Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kolomba - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kolomba - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 291 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

W pierw­szych dniach paź­dzier­ni­ka 181… puł­kow­nik sir To­masz Ne­vil, Ir­land­czyk, wy­bit­ny ofi­cer an­giel­ski, wra­ca­jąc z po­dró­ży po Wło­szech za­je­chał z cór­ką do ho­te­lu Be­au­ve­au w Mar­sy­lii. Nie­usta­ją­ce za­chwy­ty po­dróż­nych-en­tu­zja­stów wy­wo­ła­ły re­ak­cję: aby się wy­róż­nić, wie­lu dzi­siej­szych tu­ry­stów obie­ra za za­sa­dę Ho­ra­cju­szow­skie nil ad­mi­ra­ri. Do tej to kla­sy po­dróż­ni­ków mal­kon­ten­tów na­le­ża­ła miss Li­dia, je­dy­na cór­ka puł­kow­ni­ka. "Prze­mie­nie­nie" wy­da­ło się jej mier­ne, We­zu­wiusz w chwi­li wy­bu­chu nie­wie­le bar­dziej im­po­nu­ją­cy niż ko­mi­ny fa­bryk Bir­ming­ha­mu. Ogó­łem wziąw­szy, głów­nym jej za­rzu­tem prze­ciw Wło­chom było, iż kra­jo­wi temu zby­wa na ko­lo­ry­cie lo­kal­nym, na cha­rak­te­rze. Niech so­bie wy­tłu­ma­czy, kto zdo­ła, sens tych słów, któ­re ro­zu­mia­łem do­sko­na­le przed kil­ku laty, a któ­rych dziś już nie ro­zu­miem. Zra­zu miss Li­dia po­chle­bia­ła so­bie, iż znaj­dzie za Al­pa­mi rze­czy, któ­rych nikt nie wi­dział przed nią i o któ­rych bę­dzie mo­gła roz­ma­wiać w dys­tyn­go­wa­nym to­wa­rzy­stwie, jak po­wia­da Mo­lie­row­ski pan Jo­ur­da­in. Ale nie­ba­wem, wszę­dzie wy­prze­dzo­na przez współ­ziom­ków, zwąt­piw­szy, aby mo­gła zna­leźć coś nie­zna­ne­go, prze­rzu­ci­ła się do opo­zy­cji.

Bar­dzo jest w isto­cie nie­przy­jem­nie nie móc mó­wić o cu­dach Ita­lii, by ktoś nie wtrą­cił: "Znasz z pew­no­ścią tego Ra­fa­ela z pa­ła­cu X w Y? To naj­pięk­niej­sza rzecz w ca­łych Wło­szech". I wła­śnie tego cudu za­nie­dba­ło się obej­rzeć! Po­nie­waż nad­to uciąż­li­we by­ło­by oglą­dać wszyst­ko, naj­prost­sze jest wszyst­ko zga­nić w czam­buł z za­sa­dy.

W ho­te­lu Be­au­ve­au spo­tka­ło miss Li­dię gorz­kie roz­cza­ro­wa­nie. Przy­wio­zła z sobą ład­ny szkic bra­my pe­la­zgij­skiej czy też cy­klo­piej z Se­gni, o któ­rej są­dzi­ła, iż uszła bacz­no­ści ry­sow­ni­ków. Owóż, lady Fran­ces Fen­wich spo­tkaw­szy miss Li­dię w Mar­sy­lii, po­ka­za­ła jej swój al­bum, gdzie mię­dzy so­ne­tem a za­su­szo­nym kwia­tem fi­gu­ro­wa­ła po­mie­nio­na bra­ma, bar­dzo mi­ster­nie wy­koń­czo­na se­pią. Miss Li­dia da­ro­wa­ła swo­ją bra­mę z Se­gni po­ko­jów­ce i stra­ci­ła wszel­ki sza­cu­nek dla kon­struk­cji pe­la­zgij­skich.

Mar­kot­ne to uspo­so­bie­nie po­dzie­lał puł­kow­nik Ne­vil, któ­ry od śmier­ci żony pa­trzył na świat je­dy­nie ocza­mi miss Li­dii. Dla nie­go Wło­chy mia­ły tę ogrom­ną wadę, iż nu­dzi­ły jego cór­kę: tym sa­mym był to kraj naj­nud­niej­szy pod słoń­cem. Puł­kow­nik nie miał, to praw­da, nic do za­rzu­ce­nia ob­ra­zom i po­są­gom; ale w za­mian mógł za­rę­czyć, iż po­lo­wa­nie w tym kra­ju jest nędz­ne i że trze­ba było zro­bić dzie­sięć mil po naj­więk­szym słoń­cu w Cam­pa­gna Ro­ma­na, aby za­bić jed­ną lub dwie li­che ku­ro­pa­twy.

Na­za­jutrz po przy­jeź­dzie do Mar­sy­lii puł­kow­nik za­pro­sił na obiad ka­pi­ta­na El­lis, swe­go daw­ne­go ad­iu­tan­ta, któ­ry wła­śnie spę­dził sześć ty­go­dni na Kor­sy­ce. Ka­pi­tan opo­wie­dział bar­dzo zaj­mu­ją­co miss Li­dii hi­sto­rię o ban­dy­tach, ma­ją­cą tę za­le­tę, iż nie była wca­le po­dob­na do hi­sto­rii zło­dziej­skich, któ­ry­mi ją tak czę­sto ra­czo­no w dro­dze z Rzy­mu do Ne­apo­lu. Przy de­se­rze pa­no­wie, zo­staw­szy sami w to­wa­rzy­stwie paru bu­te­lek bor­de­aux, gwa­rzy­li o po­lo­wa­niu, przy czym puł­kow­nik do­wie­dział się, że nie ma kra­ju, w któ­rym by ono było pięk­niej­sze, ob­fit­sze, bar­dziej uroz­ma­ico­ne niż na Kor­sy­ce. "Spo­ty­ka się tam mnó­stwo dzi­ków – mó­wił ka­pi­tan El­lis – i trze­ba się na­uczyć od­róż­niać je od świń do­mo­wych, któ­re po­dob­ne są do nich zdu­mie­wa­ją­co; za­bi­ja­jąc bo­wiem świ­nię, ścią­ga czło­wiek na sie­bie kło­po­tli­we przej­ścia z pa­ste­rza­mi. Wy­cho­dzą z chasz­czów, uzbro­je­ni od stóp do głów, każą so­bie pła­cić za by­dląt­ko i drwią nie­li­to­ści­wie z bied­ne­go my­śliw­ca. Są tam prócz tego dzi­kie ba­ra­ny, bar­dzo oso­bli­we zwie­rzę­ta, któ­rych nie spo­ty­ka się gdzie in­dziej: wspa­nia­ła zwie­rzy­na, ale trud­na. Je­le­nie, da­nie­le, ba­żan­ty, ku­ro­pa­twy, nie spo­sób wy­li­czyć wszyst­kich ro­dza­jów zwie­rzy­ny, od któ­rych roi się Kor­sy­ka. Je­że­li lu­bisz po­lo­wać, jedź na Kor­sy­kę, puł­kow­ni­ku; tam, jak po­wia­dał je­den z mo­ich go­spo­da­rzy, bę­dziesz mógł strze­lać do wszel­kie­go moż­li­we­go zwie­rza, od droz­da aż do czło­wie­ka. Przy her­ba­cie ka­pi­tan na nowo ocza­ro­wał miss Li­dię opo­wie­ścią wen­de­ty trans­wer­sal­nej, jesz­cze oso­bliw­szą niż po­przed­nia, i do resz­ty roz­pło­mie­nił ją do Kor­sy­ki, opi­su­jąc oso­bli­wy i dzi­ki wy­gląd kra­ju, ory­gi­nal­ny cha­rak­ter miesz­kań­ców, ich go­ścin­ność i pier­wot­ne oby­cza­je. Wresz­cie zło­żył u jej stóp ład­ny mały szty­le­cik, mniej god­ny uwa­gi przez swą for­mę i mo­sięż­ną opra­wę niż przez swe po­cho­dze­nie. Słyn­ny ban­dy­ta od­stą­pił szty­let ka­pi­ta­no­wi El­lis, za­rę­cza­jąc, iż broń ta nu­rza­ła się w czte­rech cia­łach ludz­kich. Miss Li­dia za­tknę­ła szty­let za pa­sek, po­ło­ży­ła na noc­nym sto­li­ku i wy­ję­ła dwa razy z po­chwy przed za­śnię­ciem. Puł­kow­nik znów śnił, iż za­bił dzi­kie­go ba­ra­na i że wła­ści­ciel ka­zał mu za­pła­cić od­szko­do­wa­nie, na co zgo­dził się bar­dzo chęt­nie, ile że było to zwie­rzę nie­zmier­nie cie­ka­we, po­dob­ne do dzi­ka, z ro­ga­mi je­le­nia i ogo­nem ba­żan­ta.

– El­lis opo­wia­da, że na Kor­sy­ce są cu­dow­ne po­lo­wa­nia – rzekł puł­kow­nik, śnia­da­jąc sam na sam z cór­ką. – Gdy­by to nie było tak da­le­ko, chęt­nie spę­dził­bym tam ja­kie dwa ty­go­dnie.

– Więc cóż! – od­par­ła miss Li­dia – cze­muż nie mie­li­by­śmy się wy­brać na Kor­sy­kę? Gdy ty, oj­cze, bę­dziesz po­lo­wał, ja będę ry­so­wa­ła; bar­dzo by­ła­bym rada mieć w al­bu­mie gro­tę, o któ­rej opo­wia­dał ka­pi­tan El­lis, gdzie Bo­na­par­te cho­wał się z książ­ką, bę­dąc dziec­kiem.

Był to może pierw­szy wy­pa­dek, iż ży­cze­nie puł­kow­ni­ka zy­ska­ło apro­ba­tę cór­ki. Oj­ciec, za­chwy­co­ny tą nie­spo­dzia­ną zgo­dą, był na tyle prze­zor­ny, iż czy­nił nie­co trud­no­ści dla po­draż­nie­nia szczę­śli­we­go ka­pry­su miss Li­dii. Próż­no mó­wił o dzi­ko­ści kra­ju i trud­no­ściach po­dró­żo­wa­nia po nim dla ko­bie­ty: nie lę­ka­ła się ni­cze­go; lubi nad wszyst­ko po­dró­żo­wać na ko­niu; cie­szy się z góry na noc­leg w bi­wa­ku; gro­zi­ła, iż wy­bie­rze się do Azji Mniej­szej. Sło­wem, mia­ła od­po­wiedź na wszyst­ko; nig­dy bo­wiem jesz­cze żad­na An­giel­ka nie żyła na Kor­sy­ce: ergo ona mu­sia­ła tam je­chać. I co za szczę­ście za po­wro­tem do Lon­dy­nu po­ka­zać swój al­bum! "Dla­cze­go, my dear, omi­jasz ten ślicz­ny ry­su­ne­czek? – Och to nic! To szkic, któ­ry zdję­łam ze sław­ne­go kor­sy­kań­skie­go ban­dy­ty; słu­żył nam za prze­wod­ni­ka. – Jak to! Ty by­łaś na Kor­sy­ce?…"

Po­nie­waż nie ist­nia­ły wów­czas jesz­cze stat­ki pa­ro­we mię­dzy Fran­cją a Kor­sy­ką, wy­wie­dzia­no się o ja­kiś okrę­cik ja­dą­cy na wy­spę, któ­rą miss Li­dia po­sta­no­wi­ła od­kryć. Te­goż sa­me­go dnia puł­kow­nik na­pi­sał do Pa­ry­ża, aby od­mó­wić cze­ka­ją­cy nań w ho­te­lu apar­ta­ment, oraz do­bił tar­gu z wła­ści­cie­lem kor­sy­kań­skie­go stat­ku, roz­wi­ja­ją­ce­go wła­śnie ża­giel do Ajac­cio. Były tam dwie nie­złe ka­ju­ty. Za­ła­do­wa­no pro­wian­ty; pa­dro­ne za­klął się, że je­den z jego majt­ków, sta­ry wy­ja­dacz, jest cu­dow­nym kuch­mi­strzem; przy­rzekł, że pa­nien­ka bę­dzie po­miesz­czo­na zna­ko­mi­cie, że bę­dzie mia­ła po­myśl­ny wiatr, spo­koj­niut­kie mo­rze… Prócz tego, zgod­nie z ży­cze­niem cór­ki, puł­kow­nik po­sta­wił wa­ru­nek, że ka­pi­tan nie weź­mie żad­ne­go po­dróż­ne­go i że po­sta­ra się ob­je­chać z bli­ska wy­brze­ża w ten spo­sób, by moż­na było po­dzi­wiać wi­dok gór.II

W dniu prze­zna­czo­nym na od­jazd wszyst­ko od rana było za­pa­ko­wa­ne, za­ła­do­wa­ne; go­elet­ka mia­ła wy­ru­szyć z po­wie­wem wie­czor­ne­go wia­tru. W ocze­ki­wa­niu puł­kow­nik prze­cha­dzał się wraz z cór­ką po wy­brze­żu, kie­dy wła­ści­ciel stat­ku pod­szedł doń o po­zwo­le­nie wzię­cia na po­kład jed­ne­go ze swych krew­nych, to zna­czy stry­jecz­ne­go sio­strzeń­ca chrzest­ne­go ojca jego star­sze­go syna, któ­ry wra­ca­jąc dla pil­nych spraw na Kor­sy­kę, do swe­go ro­dzin­ne­go kra­ju nie mógł zna­leźć stat­ku dla prze­pra­wy.

– Prze­mi­ły chło­piec – do­dał ka­pi­tan Ma­tei – woj­sko­wy, ofi­cer pie­szych strzel­ców gwar­dii, był­by już puł­kow­ni­kiem, gdy­by On był jesz­cze ce­sa­rzem.

– Sko­ro to woj­sko­wy – rzekł puł­kow­nik… miał do­dać: Go­dzę się chęt­nie, aby od­był z nami tę po­dróż… – Ale miss Li­dia wy­krzyk­nę­ła po an­giel­sku:

– Ofi­cer pie­cho­ty!… (po­nie­waż oj­ciec jej słu­żył w ka­wa­le­rii, ży­wi­ła wzgar­dę dla wszel­kiej in­nej bro­ni) może czło­wiek bez wy­cho­wa­nia, któ­ry bę­dzie cier­piał na mor­ską cho­ro­bę i ze­psu­je nam całą przy­jem­ność!

Pa­tron nie ro­zu­miał ani sło­wa po an­giel­sku, ale z wzgar­dli­wej min­ki pięk­nych ustek od­gadł nie­mal, co mówi miss Li­dia. Roz­wiódł się tedy w sze­ro­kiej po­chwa­le swe­go krew­nia­ka, a za­koń­czył za­pew­nia­jąc, iż jest to czło­wiek bar­dzo przy­zwo­ity, z ro­dzi­ny "ka­pra­lów", że w ni­czym nie bę­dzie na­tręt­ny panu puł­kow­ni­ko­wi, jako iż on, pa­tron, obo­wią­zu­je się umie­ścić go w ką­ci­ku, gdzie nikt nie za­uwa­ży na­wet jego obec­no­ści. Puł­kow­ni­ko­wi i pan­nie Ne­vil wy­da­ło się oso­bli­wym, że ist­nie­ją na Kor­sy­ce ro­dzi­ny, w któ­rych jest się ka­pra­lem z ojca na syna; ale po­nie­waż my­śle­li do­bro­dusz­nie, że cho­dzi tu o ka­pra­la pie­cho­ty, wy­wnio­sko­wa­li, iż musi to być ja­kiś bie­da­czy­na, któ­re­go wła­ści­ciel stat­ku pra­gnie prze­wieźć przez mi­ło­sier­dzie. Gdy­by cho­dzi­ło o ofi­ce­ra, by­li­by obo­wią­za­ni roz­ma­wiać, żyć z nim, ale z ka­pra­lem nie ma się co krę­po­wać, jest to isto­ta bez zna­cze­nia, o ile nie znaj­dzie się na cze­le swe­go od­dzia­łu, z na­je­żo­ny­mi ba­gne­ta­mi, go­tów czło­wie­ka za­pro­wa­dzić tam, gdzie nie ma ocho­ty iść…

– Czy pań­ski krew­ny cier­pi na mor­ską cho­ro­bę? – spy­ta­ła pan­na Ne­vil su­cho.

– Nig­dy, pro­szę pani; ser­ce twar­de jak ska­ła, na mo­rzu i na lą­dzie.

– Do­brze więc! Może go pan za­brać – rze­kła.

– Mo­żesz go pan za­brać – po­wtó­rzył puł­kow­nik i da­lej prze­cha­dzał się z cór­ką…

Oko­ło pią­tej wie­czo­rem ka­pi­tan Ma­tei za­szedł po po­dróż­nych, aby ich za­pro­wa­dzić na po­kład. W por­cie, w po­bli­żu ło­dzi ka­pi­ta­na, za­sta­li słusz­ne­go mło­de­go czło­wie­ka, odzia­ne­go w nie­bie­ski tu­żu­rek za­pię­ty aż po szy­ję, z ogo­rza­łą cerą, okiem czar­nym, ży­wym i ład­nie opraw­nym, z wej­rze­niem szcze­rym i by­strym. Po spo­so­bie trzy­ma­nia ra­mion, po ma­łym za­krę­co­nym wą­si­ku moż­na było po­znać woj­sko­we­go; w tej epo­ce bo­wiem nie spo­ty­ka­ło się wą­sów na każ­dym kro­ku, gwar­dia na­ro­do­wa zaś nie wpro­wa­dzi­ła jesz­cze w każ­dej ro­dzi­nie stro­ju i oby­cza­jów kor­de­gar­dy. Mło­dy czło­wiek, wi­dząc puł­kow­ni­ka, uchy­lił kasz­kie­tu i bez za­kło­po­ta­nia, w gład­kiej for­mie, po­dzię­ko­wał za grzecz­ność.

– Cie­szę się, że mo­głem ci od­dać przy­słu­gę, mój chłop­cze – rzekł puł­kow­nik przy­ja­ciel­skim ski­nie­niem gło­wy.

To mó­wiąc, wszedł do ło­dzi.

– Dość so­bie bez­ce­re­mo­nial­ny ten wasz An­glik – rzekł pół­gło­sem po wło­sku mło­dy czło­wiek do ka­pi­ta­na.

Ten przy­tknął pa­lec wska­zu­ją­cy do le­we­go oka i zro­bił minę. Dla ko­goś, kto poj­mu­je mowę zna­ków, wy­ra­ża­ło to, iż An­glik ro­zu­mie po wło­sku i że jest ory­gi­na­łem. Mło­dy czło­wiek uśmiech­nął się lek­ko, przy­tknął pa­lec do czo­ła w od­po­wie­dzi na znak Ma­tea, jak gdy­by dla wy­ra­że­nia, iż wszy­scy An­gli­cy mają tro­chę źle w gło­wie; na­stęp­nie usiadł obok ka­pi­ta­na, przy­glą­da­jąc się z uwa­gą, ale bez na­tręc­twa to­wa­rzysz­ce po­dró­ży.

– Do­brze się pre­zen­tu­ją ci fran­cu­scy żoł­nie­rze – rzekł puł­kow­nik do cór­ki po an­giel­sku – to­też ła­two z nich ro­bią ofi­ce­rów.

Na­stęp­nie zwra­ca­jąc się po fran­cu­sku do mło­de­go czło­wie­ka:

– Po­wiedz mi, mój zu­chu, w któ­rym puł­ku słu­ży­łeś?

Za­py­ta­ny trą­cił lek­ko łok­ciem ojca chrzest­ne­go syna swe­go cio­tecz­ne­go sio­strzeń­ca, i po­wstrzy­mu­jąc iro­nicz­ny uśmie­szek, od­po­wie­dział, iż słu­żył w pie­szych strzel­cach gwar­dii, obec­nie zaś opu­ścił 7 pułk lek­kiej bro­ni.

– Czy był pan pod Wa­ter­loo? Wy­glą­dasz bar­dzo mło­do.

– Owszem, pa­nie puł­kow­ni­ku, to moja je­dy­na kam­pa­nia.

– Li­czy się za dwie – rzekł puł­kow­nik.

Mło­dy Kor­sy­ka­nin przy­gryzł so­bie war­gi.

– Papo – rze­kła miss Li­dia po an­giel­sku – za­py­taj go, czy Kor­sy­ka­nie bar­dzo ko­cha­ją swe­go Bo­na­par­te­go?

Za­nim puł­kow­nik za­czął tłu­ma­czyć py­ta­nie na fran­cu­ski, mło­dy czło­wiek od­po­wie­dział dość do­brą an­gielsz­czy­zną, mimo że z wy­bi­tym ak­cen­tem:

– Wia­do­mo pani, że nikt nie jest pro­ro­kiem, w swo­im kra­ju: tak i my, kra­ja­nie Na­po­le­ona, mniej może go ko­cha­my niż Fran­cu­zi. Co do mnie, mimo że ro­dzi­ny na­sze były nie­gdyś w woj­nie, ko­cham go i po­dzi­wiam.

– Pan mó­wisz po an­giel­sku! – wy­krzyk­nął puł­kow­nik.

– Bar­dzo li­cho, jak pan mógł za­uwa­żyć. Mimo iż nie­co zgor­szo­na tym swo­bod­nym to­nem, miss Li­dia nie mo­gła się po­wstrzy­mać od śmie­chu na myśl o oso­bi­stej nie­przy­jaź­ni po­mię­dzy ka­pra­lem a ce­sa­rzem. Dało jej to jak gdy­by przed­smak oso­bli­wo­ści Kor­sy­ki; przy­rze­kła so­bie za­no­to­wać ten rys w swo­im dzien­nicz­ku.

– Czy może pan był w An­glii jeń­cem? – spy­tał puł­kow­nik.

– Nie, pa­nie puł­kow­ni­ku, na­uczy­łem się po an­giel­sku we Fran­cji, bar­dzo mło­do, od pew­ne­go jeń­ca, pań­skie­go ro­da­ka.

Na­stęp­nie zwra­ca­jąc się do miss Ne­vil:

– Ma­tei wspo­mniał mi, że pań­stwo wra­ca­ją z Włoch. Mówi pani z pew­no­ścią czy­stą gwa­rą to­skań­ską; oba­wiam się, iż pani bę­dzie nie­co trud­no zro­zu­mieć na­sze na­rze­cze.

– Moja cór­ka ro­zu­mie wszyst­kie na­rze­cza wło­skie – od­parł puł­kow­nik – ma dar do ję­zy­ków. Nie tak jak ja.

– Czy zro­zu­mia­ła­by pani na przy­kład ten wiersz z na­szej pio­sen­ki kor­sy­kań­skiej? To pa­sterz mówi do pa­ster­ki.

S en­tras­si' ndru pa­ra­di­su san­tu, san­tu,

E nun tru­vas­si a tia, mi n'escri­ria.

Miss Li­dia zro­zu­mia­ła i uwa­ża­jąc, iż cy­tat jest nie­co śmia­ły, a bar­dziej jesz­cze spoj­rze­nie, ja­kie mu to­wa­rzy­szy­ło, od­par­ła ru­mie­niąc się: Ca­pi­sco.

– I wra­ca pan do kra­ju za urlo­pem? – spy­tał puł­kow­nik.

– Nie, pa­nie puł­kow­ni­ku. Spen­sjo­no­wa­li mnie praw­do­po­dob­nie, dla­te­go że by­łem pod Wa­ter­loo i ze je­stem ro­da­kiem Na­po­le­ona. Wra­cam do domu, lek­ki na­dzie­ją, lek­ki mo­ne­tą, jak mówi pio­sen­ka.

I wes­tchnął, spo­glą­da­jąc w nie­bo.

Puł­kow­nik wło­żył rękę do kie­sze­ni i ob­ra­ca­jąc w pal­cach sztu­kę zło­ta, szu­kał w my­śli ja­kie­goś fra­ze­su, aby ją grzecz­nie wsu­nąć w rękę po­gnę­bio­ne­go wro­ga.

– I mnie tak­że – rzekł jo­wial­nie – Spen­sjo­no­wa­li, ale ty… ze swo­ją pen­syj­ką nie masz pew­no za co ku­pić so­bie ty­to­niu. Masz, pa­nie ka­pra­lu.

To mó­wiąc, si­lił się wci­snąć sztu­kę zło­ta w za­ci­śnię­tą rękę, któ­rą mło­dy czło­wiek opie­rał się o kra­wędź ło­dzi.

Mło­dy Kor­sy­ka­nin po­czer­wie­niał, wy­pro­sto­wał się, za­gryzł war­gi i go­to­wał się wy­raź­nie od­po­wie­dzieć coś po­ryw­czo, kie­dy na­gle, zmie­nia­jąc wy­raz twa­rzy, wy­buch­nął śmie­chem.

Puł­kow­nik, ze sztu­ką zło­ta w ręce, pa­trzał nań oszo­ło­mio­ny.

– Puł­kow­ni­ku – rzekł mło­dy czło­wiek, przy­bie­ra­jąc z po­wro­tem minę se­rio – po­zwól so­bie dać dwie rady: jed­na, abyś nig­dy nie ofia­ro­wy­wał Kor­sy­ka­ni­no­wi pie­nię­dzy, po­nie­waż zda­rza­ją się mię­dzy mymi kra­ja­na­mi lu­dzie dość nie­grzecz­ni, któ­rzy mo­gli­by ci je od­rzu­cić na gło­wę: dru­ga, abyś nie da­wał lu­dziom ty­tu­łów, o któ­re nie pro­szą. Na­zy­wa mnie pan ka­pra­lem, gdy ja je­stem po­rucz­ni­kiem. Za­pew­ne, róż­ni­ca nie­wiel­ka, ale…

– Po­rucz­ni­kiem – wy­krzyk­nął sir To­masz – po­rucz­ni­kiem! Ależ ka­pi­tan stat­ku po­wie­dział mi, że pan jest ka­pra­lem, za­rów­no jak pań­ski oj­ciec i wszy­scy w two­jej ro­dzi­nie.

Na te sło­wa mło­dy czło­wiek, prze­chy­la­jąc się w tył, za­czął śmiać się z ca­łe­go ser­ca i tak ocho­czo, iż ka­pi­tan i dwaj majt­ko­wie za­wtó­ro­wa­li mu chó­rem.

– Prze­pra­szam pana, pa­nie puł­kow­ni­ku, ale qui pro quo jest w isto­cie cu­dow­ne; zro­zu­mia­łem je do­pie­ro w tej chwi­li. W isto­cie ro­dzi­na moja szczy­ci się, iż po­sia­da wśród swo­ich przod­ków ka­pra­li; ale nasi kor­sy­kań­scy ka­pra­le nie no­si­li nig­dy ga­lo­nów. Oko­ło roku pań­skie­go 1100 kil­ka gmin, zbun­to­waw­szy się prze­ciw ty­ra­nii wiel­kich pa­nów, ob­ra­ło so­bie wo­dzów, któ­rych na­zwa­li "ka­pra­la­mi". Na na­szej wy­spie uwa­ża­my so­bie za za­szczyt po­cho­dzić od tych swe­go ro­dza­ju try­bu­nów.

– Prze­pra­szam pana – wy­krzyk­nął puł­kow­nik – prze­pra­szam po ty­siąc razy. Sko­ro pan tedy ro­zu­mie przy­czy­nę mej omył­ki, mam na­dzie­ję, że ze­chcesz ją uspra­wie­dli­wić.

To mó­wiąc, wy­cią­gnął rękę do mło­dzień­ca.

– To słusz­na kara mo­jej zbyt­niej dumy, puł­kow­ni­ku – rzekł mło­dy czło­wiek, śmie­jąc się cią­gle i ści­ska­jąc ser­decz­nie rękę An­gli­ka. – Nie mam do pana ani odro­bi­ny żalu. Sko­ro więc przy­ja­ciel Ma­tei przed­sta­wił mnie tak li­cho, po­zwól pan, abym sam do­peł­nił tej ce­re­mo­nii. Na­zy­wam się Orso del­la Reb­bia, po­rucz­nik na pen­sji; je­że­li zaś, jak to przy­pusz­czam, wi­dząc te pięk­ne dwa psy, przy­by­wa pan do Kor­sy­ki ce­lem po­lo­wa­nia, bę­dzie dla mnie wiel­kim za­szczy­tem czy­nić panu ho­no­ry na­szych gór i ja­rów. o ile sam ich nie za­po­mnia­łem – do­dał z wes­tchnie­niem.

W tej chwi­li łódź do­bi­ja­ła do go­elet­ki. Po­rucz­nik po­dał rękę miss Li­dii, na­stęp­nie po­mógł puł­kow­ni­ko­wi wgra­mo­lić się na po­kład. Tu­taj sir To­masz, wciąż bar­dzo mar­kot­ny z po­wo­du swej omył­ki i nie wie­dząc, w jaki spo­sób za­trzeć wra­że­nie swej nie­przy­zwo­ito­ści wo­bec czło­wie­ka wio­dą­ce­go się z roku 1100, sam, nie cze­ka­jąc przy­zwo­le­nia cór­ki, za­pro­sił go na wie­cze­rzę, po­na­wia­jąc uspra­wie­dli­wie­nia i uści­ski dło­ni. Miss Li­dia marsz­czy­ła czo­ło, ale osta­tecz­nie dość była rada do­wie­dzieć się, co to jest "ka­pral"; gość nie był jej nie­sym­pa­tycz­nym, za­czy­na­ła na­wet do­pa­try­wać się w nim cze­goś ary­sto­kra­tycz­ne­go, miał je­dy­nie minę zbyt otwar­tą i we­so­łą na bo­ha­te­ra ro­man­su.

– Po­rucz­ni­ku de­lia Reb­bia – rzekł puł­kow­nik skła­nia­jąc się w stro­nę mło­dzień­ca an­giel­ską modą, z kie­lisz­kiem ma­de­ry w dło­ni – wi­dzia­łem w Hisz­pa­nii wie­lu pań­skich ziom­ków; była to ba­jecz­na pie­cho­ta w ty­ra­lier­ce.

– Tak, wie­lu ich zo­sta­ło w Hisz­pa­nii – rzekł mło­dy po­rucz­nik po­waż­nie, z za­du­mą w twa­rzy.

– Nie za­po­mnę nig­dy ko­men­dy jed­ne­go kor­sy­kań­skie­go ba­ta­lio­nu w bi­twie pod Vit­to­rią – cią­gnął puł­kow­nik. – Mam też po nim pa­miąt­kę – do­dał, po­cie­ra­jąc ręką pierś. – Cały dzień upra­wia­li ty­ra­lier­kę roz­sy­pa­ni po ogro­dach, ukry­ci za krze­wa­mi i wy­bi­li nam nie wiem ile lu­dzi i koni. Otrzy­maw­szy roz­kaz od­wro­tu, sfor­mo­wa­li się i za­czę­li umy­kać pę­dem. Na rów­ni­nie spo­dzie­wa­li­śmy się, iż znaj­dzie­my od­wet, ale te hyc­le… prze­pra­szam, po­rucz­ni­ku, te zu­chy, po­wia­dam, usta­wi­li się w czwo­ro­bok i nie było spo­so­bu ich zła­mać. W środ­ku czwo­ro­bo­ku (zda­je mi się, że wi­dzę go jesz­cze!) znaj­do­wał się ofi­cer, usa­do­wio­ny na ka­rym ko­ni­ku; stał so­bie tuż koło sztan­da­ru, pa­ląc spo­koj­nie cy­ga­ro, jak gdy­by w ka­wiar­ni. Nie­kie­dy, jak­by na urą­go­wi­sko, mu­zy­ka gra­ła nam fan­fa­ry… Pusz­czam na nich dwa pierw­sze szwa­dro­ny… Ba! Miast ugryźć czwo­ro­bok z sa­me­go czo­ła, moi dra­go­ni mi­ja­ją go bo­kiem, za­ta­cza­ją wstecz i wra­ca­ją moc­no w nie­po­rząd­ku, z nie­jed­nym ko­niem bez jeźdź­ca… i cią­gle ta dia­bel­ska mu­zy­ka! Sko­ro dym, ota­cza­ją­cy ba­ta­lion, się roz­pro­szył, uj­rza­łem znów ofi­ce­ra koło sztan­da­ru; pa­lił cią­gle to prze­klę­te cy­ga­ro. Roz­wście­czo­ny, sta­ną­łem sam na cze­le ostat­niej szar­ży. Ka­ra­bi­ny ich, za­pcha­ne sa­dzą od cią­głe­go strze­la­nia, od­ma­wia­ły po­słu­szeń­stwa, ale żoł­nie­rze usta­wi­li się w sze­ściu rzę­dach, z ba­gne­tem ob­ró­co­nym ku koń­skim no­som, ist­ny mur! Krzy­cza­łem, za­grze­wa­łem dra­go­nów, po­ci­ska­łem ostro­gą, aby pchnąć ko­nia na­przód, kie­dy ofi­cer, o któ­rym mó­wi­łem, wyj­mu­jąc wresz­cie z ust cy­ga­ro, wska­zał mnie ręką jed­ne­mu ze swych lu­dzi. Usły­sza­łem coś niby: Al ca­pel­lo bian­co! Mia­łem bia­ły pió­ro­pusz na ka­sku. Nie sły­sza­łem nic wię­cej, kula prze­szy­ła mi pierś. Był to ład­ny ba­ta­lion, pa­nie del­la Reb­bia, pierw­szy ba­ta­lion lek­kie­go 18 puł­ku, sami Kor­sy­ka­nie, jak mi póź­niej po­wie­dzia­no.

– Tak – rzekł Orso, któ­re­go oczy błysz­cza­ły pod­czas tego opo­wia­da­nia – ochro­ni­li od­wrót i wró­ci­li ze sztan­da­rem: ale dwie trze­cie tych zu­chów śpi dzi­siaj na rów­ni­nie Vit­to­rii.

– Czyż­byś pan przy­pad­kiem znał na­zwi­sko ofi­ce­ra, któ­ry do­wo­dził nimi?

– To mój oj­ciec. Był wów­czas ma­jo­rem w 18 puł­ku i zo­stał puł­kow­ni­kiem za swo­je za­cho­wa­nie się w cią­gu tego smut­ne­go dnia.

– Pań­ski oj­ciec! Na ho­nor, to był ka­wał chwa­ta! Miło by­ło­by mi go zo­ba­czyć; po­znał­bym go, je­stem pew­ny. Czy żyje jesz­cze?

– Nie, puł­kow­ni­ku – rzekł mło­dy czło­wiek, bled­nąc lek­ko.

– Czy był pod Wa­ter­loo?

– Tak, puł­kow­ni­ku, ale nie miał szczę­ścia zgi­nąć na polu bi­twy… Zmarł na Kor­sy­ce przed dwo­ma laty… Mój Boże! Ja­kie to mo­rze pięk­ne! Dzie­sięć lat już, jak nie wi­dzia­łem Mo­rza Śród­ziem­ne­go. Czy Mo­rze Śród­ziem­ne nie wy­da­je się pani pięk­niej­sze od oce­anu?

– Wy­da­je mi się za nie­bie­skie i fala nie jest zbyt duża.

– Lubi pani dzi­kie pięk­no­ści? W ta­kim ra­zie są­dzę, że Kor­sy­ka spodo­ba się pani.

– Cór­ka moja – rzekł puł­kow­nik – lubi wszyst­ko, co nad­zwy­czaj­ne; dla­te­go też Wło­chy nie po­do­ba­ły się jej wca­le.

– Znam z Włoch – rzekł Orso – je­dy­nie Pizę, gdzie prze­by­wa­łem ja­kiś czas w ko­le­gium, ale nie mogę bez po­dzi­wu my­śleć o Cam­po San­to, o ka­te­drze, o po­chy­łej wie­ży… zwłasz­cza o Cam­po San­to. Przy­po­mi­na pani so­bie "Śmierć d'Or­ca­gna…" Zda­je mi się, że mógł­bym ją na­ry­so­wać, tak się wy­ry­ła w mo­jej pa­mię­ci.

Miss Li­dia zlę­kła się, aby po­rucz­nik nie za­pu­ścił się w ja­kąś en­tu­zja­stycz­ną ty­ra­dę.

– Tak, bar­dzo ład­ne – rze­kła, zie­wa­jąc. – Prze­pra­szam cię oj­cze, gło­wa mnie tro­chę boli, po­zwo­lisz, że zej­dę do ka­ju­ty.

Uca­ło­wa­ła ojca w czo­ło, ski­nę­ła ma­je­sta­tycz­nie gło­wą Or­so­wi i zni­kła. Wów­czas dwaj męż­czyź­ni za­pu­ści­li się w ga­wę­dę o woj­nie i po­lo­wa­niu.

Do­wie­dzie­li się z roz­mo­wy, iż pod Wa­ter­loo zna­leź­li się na­prze­ciw sie­bie i że mu­sie­li wy­mie­nić spo­ro kul. Sym­pa­tia ich wza­jem­na zdwo­iła się od tego od­kry­cia. Ko­lej­no skry­ty­ko­wa­li Na­po­le­ona, Wel­ling­to­na i Blüche­ra, po czym za­po­lo­wa­li wspól­nie na da­nie­la, dzi­ka i dzi­kie­go ba­ra­na. Wresz­cie, po­nie­waż noc była już póź­na, a ostat­nia bu­tel­ka bor­de­aux próż­na, puł­kow­nik ści­snął raz jesz­cze rękę po­rucz­ni­ka i ży­czył mu do­brej nocy, wy­ra­ża­jąc na­dzie­ję dal­sze­go cią­gu roz­po­czę­tej w tak uciesz­ny spo­sób zna­jo­mo­ści. Roz­sta­li się i każ­dy udał się na spo­czy­nek.III

Noc była pięk­na, księ­życ igrał po fa­lach, sta­tek pły­nął ła­god­nie, pę­dzo­ny lek­kim wia­trem. Miss Li­dia nie mia­ła ocho­ty spać; je­dy­nie obec­ność pro­fa­na nie po­zwo­li­ła jej sma­ko­wać wzru­szeń, ja­kich na mo­rzu i w czas peł­ni do­świad­cza wszel­ka ludz­ka isto­ta, o ile ma bo­daj źdźbło po­ezji w ser­cu. Sko­ro osą­dzi­ła, że mło­dy po­rucz­nik musi już spać snem spra­wie­dli­we­go, jak przy­sta­ło na tak pro­za­icz­ne in­dy­wi­du­um, wsta­ła, wzię­ła fu­tro, zbu­dzi­ła po­ko­jo­wą i wy­szła na po­kład. Nie było ni­ko­go prócz jed­ne­go majt­ka; stał przy ste­rze i śpie­wał ja­kąś ża­ło­sną la­men­ta­cję w kor­sy­kań­skim na­rze­czu na dzi­ką i jed­no­staj­ną nutę. Wśród ci­szy noc­nej ta oso­bli­wa mu­zy­ka mia­ła swój urok. Na szczę­ście miss Li­dia nie ro­zu­mia­ła do­kład­nie słów pio­sen­ki. Wśród wie­lu ogól­ni­ków ja­kiś ener­gicz­ny wiersz po­ru­szył żywo jej cie­ka­wość, ale nie­ba­wem, w naj­pięk­niej­szym mo­men­cie, przy­cho­dził zno­wu sze­reg słów w dia­lek­cie, któ­rych zna­cze­nie jej umy­ka­ło. Zro­zu­mia­ła wszak­że, iż cho­dzi o ja­kiś mord. Prze­kleń­stwa na mor­der­ców, groź­by ze­msty, po­chwa­ła zmar­łe­go, wszyst­ko tam było bez ładu po­mie­sza­ne. Za­pa­mię­ta­ła kil­ka wier­szy; spró­bu­ję je prze­tłu­ma­czyć:

"…Ani dzia­ła, ani ba­gne­ty – nie po­wle­kły bla­do­ścią jego czo­ła – po­god­ne­go na polu bi­twy – jak nie­bo let­nie. Był to so­kół, przy­ja­ciel orła – miód słod­ki dla przy­ja­ciół – dla nie­przy­ja­ciół roz­wście­czo­ne mo­rze. – Pysz­niej­szy niż słoń­ce – ła­skaw­szy niż księ­życ. – Jego, któ­re­mu wro­go­wie Fran­cji – nig­dy nie do­trzy­ma­li kro­ku – mor­der­cy z wła­snej zie­mi – ugo­dzi­li z tyłu. Nig­dy nie śmie­li­by spoj­rzeć mu w twarz. – …Po­wie­ście na ścia­nie nad łóż­kiem – mój krzyż za­słu­gi, spra­wie­dli­wie zdo­by­ty. – Czer­wo­na przy nim wstą­żecz­ka. – Czer­wień­sza moja ko­szu­la. – Dla syna mego, syna nie­go w da­le­kiej zie­mi – za­cho­waj­cie mój krzyż i krwa­wą ko­szu­lę. – Uj­rzy w niej dwie dziu­ry. – Za każ­dą dziu­rę dziu­ra w in­nej ko­szu­li. – Ale czy wów­czas do­peł­ni się ze­msta? – Trze­ba mi, aby ręka, któ­ra po­cią­gnę­ła cyn­giel – oko, któ­re wzię­ło na cel – ser­ce, któ­re za­my­śli­ło…"

– Cze­mu nie śpie­wasz da­lej, przy­ja­cie­lu? – spy­ta­ła się miss Ne­vil.

Ru­chem gło­wy maj­tek uka­zał jej twarz, wy­chy­la­ją­cą się z prze­pie­rze­nia: był to Orso, któ­ry wy­szedł roz­ko­szo­wać się bla­skiem księ­ży­ca.

– Skończ­cież pio­sen­kę – rze­kła miss Li­dia – bar­dzo mi się po­do­ba­ła.

Maj­tek na­chy­lił się ku niej i rzekł bar­dzo ci­cho:

– Nie chcę za­da­wać rim­bec­co ni­ko­mu.

– Jak to? Rim.?

Maj­tek nie od­po­wia­da­jąc za­czął gwiz­dać.

– Za­sze­dłem pa­nią na tym, że jed­nak za­chwy­ca się pani Mo­rzem Śród­ziem­nym, miss Ne­vil – rzekł Orso, zbli­ża­jąc się. – Niech pani przy­zna, że nie wi­du­je się gdzie in­dziej ta­kie­go księ­ży­ca.

– Nie pa­trza­łam nań. By­łam cała po­chło­nię­ta stu­dia­mi nad kor­sy­kań­skim mo­rzem. Ten maj­tek, któ­ry śpie­wał ża­łob­ną pieśń o nie­wy­mow­nym tra­gi­zmie, prze­rwał na­gle w naj­pięk­niej­szym miej­scu.

Maj­tek po­chy­lił się, jak gdy­by dla lep­sze­go od­czy­ta­nia bu­so­li, i po­cią­gnął sil­nie miss Ne­vil za fu­tro. Ja­snym było, iż pie­śni tej nie moż­na śpie­wać w obec­no­ści po­rucz­ni­ka Orso.

– Có­żeś ty śpie­wał, Pa­olo Fran­ce? – rzekł Orso – bal­la­dę czy vo­ce­ro? Pa­nien­ka zro­zu­mia­ła i pra­gnę­ła­by usły­szeć ko­niec.

– Za­po­mnia­łem Ors' An­ton' – rzekł maj­tek.

I na­tych­miast roz­po­czął na cały głos śpie­wać kan­tycz­kę do Naj­święt­szej Pan­ny.

Miss Li­dia słu­cha­ła kan­tycz­ki z roz­tar­gnie­niem i nie na­le­ga­ła wię­cej, przy­rze­ka­jąc so­bie wszak­że zdo­być póź­niej sło­wo za­gad­ki. Ale po­ko­jów­ka, któ­ra bę­dąc z Flo­ren­cji, mało co le­piej od pani ro­zu­mia­ła dia­lekt kor­sy­kań­ski, rów­nież była cie­ka­wa się po­uczyć; zwra­ca­jąc się tedy do­Or­sa, za­nim miss Li­dia zdo­ła­ła ją trą­cić łok­ciem, rze­kła:

– Pa­nie ka­pi­ta­nie, co zna­czy za­dać ko­muś rim­bec­co?

– Rim­bec­co! – rzekł Orso – ależ to zna­czy wy­rzą­dzić Kor­sy­ka­ni­no­wi naj­krwaw­szą znie­wa­gę: zna­czy za­rzu­cić mu, że się nie po­mścił. Kto wspo­mniał pa­niom o rim­bec­co?

– To wczo­raj, w Mar­sy­lii – od­par­ła miss Li­dia skwa­pli­wie – wła­ści­ciel stat­ku użył tego sło­wa.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: