– I o mały włos, a przyjechałybyśmy bez Różowej Barbie, prawda, Flip? – dodała młoda kobieta. – John na pewno coś wspominał. No, ale grunt, że dotarłyśmy. Ze wszystkim, co trzeba. Znaczy, o tyle, o ile. – Uniosła rękę, w której trzymała torbę – wielokrotnego użytku siatkę na zakupy z popularnego supermarketu. – To wszystko.

– Ja też jestem ładna – przypomniała jej Flip. – Mamusia tak mówi.

Kiedy weszłyśmy do kuchni, okazało się, że John napełnił już czajnik, nastawił wodę i właśnie z jednej z szafek wyjmował kubki.

– Musiałeś czytać w moich myślach – powiedziałam, wysuwając trzecie krzesło. – Na co masz ochotę, Ellie? Kawa? A ty, Flip? – dodałam, gdy młoda kobieta twierdząco kiwnęła głową. – Napijesz się soku?

Dziewczynka odwróciła się do lalki Barbie, teraz wyraźnie swojego najcenniejszego skarbu, chociaż tego ranka na chwilę o niej zapomniała.

– Tak, poproszę – odparła, przyciskając lalkę do ucha. – Mamusiu, Różowa Barbie pyta, czy masz jakieś maciupeńkie filiżanki?

– Zaraz znajdziemy dla niej coś odpowiedniego – zapewniłam.

Mamusiu. I to już trzeci czy czwarty raz, myślałam, szperając w szufladzie z „maciupeńkimi filiżankami” w poszukiwaniu czegoś na rozmiar Barbie, z czego lalka mogłaby pić. Jakże niezwykłą kandydatką na podopieczną wydawała się ta słodka dziewczynka.

Koniec wersji demonstracyjnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: