Kolega pracuje głową - ebook
Kolega pracuje głową - ebook
„Kolega pracuje głową” pióra Przemysława Liziniewicza to fascynująca powieść. która przedstawia historię mężczyzny, od dzieciństwa do dorosłości. Opowiada o wszystkich etapach życia. Opisuje wszelkiego rodzaju przygody, wzloty i upadki jakie mu towarzyszą. Przedstawia życie takim jakie jest - czasem świeci słońce, czasem pada deszcz.
Książkę czyta się lekko i przyjemnie. Lektura dla wszystkich, którzy lubią czytać powieści opisujące prozę życia.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7900-018-0 |
Rozmiar pliku: | 656 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Liczyliśmy po jakieś 12, może 13 lat. Właśnie przygotowywałem kąpiel, kiedy przyszedł z propozycją, byśmy „zarzucili”. W jego dłoni tkwiła buteleczka - wywabiacz do plam. Nie kojarzę obecnie, co tam aktywnego mieściło się pośród innych składników - eter, nie eter. W każdym razie miało „kręcić”. Zażywanie nasze (zapewne tym sposobem określić należałoby ów eksperyment) pozbawione było jakiegokolwiek profesjonalizmu. My nawet nie wiedzieliśmy, jak to trzeba robić. Sądzę, iż do inhalacji, winniśmy użyć foliowej torebki, czyli wszystko tak, jak w przypadku kleju. To w końcu także lotne rozpuszczalniki. A myśmy po prostu - zwyczajnie - trzymali buteleczkę w ręku i wdychaliśmy. Uważaliśmy jedynie, by opary nie uciekały na boki, a zatem pochylając głowy na piersi i osłaniając drugą dłonią. A jednak coś poczuliśmy. Już nie przypominam sobie, jak to było. W każdym razie pewne wrażenia z tego wynikły, ale na pewno nic szczególnego. W zasadzie cały czas „odlotu” przespacerowaliśmy łażąc po Mokotowie i rozmawiając w sporym zaangażowaniu, wynikającym (jak sądzę) ze sztucznie osiągniętego ożywienia.
Na koniec - znaczy, kiedy już od pewnego czasu nie kręciło - ja odprowadziłem go do miejsca zamieszkania. Nie pamiętam, jak doszło do okoliczności (chyba ze wszystkiego najistotniejszej), mianowicie do tego, iż na podwórku znalazł się mojego towarzysza tatuś. (Albo, dlaczego ja jeszcze tam byłem.)
Zdaje się, że wspomniany ojciec od pewnego czasu swojego syna poszukiwał i obserwując jego źrenice lub zachowanie połapał się, iż coś tu jest nie w porządku. A może Topeć, (bo i tak go przezywano) sam coś nagadał. Już nie wiem. Tak czy inaczej zdecydował, iż całą swą wściekłość wyładuje na mnie. A trzymał w ręku nuż. Taki zwykły kuchenny, ale zawsze nuż. Znaczy, już wychodząc z mieszkania musiał względem mnie żywić określone zamiary. Robert od pewnego czasu był w mieszkaniu, a facet biegł za mną i wykrzykiwał:
Stój! Skurwysynu! Stój! Ja cię muszę zabić!
Powtarzał wspomnianą frazę po kilkakroć. Przy czym na literkę „u” w słowie „muszę” padał głęboki akcent, co niosło wrażenie jakiegoś wewnętrznego przejawu silnego zaangażowania. Zmykałem, starając się ażeby mój bieg był prędki, ale by zarazem nie przewrócić się. Owo ostatnie pamiętam wyraźnie. Tam leżały na ziemi jakieś przeszkody - głównie pościnane z drzew i jeszcze nieuprzątnięte gałęzie. Szczęściem obyło się bez potknięcia. O nic nie zawadziłem nogą i nie upadłem. Wolę nie myśleć, do czego mogłoby dojść w przeciwny razie.